CZĘŚĆ TRZECIA. Giulietta i duchy

KONFERENCJA PRASOWA W HOTELU „BRETAGNE”


Zbliżająca się data rozpoczęcia kongresu sprawiała, że Paryż dosłownie pękał w szwach z powodu nadmiaru turystów. Naszą delegację zakwaterowano w wielkim, pierwszorzędnym hotelu „Bretagne”, którego właściciel musiał być z pewnością dumny ze staroświeckości swego przedsiębiorstwa. Było coś balzakowskiego w skrzypiących drewnianych schodach tego hotelu, w jego aksamitnych portierach, w starych wspaniałych jego żyrandolach. Na stołach, na parapetach okien, na marmurowych płytach kominków, wszędzie, dosłownie wszędzie paliły się świece. Amerykanom to się podobało, nam nie przeszkadzało. Zresztą nie byliśmy w pokojach nawet dziesięciu minut – te dwie godziny, które nam pozostały do czekającej nas konferencji prasowej, ja i Irena poświęciliśmy na spacer po ulicach „stolicy świata”. Ja gapiłem się na każde arcydzieło architektury, Irena troskliwie i uprzejmie objaśniała mi, kiedy i dla kogo wzniesione zostało owe arcydzieło.

– Skąd znasz tak dobrze Paryż? – zdziwiłem się.

– Jestem tu już po raz trzeci, a w ogóle to urodziłam się w Paryżu, tymi właśnie ulicami jeździłam w dziecinnym wózeczku. Może porozmawiamy o tym kiedy indziej – powiedziała zagadkowo i nagle się roześmiała. – Nawet portier w naszym hotelu powitał mnie jak starą znajomą.

– Kiedy to było?

– Wtedy, kiedy płaciłeś za taksówkę. Weszłam z Ziernowem do hallu, a wtedy portier – łysy jegomość o wyglądzie senatora – przyjrzał się nam z zawodową obojętnością, po czym nagle szeroko otworzył oczy, odstąpił o krok i zaczął się na mnie gapić jak cielę na malowane wrota. „Co się panu stało?” – zaniepokoiłam się. Stoi i milczy. Więc Ziernow zapytał:

„Pan zapewne poznaje mademoiselle?”. „Nie, nie – opamiętał się portier – po prostu mademoiselle jest ogromnie podobna do jednej naszej klientki”. Ja jednak odniosłam wrażenie, że portier rozpoznał właśnie mnie, chociaż nigdy przedtem nie zatrzymywałam się w tym hotelu. To dziwne.

Kiedy wróciliśmy do „Bretagne”, portier nie spojrzał nawet na Irkę, uśmiechnął się natomiast do mnie i powiedział, że już na mnie czekają: „Proszę iść wprost na konferencję”.

Dziennikarze rzeczywiście już na nas oczekiwali w restauracji hotelowej. Amerykanie także już przyszli, zajęli prawie całe podwyższenie dla orkiestry. Kamerzyści telewizji krzątali się wokół swoich aparatów. Dziennikarze z aparatami fotograficznymi i kamerami filmowymi, z notatnikami i magnetofonami rozsiedli się już za stolikami. Kelnerzy roznosili butelki o różnokolorowych etykietach. Przy nas także stał stolik pełen butelek, zatroszczyli się o, to Amerykanie. Irena pozostała na sali, tłumaczenie nie było potrzebne – wszyscy albo prawie wszyscy obecni tam dziennikarze znali francuski lub angielski. Co prawda we francuskim nie byłem najmocniejszy, rozumiałem, kiedy się do mnie w tym języku zwracano, ale mówiłem z trudem, wszelako sądząc, że obecność Ziernowa na sali uwolni mnie od obowiązku odpowiadania na pytania, wszedłem tam. Niestety byłem w błędzie. Dziennikarze zamierzali wycisnąć z „naocznych świadków” wszystko, co z nich zdołają wycisnąć, ja zaś na domiar złego byłem także autorem filmu, który już od dwóch tygodni bulwersował Paryż.

Prowadził konferencję Mac Adow, astronom z Mac Murdoch. Mac Adow zdążył się już przyzwyczaić do tego, że dziennikarze co chwila wysilali się na dowcipy o Mac Adow z Mac Murdoch, albo cytując szekspirowską komedię zaczynali robić „wiele hałasu o Mac Adow”. Po angielsku brzmiało to dość efektownie: „Much ado about Mac Adow”. Trudno jednak było wyprowadzić z równowagi pana Mac Adow. Mac Adow prowadził nasz statek przez tę „burzę prasową” i robił to z wprawą doświadczonego sternika. Nawet jego głos był godny kapitana, głos ten w razie potrzeby potrafił osadzić nazbyt natarczywych dziennikarz;.

Bynajmniej cię przypadkiem napomknąłem o burzy. Przed trzema godzinami w innym hotelu paryskim odbyło się spotkanie dziennikarzy z innym „naocznym świadkiem fenomenu”, również delegatem na kongres, admirałem Thompsonem. Admirał odmówił wzięcia udziału w naszej konferencji prasowej z powodów, które wolał wyjawić korespondentom w osobnej rozmowie. Zrozumieliśmy, co im miał do powiedzenia, skoro tylko padły pod naszym adresem pierwsze pytania z sali. Odpowiadali ci delegaci, do których zwracali się korespondenci, na pytania, które nie były zaadresowane do nikogo osobiście, odpowiadał Mac Adow. Oczywista nie zapamiętałem wszystkiego, ale to co zapamiętałem, zapamiętałem tak dokładnie, jak gdybym miał zapis tego na taśmie magnetofonowej.

– Czy wie pan coś o konferencji prasowej admirała Thompsona?

To była właśnie pierwsza piłka tenisowa zaserwowana z sali w naszą stronę. Ale natychmiast ścięła ją rakieta przewodniczącego:

– Niestety nic mi o niej nie wiadomo, ale jeśli mam być szczery, niezbyt mnie to martwi.

– Niemniej admirał złożył sensacyjne oświadczenie. Wyjeżdża na Grenlandię.

– Będą panowie mogli o tym donieść w swoich gazetach. Proszę o zadawanie pytań.

– Co by pan powiedział, gdyby niektóre delegacje zażądały na forum ONZ zastosowania represji wobec różowych obłoków?

– Nie jestem ministrem obrony, by odpowiadać na takie pytania.

– A gdyby był pan ministrem obrony?

– Nigdy nie marzyłem o tym stanowisku.

Sala odpowiedziała śmiechem i oklaskami. Mac Adow skrzywił się – nie lubił teatralnych efektów. Nawet się nie uśmiechnąwszy usiadł w milczeniu, ponieważ pognębiony dziennikarz także już zamilkł.

Ale już go zastąpił następny. Nie zaryzykował pojedynku na krasomówstwo z Mac Adowem i wybrał sobie inną ofiarę.

– Pytanie do profesora Ziernowa. Czy zgodzi się pan z poglądem, że działalność różowych obłoków może stanowić zagrożenie dla ludzkości?

– Z całą pewnością nie – natychmiast odciął się Ziernow. – Dotąd obłoki nie uczyniły ludziom żadnej szkody. Zniknięcie z Ziemi masywów lodowych tylko poprawi nam klimat. Żadnego uszczerbku nie doznała ani przyroda, ani twory rąk ludzkich.

– Czy jest pan o tym całkowicie przekonany?

– O ile wiem, jedyna wyrządzona przez nie szkoda to zniknięcie taboretu, na którym siedział w Mirnym mój sobowtór. Nie jest to nazbyt wielka strata dla ludzkości.

– Pytanie do profesora Ziernowa! – znowu krzyknięto z sali. – Co pan sądzi o oświadczeniu admirała, że sobowtóry to piąta kolumna przybyszów, to działania prewencyjne przed przyszłą wojną galaktyczną?

– Sądzę, że admirał naczytał się powieści fantastycznych i wątki z tych powieści bierze teraz za rzeczywistość.

– Pytanie do autora filmu, Anochina. Admirał jest zdania, że pan jest sobowtórem i że pański film także został nakręcony przez sobowtóra, a ujęcia zagłady pańskiego sobowtóra w tym filmie to zdjęcia pokazujące unicestwienie samego Anochina. W jaki sposób dowiedzie pan, że nie odpowiada to prawdzie?

Wzruszyłem tylko ramionami – jakże mógłbym tego dowieść? Zamiast mnie odpowiedział Mac Adow:

– Nie ma powodu, by Anochin tego dowodził. W nauce obowiązuje nienaruszalna „presumpcja ustalonego stanu rzeczy”. Uczeni nie muszą dowodzić fałszywości jakiegoś gołosłownego oświadczenia – obowiązek udowodnienia jego prawdziwości spoczywa na jego autorze.

Na sali znowu zaczęto bić brawo. Ale wysoki, chudy i płaski jak deska Mac Adow tym razem przerwał klaszczącym.

– Panowie, to nie przedstawienie.

– A co nam może powiedzieć o Thompsonie przewodniczący? – padło pytanie z sali. – Przez cały rok współpracował pan z admirałem w ekspedycji antarktycznej. Co pan o nim sądzi jako o uczonym i jako o człowieku?

– Pierwsze rozsądne pytanie skierowane pod moim adresem – uśmiechnął się pod wąsem Mac Adow. – Niestety nie będę mógł zaspokoić ciekawości pytającego. Wprawdzie pracowaliśmy z admirałem w tej samej ekspedycji i w tym samym punkcie geograficznym, ale w różnych dziedzinach. Admirał jest administratorem, ja – astronomem. Prawie nie stykaliśmy się ze sobą. Admirał nie zdradzał szczególniejszego zainteresowania moimi obserwacjami astronomicznymi, ja – jego talentami administracyjnymi. Mam nadzieję, że sam admirał nie pretenduje do miana uczonego, w każdym razie nie są mi znane żadne jego prace naukowe. Jako człowieka zaś prawie go nie znam, aczkolwiek jestem przekonany, że działa on w najlepszej wierze nie powodując się względami osobistymi czy też politycznymi. Admirał nie jest zaangażowany ani w ruchu antykomunistycznym, ani w przedwyborczej kampanii prezydenckiej. Wszystko, co głosi, wynika moim zdaniem z fałszywych przekonań, z awersji i z błędnych wniosków.

– Co więc pana zdaniem powinna uczynić ludzkość?

– Wskazówek co do tego udzieli właśnie kongres.

– W takim razie pytanie do pana jako astronoma. Skąd, pana zdaniem, przybyły do nas te potwory?

Mac Adow po raz pierwszy roześmiał się szczerze i niewymuszenie.

– Nie znajduję w nich niczego potwornego. Przypominają to jeźdźca, to skrzydło samolotu „delta”, to bardzo duży i piękny kwiat, to znów różowy sterowiec. Nasze i ich kanony estetyki nie są z pewnością identyczne. A skąd przybyli? Dowiemy się tego, kiedy sami zechcą nam odpowiedzieć na to pytanie, jeśli oczywiście potrafimy je zadać. Być może, że przybyli z któregoś z sąsiednich układów planetarnych. Może z Mgławicy Andromedy, może z mgławicy w gwiazdozbiorze Triangulum. Równie dobrze można by wróżyć z fusów.

– Użył pan sformułowania: „kiedy sami nam odpowiedzą”. A zatem możliwe jest nawiązanie kontaktu?

– Jak dotąd żadna próba kontaktu nie dała rezultatu. Nawiązanie kontaktu jest jednak możliwe, jestem o tym przekonany, jeśli tylko są to rozumne istoty żywe a nie zaprogramowane w określony sposób biosystemy.

– Ma pan na myśli roboty?

– Nie, nie mam na myśli robotów. Mówię o systemach programowanych w ogóle. W takim wypadku kontakt zależy od programu.

– A jeśli są to systemy samoprogramowujące się?

– Jeżeli tak jest, to wówczas wszystko zależy od tego, jak ich program zmienia się pod wpływem czynników zewnętrznych. Próby nawiązania kontaktu to także jeden z bodźców zewnętrznych.

– Pytanie do autora filmu, Anochina. Czy obserwował pan sam proces modelowania?

– Nie można go zaobserwować – powiedziałem – człowiek jest wtedy w stanie głębokiej śpiączki.

– Ale przecież widział pan na własne oczy powstawanie duplikatu amfibii śnieżnej. To ogromna maszyna z metalu i z mas plastycznych. Skąd się wzięła, z jakich materiałów powstała.

