W Moskwie miałem pecha – przetrzymać surową zimę antarktyczną, nie kichnąć ani razu przy sześćdziesięciostopniowym mrozie i przeziębić się wśród jesiennych moskiewskich mżawek, kiedy nawet w nocy granatowy słupek w zaokiennym termometrze nie opadał poniżej zera! Co prawda medycyna obiecała mi, że w najbliższy wtorek będę już zupełnie zdrów, ale w niedzielę rano leżałem jeszcze z kataplazmem na plecach i nie mogłem nawet zejść do skrzynki po gazety. Gazety zresztą przyniósł mi Tolek Diaczuk. Szczerze ucieszyłem się, że przyszedł, choć po przyjeździe z Mirnego od razu wrócił do swego Instytutu Prognoz, do swoich map wiatrów i cyklonów i nie brał udziału w całej naszej krzątaninie związanej ze sprawą różowych obłoków. Tolek usadowił się w fotelu pod oknem i akompaniując sobie na gitarze mruczał jakąś własną kompozycję.
– Podoba ci się? – zapytał wreszcie.
– Co? – nie zrozumiałem.
– Jak to – co? Piosenka, oczywiście.
– Jaka piosenka? – ciągle jeszcze go nie rozumiałem.
– A więc nie słuchałeś? – westchnął. – Od razu tak sobie pomyślałem. Nie szkodzi, powtórzę.
I zaśpiewał przeciągłym recitativem, jakim zwykły śpiewać pozbawione głosu piosenkarki, które nigdy nie rozstają się z mikrofonem. Któż mógł wtedy przypuszczać, jak godny pozazdroszczenia los oczekuje ów utwór Diaczuka!
To mit czy sen, czy jawa?
Przypatrzcie się, nim znikną.
To jeźdźcy znikąd jadą,
nieznani jeźdźcy znikąd.
W oczekiwaniu cudu
zamarła stara Ziemia -
krok jeźdźców znikąd dudni
i cały świat oniemiał.
To jeźdźcy znikąd jadą
niechybnie, nieustannie…
I Hamlet znowu zada
odwieczne swe pytanie:
To ludzie, czy bogowie?
Czy może zjawa zwykła?
Lecz któż się tego dowie
i kto z nas to rozwikła?
Zrobił pauzę, a potem ciągnął nieco uroczyściej:
Kto ich rozpoznać zdoła?
Kto zdoła ich zrozumieć?
Niepoznawalni zgoła,
zmieszani z nami w tłumie…
To jeźdźcy znikąd jadą -
różowo śnieg się pali -
i długą kawalkadą
znikają w mroźnej dali…
Westchnął i popatrzył na mnie. Oczekiwał na wyrok.
– Nieźle – powiedziałem. – Da się zaśpiewać. Lecz skąd u mołojca ten smutek hiszpański? Skąd ten pesymizm? Cóż to, żałujesz im lodu? Zdejm mi lepiej te kataplazmy i tak już ich nie czuję.
Tolek zdarł z moich umęczonych pleców suche już kataplazmy i powiedział:
– Nawiasem mówiąc widziano je również w Arktyce.
– Kataplazmy?
– To wcale nie jest śmieszne.
– Pewnie, może nawet straszne?
– Może nawet straszne. Na Grenlandii także tną lód. Były komunikaty.
– No to co? Będzie cieplej.
– A jeżeli zabiorą z Ziemi cały lód? Z Arktyki, z Antarktydy, z gór i z oceanów?
– Ty się na tym lepiej znasz, jesteś przecież klimatologiem. Na Morzu Białym będziemy łowili sardynki, a na Grenlandii zasadzimy pomarańcze.
– Teoretycznie – westchnął. – Któż może wiedzieć, jakie będą praktyczne konsekwencje tego? Nikt. Zresztą nie chodzi o lodowce. Przeczytaj sobie lepiej przemówienie Thompsona. TASS podał je in extenso. – Wskazał plik gazet. – Twardy staruch. Dużo krwi nam napsuje – dodał. – Zresztą nie tylko mam. Nawiasem mówiąc wykorzystał naszą nazwę. Z raportu Lisowskiego: Horsemen from nowhere.