– Z powietrza – powiedziałem.

Na sali roześmiano się.

– Nie ma w tym nic śmiesznego – wtrącił się Ziernow. – Właśnie z powietrza. Z nie wiadomo jakich i nie wiadomo w jaki sposób wprowadzonych do powietrza elementów.

– Zatem – cud? – w pytaniu tym słychać było j nie ukrywaną drwinę.

Ale Ziernowa to nie stropiło.

– Niegdyś uważano za cud wszystko, co nie dawało się wytłumaczyć przy ówczesnym stanie wiedzy. Nasz dzisiejszy stan wiedzy również dopuszcza możliwość i zjawisk nie wytłumaczalnych, zakładamy jednak, że i zjawiska te znajdą wytłumaczenie w toku dalszego postępu nauki. A nieustanny jej rozwój już dziś pozwala nam przewidzieć, że mniej więcej w połowie lub pod koniec przyszłego stulecia potrafimy odtwarzać przedmioty wykorzystując działanie fal i pól i jakich mianowicie fal i jakich konkretnie pól – na to nauka oczywiście odpowie dopiero w przyszłości, j Ja osobiście jestem jednak przekonany, że w tym za – i kątku kosmosu, z którego przybyły do nas owe istoty, nauka i życie osiągnęły już taki poziom.:

– Jakie to jest życie? – zapytał kobiecy głos. Wydało mi się, że była w tym pytaniu wyraźna nutka histeryczna, nie ukrywany strach. – Jak zdołamy się z nimi porozumieć, skoro oni są płynni, o jakim kontakcie może być mowa, jeśli są gazem?

– Proszę napić się wody – zaproponował niewzruszony Mac Adow. – Nie widzę pani, odnoszę wszakże, wrażenie, że jest pani nazbyt zdenerwowana.,

– Po prostu zaczynam wierzyć Thompsonowi.

– Gratuluję Thompsonowi jeszcze jednej sojuszniczki. Co zaś do myślącej struktury płynnej czy też koloidalnej to i my, jak wiadomo, jesteśmy na poły płynni. Chemia naszego życia to chemia węgla i roztworów wodnych.

– Pytanie do przewodniczącego jako do matematyka i astronoma. Co miał na myśli rosyjski matematyk Kołmogorow, kiedy mówił, że przy spotkaniu z pozaziemskimi formami życia możemy ich po prostu nie rozpoznać? Czy nie jest to ten właśnie wypadek?

Mac Adow odparował ten cios bez uśmiechu:

– Kołmogorow bez wątpienia miał na myśli również pytania, jakie bywają niekiedy zadawane na konferencjach prasowych.

Znów śmiech na sali, reporterzy omijając Mac Adowa rozpoczynają ataki z flank. Kolejną ofiarą jest fizyk Vieira.

– Panie Vieira, jest pan specjalistą w dziedzinie fizyki cząstek elementarnych. Skoro te obłoki są materialne – dziennikarz operował mikrofonem jak pistoletem – to znaczy to, że składają się one z dobrze znanych nauce cząstek elementarnych. Czy tak?

– Nie wiem. Może tak, może nie.

– Ale przecież większość znanego nam świata zbudowana jest z nukleonów, elektronów i kwantów promieniowania?

– A jeśli mamy do czynienia z mniejszością znanego nam świata? Albo ze światem w ogóle nam nie znanym? A może jest to świat cząstek zupełnie nam nie znanych, nie mających analogii w naszej fizyce?

Dziennikarz skapitulował. Ktoś znowu przypomniał sobie o mnie.

– Czy operator Anochin mógłby nam powiedzieć, co sądzi o piosence, która jest śpiewana we francuskiej wersji językowej jego filmu?

– Nie piana tej piosenki – powiedziałem. – W Paryżu nie widziałem jeszcze mojego filmu.

– Ale autorem tej piosenki jest przecież Rosjanin. Aranżację opracowano dosłownie kilka dni temu. – I korespondent dość udatnie zaśpiewał po francusku słowa, które znałem: „…to jeźdźcy znikąd jadą, nieznani jeźdźcy znikąd”.

– Znam to! – zawołałem. – Autor tej piosenki jest moim przyjacielem, to uczestnik naszej wyprawy antarktycznej Anatol Diaczuk.

Napotkałem ironiczne spojrzenie Ziernowa, ale nawet nie mrugnąłem okiem – miałem w nosie ironiczne spojrzenia, zapewniałem Tolkowi światową sławę, dzięki mnie jego nazwisko pojawiło się na szpaltach gazet Europy i Ameryki. I nie dbając o to, czy okażę się dość muzykalny, zaśpiewałem po rosyjsku:

– To mit czy sen czy jawa? Przypatrzcie się, nim znikną. To jeźdźcy znikąd jadą, nieznani jeźdźcy znikąd…

Tylko tyle odśpiewałem sam. Dalej podchwyciła ją cała sala, jedni po francusku, inni po angielsku, jeszcze inni śpiewali samą melodię bez słów. A kiedy wszystko ucichło, tyczkowaty Mac Adow zadzwonił delikatnie swoim maleńkim dzwoneczkiem.

– Uważam, panie i panowie, że konferencja dobiegła końca.

NOCNE METAMORFOZY

Po zakończeniu konferencji prasowej rozeszliśmy się do swoich pokoi. Mieliśmy się spotkać za godzinę w tej samej sali restauracyjnej i zjeść razem kolację. Zebranie zmęczyło mnie tak, jak nie męczyły mnie nawet najbardziej dokuczliwe przemarsze na Antarktydzie. Tylko sen mógłby mi rozjaśnić umysł, usunąć otępiałą obojętność na wszystko. Ale ów zbawczy sen nie nadszedł, choć przywoływałem go, jak umiałem, wiercąc się na kozetce z miękkim jedwabnym wałkiem pod głową. W końcu dałem za wygraną, wstałem, podstawiłem głowę pod kran z zimną wodą i zszedłem do restauracji, by zakończyć ten pełen wrażeń dzień. Ale dzień nie kończył się i wiele wrażeń stało w kolejce. Na jedno z tych wrażeń nie zwróciłem uwagi, chociaż w pierwszej chwili wydało mi się to dziwne.

Kiedy schodziłem po schodach szedł przede mną człowiek w brązowym garniturze, który leżał na nim jak mundur. Kwadratowe ramiona, siwy przystrzyżony wąsik i krótko ostrzyżona głowa jeszcze wyraźniej podkreślały jego zawód. Sztywny jak kij minął łysego portiera nie zaszczyciwszy go nawet spojrzeniem, po czym nagle odwrócił się i zapytał:

– Etienne?

Wydało mi się, że w zimnych urzędniczych oczach portiera mignęło jak najautentyczniejsze przerażenie.

– Czym mogę służyć, monsieur? – wyrecytował z wyuczoną usłużnością.

Zwolniłem kroku.

– Poznałeś mnie? – uśmiechając się leciutko zapytał wąsacz.

– Poznałem, monsieur – ledwie dosłyszalnie powiedział Francuz.

– No, właśnie – powiedział wąsacz. – To miłe, kiedy ktoś o nas pamięta.

Poszedł do restauracji. Rozmyślnie dudniąc po skrzypiących schodach zszedłem z podestu i niewinnie zapytałem portiera:

– Czy może zna pan tego pana, który przed chwilą wszedł do restauracji?

– Nie, monsieur – odpowiedział Francuz, prześlizgnąwszy się po mnie już znowu obojętnym spojrzeniem hotelarza. – To turysta z zachodnich Niemiec. Jeśli pan sobie życzy, mogę sprawdzić w recepcji.

– Nie warto – powiedziałem i poszedłem dalej. Natychmiast zapomniałem o całym tym epizodzie.

– Juri! – zawołał jakiś znajomy głos.

Odwróciłem się. Na mój widok wstawał z fotela Donald Martin. Ubrany był w okropną kurtkę zamszową z wyłożonym kołnierzykiem jaskrawej koszuli. Siedział samotnie przy długim pustym stole i pociągał wprost z butelki ciemnobrązową mętną lurę. Kiedy mnie objął, poczułem na twarzy jego przepojony winem oddech. Nie był jednak pijany, był to ten sam wielki, hałaśliwy i stanowczy Martin. Spotkanie z nim przybliżyło mi jak gdyby to wszystko, cośmy razem przeżyli w lodowej pustyni, zagadkę ciągle jeszcze nie zdemaskowanych różowych obłoków i skrywaną nadzieję, którą podsyciły słowa Ziernowa: „Ja i wy podobnie jak Martin jesteśmy»napiętnowani«. Obłoki pokażą nam jeszcze coś nowego. Obawiam się, że pokażą…”. Co do mnie nie obawiałem się tego. Ja tego oczekiwałem.

Niedługo wymienialiśmy wspomnienia, zaczęto już nakrywać stół do kolacji. Podszedł Ziernow z Ireną, nasz koniec stołu od razu ożywił się.

– Przesiądźmy się – zaproponowała Irena. – Niech ten typ gapi się lepiej na moje plecy.

Obejrzałem się i zobaczyłem owego wąsacza, do znajomości z którym z nie znanych mi powodów nie chciał się przyznać portier. Wąsacz zdecydowanie zbyt natarczywie przyglądał się Irenie.

– Masz szczęście – uśmiechnąłem się. – To też twój stary znajomy?

– Taki sam jak tamten portier. Pierwszy raz go widzę.

Akurat przysiadł się do nas dziennikarz z Brukseli, widziałem go już na konferencji prasowej. Kłaniał się wszystkim na lewo i na prawo, mieszkał w tym hotelu już od tygodnia.

– Co to za typ? – zapytałem go, wskazując wąsacza.

– Lange – skrzywił się Belg. – Herman Lange z NRF. Ma, zdaje się, kancelarię adwokacką w Dusseldorfie. Niezbyt miła osobistość. A obok niego, nie, nie przy table d’hote, przy sąsiednim stoliku, proszę zwrócić uwagę na tego człowieka z nerwowym tikiem twarzy i dłoni. To europejska sława, Włoch Carresi, modny reżyser filmowy, a skądinąd mąż Violetty Cecchi. Jej tu nie ma, kończy zdjęcia w Palermo. Mówią, że przygotowuje teraz dla niej sensacyjny szlagier według własnego scenariusza. Wariacje na tematy historyczne – „płaszcz i szpada”. Nawiasem mówiąc jego vis-a-vis, ten z czarną przepaską na oku, to także znakomitość – Gaston Montjusseau, pierwsza szpada Francji…

Długo jeszcze opowiadał nam o siedzących na sali, wymieniał ich nazwiska i komunikował nam szczegóły, o których natychmiast zapominaliśmy. Dopiero podana przez kelnerów kolacja zmusiła go, by zamilkł. Zresztą, nie wiedzieć czemu, zamilkli nagle wszyscy. Dziwna cisza zaległa salę, słychać było tylko pobrzękiwanie sztućców i zastawy. Spojrzałem na Irenę. Ona również jadła w milczeniu, jakoś ospale, niechętnie, oczy miała przymknięte.

– Co ci jest? – zapytałem.

– Spać mi się chce – powiedziała, tłumiąc ziewanie – i głowa mnie boli. Nie będę czekała na deser.

Wstała i wyszła. W ślad za nią powstawali i inni. Ziernow milczał przez chwilę, a potem powiedział, że on niestety też już pójdzie – musi jeszcze przejrzeć materiały do jutrzejszego referatu. Odszedł także Belg. Wkrótce restauracja zupełnie opustoszała, tylko kelnerzy krążyli po sali niczym senne muchy.

– Co ma znaczyć ta powszechna ewakuacja? – zapytałem któregoś z nich.

– Jakaś niepojęta senność, monsieur. Czy pan niczego nie odczuwa? Podobno gwałtownie skoczyło ciśnienie. Zapewne ma się na burzę.

I poruszając się sennie odszedł.

– Nie boisz się burzy? – zapytałem Martina.

– Na ziemi nie – roześmiał się.

– Zobaczymy, jak wygląda Paryż w nocy?

– Co się dzieje ze światłem – zapytał nagle Martin.

Światło rzeczywiście jak gdyby przygasło, czy też może raczej przybrało jakąś mętną czerwonawą barwę.

– Nie rozumiem.

– Czerwona mgła w Sand City. Dostałeś mój list?

– Myślisz, że to znowu oni? Bzdury.

– A może przypikowali?

– Akurat nad Paryżem? Akurat na ten zakichany hotel?

– Kto wie? Zebrali się tu przecież uczeni, dziennikarze – westchnął Martin.

– Wyjdźmy na ulicę – zaproponowałem.

Kiedy mijaliśmy ladę recepcji, zauważyłem raptem, że przedtem wyglądała ona jakoś inaczej. Wszystko dokoła jak gdyby się zmieniło – inne portiery, zamiast żyrandola abażur, lustro, którego przedtem nie było. Powiedziałem o tym Martinowi, ale on obojętnie machnął ręką.

– Nie pamiętam. Wydaje ci się.

Spojrzałem na portiera i zdziwiłem się jeszcze bardziej – był to zupełnie inny człowiek. Podobny, nawet bardzo podobny, ale jednak nie ten sam. Był znacznie młodszy, nie był łysy i miał na sobie pasiasty fartuch, którego przedtem nie widziałem. A może tamtego portiera zastąpił na dyżurze jego syn?

– No, chodźmy już – popędzał mnie Martin.

– Dokąd, messieurs? – osadził nas portier. Wydało mi się, że słyszę w jego głosie lęk.

– Czy nie jest panu wszystko jedno, dokąd idziemy? – odpowiedziałem.

– Godzina policyjna, messieurs. Nie wolno. Ryzykujecie panowie.

– Co on, zwariował? – trąciłem Martina.

– Daj spokój – powiedział Martin. – Idziemy.

I wyszliśmy na ulicę.

Wyszliśmy i stanęliśmy jak wryci. Nawet chwyciliśmy się za ręce, żeby nie upaść. Otaczała nas jednolita, gęsta jak tusz ciemność bez żadnych cieni czy rozjaśnień.

– Domy wyglądają jak skały w nocy. Ani jednego światełka.

– Chyba cała sieć wysiadła.

– Może wrócimy?

– Nie – uparł się Martin – ja się tak łatwo nie poddaję. Popatrzmy.

– Na co?

Nie odpowiadając ruszył do przodu, a ja trzymając się jego kieszeni szedłem za nim. I znów stanęliśmy. Gdzieś bardzo wysoko w czerni nieba niczym w głębokiej studni zamigotała gwiazdka. Coś błysnęło obok nas. Chciałem uchwycić ów błysk i natknąłem się na szkło. Staliśmy tuż obok szyby wystawowej. Nie puszczając Martina i ciągnąc go za sobą obmacałem całą tę szybę.

– Nie było jej przedtem – powiedziałem i stanąłem.

– Czego nie było? – zapytał Martin.

– Tej wystawy. W ogóle nie było tu żadnego sklepu. Kiedy szliśmy tędy z Ireną, było tu żelazne ogrodzenie. A teraz go nie ma.

– Poczekaj – Martin nie wiedzieć czemu nastroszył się. Nasłuchiwał.

Coś przed nami zadudniło pokilkakroć.

– Jakby grom – powiedziałem.

– Raczej jakby seria z automatu – Martin był innego zdania.

– A może jednak wrócimy?

– Przejdźmy się kawałek. Może kogoś spotkamy. Co się stało z przechodniami?

– Strzelanina? Kto strzela? Do kogo?

Jak gdyby dla potwierdzenia moich słów gdzieś przed nami raz jeszcze zaterkotał automat. Zagłuszył go warkot zbliżającego się samochodu. Dwa snopy światła przebiły ciemność i liznęły granitową kostkę jezdni. Drgnąłem – skąd tu kostka? Jeszcze przed paroma godzinami na obu okalających nasz hotel ulicach był asfalt.

Martin nagle popchnął mnie i przycisnął do ściany. Przemknęła obok nas pełna ludzi ciężarówka.

– Żołnierze – powiedział Martin. – W hełmach i z automatami.

– Jak to zauważyłeś – zdziwiłem się. – Ja nie mogłem niczego odróżnić.

– Wprawne oko.

– Wiesz co? – pomyślałem na głos. – Moim zdaniem nie jesteśmy w Paryżu. Inny hotel, inna ulica.

– Czerwona mgła. Pamiętasz? To z pewnością oni wylądowali.

W tej chwili ktoś nad naszymi głowami otworzył okno. Usłyszeliśmy skrzypnięcie ramy i dygot źle zakitowanej szyby. Nie paliło się żadne światło. Ale z ciemności nad naszymi głowami dobiegł skrzekliwy, schrypnięty głos, typowy grasejujący głos spikera radiowego. Radio stało widocznie na parapecie okna.

– Uwaga! Uwaga! Obwieszczenie komendantury miasta. Dwaj angielscy lotnicy, którzy wyskoczyli na spadochronach z zestrzelonego rano samolotu, ciągle jeszcze znajdują się w Saint Dizier. Za kwadrans rozpocznie się obława. Zostanie przeszukana dzielnica po dzielnicy, dom po domu. Wszyscy mężczyźni zamieszkali w domu, w którym znalezieni zostaną nieprzyjacielscy spadochroniarze, będą rozstrzelani. Tylko natychmiastowe wydanie władzom ukrywających się wrogów powstrzyma rozpoczętą akcję.

Coś szczęknęło w odbiorniku, głos umilkł.

– Zrozumiałeś? – zapytałem Martina.

– Trochę. Szukają jakichś lotników.

– Angielskich.

– W Paryżu?

– Nie. W jakimś Saint Dizier.

– Kogo chcą rozstrzelać?

– Wszystkich mężczyzn z tego domu, w którym znajdą lotników.

– Za co? Przecież Francja nie prowadzi wojny z Anglią?

– Bzdura. Może jesteśmy zahipnotyzowani? A może śnimy? Uszczypnij mnie jak najmocniej.

Martin uszczypnął mnie tak, że aż krzyknąłem.

– Ciszej! Wezmą nas jeszcze za angielskich lotników!

– Oczywiście – powiedziałem. – Jesteś przecież Amerykaninem. I w dodatku lotnikiem. Wracajmy, póki mamy niedaleko.

Zrobiłem krok w ciemność i nieoczekiwanie znalazłem się w jasno oświetlonym pokoju. Właściwie oświetlona była tylko część tego pokoju, jak gdyby wyodrębniony z ciemności fragment dekoracji do filmu: przesłonięte firanką okno, przykryty kolorową ceratą stół, wielka jaskrawa papuga na drążku w wysokiej drucianej klatce i staruszka, która kawałkiem waty przecierała brudne dno klatki.

ŚWIAT, KTÓRY OSZALAŁ

Staruszka uniosła głowę i popatrzyła na nas. W jej żółtej pergaminowej twarzy, w siwych puklach i w surowym kastylijskim szalu było coś sztucznego, nieomalże nieprawdopodobnego. Niemniej była z pewnością żywym człowiekiem, a zimne i nieżyczliwe świderki, jej oczy, wkręcały się w nas. Żywa była również papuga, która natychmiast zwróciła ku nam swój wielki haczykowaty dziób.

– Proszę nam wybaczyć, madame – powiedziałem w swojej niezbyt wytwornej francuszczyźnie – trafiliśmy tu zupełnym przypadkiem. Widocznie zostawiła pani otwarte drzwi.

– Tam nie ma drzwi – powiedziała staruszka.

Głos jej był skrzypiący i drewniany, przypominał skrzyp schodów w naszym hotelu.

– Jak zatem weszliśmy?

– Pan nie jest Francuzem – wyskrzypiała, nie odpowiedziawszy na moje pytanie.

Ja również jej nie odpowiedziałem, cofnąłem się w ciemność, ale natknąłem się na ścianę.

– Tu rzeczywiście nie ma drzwi – powiedział Martin.

Staruszka zachichotała.

– Pan mówi po angielsku jak Peggy.

– Do you speak English?! Do you speak English?! – rozdarło się z drążka ptaszysko.

Zrobiło mi się nieswojo. Może nie strach, ale jakiś spazm ściskał mi gardło. Kto tu właściwie zwariował? My czy to miasto?

– Ma pani dziwnie oświetlony pokój – powiedziałem. – Nie widać drzwi. Gdzie są drzwi? Proszę się nie bać, już stąd wychodzimy.

Staruszka znowu zachichotała.

– To wy się boicie, moi panowie. Czemu nie chcecie porozmawiać z Peggy? Porozmawiajcie z nią po angielsku. Oni się boją, Etienne. Boją się, że ich wydasz.

Obejrzałem się. Pokój jak gdyby się poszerzył, zrobiło się w nim jaśniej. Widać już było drugi koniec stołu, przy którym siedział portier z hotelu, nie ten łysy starszy pan o wymiętej twarzy, ale jego odmłodzona kopia, którą spotkaliśmy w dziwnie przemienionym hotelu „Bretagne”.

– Czemu miałbym ich wydać, mamo? – zapytał nawet na nas nie spojrzawszy.

– Musisz przecież znaleźć tych angielskich lotników. Chcesz ich przecież wydać. Chcesz, ale nie możesz.

Odmłodniały Etienne westchnął głośno.

– Nie wiem, gdzie się ukryli – powiedział cicho.

– To się dowiedz.

– Już mi nie dowierzają, mamo.

– Ważne, żeby ci Lange dowierzał. Zaoferuj mu swój towar. Ci także mówią po angielsku.

– Oni są z innego czasu. I nie są Anglikami. Przyjechali na kongres.

– W Saint Dizier nigdy nie odbywają się żadne kongresy.

– Oni są w Paryżu, mamo. W hotelu „Bretagne”. I wiele lat później. A ja się już zestarzałem.

– Teraz masz trzydzieści lat, a oni są tutaj.

– Wiem.

– Więc wydaj ich Langemu, nim się nie rozpoczęła akcja.

Nie mogę powiedzieć, żebym rozumiał wszystko to, ale świtał mi jakiś mętny domysł. Wiedziałem już, że wszystko, co nas otacza, to nie są bynajmniej zjawy, że wyzierające z ich słów i działań niebezpieczeństwo jest jak najbardziej realne.

– O czym oni mówią? – zapytał Martin.

Wyjaśniłem mu.

– Jakiś zupełny obłęd. Komu chcą nas wydać?

– Sądzę, że gestapo.

– Ty także zwariowałeś.

– Nie – powiedziałem najspokojniej, jak potrafiłem. – Zrozum: znajdujemy się teraz w innym czasie, w innym mieście, w innym życiu. Nie wiem, jak i dlaczego zostało ono wymodelowane. Nie wiem jednak również, jak się stąd wydostaniemy.

– Wilkołaki! – wybuchnął Martin. – Wydostaniemy się! Mam już trochę doświadczenia.

Podszedł do siedzącego przy stole Etienne’a, chwycił go za klapy marynarki i potrząsnął nim.

– Słuchaj, diabelski pomiocie! Gdzie jest wyjście?

– Gdzie jest wyjście? – powtórzyła za Martinem papuga. – Gdzie są lotnicy?

Zadrżałem. Wściekły Martin cisnął Etienne’em, jak gdyby ten był szmacianą lalką. Etienne uderzył o ścianę i zniknął w niej. W miejscu, w którym zniknął, majaczyło już coś, co przypominało otwór drzwi zasnuty purpurową mgiełką.

Martin skoczył w tę mgłę, ja za nim. Sytuacja zmieniła się niczym ujęcie filmu. Znaleźliśmy się w hotelowym hallu, tym samym, z którego wyszliśmy z Martinem na ulicę. Etienne, tak nie po dżentelmeńsku potraktowany przez Martina, siedział za kontuarem recepcji i coś pisał, nie widział nas albo udawał, że nas nie widzi.

– Niewiarygodne – westchnął Martin.

– A co nas jeszcze czeka? – dorzuciłem niepewnie.

Martin ruszył w stronę drzwi, ale stanął – zastąpili mu drogę niemieccy fizylierzy, jota w jotę tacy sami, jakich zdarzało mi się widywać na filmach traktujących o ostatniej wojnie.

– Chcemy wyjść na ulicę. Na ulicę – powtarzał Martin wskazując ciemność.

– Verboten! – szczeknął Niemiec. – Zuruck! – I lufą automatu trącił Martina w pierś.

– Usiądźmy – powiedziałem – i porozmawiajmy. Uciec tak czy owak nie mamy dokąd.