– Jeźdźcy znikąd. Ale to przecież ty wymyśliłeś? – przypomniałem sobie.
– Ale kto to spopularyzował?
Specjalny korespondent „Izwiestii” Lisowski, który razem z nami wrócił z Mirnego, był autorem artykułu o różowych obłokach, który obiegł całą prasę światową. Lisowski tak właśnie zatytułował swój artykuł: „Jeźdźcy znikąd”. Natomiast samą tę nazwę wymyślił rzeczywiście Tolek. To on, zobaczywszy ich z okna samolotu, zawołał: „Jeźdźcy, jak Boga kocham, jeźdźcy!”. „Ale skąd?” – zapytał ktoś. „A bo ja wiem? Znikąd”. A Lisowski natychmiast głośno powtórzył: „Jeźdźcy znikąd. Niezłe na tytuł”.
Nasz pasażerski odrzutowiec leciał wtedy z lodowego lotniska w Mirnym ku wybrzeżom Afryki Południowej. Lecieli nim wracający z zimowiska uczeni, a także kilku dziennikarzy. Mówiono oczywista o różowych obłokach, ale nie była to poważna rozmowa, raczej żartowano – słowem, była to taka sobie zwykła gadanina dla zabicia czasu.
Wygięte na kształt bumerangów różowe obłoki ukazały się nieoczekiwanie na tle białych strzępków wysokich chmur, cwałowały po tych chmurach i niknęły w nich niczym jeźdźcy w stepowych burzanach. Zresztą można je było porównać do czego, kto chciał – w oka mgnieniu zmieniały kształt. Sześć czy siedem z nich ruszyło w naszym kierunku, rozpłynęło się w różowe naleśniki, pociemniało i owinęło samolot niczym nieprzenikniony purpurowy kokon. Trzeba przyznać naszemu pilotowi, że ani drgnął na ten widok i prowadził nadal samolot, jak gdyby nic się nie stało – skoro jesteśmy wewnątrz kokonu, to polecimy dalej w kokonie!
Złowieszcza cisza zapadła w kabinie. Wszyscy czegoś oczekiwali, spoglądali na siebie lękliwie, nikt się nie odzywał. Czerwona mgła przesączała się już przez kadłub samolotu. Nikt nie mógł zrozumieć, jak to się dzieje. Wydawało się, że nie ma dla tej mgły żadnych materialnych przeszkód, albo też może ona sama jest niematerialna, jest tylko iluzją, istnieje tylko w naszej świadomości. Mgła ta wkrótce wypełniła całą kabinę, dziwny purpurowy półmrok okrył pasażerów siedzących przede mną i za mną. „Rozumiecie coś z tego?” – zapytał mnie Lisowski, który siedział obok mnie, po drugiej stronie przejścia. „Czy nie odnosicie wrażenia, że ktoś zagląda do waszego mózgu, patrzy przez was na wylot?” – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Przez chwilę milczał, zastanawiał się zapewne, czy aby nie zwariowałem ze strachu, a potem zacinając się zaczął mówić:
„N-nie, nie mam takiego wrażenia, a dlaczego o to pytacie?” „To po prostu mgła, wrażenia nic tu nie mają do rzeczy” – powiedział ktoś obok nas. Ja także nie odniosłem takiego wrażenia. To, co się działo w samolocie, ani trochę nie przypominało tego, co się zdarzyło w amfibii czy w namiocie. Wówczas czułem, że ktoś czy coś przegląda mnie niejako, nieodczuwalnie obmacuje, jak gdyby badał strukturę cząsteczkową mego ciała, jak gdyby liczył każdą z tych cząsteczek. Teraz nie miałem takiego wrażenia. Otaczała mnie po prostu rozsnuta po całej kabinie mgła, coś jak podbarwione karminem powietrze, nieprzejrzysta jak mętna woda w bańce, ani ciepła, ani zimna, nie drażniąca oczu ani nozdrzy, nieodczuwalna. Opływała mnie nie dotykając mojej skóry i powoli tajała czy też wyparowywała. Niebawem mogłem już dojrzeć własne ręce, ubranie, obicia foteli i siedzących koło mnie pasażerów. Z tyłu dobiegło mnie czyjeś pytanie: „Jak długo to trwało? Nie patrzyliście na zegarek?”. I odpowiedź: „Nie, nie spojrzałem, nie wiem”. Ja także nie wiedziałem, może trwało to trzy minuty, może dziesięć.