Usiedliśmy przy okrągłym stole nakrytym zakurzonym pluszowym obrusem. Był to jakiś bardzo stary hotel, jeszcze starszy niż nasz paryski „Bretagne”. Był tak stary, że niczym już nie próbował się szczycić, ani starożytnością rodu, ani tradycją przechodzącą z pokolenia na pokolenie. Kurz, graty, starzyzna i chyba strach, strach przyczajony w każdym zakamarku.

– Co tu się dzieje? – zapytał zrezygnowany Martin.

– Mówiłem ci przecież. Inny czas, inne życie.

– Inne życie – ze wzbierającą złością powtórzył Martin. – Każdy swój model kopiują z oryginału. Skąd zatem wzięli Niemców?

– Nie wiem.

Z ciemności, która pochłaniała część oświetlonego hallu, wyszedł Ziernow. Pomyślałem w pierwszej chwili – czy to aby nie jego sobowtór? Ale coś mi podpowiedziało, że nie, byłem tego pewien. Ziernow był spokojny, jak gdyby nic się wokół niego nie zmieniło, nawet na nasz widok nie zdziwił się, ani nie zaniepokoił. A przecież musiał być zdenerwowany, nie mógł się nie denerwować. Po prostu nie pokazywał tego po sobie. Trzymał się znakomicie.

– Wydaje mi się, Martin, że znowu się znalazłeś w mieście wilkołaków – powiedział, podchodząc do nas i rozglądając się. – My zresztą też.

– A wiecie, jakie to miasto? – zapytałem.

– Mam nadzieję, że to Paryż a nie Moskwa.

– Ani Paryż, ani Moskwa. To Saint Dizier, na południowy wschód od Paryża, jeśli dobrze pamiętam mapę. Prowincjonalne miasteczko na okupowanym terytorium.

– Przez kogo okupowanym? Czy wy przypadkiem nie majaczycie, Anochin?

Ziernow ciągle jeszcze nie pojmował, zastanawiał się nad czymś.

– Kiedy tu szedłem, zauważyłem już i purpurową mgłę i to, że całe otoczenie uległo zmianom. Ale nie spodziewałem się oczywiście czegoś podobnego – obejrzał się na fizylierów, którzy trwali w bezruchu na granicy światła i ciemności. W oczach Ziernowa błysnęła tak dobrze mi znana ciekawość uczonego.

– Jak sądzicie, co modelują tym razem?

– Coś z przeszłości. Ale nam to niczego nie ułatwia. Aleale, skąd wracacie?

– Z mojego pokoju. Zaintrygował mnie czerwony odblask na ścianie, otworzyłem drzwi i znalazłem się tutaj.

– Proszę się przygotować na coś gorszego – powiedziałem i zobaczyłem Langego,

W smudze światła pojawił się ten sam adwokat z Dusseldorfu, o którego pytałem przy kolacji Belga. Ten sam Herman Lange, krótko ostrzyżony wąsacz, ten sam, a jednak nie ten sam. Był jak gdyby wyższy, wytworniejszy, młodszy, młodszy co najmniej o dwadzieścia pięć lat. Miał na sobie czarny mundur ze swastyką, miał ciasno ściągnięty pas na szczupłej, nieomal chłopięcej talii, był w charakterystycznej czapce i w olśniewająco błyszczących oficerkach. Był nawet przystojny, jeśli patrzyć na piękno z punktu widzenia reżysera operowego – wyelegantowany Nibelung z elity Himmlera.

– Etienne – niezbyt głośno przywołał do siebie portiera – mówiłeś, że jest ich dwóch. Widzę trzech.

Etienne poderwał się, stanął na baczność, twarz miał białą, jak gdyby napudrowaną niczym twarz klowna.

– Trzeci jest z innego czasu, Herr Sturmbannfuhrer.

Lange się skrzywił.

– Możesz mówić do mnie: monsieur Lange. Pozwoliłem ci przecież. A skąd on jest, wiem równie dobrze jak ty. Pamięć przyszłości. Ale w tej chwili on jest tutaj i to jest mi na rękę. Brawo, Etienne. A ci dwaj?

– Angielscy lotnicy, monsieur Lange.

– Łże – powiedziałem, nie wstając. – Ja także jestem Rosjaninem. A kolega jest Amerykaninem.

– Zawód? – zapytał po angielsku Lange.

– Pilot – odruchowo wyprężył się Martin.

– Ale nie angielski – dodałem natychmiast.

Lange roześmiał się w odpowiedzi.

– Co za różnica, Anglia czy Ameryka? Walczymy i z jedną, i z drugą.

Zapomniałem na chwilę o niebezpieczeństwie, które przez cały czas nam zagrażało, tak wielką miałem ochotę dać po nosie temu widmu przeszłości. Nie zastanawiałem się nad tym, czy mnie zrozumie. Po prostu krzyknąłem:

– Wojna dawno się już skończyła, panie Lange. Wszyscy jesteśmy z innego czasu, pan także. Przed pół godziną razem jedliśmy kolację w paryskim hotelu „Bretagne” i był pan ubrany w cywilny garnitur adwokata na wycieczce, a nie w ten operetkowy kostium.

Lange się nie obraził. Przeciwnie, uśmiechnął się nawet, odpływając w osnuwającą go purpurową mgiełkę.

– Takiego mnie pamięta nasz dobry Etienne. Odrobinę idealizuje zarówno mnie, jak i siebie. W gruncie rzeczy wszystko wyglądało zupełnie inaczej.

Ciemnoczerwona mgła przesłoniła go zupełnie, po czym rozwiała się nagle. Trwało to nie dłużej niż pół minuty. Ale wychynął z mgły inny Lange, nieco niższy, bardziej otyły i klocowały, w niewyczyszczonych butach, w długim, ciemnym płaszczu. – Zmęczony żołdak z zaczerwienionymi na skutek wielu bezsennych nocy oczyma. W ręku trzymał rękawiczki, jak gdyby miał zamiar je włożyć, ale nie włożył ich, tylko wymachując nimi podszedł do lady, za którą siedział Etienne.

– Gdzie oni są, Etienne? Nadal nie wiesz?

– Już mi nie dowierzają, panie Lange.

– Nie próbuj mnie oszukiwać. Jesteś zbyt ważną figurą w tutejszym Ruchu Oporu, by mieli już stracić do ciebie zaufanie. Może kiedyś, w przyszłości, ale jeszcze nie teraz. Ty się po prostu boisz swoich przyjaciół z podziemia.

Zamachnął się i rękawiczkami uderzył Etienne’a po twarzy. Raz! Jeszcze raz! Etienne’owi tylko głowa latała.

– Najpóźniej jutro zameldujesz mi, gdzie się ukrywają. Zrozumiano?

– Tak, monsieur Lange.

Gestapowiec odwrócił się i znowu stanął przed nami. Przerażenie Etienne’a przeobraziło go, nie był to już człowiek, lecz Nibelung.

Etienne nie dotrzymał wtedy słowa, rzeczywiście nie dowierzano mu – powiedział. – Ale jak się starał, jak bardzo chciał zdradzić! Zdradził nawet najdroższą mu kobietę, w której kochał się beznadziejnie. A jak tego potem żałował! Nie, nie tego, że ją zdradził. Tego, że nie udało mu się zdradzić tych dwóch, którzy się nam wymknęli. No cóż, Etienne, poprawmy przeszłość. Masz okazję. Tego Rosjanina i tego Amerykanina rozstrzelam jako poszukiwanych spadochroniarzy, a tego drugiego Rosjanina po prostu powieszę. A na razie wszyscy do gestapo! Patrol! – zawołał.

Wydało mi się, że fizylierzy wypełnili cały ten ciemny, pełen kurzu hali. Otoczyli mnie, wykręcili mi ręce do tyłu i kopniakiem wyrzucili w ciemność. Padając skręciłem nogę i długo nie mogłem wstać, nic także nie widziałem, dopóki moje oczy nie przyzwyczaiły się do purpurowego półmroku, którego prawie wcale nie rozjaśniało światło małej matowej żarówki. Wszyscy trzej leżeliśmy na podłodze bardzo wąskiej celi czy też może karceru bez okien, ale karcer ten znajdował się w ruchu, na zakrętach aż podrzucało nas – wywnioskowałem więc, że jedziemy w więźniarce.

Pierwszy wstał i usiadł Martin. Zgiąłem skręconą nogę, potem ją wyprostowałem – chwała Bogu, nie była ani złamana, ani zwichnięta. Ziernow leżał wyciągnięty na plecach, głowę oparł na rękach.

– Nic wam się nie stało, Borysie Arkadiewiczu?

– Na razie nic – odparł lakonicznie.

Nie mogłem jednak milczeć.

– Modeluje się czyjaś przeszłość – powtórzyłem – trafiliśmy w tę przeszłość przypadkiem. Ale skąd się wzięła ta przygotowana dla nas więźniarka?

– Może stała przed wejściem do hotelu. Mogli nią przyjechać fizylierzy – powiedział Ziernow.

– Gdzież więc oni są?

– Nasi konwojenci są zapewne w szoferce. Reszta została w hotelu do dyspozycji Langego. Może wówczas także byli mu potrzebni. Lange wprowadza do przeszłości tylko niewielkie korektury.

– To nie jest tylko jego przeszłość, to także przeszłość Etienne’a. Oni korygują się nawzajem. Nie rozumiem tylko, czemu to służy?

A o mnie zapomnieliście, boys? – wtrącił się Martin. – Nie rozumiem przecież po rosyjsku.

– Przepraszam, Martin – Ziernow natychmiast przeszedł na angielski – zapomnieliśmy, rzeczywiście. Tymczasem nie należało tego robić, nie tylko przez wzgląd na kolegę. Łączy nas coś jeszcze. Wiecie o czym ciągle myślę? – ciągnął, unosząc się na łokciu nad zaświnioną podłogą więźniarki. – Czy wszystko to, co się teraz z nami dzieje, jest aby przypadkowe? Przypominam sobie wasz list do Anochina, Martin, zwłaszcza to wasze sformułowanie „napiętnowani”, a więc jak gdyby przez przybyszów z kosmosu oznaczeni czy nacechowani. Właśnie dlatego bez trudu możemy się przyglądać zakamarkom ich twórczej kuchni. Ale czy to jest przypadek, czy też nie przypadek? Dlaczego modelowano nie jakiś pierwszy lepszy samolot pasażerski latający na linii Melbourne – Dżakarta – Karaczi, ale właśnie ten nasz, ten w którym byliśmy my, my, „napiętnowani”? Czy to przypadek czy nie? Załóżmy, że „obłoki” wędrując na północ zainteresowały się nagle życiem prowincjonalnej amerykańskiej dziury. Dopuszczam taką możliwość. Ale dlaczego wybrały sobie właśnie miasteczko związane z Martinem? I to właśnie wtedy, kiedy się do tego miasteczka wybierał. I dlaczego z setki tanich paryskich hotelików wybierają sobie do kolejnego eksperymentu właśnie nasz „Bretagne”? Czy to także przypadek? A może tak właśnie zawczasu zaplanowano, może to jest szczegółowo obmyślane i ma określony, na razie jeszcze nie znany nam cel? Mamy podstawy, aby tak przypuszczać.

Wydawało mi się, że Ziernow się zagalopował, Niemożność wyjaśnienia tego, co się działo, realność i ulotność tych przemieszczeń w czasie i przestrzeni, chorobliwy świat Kafki, który dla nas był rzeczywistością – wszystko to mogło przerazić każdego, ale nie Ziernowa.

Ziernow jak gdyby czytał w moich myślach.

– Myślicie, że oszalałem? A czy znacie paradoks Nielsa Bohra: „Jeśli hipoteza jest obłędna, to może to dowodzić, iż jest ona prawdziwa”? Ja jednak nie upieram się przy tym, że moja hipoteza jest prawdziwa, wyraziłem tylko pewien domysł, jeden z wielu możliwych. Ale czy to właśnie jest ów kontakt, o którego nawiązaniu marzą teraz wszyscy myślący przedstawiciele ludzkości? Czy aby „obłoki” nie próbują za naszym pośrednictwem, tak, właśnie za naszym pośrednictwem, opowiedzieć ludziom o tym, co robią i dlaczego to robią? Czy dopuszczając nas do udziału w swoich eksperymentach nie apelują do naszego intelektu w nadziei, że potrafimy zrozumieć sens tego eksperymentu?

– Dziwny sposób łączności – powiedziałem z powątpiewaniem.

– A jeśli nie ma innego? Jeśli oni nie znają naszych sposobów utrzymywania łączności? Albo jeśli te sposoby są im niedostępne? Jeśli nie mogą się posłużyć ani optycznym, ani akustycznym, ani żadnym innym spośród używanych przez nas sposobów przekazywania informacji? Jeśli nie są zdolni do telepatii, jeśli nie znają naszego języka, alfabetu Morse’a ani żadnego innego naszego kodu sygnalizacyjnego? A nam z kolei nie są dostępne ich środki łączności? Co wtedy?

– Nie rozumiem pana – rozgniewał się Martin – oni tworzą, oni modelują, oni szukają sposobu nawiązania kontaktu, a my na razie mamy iść pod mur albo wkładać głowę w stryczek?

– Może jeszcze nie potrafią… To pierwsze próby, błędy są nieuniknione.

– Będzie to dla pana pociechą, kiedy zawiśnie pan na szubienicy?

– Jakoś w tę szubienicę nie wierzę – powiedział Ziernow.

Nie zdążyłem mu odpowiedzieć. Więźniarka oderwała się od ziemi, nasza ruchoma cela rozpadła się. Buchnęło oślepiające światło, rozległ się piekielny łoskot, który trwał ułamek sekundy, potem pogrążyliśmy się w stan nieważkości i w ciemność.

SOBOWTÓR IRENY

Tylko z trudem można było rozewrzeć powieki, wydawało się, że coś je skleiło. Kiedy to zrobiłem, natychmiast poczułem na ciemieniu dotkliwy, przejmujący ból. Gdzieś bardzo wysoko nade mną migotały światełka, niczym robaczki świętojańskie w letnią noc na południu Rosji. Gwiazdy? Niebo? Odnalazłem koła Wielkiego Wozu i zrozumiałem, że znajduję się na ulicy. Powolutku próbowałem odwrócić głowę, ale każdy ruch wywoływał ten sam dokuczliwy ból na ciemieniu. Zdołałem jednak zobaczyć czarną nierówną linię dachów po przeciwnej stronie ulicy, mokrą od deszczu jezdnię – słabo połyskiwała w ciemności – i jakieś cienie na jezdni. Przyjrzawszy się dokładniej, rozpoznałem w nich resztki naszego rozbitego samochodu.

Leżałem tuż obok pnia drzewa, które w ciemnościach ledwie mogłem odróżnić, mogłem za to namacać jego starą, chropowatą korę. Podciągnąłem się i oparłem o ten pień plecy. W tej pozycji łatwiej mi było oddychać, ból osłabł. Obmacałem włosy na ciemieniu, powąchałem palce – to nie była krew, to była nafta.

Przezwyciężając słabość wstałem przytrzymując się drzewa, jak gdyby to była moja ukochana dziewczyna i długo stałem tak, wpatrując się w bezludną ciemność ulicy. Potem pomalutku, zataczając się przy każdym kroku, poszedłem w kierunku rozbitego samochodu. „Borysie Arkadiewiczu! Martin!” – zawołałem cicho. Nikt mi nie odpowiedział. Wreszcie podszedłem do czegoś nieforemnego i płaskiego, co leżało na jezdni. Przyjrzałem się. Była to połowa ciała odzianego w niemiecki mundur żołnierski, ale bez nóg i bez twarzy – wszystko, co pozostało z jednego z naszych konwojentów. Obszedłem ciało i nieco dalej znalazłem w rynsztoku Martina.

Poznałem go od razu po krótkiej kurtce zamszowej i po wąskich spodniach – takich spodni nie nosił żaden z niemieckich żołnierzy. „Don!” – zawołałem. Poruszył się i szepnął: „Kto to?” „Żyjesz, stary?”. „Juri?”. „Tak, to ja. Możesz się trochę unieść?”. Przytaknął ruchem głowy. Pomogłem mu usiąść na krawężniku i sam usiadłem obok niego. Oddychał ciężko i najwyraźniej nie oswoił się jeszcze z mrokiem – mrugał nieustannie. Przez dwie lub trzy minuty siedzieliśmy tak w milczeniu, aż wreszcie Martin zapytał:

– Gdzie my jesteśmy? Niczego jakoś nie poznaję. Co się stało?

– Ktoś zapewne wrzucił bombę do więźniarki. Gdzie jest Ziernow?

– Nie wiem.

Wstałem i raz jeszcze obszedłem szczątki rozbitego samochodu przyglądając się uważnie zwłokom konwojentów. Ziernowa między nimi nie było.

– Niedobrze – powiedziałem wróciwszy do Martina. – Nie ma żadnych śladów.

– Myśmy jechali na górze i ocaleliśmy. A więc i on z pewnością żyje. Na pewno gdzieś poszedł.

– Bez nas? Bzdura.

– A jeżeli wrócił?

– Dokąd?

– Do prawdziwego życia. Z tego sabatu czarownic… Może mu się udało? A może i nam się uda?

– Cicho! Słyszysz?

Masywne drzwi za nami skrzypnęły przeciągle i otworzyły się. Snop światła, który z nich padł, przecięła natychmiast ciężka wisząca w drzwiach portiera. Znowu zrobiło się ciemno, ale w tym krótkim przebłysku światła zobaczyłem sylwetkę kobiety w wieczorowej sukni. Teraz znowu widziałem tylko jej niewyraźny cień. Skądś z daleka, spoza portiery, dobiegała przygłuszona melodia – grano popularnego niemieckiego walca.

Kobieta, której ciągle jeszcze nie mogłem zobaczyć w ciemności, zeszła po kilku schodkach na chodnik. Teraz tylko ów wąski chodnik dzielił ją od nas. Siedzieliśmy nadal na krawężniku.

– Co się stało? – zapytała kobieta.

– Nic specjalnego – odpowiedziałem – tyle tylko, że ktoś wysadził w powietrze nasz samochód.

– Wasz? – zdziwiła się.

– No, samochód, którym jechaliśmy, czy raczej, jeśli mam się wyrazić ściśle, samochód, którym nas wieziono.

– Kto z wami jechał?

– A któż mógł, pani zdaniem, jechać? – drażniło mnie już to przesłuchanie. – Konwojenci oczywiście. Chce pani ich sobie poskładać z kawałków?

– Proszę się na mnie nie gniewać… Tym samochodem powinien był jechać komendant gestapo.

– Kto? Lange? – zdziwiłem się. – Lange został w hotelu.

– Tak właśnie być powinno – powiedziała z zadumą kobieta. – Wtedy też było tak samo. Ale wtedy nikt nie jechał w samochodzie, który wysadzili w powietrze. A wy skąd jesteście? Czy was także sypnął Etienne?

– Nikt nas nie sypnął madame – przerwałem jej. – Znaleźliśmy się tutaj przypadkiem i nie z własnej woli. Proszę mi wybaczyć, ale niezbyt dobrze władam francuskim. Może zna pani angielski?

– Angielski? – zdziwiła się. – Ale jakim cudem…

– Tego nawet po angielsku nie potrafię pani wyjaśnić. W dodatku nie jestem Anglikiem.

– Halo, mummy – przerwał mi Martin. – Za to ja jestem ze Stanów. Zna pani piosenkę: „Yankee Doodle był w piekle.»Zinno – rzekł – tu wściekle «…”? Zapewniam panią, ze w tym piekle jest, goręcej.

Roześmiała się.

– I co ja teraz z wami pocznę?

– Chętnie zwilżyłbym sobie gardło – powiedział Martin.

– Proszę za mną. W szatni nie ma nikogo, a portiera zwolniłam na dziś wieczór. Macie szczęście, messieurs.

Weszliśmy za nią do słabo oświetlonej szatni. Rzuciły mi się w oczy niemieckie płaszcze mundurowe na wieszakach i oficerskie czapki z zadartymi otokami. Z boku był niewielki pokoik, raczej komórka bez okien, której ściany wyklejone były zdjęciami z tygodników filmowych. Stały tu dwa krzesła i stół, a na stole leżała gruba księga rejestracyjna.

– To hotel czy restauracja? – zapytał Martin.

– Kasyno oficerskie – odpowiedziała.

Po raz pierwszy spojrzałem jej w twarz i zamarłem. Nastroszyła się natychmiast.

– Czy… pan mnie zna?

Wtedy Martin też coś powiedział. W tłumaczeniu brzmiałoby to mniej więcej tak:

– Ho-ho!… A to ciekawe!

Milczałem.

– Jak mam to rozumieć, monsieur? – zapytała kobieta.

– Irena – powiedziałem po rosyjsku. – Nic nie rozumiem.

– Mój Boże, Rosjanin! – wykrzyknęła, także po rosyjsku.

– Skąd się tu wzięłaś?

– Irena – to mój pseudonim w Resistance. Skąd pan go zna?

– Nie znam żadnego pseudonimu. Nie miałem pojęcia, że używasz pseudonimu. Wiem tylko, że przed godziną jedliśmy razem kolację w hotelu „Bretagne” w Paryżu.

– To jakieś nieporozumienie – powiedziała chłodno.

Wściekłem się.

– Nie poznałaś mnie? Spójrz na mnie!

– Kim pan jest?

– Przecież razem przylecieliśmy z Moskwy. Czy tego także nie pamiętasz?

– Kiedy?

– W-w-wczoraj… – Zacząłem się już jąkać.

– W jakim to było roku?

Na takie dictum po prostu zamarłem z rozdziawionymi ustami. Cóż mogłem jej odpowiedzieć, skoro była w stanie zadać takie pytanie?

– Nie dziw się, Juri – szepnął do mnie Martin. Nie rozumiał ani słowa, ale domyślił się, dlaczego tak się denerwuję. – To nie ona. To wilkołak.

Irena ciągle jeszcze patrzyła obcym wzrokiem to na mnie, to na Martina.

– Pamięć przyszłości – powiedziała zagadkowo. – On z pewnością musiał kiedyś o tym myśleć. Może nawet spotkał pana i ją. Jest podobna do mnie? I ma na imię Irena? Dziwne.

– Dlaczego? – nie wytrzymałem.

– Miałam córkę, Irenę. W czterdziestym skończyła rok. Osowieć zabrał ją do Moskwy. Jeszcze przed upadkiem Paryża.

– Co za Osowieć? Akademik?

– Nie. Zwykły uczony. Pracował z Pawłem Langevin.

W ciemnościach błysnęła nagle jakaś iskierka.

– A pani, pani mąż? – zapytałem, zaczynając już rozumieć.

– Mąż wraz z ambasadą wyjechał do Vichy. Przyjechał potem, ale już sam. Przystanął koło jakiejś przydrożnej fermy, nie wiem, czy potrzebował wody do chłodnicy, czy po prostu chciało mu się pić. Wtedy już bombardowano szosy. No cóż, to wszystko. Trafiło prosto w niego – uśmiechnęła się smutnie, ale jednak się uśmiechnęła, widocznie już się z tym pogodziła. – Trzymam się tak dobrze, bo właśnie tak wyobraża mnie sobie Etienne. Ale w rzeczywistości zniosłam to znacznie gorzej.

Wszystko się zgadzało. Osowieć nie był jeszcze wtedy członkiem Akademii Nauk, ale już pracował z Langevinem – wiedziałem o tym. To zapewne on wychował Irenę. Od niego Irena dowiedziała się o swojej matce. Ale co tu ma do rzeczy Etienne?

Nie mogłem się powstrzymać i zapytałem o to. Kobieta roześmiała się.

– Przecież istnieję właśnie w jego wyobraźni. Etienne z pewnością myśli o mnie w tej chwili. Kochał się we mnie na zabój. A jednak wydał mnie Niemcom.

Przypomniałem sobie słowa Langego: „Zdradził nawet najdroższą mu kobietę, w której kochał się beznadziejnie. Tak bardzo chciał zdradzić!”. A zatem stało się to jeszcze przed naszym spotkaniem z gestapowcem. A zatem czas liczy się w tym życiu jakaś zupełnie inaczej. Jest przemieszany jak karty w potasowanej talii.

– Jesteście może głodni? – zapytała kobieta.

– Chętnie bym coś wypił – powiedział Martin, który domyślił się, o czym mowa.

Skinęła głową, mrużąc przy tym oczy zupełnie jak Irena, i uśmiechnęła się. Nawet uśmiechy ich obu bardzo były podobne do siebie.