I właśnie wtedy zobaczyliśmy coś znacznie straszniejszego. Spróbujcie zmrużyć oczy, mocno zaciskając powieki – wyda się wam, że przedmiot, na który patrzycie, zaczyna się rozdwajać – wygląda to tak, jak gdyby oddzielała się odeń jego kopia, kopia ta odpływa gdzieś na bok. Coś takiego właśnie stało się z całym wnętrzem samolotu, ze wszystkim, co się znajdowało w naszym polu widzenia. Widziałem jak najwyraźniej – a potem miałem się dowiedzieć, że to samo widzieli wszyscy – jak od naszej kabiny wraz ze wszystkim, co zawierała, oddzielił się jej duplikat z podłogą, oknami, fotelami i pasażerami, oddzielił się, uniósł się na jakie pół metra i odpłynął w bok. Zobaczyłem siebie samego, trzymającego gitarę Tolka, Lisowskiego, widziałem, jak Lisowski próbował uchwycić swoją odpływającą kopię, ale uchwycił tylko powietrze, zobaczyłem już nie wnętrze naszej kabiny, tylko zewnętrzną ścianę samolotu, widziałem, jak ta ściana przeniknęła przez ścianę rzeczywistą, jak podążyło potem za nią skrzydło przechodzące przez nas niczym gigantyczny cień samolotu i jak wszystko zniknęło, jak gdyby rozpłynęło się w powietrzu. A jednak nie zniknęło, nie rozpłynęło się. Rzuciliśmy się do okien i zobaczyliśmy taki sam samolot jak nasz; leciał obok naszego, był wierną kopią naszego i nie był bynajmniej iluzją, czego dowiódł bystrzejszy od pozostałych Lisowski, który mimo wszystko zdążył zrobić zdjęcie. Na tym publikowanym wszędzie zdjęciu był duplikat naszego odrzutowca sfotografowany w locie z odległości dziesięciu metrów.
Niestety, to co zaszło później, nie zostało przez nikogo sfotografowane – nie zdążyliśmy. Wszystko stało się i skończyło błyskawicznie. Samolot-sobowtór znalazł się nagle w znanym nam malinowym kokonie kokon wyprężył się, spurpurowiał, potem znowu zrobił się fioletowy, roztajał. Nie zostało nic – nie było ani samolotu, ani kokonu.
Pamiętam, że z kabiny pilotów wyszedł pierwszy pilot i nieśmiało zapytał: „Czy może ktoś z towarzyszy byłby w stanie wyjaśnić nam, co się stało?”. Nikt się nie odezwał, pierwszy pilot odczekał chwilę, a potem z uśmiechem, który nie miał być dla nas komplementem powiedział: „Cóż to, towarzysze uczeni? Jakiś nie dający się wyjaśnić fenomen? Cud? Cudów przecież nie ma”. „Okazuje się, że się zdarzają” – odpowiedział mu ktoś. Wszyscy się roześmiali. A wtedy Lisowski zapytał: „Może towarzysz Ziernow nam to wyjaśni?” „Nie jestem bogiem ani wyrocznią delficką” – burknął w odpowiedzi Ziernow. „Czy mogę tak napisać?” – zjadliwie zapytał Lisowski. „Możecie tak napisać” – uciął Ziernow i zamilkł.