– Poczekajcie na mnie, tutaj nikt nie przyjdzie. No, a gdyby… Broni, oczywiście, nie macie? – przesunęła jakąś deskę pod blatem stołu i wyjęła ze skrytki ręczny granat i mały płaski brauning. – Nie śmiejcie się, to nie jest zabawka. Bije bardzo celnie.

I wyszła. Ja wziąłem brauning, Martin granat.

– To matka Ireny – powiedziałem.

– Coraz lepiej. Skąd ona się tu wzięła?

– Mówi, że Etienne w tej chwili o niej myśli. W czasie wojny była razem z nim w Resistance.

– Jeszcze jeden wilkołak – powiedział Martin i splunął. – Warto by ich wszystkich wykończyć tym granatem – i uderzył się po kieszeni.

– Nie gorączkuj się. Przecież stworzono ich ludźmi. Ludźmi a nie kukłami. To nie jest Sand City.

– Ludźmi – powtórzył ironicznie Martin. – Oni wiedzą, że powtarzają czyjeś życie, znają nawet przyszłość… przyszłość tych, których życie powtarzają. Widziałeś „Draculę”? To taki film o wampirach. Za dnia są martwi, ożywają nocą. Żyją od zmroku do świtu. Tacy to i ludzie. Obawiam się, że po tej uroczej nocy będziemy się musieli przebrać w kaftany bezpieczeństwa. Jeśli oczywiście nie zatłuką nas tu bosze.

– Nie mów tak głośno – przerwałem mu – bo jeszcze nas usłyszą. Na razie nie jest jeszcze tak źle. Mamy już broń. Przyszłość pokaże, co będzie dalej.

Weszła „Irena”. Nic wiedziałem, jak naprawdę ma na imię, i w myślach nadal nazywałem ją „Irena”.

– Lepiej nie przynosić tu niczego do picia – powiedziała – to by mogło zwrócić uwagę. Pójdziemy do baru. Wszyscy tam są pijani, nikogo nie zdziwią jeszcze dwaj gaście. Barman jest już uprzedzony. Tylko niech Amerykanin nic nie mówi, gdyby ktoś go o coś zapytał, niech odpowiada po francusku: „Gardło mnie boli, nie mogę mówić”. Jak pan ma na imię? Proszę powtórzyć, Martin: „Gardło mnie boli, nie mogę mówić”.

Martin kilkakrotnie powtórzył to zdanie. Poprawiała go.

– O, tak. Teraz ujdzie. Co najmniej przez pół godziny nic wam nie grozi. Za pół godziny przyjdzie Lange z minerem i z fizylierami. Z baru kuchennymi schodami można przejść do pokoju na górze, gdzie gra w brydża generał Berr. Pod stołem jest tam mina z mechanizmem zegarowym. Za czterdzieści pięć minut cały budynek wyleci w powietrze.

– Matko najświętsza! – zawołałem po rosyjsku. – W takim razie trzeba stąd dać nogę!

– Nie wylecimy w powietrze – uśmiechnęła się ze smutkiem. – Etienne doniósł o wszystkim Langemu. Mnie złapią na górze, u Berra, miner rozbroi minę, a Lange dostanie Sturmbannfuhrera. Kiedy przyjdzie, odczekajcie dwie minuty i spokojnie wyjdźcie.

Otworzyłem usta i zamknąłem je znowu. Taka rozmowa była do pomyślenia tylko w klinice psychiatrycznej. Ale kobieta mówiła nadal:

– Proszę się nie dziwić. Etienne’a przy tym nie było, ale Lange pamięta wszystko. Łaził wszędzie, wypytywał wszystkich gości. Ma znakomitą pamięć. Wszystko było dokładnie tak, jak” to zobaczycie.

ZMIENIAMY PRZESZŁOŚĆ

W pierwszym pokoju grano w karty. Unosił się tu zapach popiołu i tytoniu i było tyle dymu, że nic nie można było zobaczyć. Dym to gęstniał, to znów rzedł, ale nawet kiedy się rozwiewał, wszystko było płynne, zatracało kształty, opływało, kurczyło się, jak gdyby kształty obowiązujące w tym świecie nie były podporządkowane prawom geometrii euklidesowej. Nagle wyciągała się długa jak narta ręka trzymająca karty i licytowały się ochrypłe głosy: „Te pięć i jeszcze pięć… Pas… Sprawdzę…”, to znów przecinała tę rękę taca, na której balansowała butelka koniaku, a w prostokącie etykiety na butelce niczym na ekranie telewizora pojawiała się nagle czyjaś twarz z przystrzyżonymi wąsikami i ta twarz z kolei przekształcała się w plakat pełen krzykliwych liter: „VERBOTEN… VERBOTEN… VERBOTEN…”, to znów nasuwały się na ów plakat szare głowy bez twarzy i czyjś głos zza kłębów dymu mówił: „Jeszcze trzydzieści minut… Jeszcze trzydzieści minut…” Karty szeleściły jak liście na wietrze, mętniało światło. Dym gryzł w oczy.

– Irena – zawołałem.

Odwróciła się.

– Nie nazywam się Irena.

– Wszystko jedno. Co to jest? Gabinet krzywych zwierciadeł?

– Nie – uśmiechnęła się. – Po prostu nikt nie pamięta dokładnie sytuacji, szczegółów. Etienne próbuje to sobie wyobrazić. A w głowie Langego błyskają po prostu oderwane sceny, on się nie zastanawia nad szczegółami.

Znowu nic nie zrozumiałem. A właściwie coś tam niby rozumiałem, ale niedokładnie.

– Jak we śnie – dziwił się Martin.

– Pracują jednocześnie komórki pamięci dwóch ludzi – mimo wszystko próbowałem znaleźć wytłumaczenie. – Ich wyobrażenia materializują się, zderzają ze sobą, jedno zaciera drugie.

Weszliśmy do baru. Bar znajdował się w mniejszym pomieszczeniu, oddzielonym od sali zasłoną z nanizanych na zwisające sznurki kawałków bambusa. Niemieccy oficerowie będący już na cyku, pili posępnie. Nie było tu na czym usiąść. Tylko na długiej kanapce pod ścianą całowały się jakieś pary. Pomyślałem, że Lange widocznie dobrze sobie zapamiętał to wnętrze. Na nas nikt jednak nawet nie spojrzał. Irena coś szepnęła barmanowi i zniknęła w jakichś drzwiach, za którymi widać było prowadzące na górę ceglane schodki. Barman w milczeniu postawił przed nami dwa kieliszki koniaku i odszedł. Martin spróbował.

– Niezły – powiedział i oblizał się.

– Cśśś… – syknąłem. – Nie jesteś Amerykaninem tylko Francuzem.

– Gardło mnie boli, nie mogę mówić – powiedział wyuczone zdanie i zrobił do mnie oko.

Nikt zresztą nie słuchał naszej rozmowy. Popatrzyłem na zegarek. Lange powinien przyjść za piętnaście minut. I nagle wpadłem na pomysł – a gdyby tak Lange, powiedzmy, nie poszedł na górę, gdyby miner nie rozbroił miny, to generał Berr i jego kamaryla w przewidzianym czasie zostaną rozproszeni w atmosferze! Zaraz, to ciekawe! Lange przyjdzie z jednym fizylierem i z minerem. Miner z pewnością nie będzie uzbrojony, fizylier stanie przy drzwiach na schody. Istnieje szansa!

Szeptem podzieliłem się tymi myślami z Martinem. Przytaknął. Ryzyko, że oficerowie z baru nam przeszkodzą, było niewielkie – oficerowie z trudem utrzymywali się w pozycji stojącej. Słowem – sytuacja była bardzo zachęcająca.

Minęło jeszcze dziesięć minut. Jeszcze minuta, dwie minuty, trzy minuty. Pozostawały już tylko sekundy. I oto zjawił się Lange, nie ten Lange, którego już poznaliśmy, ale Lange z czasów jeszcze wcześniejszych, jeszcze nim został Sturmbannfuhrerem. Jeśli Lange pamiętał tę sytuację, to w każdym razie my nie byliśmy w niej zanotowani, nic więc nam nie groziło. Działania Langego programowała jego pamięć, a ona kazała mu jak najszybciej dostać się do miny i unieszkodliwić ją, zapobiec katastrofie. Towarzyszył Langemu niemłody już żołnierz w okularach i chłopaczyna-gestapowiec z pistoletem automatycznym. Lange szedł szybko, spiesznie, powiódł niechętnym spojrzeniem po drzemiących nad koniakiem oficerach i co prędzej poszedł z minerem na górę. Bardzo się śpieszyli. Gestapowiec z automatem, tak jak na to liczyliśmy, stanął przy drzwiach na klatkę schodową. W tejże chwili Martin podszedł do niego i błyskawiczną blachą w czoło zwalił go na ziemię. Gestapowiec nie zdążył nawet wypuścić z rąk automatu, a już Martin trzymał broń. Ja zaś z brauningem w ręku biegłem już do schodach na górę w ślad za Langem. Lange obejrzał się. „Padnij, Juri!” – krzyknął Martin. Klapnąłem na schodki, seria z peemu położyła obu – Langego i minera. Wszystko to trwało zaledwie ułamek sekundy. Z baru nikt nawet nie wyjrzał.

Z góry za to wyjrzała „Irena”. Minęło jeszcze kilka sekund, nim powoli, nie zadając nam żadnych pytań, zeszła na dół obok skurczonych na stopniach martwych gestapowców.

– Czy ktoś słyszał wystrzały? – zapytałem wskazując pokój na górze.

– Nikt oprócz mnie. Są tak przejęci rozgrywką, że nie usłyszą nawet wybuchu. – Zadrżała i przesłoniła sobie usta dłonią. O, Boże! Nie rozbroili miny!

– To świetnie – powiedziałem. – Niech się wszyscy przeniosą do piekła. Uciekajmy.

Ciągle jeszcze nie mogła zrozumieć.

– Ale przecież wtedy tego nie było.

– Za to teraz tak będzie! – Chwyciłem ją za rękę. – Czy jest stąd jakieś inne wyjście?

Poruszając się jak lunatyczka wyprowadziła nas na nieoświetloną ulicę. Z wartownikiem u wyjścia Martin rozprawił się tak samo jak z tamtym na górze.

– To już czwarty – podliczył – granat nie był potrzebny.

– Piąty – poprawiłem go – zacząłeś przecież już na Antarktydzie.

– Będą teraz musieli wymodelować dla nich specjalny raj.

Zamienialiśmy te zdania w biegu. Biegliśmy środkiem jezdni, nie wiedząc dokąd, przed siebie, w ciemność. Wreszcie coś ciężkiego stęknęło za naszymi plecami, słup ognistych iskier strzelił w niebo. Przez ułamek sekundy widziałem przed sobą wielkie, rozszerzone oczy „Irenę”. Dopiero teraz zauważyłem, że „Irenę” nie nosiła okularów.

Zawyła gdzieś syrena. Zaterkotał silnik samochodu. A potem jeszcze jeden. Odblask pożaru coraz bardziej rozjaśniał ulicę.

– Jakże to tak? – zapytała nagle „Irenę”. – Więc ja żyję? Więc to jest jakieś zupełnie inne życie? Nie tamto?

– To życie toczy się teraz samodzielnie, stosownie do praw swego czasu. Myśmy tylko cofnęli czas – powiedziałem, i dodałem, nie bez złośliwej satysfakcji: – Będziesz się teraz mogła porachować z Etienne’em.

Syrena ciągle jeszcze wyła, zawodziła. Gdzieś bardzo blisko nas przejeżdżały ciężarówki. Obejrzałem się – nigdzie nie było Martina! – Don! – zawołałem. – Martin! Nikt mi jednak nie odpowiedział. Popchnęliśmy furtkę w ogrodzeniu kościelnego dziedzińca, okazało się, że nie jest zamknięta. Za furtką trwała nie rozjaśniona jeszcze przez pożar ciemność. Tędy! – szepnęła „Irenę” chwytając mnie za rękę. Poszedłem za nią. Ciemność zaczęła się nagle rozpraszać, spływała po schodkach, które nagle przed sobą zobaczyliśmy. Na najwyższym schodku ktoś siedział.

NA BEZPIECZNEJ WYSEPCE

Przyjrzałem się temu komuś. Poznałem go. To był Ziernow.

– Anochin? – ucieszył się. – Proszę!

– Gdzie jesteśmy, Borysie Arkadiewiczu?