Zaczął ze mną o tym rozmawiać po wylądowaniu w Karaczi, kiedy obu nam udało się przedrzeć przez tłum dziennikarzy, którzy wylegli na powitanie samolotu – okazało się, że nasz radiotelegrafista jeszcze z powietrza nadał depeszę o tym, co zaszło. Podczas gdy dziennikarze uzbrojeni w aparaty fotograficzne i kamery filmowe obiegli załogę samolotu, ja i Ziernow zdołaliśmy się niepostrzeżenie przemknąć do bufetu i z rozkoszą zamówiliśmy coś zimnego. Pamiętam, że o coś Ziernowa zapytałem. Nie odpowiedział mi. Potem, jak gdyby odpowiadając nie na moje pytanie, ale na jakieś prześladujące go myśli, powiedział:
– Inna metoda modelowania. Zupełnie inna.
– Mówicie o „jeźdźcach”? – zapytałem.
– A więc jest już nazwa – uśmiechnął się. – To się przyjmie. Zobaczycie, przyjmie się, i u nas, i na Zachodzie. A modelowano tym razem zupełnie inaczej – dodał.
Nie zrozumiałem.
– Samolot?
– Nie sądzę. Samolot z pewnością wymodelowali całkowicie. Także tym sposobem. Najpierw iluzorycznie, potem materialnie. Skopiowali dokładnie całą strukturę atomową. Ale ludzi modelowali inaczej. Tylko formę zewnętrzną, atrapę, funkcję pasażera. Co robi pasażer? Siedzi w fotelu, wygląda przez okno, pije wodę mineralną, przegląda książkę. Wątpię, czy odtwarzano całe skomplikowane życie psychiczne człowieka. To nie było im potrzebne. Potrzebny im był ożywiony, działający model samolotu z ożywionymi, działającymi pasażerami. Jest to zresztą tylko domysł.
– Po cóż więc mieliby niszczyć taki model?
– A po co niszczą sobowtóry? – zapytał w odpowiedzi. – Pamiętacie pożegnanie z moim bliźniakiem? Dotąd nie mogę tego zapomnieć.
Zamilkł i nie odpowiadał już na moje pytania. Dopiero kiedy wyszliśmy z restauracji i minęliśmy Lisowskiego otoczonego przez co najmniej dziesiątek korespondentów zagranicznych, Ziernow roześmiał się i powiedział:
– Z pewnością opowie im o „jeźdźcach”. A oni to podchwycą. Skojarzą z Apokalipsą. Będzie i koń biały, i koń wrony, i jeźdźcy na nich siedzący, śmierć niosący – wszystko to z pewnością będzie.
Przewidywania Ziernowa sprawdziły się co do joty. O mało nie podskoczyłem na łóżku, kiedy wraz z depeszami donoszącymi o pojawieniu się różowych obłoków na Alasce i w Himalajach, Diaczuk przeczytał mi tłumaczenie artykułu admirała Thompsona wydrukowanego w jakiejś nowojorskiej gazecie. Terminologia, wyśmiana przez Ziernowa, była właśnie terminologią, którą posługiwał się admirał.
„Ktoś nazwał je trafnie jeźdźcami – pisał admirał – a jednak nie trafił w dziesiątkę. Nie są to zwykli jeźdźcy. To Jeźdźcy Apokalipsy. Nie przypadkiem używam tego porównania. Zacytujmy słowa proroka:»… a oto koń płowy, a tego, który siedzi na nim, imię jest śmierć, a piekło szło za nim; i dana im jest moc nad czwartą częścią ziemi, aby zabijali mieczem i głodem, i morem«. Amerykanie zrozumieją, dlaczego uciekam się do terminologii, która naturalniej zabrzmiałaby w ustach kardynała kościoła rzymskokatolickiego niż w ustach emerytowanego oficera marynarki wojennej. Muszę tak postąpić, zbyt beztrosko bowiem ludzkość odnosi się do swoich nieproszonych gości”. Admirała nie interesowało to, skąd się ci goście zjawili, z Syriusza czy może z Alfa Centaur!. Nie był także zaniepokojony eksportowaniem w kosmos ziemskich lodowców. Interesowało go pojawianie się i znikanie sobowtórów. Już w Mirnym powątpiewał, czy aby na pewno znikają sobowtóry a nie ludzie. Teraz, w artykule, z przekonaniem, a nawet dość agresywnie dowodził słuszności tej swojej tezy.
Godny uwagi był nie tylko sens tego artykułu, ale i ton, w którym artykuł był utrzymany, ton panikarski i krzykliwy. Ludzi przyzwyczajonych do przyjmowania na wiarę wszelkich reklamowych bredni artykuł tego z pewnością niegłupiego, ale najwyraźniej z góry uprzedzonego człowieka, mógł doprawdy poważnie przestraszyć.
Kiedy podzieliłem się tymi myślami z Tolkiem, ten powiedział:
– Artykuł admirała to drobiazg. Zarysowuje się nowy problem. Zawsze dotąd, kiedy uczeni albo fantaści pisali o prawdopodobieństwie spotkania w kosmosie z innymi istotami myślącymi, interesowało ich, czy te istoty odniosą się do ludzi przyjaźnie czy też wrogo. Nikt jednak nie zastanawiał się nad problemem wrogiego stosunku ludzi do takich istot rozumnych. A przecież w tym właśnie tkwi problem.
No cóż, było nad czym pomyśleć.
Tolek mówił czasami bardzo roztropnie. Przypomniałem sobie, że na posiedzeniu Akademii Nauk również poruszono ten problem,
Przyszedłem na posiedzenie mniej więcej na godzinę przed wyznaczonym terminem, chciałem bowiem sprawdzić projektor, ekran i aparaturę dźwiękową – film wyświetlano teraz z nagranym komentarzem. W sali konferencyjnej zastałem tylko Irkę Fatiejewą, jednego z sekretarzy specjalnej komisji do spraw obłoków. Nawiasem mówiąc uprzedzano mnie, że ta Irka to nie byle kto – poliglotka i wielka erudytka. Możesz ją zapytać, co się stanie, jeżeli zanurzysz wypreparowany mózg w roztworze calcium chloratum – odpowie. Zapytasz o czwarty stan materii – odpowie. Zapytasz, co to takiego topologia – odpowie. Ale nie pytałem o nic. Jak tylko na nią spojrzałem, od razu uwierzyłem, że powiedziano mi prawdę.
Miała na sobie ciemnoniebieski sweter w surowy abstrakcyjny wzór, uczesana była w kok, nosiła lekko przydymione szkła bez oprawki – takie wąskie, prostokątne szkiełka. Ukrywały się za tymi szkłami – jak się wkrótce miałem o tym przekonać – mądre, uważne i bardzo wymagające oczy. Ale wówczas, kiedy wszedłem do sali, nie zobaczyłem jej oczu – Fatiejewa nawet nie uniosła głowy, zapisywała coś w ogromnym czarnym notatniku.
Odkaszlnąłem.
– Nie pokasłujcie, Anochin, i nie stójcie na środku pokoju – powiedziała, nadal na mnie nie patrząc – znam was i wiem o was wszystko, wiec możecie się nie przedstawiać. Usiądźcie sobie gdziekolwiek i poczekajcie, aż skończę to expose.
– Co to znaczy „expose”? – zapytałem. Nie udawajcie, że wiecie mniej, niż naprawdę wiecie. Co zaś do expose dzisiejszego posiedzenia to nie musicie go znać. Nie jesteście tam zaproszeni.
– Dokąd? – zapytałem znowu.
– Do Rady Ministrów. Wyświetlano tam wczoraj wasz film.
Wiedziałem o tym, ale nic nie powiedziałem. Prostokątne szkiełka zwróciły się w moją stronę. „Gdyby tak zdjęła okulary” – pomyślałem sobie.
Zdjęła okulary.
– Wierzę odtąd w telepatię – powiedziałem.