– Nie poznajecie? W hotelu „Bretagne”, na pierwszym piętrze. Tutaj się ocknąłem, kiedy zostaliśmy wyrzuceni z więźniarki. Co się tam, nawiasem mówiąc, potem działo?

– Ktoś rzucił bombę pod koła.

– Mieliście szczęście – powiedział Ziernow – nie na darmo powątpiewałem w nieuchronność gestapowskiej szubienicy. Ale prawdę mówiąc, nie chciałbym już dłużej wyzywać losu. Od tamtej chwili siedzę tu i boję się poruszyć, tak czy owak jest to dość bezpieczna wysepka. Siadajcie zatem obok mnie i opowiadajcie, co macie do opowiedzenia. – I posunął się, żeby zrobić dla mnie miejsce.

Wszelako opowieść moja, choć pełna niewiarygodnych wydarzeń, nie zrobiła na Ziernowie zbyt wielkiego wrażenia. Wysłuchał wszystkiego w milczeniu, o nic nie pytał. Zapytałem więc ja:

– Czy widzieliście film Felliniego „Giulietta i duchy”?

Ziernowa pytanie to także nie zdziwiło, choć mogło zapowiadać jakąś zaczepkę, może nawet spór. Ziernow jednak milczał, czekał, co jeszcze powiem. Musiałem więc mówić dalej:

– Moim zdaniem oni mają takie samo spojrzenie na świat jak Fellini. Koszmar surrealizmu. Wszystko zwrócone jest do wewnątrz, działanie to jedynie projekcja czyjejś myśli, czyjejś pamięci. Gdybyście mogli zobaczyć to kasyno w Saint Dizier! Wszystko tam było rozmydlone, rozpłynięte, rozcząstkowane, zdeformowane. Są tam niby wszystkie szczegóły, wszystko z osobna niby jest na swoim miejscu, ale w innych niż rzeczywiste proporcjach. Czy pamiętacie, jak do rzeczywistego świata wtargnął nagle u Felliniego nieskoordynowany świat podświadomości? Szukam w tym jakiejś logiki i nie mogę jej znaleźć.

– To nieistotne – przerwał mi Ziernow. – Po prostu nie macie wprawy w analizowaniu obserwowanych zjawisk i nie potrafiliście uogólnić tego, coście zobaczyli. Fellini nie ma tu nic do rzeczy. Co ma z tym wspólnego kino i w ogóle sztuka? Oni modelują pamięć nie z pobudek estetycznych. I zapewne sam Bóg Ojciec nie potrafiłby stworzyć doskonalszego modelu.

– Doskonalszego modelu czego? – najeżyłem się.

– Mam na myśli życie psychiczne niektórych gości hotelu „Bretagne”.

– Gości? W „Bretagne” zatrzymało się w tej chwili ponad stu gości. A nas na tę kupę nawozu cisnęło tylko dwóch ludzi, gestapowiec i portier. Dlaczego właśnie tylko oni dwaj? Dwa wzorcowe przykłady podłości? Czy też może dwie przypadkowe krople pamięci człowieka? I co właściwie modelowano? Podpowiedziane przez czyjąś pamięć czyjeś życie, przy czym dano nam możność zmieniania tego życia? Cóż to za model, skoro nie odtwarza on modelowanego obiektu? Matka Ireny zostaje przy życiu, Lange poległ od serii z peemu, a Etienne’a zapewne załatwią właśni towarzysze. Dlaczego? W imię wyższej sprawiedliwości, która mogła dzięki nam zadziałać? Wątpię. To już nie byłby model, to już by było stworzenie świata. Dlaczego, aby nawiązać z nami kontakt, mieliby komplikować przeszłość i teraźniejszość, cudzą przeszłość w dodatku, a potem wszystko to jeszcze zmieniać? Milion „czemu?”. Milion „po co?”. I ani grama logiki w tym wszystkim.

Wypaliłem tę tyradę ciurkiem i zamilkłem. Różowa mgła kłębiła się nad nami, gęstniała u stóp schodków, purpurowiała. W odległości półtora metra nic już nie było widać, liczyłem schodki i zdołałem ich naliczyć zaledwie sześć, już siódmy ginął mi sprzed oczu w czerwonej mgle.

– Posiedźmy tu sobie jeszcze, dopóki nam na to pozwalają – powiedział Ziernow, zauważywszy moje spojrzenie. – A na wszystkie wasze pytania można bez trudu udzielić odpowiedzi. Wy sami możecie na nie odpowiedzieć, jeśli pomyślicie. A więc po pierwsze – co modelowano? Nie tylko pamięć. Psychikę. Myśli, pragnienia, wspomnienia, sny. Myśl zaś nie zawsze jest logiczna, skojarzenia nie zawsze są zrozumiałe, wspomnienia nie następują w kolejności chronologicznej. I proszę się nie dziwić, że to, co widzieliśmy, było chaotyczne i pokawałkowane. To nie film. Wskrzeszone przez pamięć życie nie może zresztą być inne. Spróbujcie sobie przypomnieć jakiś szczególnie dla was miły dzień z przeszłości. Ale wszystko po kolei – od rana do wieczora. To się wam nie uda. Jak byście nie wysilali pamięci, konsekwencja wydarzeń i ścisła ich chronologia to właśnie to, czego wam się z pewnością nie uda odtworzyć. O tym i o owym zapomnicie, to i owo opuścicie, jedne rzeczy będziecie pamiętali wyraźnie i dokładnie, inne mgliście, coś nieokreślonego będzie się wymykało waszej pamięci i będziecie się męczyli usiłując przywołać to umykające wspomnienie. Ale w każdym razie to jest życie. Choć zmętniało i alogiczne, ale przecież rzeczywiste, nie zmyślone. Prawdziwe. Bywa zresztą i fałszywe.

– Fałszywe? – powtórzyłem nie rozumiejąc.

– Płód wyobraźni – wyjaśnił. – Życie, które stwarza tylko moc waszego kaprysu, marzeń albo po prostu przypuszczeń. Przypominacie sobie wtedy, powiedzmy, treść przeczytanej książki, widzianego w kinie filmu albo po prostu sami coś zmyślacie. Dobrze, że jak dotąd nie mieliśmy do czynienia z takim „życiem”… Jak dotąd… – powtórzył w zadumie. – Nie wykluczone, że będziemy z nim jeszcze mieli do czynienia, widzicie – mgła jeszcze się kłębi. I za każdym razem pozostawiają nam pełną swobodę działania, nie wtrącają się, nie kontrolują nas. Po to tylko, żebyśmy zrozumieli.

– Nie wiem. Dotąd nie mogę zrozumieć, dlaczego pozwolili nam zmienić model.

– Bo nie bierzecie pod uwagę takiego bodźca jak rządzą eksperymentowania. Oni badają, wypróbowują, kombinują. Dają projekcje czyjejś pamięci, obraz przeszłości. Ale nie jest to zarejestrowany na taśmie film, to samo życie. Przeszłość staje się jak gdyby realna, formuje przyszłość. No, a jeśli do tej realności wprowadzi się nowy czynnik? Wówczas nieuniknienie zmieni się także i przyszłość. My jesteśmy właśnie tym nowym czynnikiem, podstawą eksperymentu. Z naszą pomocą otrzymują dwie projekcje tego samego obrazu, mogą je porównać. Sądzicie, że wszystkie nasze czynniki są dla nich zrozumiałe? Z pewnością nie. Więc powtarzają doświadczenia. Ile schodów widzicie? – zapytał nagle.

Przeliczyłem.

– Dziesięć.

– A było sześć, liczyłem. Dalsze to była czerwona magma. Mam już dość tej „bezpiecznej wysepki”. Bolą mnie plecy. Może zaryzykujemy… i pójdziemy do mojego pokoju? – I Ziernow wskazał najbliższe drzwi, które tonęły jeszcze w czerwonej mgle.

Daliśmy nura w przelewającą się czerwoną chmurę i ostrożnie zbliżyliśmy się do drzwi. Ziernow otworzył je, weszliśmy.

POJEDYNEK

Ale pokoju nie było. Ani sufitu, ani ścian, ani posadzki. Otwierała się przed nami szeroka droga, która kończyła się stromym, kamienistym urwiskiem – dalej na zboczu były winnice. Jeszcze niżej, jak na Krymie, błękitniało morze. Wszystko dokoła miało właściwe sobie barwy – błękit prześwitującego między chmurami nieba, rude plamy gliny pomiędzy kamieniami, żółta, spalona w słońcu trawa. Nawet kurz na drodze przypominał – puder.

– Ktoś tu cwałuje – powiedział Ziernow – zaczyna się nowy spektakl.

Zza zakrętu drogi wychynęli trzej jeźdźcy. Jechali rysią, za ostatnim cwałowały jeszcze dwa osiodłane konie. Kawalkada ta przystanęła obok nas. Wszyscy trzej mieli na głowach kirysy, każdy inny, wszyscy ubrani byli w jednakowe czarne kamizele z miedzianymi guzami. Ich zrudziałe od długiego noszenia botforty oblepione były szarym błockiem.

– Kim jesteście? – zapytał łamaną francuszczyzną najstarszy jeździec. W swoim muzealnym kirysie, ze szpadą, bez pochwy, zatkniętą za pas wydawał się nam postacią wyjętą z jakiejś powieści historycznej.

„Który to wiek? myślałem. – Wojna trzydziestoletnia czy później? Żołnierze Wallensteina czy Karola XII-ego? A może rajtarzy szwajcarscy we Francji? Ale w jakiej Francji? Przed Richelieu czy później?”

– Papiści? – zapytał jeździec.

Ziernow roześmiał się. Doprawdy, w oczach ludzi z dwudziestego wieku ta maskarada była nazbyt niepoważna.

– Nie wyznajemy żadnej wiary – odpowiedział w pięknej francuszczyźnie. – Nie jesteśmy nawet chrześcijanami. Jesteśmy bezbożnikami.

– Co on mówi, kapitanie? – zapytał jeden z młodszych jeźdźców po niemiecku.

– Sam nie mogę zrozumieć – przeszedł na niemiecki i jego dowódca. – Ubrani są też dziwacznie, niczym komedianci na jarmarku.

– A może to pomyłka, kapitanie? Może to nie ci?

– A gdzie będziemy szukali tamtych? Niech Bonneville sam sobie łamie głowę. Pojedziecie z nami – dodał po francusku.

– Nie umiem jeździć konno – powiedział Ziernow.

Jeździec roześmiał się i powiedział coś po niemiecku. Zaczęli się śmiać wszyscy trzej: „Nie umie jeździć konno! Pewnie lekarz!”

– Weźcie go w środek. Wy pojedziecie po bokach, strzemię w strzemię. I uważajcie, żeby nie spadł. A ty? – odwrócił się do mnie ten, który miał czarne wąsy.

– Ja w ogóle nie mam zamiaru jechać – powiedziałem.

– Jurij, nie kłóćcie się z nimi! – zawołał do mnie Ziernow. Siedział już na koniu trzymając się za łęk siodła. – Zgadzajcie się na wszystko i starajcie się zyskać na czasie.

– Po cygańsku mówi? – groźnie zapytał właściciel czarnych wąsów.

– Po łacinie – rozeźliłem się. – Dominus vobiscum. Jedźmy!

I wskoczyłem na siodło. Nie było to dzisiejsze angielskie siodło, ale stare siodło nie znanego mi kształtu, na rogach miało miedziane blachy. Ale to mnie nie zdetonowało – nauczyłem się jeździć konno jeszcze w instytucie, uczono nas tam po trosze wszystkiego, co się składa na współczesny pięciobój. Wąsacz zaciął mojego konia i pognaliśmy, wyprzedzając Ziernowa i jego konwojentów.

Pędziliśmy w milczeniu obok siebie, wąsacz nie odstępował mnie na krok. Słyszałem stukot kopyt mojego konia, jego ciężki oddech, czułem ciepło jego karku, sprężystość strzemion – o, nie, to nie była iluzja, to nie było złudzenie optyczne, to było rzeczywiste, realne życie, cudze życie w innej przestrzeni i w innym, czasie, życie, które wessało nas, jak bagno wsysa swe ofiary. Bliskość morza, ciepła wilgoć powietrza, kamieniste serpentyny drogi, winnice na zboczach, nie znane mi drzewa o wielkich szerokich liściach, które błyszczały w słońcu, jak gdyby pokryte były lakierem, osły, ciągnące powoli poskrzypujące dwukółki, parterowe domki z kamienia w wioskach, okienka z miki i porozwieszane i porozkładane na dachach suszące się sznury czerwonej papryki, grubo ciosane Madonny przy studniach, mężczyźni o opalonych na brąz torsach, w starych, postrzępionych spodniach do kolan, kobiety w samodziałowych koszulach i zupełnie nagie dzieci – wszystko to świadczyło o tym, że znajdujemy się gdzieś na południu Francji, a może we Włoszech.

Cwałowaliśmy tak mniej więcej przez godzinę, nie napotykając na szczęście żadnych przeszkód oprócz leżących po bokach drogi wielkich głazów, śladów usuniętych już niegdysiejszych lawin skalnych. Zatrzymał nas niewysoki, na półtora chłopa, biały mur, okalający jakiś las czy park na przestrzeni wielu kilometrów – w każdym razie nie widzieliśmy jego końca. W miejscu, gdzie mur skręcał od morza w kierunku północnym, stał człowiek w równie godnym maskarady ubraniu z przetartego i znoszonego do niemożliwości zielonego aksamitu i w rudych botfortach, które, podobnie jak botforty moich towarzyszy podróży, niejedno już zdążyły zobaczyć, w kapeluszu bez pióropusza, ale za to przyozdobionym wielką, starannie wypucowaną klamrą z miedzi. Prawa ręka tego człowieka spoczywała na temblaku sporządzonym z jakichś szmat, może ze starej koszuli, a jedno z jego oczu przesłonięte było wąską czarną przepaską. Jego twarz wydała mięsie jakby znajoma, ale zainteresowała mnie głównie nie twarz, tylko szpada, która groźnie zabłysła w lewej jego dłoni.

Jeźdźcy zeskoczyli na ziemię i ściągnęli z konia Ziernowa. Ziernow nie był w stanie utrzymać się na nogach i zwalił się twarzą ku ziemi w przydrożną trawę. Chciałem pośpieszyć mu z pomocą, ale wyprzedził mnie jednooki.

– Wstańcie – powiedział do Ziernowa. – Czy możecie wstać?

– Nie mogę – jęknął Ziernow.

– Co ja z wami pocznę? – spytał z zadumą jednooki i zwrócił się do mnie. – A was to ja już gdzieś widziałem.

I wtedy go poznałem. Był to Montjusseau, ten sam, który gawędził z włoskim reżyserem przy table d’hóte. Montjusseau, mistrz olimpijski, pierwsza szpada Francji.

– Gdzieście ich zagarnęli? – zapytał.

– Na drodze. To nie ci?

– Cóż to, oczu nie macie? I co ja teraz mam z nimi począć? – powtórzył, pełen wątpliwości, – Dla nich ja już nie jestem Bonneville.

Zapienił się na drodze czerwony obłok. Z piany wyłoniła się najpierw głowa, potem czarna jedwabna piżama. Poznałem. To był reżyser filmowy Carresi.

– Pan nazywa się Bonneville, a nie Montjusseau – powiedział Carresi, a kąciki ust i zapadnięte policzki drgały mu przy tym rozpaczliwie. – Jest pan człowiekiem z innego stulecia. Jasne?

– Mam swoją własną pamięć – zaprotestował jednooki.

– Proszę ją jednak stłumić. Proszę ją wyłączyć. Proszę, niechaj pan zapomni o wszystkim, co nie wiąże się z filmem.

– A czy oni wiążą się z filmem? – Jednooki zerknął na mnie. – Czy przewidział pan to?

– Nie, oczywiście, że tego nie przewidziałem. To sprawiła wola kogoś, kogo nie znamy. Nie jestem w stanie przeciwdziałać tej woli. Ale pan, Bonneville, mógłby to zrobić.

– W jaki sposób?

– Jako bohater Balzaca, kształtujący rozwój wydarzeń wedle swej woli. To, co mówię, daje panu tylko bodziec. To pan jest gospodarzem sytuacji, gospodarzem tematu. Bonneville jest śmiertelnym wrogiem Savarina – i w tej chwili, jeśli chodzi o pana stwierdzenie, to wyczerpuje wszystko. Ale proszę pamiętać, że nie ma pan prawej ręki,

– Jako mańkut nie zostanę nawet dopuszczony do konkursu.

– Także w naszych czasach Montjusseau był mańkutem. Mańkut Bonneville w swojej epoce również będzie walczył lewą ręką.

Obłok znów się zapienił, pochłonął reżysera i rozwiał się. Bonneville powrócił do niecierpliwiących się jeźdźców.

– Przerzuć go sobie przez ramię – wskazał leżącego obok drogi Ziernowa. – Niech Savarin sam go kuruje.

– Stać! – zawołałem.

Ale ostrze szpady Bonneville’a dotknęło mojej piersi. Ziernow zaś nie jęknąwszy nawet zwisał już, przerzucony przez ramię jeźdźca.

– Morderco! – powiedziałem.

– Nic mu nie będzie – powiedział Bonneville. – Trawa tam po pas. Poleży sobie, a potem wyzdrowieje. My zaś nie marnujmy czasu. Broń się – wzniósł szpadę.

– Ja mam się bronić przed panem? To śmieszne!

– Dlaczego?

– Przecież pan jest Montjusseau. Mistrz Francji.

– Myli się pan, jestem Bonneville.

– Niech pan nie próbuje mnie oszukać. Słyszałem rozmowę pana z reżyserem.

– Z kim? – nie zrozumiał.

Patrzyłem mu prosto w oczy. Nie zgrywał się przede mną, rzeczywiście nie rozumiał.

– Wydawało się panu.

Dyskusja nie miała sensu, stał przede mną pozbawiony własnej pamięci wilkołak. Myślał za niego reżyser.

– Broń się! – powtórzył surowo.

I zaraz ostrze szpady wbiło mi się w pierś. Niegłęboko, ledwie przebiło kurtkę i drasnęło mnie, ale przecież poczułem ukłucie. I co najważniejsze, ani przez moment nie wątpiłem, że szpada przeszyje mnie ma wylot, jeśli tylko pchnie on mocniej. Walczyć z Montjusseau? To by było samobójstwo. Ale przecież to nie Montjusseau dobył szpady, tylko mańkut Bonneville. Czy mu sprostam? Jak długo mu sprostam?

– Bronisz się, czy nie? – powtórzył raz jeszcze.

– Nie mam szpady.

– Kapitanie, proszę o pańską szpadę! – zawołał.

Wąsacz, który stał nie opodal, rzucił mi swoją szpadę. Schwytałem jej rękojeść w locie.

– Dobrze – pochwalił mnie Bonneville. Szpada była lekka i ostra jak igła. Nie miała „point d’arret”, do którego byłem przyzwyczajony, owej kulki, która zabezpiecza zazwyczaj ostrze broni sportowej. Ale kiść dłoni okrywała dobrze mi znana szlifowana kulista garda. Rękojeść też była wygodna, zamachnąłem się i usłyszałem znany mi z szermierczej planszy świst przecinanego powietrza.

– L’attaque de droit – powiedział Bonneville.

„Atak z prawej” – przetłumaczyłem w myśli. Bonneville uprzedzał mnie pogardliwie, co zamierza zrobić, manifestował, że nie obawia się ujawnić przede mną swych planów. I w tejże chwili natarł.

Odparowałem cios.

– Parce – powiedział. W języku szermierzy oznaczało to, że gratuluje mi pomyślnej obrony.

Osłaniając się szpadą odstąpiłem o krok. Moja szpada była odrobinę dłuższa niż szpada Bonneville’a, co mi dawało przewagę w obronie. „Co w takich razach mawiał Kirsch? – spróbowałem sobie przypomnieć porady mojego fechtmistrza. – Nie pozwól się oszukać, on zrobi unik i twoja szpada przetnie powietrze. Nie nacieraj przedwcześnie!” Udałem, że przechodzę do obrony. Skoczył miękko jak kot i tym razem pchnął od lewej.

Ale ja i ten cios odparowałem.

– Mądrze – zauważył Bonneville. – Z wyczuciem. Ma pan szczęście, że atakuję lewą. Gdybym natarł prawą, byłby to dla pana koniec.

Bonneville poradził sobie z długością mojej szpady, odchylił moje ostrze i błyskawicznie pchnął. Ale jego klinga przebiła tylko marynarkę ocierając się o ciało. Bonneville się skrzywił.

– Zrzućmy kamizele – i odstąpił o krok. Ja nie ruszyłem się z miejsca. Bez marynarki, w samej koszuli czułem się swobodniej. A także, niestety, mniej bezpiecznie. Na zawodach sportowych wkładaliśmy zawsze specjalne kurtki, w które wszyta była cienka metalowa siatka. Ukłucie szpadą, zetknięcie metalu z motałem rejestrowała specjalna aparatura elektryczna. A teraz ukłucie to było prawdziwe ukłucie. Ostrze wdzierało się w żywą tkankę, szarpało naczynia krwionośne, mogło ciężko zranić, mogło zabić. Ale – jeśli pominąć szermiercze umiejętności i doświadczenie – obaj byliśmy w tej samej sytuacji. Nasze klingi były jednakowo niebezpieczne, nasze koszule dawały jednako wątłą osłonę.

Znowu skrzyżowały się szpady. Co za szczęście, że walczył lewą ręką – mogłem nadążyć za każdym jego ruchem. Bonneville jak gdyby czytał w moich myślach.

– Lewą mogę najwyżej czyścić buty – powiedział. – Chce pan zobaczyć, jak walczę prawą?

Zsunął rękę z temblaka i błyskawicznie przerzucił szpadę do prawej. Szpada błysnęła, odbiła moje ostrze i ugodziła mnie w pierś.

– Tak to się robi – zaczął się chełpić, ale nie zdążył… Ktoś niewidzialny upomniał go. Głos był znajomy:

– Lewą, Bonneville, lewą! Schowaj prawą! Bonneville posłusznie przerzucił szpadę z powrotem do lewej ręki. Krwawa plama na mojej piersi rozrastała się.

– Opatrzcie go – powiedział Bonneville.

Ściągnięto ze mnie koszulę i przewiązano nią ramię. Rana nie była głęboka, ale bardzo krwawiła. Zgiąłem i rozgiąłem prawą rękę – nie bolała mnie.

– Gdzie pan się uczył? – zapytał Bonneville. – We Włoszech?

– Czemu?

– Na włoski sposób przechodzi pan do obrony. Ale nic to panu nie pomoże.

Roześmiałem się i o mało co nie przegapiłem ciosu – zadał go z prawej. Zdołałem jednak przykucnąć i jego szpada prześlizgnęła się tylko po moim ramieniu. Odbiłem ją ku górze i teraz ja z kolei zrobiłem wypad.

– Brawo – powiedział Bonneville.

Jego szpada znów zatańczyła nie opodal mej piersi. Parowałem ciosy i cofałem się, czując, jak mi cierpną wpijające się w rękojeść szpady palce. „Byleby się tylko nie potknąć, byleby tylko nie upaść” – myślałem.

– Pośpieszcie się, Bonneville – usłyszałem znów głos kogoś niewidzialnego. – Nie będziemy powtarzali tego ujęcia.

– Nic z tego – odpowiedział Bonneville cofając się i pozwalając mi na tak upragniony odpoczynek. – Lewą sobie z nim nie poradzę.

– W takim razie on poradzi sobie z tobą. Przerobię scenariusz. Ale pan jest supermanem, Bonneville. Tak sobie pana wymyśliłem. Naprzód!

Bonneville znów dał krok w moim kierunku.

– Co, już po rozmowie – uśmiechnąłem się.

– Po jakiej rozmowie?

Znów miałem przed sobą robota, który nie pamiętał niczego poza swoim nadrzędnym zadaniem. Nagle uczułem, że opieram się plecami o ścianę. Nie miałem się już dokąd cofnąć. „To koniec!” – pomyślałem, zrozpaczony.

Jego szpada napotkała nagle moją, cofnęła się i wbiła mi się w gardło. Nie poczułem bólu, coś tylko zabulgotało mi w gardle. Ugięły się pode mną kolana, podparłem się szpadą, ale szpada wymsknęła mi się z dłoni. I jeszcze tylko usłyszałem głos dobiegający jak gdyby z zaświatów:

– Gotów.

Загрузка...