Wstała. Była wysoka i dobrze zbudowana.
– Przyszliście, żeby sprawdzić aparaturę, Anochin, żeby upewnić się, czy ekran jest dobrze naciągnięty i czy działa regulator dźwięku? Wszystko to już zrobiono.
– A co to jest topologia? – zapytałem.
Nie osłonięte szkłami okularów oczy nie zdążyły mnie spopielić. Przeszkodzili im w tym uczestnicy zbliżającego się zebrania, którzy najwyraźniej za nic nie chcieli się spóźnić. Po kwadransie mieliśmy już quorum. Nie było żadnych debat nad porządkiem dziennym. Tylko przewodniczący zapytał Ziernowa, czy będzie jakieś zagajenie. „Po co?” – zapytał Ziernow w odpowiedzi. Zgasło światło i na ekranie na błękitnym niebie Antarktydy zaczął narastać malinowy dzwon.
Kiedy malinowy kwiat połknął mojego sobowtóra wraz z całą amfibią, odezwał się czyjś wesoły bas:
– Wszyscy, którzy uważali, że człowiek jest królem stworzenia – podnieść ręce!
Rozległy się śmiechy. Ten sam głos ciągnął:
– Zechciejcie wziąć pod uwagę rzecz zupełnie bezsporną: żaden system modelujący nie może stworzyć modelu struktury bardziej złożonej niż on sam.
Kiedy krawędź kwiatu odchyliła się i zapieniła, usłyszałem:
– Płynna piana, co? A jej składniki? Gaz? Ciecz? Substancja pianotwórcza?
– Jesteście pewni, że to piana?
– Niczego nie jestem pewien.
– A może to plazma w bardzo niskich temperaturach?
– Plazma jest gazem. Cóż więc ją utrzymuje?
– A ta pułapka magnetyczna? Pole magnetyczne wytwarza konieczną zaporę.
– Nonsens, kolego. Dlaczego rozdrobniony efemeryczny gaz nie rozpada się ani nie rozsnuwa pod naporem tego pola? Przecież to pole siłowe musi dążyć do zmiany kształtu.
– Jak w takim razie, waszym zdaniem, wytwarzają pole magnetyczne obłoki gazu międzygwiezdnego?
– To pytanie należy zadać autorom hipotezy plazmowej. A więc waszym zdaniem i samolot, i człowiek po prostu spłonęli w strumieniu gazowym, w magnetycznej „butelce”?
Pierwsze rzędy znowu się roześmiały.
– To jakaś mistyka. Nieprawdopodobne!
– Nie potrzeba mistyki, by uznać prawdopodobieństwo nieprawdopodobnego. Wystarczy matematyka.
– To paradoks. Wy jesteście jego autorem?
– Nie, Frisch. Matematyk przydałby się tu bardziej niż wy, fizycy. Jego praca byłaby efektywniejsza.
– Ciekawe co by on z tym począł?
– Nie musiałby robić doświadczeń. Zdjęć mamy dosyć. A co na tych zdjęciach zobaczy matematyk? Figury geometryczne przekształcane dowolnie bez podziałów i połączeń. Zadanko z uniwersyteckiej topologii.
– Przepraszam, a kto w takim razie wyjaśni nam skład tej różowej biomasy?
– Sądzicie, że to biomasa?
– Na podstawie tych kolorowych obrazków nie mogę jej uznać za istotę myślącą.
– Widać nie ulegające wątpliwości opracowywanie informacji.
– Opracowywanie informacji nie jest równoznaczne z myśleniem.
Wymiana uwag trwała nadal. Zwłaszcza lodowa symfonia podnieciła salę. Te obłoki-piły, te gigantyczne tafle lodu w błękicie nieba…
Skończył się film, zapalono światło, wszyscy zamilkli, jak gdyby wraz z zapaleniem się świateł odzyskali właściwą im ostrożność w formułowaniu sądów. Członek Akademii Osowieć, który przewodniczył posiedzeniu, wyczuł to natychmiast.
– Nie jest to sympozjum, towarzysze, nie jest to także zebranie o charakterze akademickim – przypomniał spokojnie zebranym – wszyscy, jak tu jesteśmy, stanowimy komitet specjalny powołany decyzją rządu. Zadania tego komitetu są następujące: określić naturę różowych obłoków, cel, w jakim pojawiły się na Ziemi, stwierdzić, czy ich zamiary są agresywne, czy pokojowe, a jeżeli są to myślące, rozumne istoty – nawiązać z nimi kontakt. Wszelako to, co zobaczyliśmy, nie stanowi jeszcze dostatecznej podstawy do wysnucia konkretnych wniosków czy też podjęcia jakichkolwiek uchwał.
– Dlaczego? – przerwał Osowcowi z sali czyjś znajomy już bas. – A film? Wniosek pierwszy: zademonstrowano nam tu doskonały film naukowy. To bezcenny materiał umożliwiający podjęcie badań. A nasza pierwsza uchwała powinna brzmieć:’ spopularyzować ten film wszędzie, gdzie to będzie możliwe, u nas, i na Zachodzie.
Muszę przyznać, że wysłuchałem tego z ogromną radością. Równie dla mnie miła była także odpowiedź przewodniczącego:
– Członkowie rządu podobnie ocenili ten film. Uchwala taka została już podjęta. Co zaś do towarzysza Anochina to wszedł on w skład grupy roboczej naszego komitetu. Mimo wszystko jednak – ciągnął członek Akademii – film ten nie udziela odpowiedzi na wiele nurtujących nas pytań. Nie mówi, skąd, z jakiego zakątka wszechświata przybyli do nas nasi goście, jakie formy życia reprezentują – bo wątpię, by to były formy białkowe – jaka jest ich struktura fizykochemiczna, czy są to żywe rozumne istoty, czy też bioroboty o funkcjach zaprogramowanych w określony sposób. Można by zadać wiele jeszcze pytań, na które nie otrzymamy w tej chwili odpowiedzi. Przynajmniej w tej chwili. Można już jednak wyrazić pewne domysły, można wysunąć pewne robocze hipotezy i wystąpić z nimi w prasie. Nie tylko w prasie naukowej. Ludzie we wszystkich krajach na świecie chcieliby usłyszeć o różowych obłokach coś, co nie będzie jedynie pogłoską i wróżeniem z fusów, ale naukową informacją, choćby ta informacja miała się ograniczać tylko do tego, co już wiemy na pewno i czego możemy się domyślać. Możemy więc na przykład powiedzieć im o możliwościach i projektach nawiązania kontaktu, o zmianach klimatu Ziemi związanych ze zniknięciem masywów lodowych, a przede wszystkim możemy przeciwstawić wypowiadanym tu i ówdzie poglądom o agresywnych zamiarach tej nie znanej nam jeszcze cywilizacji fakty i dowody świadczące o jej lojalnym stosunku do człowieka.
– Nawiasem mówiąc do wszystkiego, co już zostało powiedziane w prasie – korzystając z tego, że Osowieć na chwilę zamilkł powiedział uczony, który siedział obok Ziernowa – dodać można jeszcze jedno. Zawartość ciężkiego wodoru w zwykłej wodzie jest bardzo nieznaczna, lód jednak i woda, którą uzyskujemy z roztopionego lodu, zawierają go jeszcze mniej niż zwykła woda, to znaczy są aktywniejsze biologicznie. Wiadomo także, że woda, na którą działamy polem magnetycznym, zmienia swoje podstawowe właściwości fizykochemiczne. A przecież lodowce Ziemi to woda, która została już poddana oddziaływaniu pola magnetycznego naszej planety. Kto wie, być może, że to rzuci jakieś światło na cele przybyszów?
– Prawdę mówiąc aczkolwiek jestem glacjologiem, to jednak bardziej interesuje mnie ich drugi cel – wtrącił Ziernow. Można zrozumieć, dlaczego modelują wszystko, co napotkają – takie modele przydadzą im się do badań nad życiem na Ziemi. Dlaczego jednak niszczą te modele?
– Zaryzykuję odpowiedź na to pytanie. – Osowieć rozejrzał się po audytorium jak wykładowca, który dostał kartkę z sali. – Przypuśćmy, że zabierają ze sobą nie sam model, ale jedynie zapis jego struktury. I że dla sporządzenia takiego zapisu nieodzowne jest zniszczenie samego modelu, a mówiąc ściślej – zdemontowanie go na cząsteczki, a może nawet i na atomy. Nie chcą wyrządzać szkody ludziom, nie chcą unicestwiać ani ludzi, ani tworów naszych rąk. Więc syntetyzują model, wypróbowują go, a następnie niszczą, czy też, mówiąc ściślej, rozbierają na cząsteczki składowe.
– Zatem są to przyjaciele a nie agresorzy? – zapytał ktoś.
– Sądzę, że tak. W każdym razie nie szkodzą ludziom – ostrożnie odpowiedział członek Akademii. Przyszłość pokaże.
Padało wiele pytań. Niektórych nie zrozumiałem, innych już nie pamiętam. Zapamiętałem pytanie, które zadała Irena, pytanie skierowane do Ziem owa:
– Powiedzieliście, profesorze, że oni modelują wszystko, co napotkają. Skąd wiedzą, że coś napotkali? Czy mają oczy? W jaki sposób widzą?
Odpowiedział jej nie sam Ziernow, ale fizyk, który siedział obok niego.
– Nie muszą mieć oczu – wyjaśnił. – Mogą postrzegać dowolny obiekt na zasadzie fotografii. Przypuśćmy, że wytwarzają powierzchnię światłoczułą, podobnie jak wytwarzają pole magnetyczne czy inne i że rzutują na taką powierzchnię światło odbite od owego obiektu. I już. To, oczywista, tylko domysł, jeden z możliwych wariantów. Równie dobrze możemy przyjąć, że mają „instalację” akustyczną podobnego typu albo analogiczną „instalację” węchową.
– Jestem przekonany, że widzą, słyszą i czują wszystko znacznie lepiej od nas – dziwnie uroczyście powiedział Ziernow.
Tym razem nikt na sali się nie roześmiał. Replika Ziernowa stanowiła jak gdyby podsumowanie wszystkiego, cośmy zobaczyli i usłyszeli, ukazywała zebranym wagę tego, co powinni teraz przemyśleć i zbadać.
Po wyjściu Tolka długo siedziałem przy oknie wpatrzony w zaśnieżoną alejkę asfaltową, która prowadziła do mojej klatki schodowej od wiodącej na ulicę bramy. Miałem nadzieję, że przyjdzie Irena. Teoretycznie mogła przyjść, nie w ramach miłości bliźniego, oczywiście, ale po prostu po to, by zakomunikować mi nowiny i przekazać polecenia – nie mogła tego zrobić przez telefon, bo telefonu jak dotąd nie miałem. A łączyły nas liczne sprawy służbowe – była sekretarzem komitetu specjalnego, ja byłem jednym z referentów tegoż komitetu. Ponadto czekał nas wspólny wyjazd do Paryża na międzynarodową konferencję naukową poświęconą podniecającemu cały świat niepojętemu fenomenowi różowych obłoków. Na czele delegacji stanął członek Akademii Nauk Osowieć, Ziernow i ja jechaliśmy jako naoczni świadkowie, Irena zaś miała wystąpić w roli skromniejszej, ale bez wątpienia ważniejszej – miała być sekretarzem a zarazem tłumaczem delegacji. Znała przecież co najmniej sześć języków. W skład delegacji wchodził poza tym Rogowin, światowej sławy fizyk, to on właśnie dysponował owym żartobliwym basem, który tak dobrze zapamiętałem z projekcji naszego filmu w sali konferencyjnej. Delegacje dla nas były już wypisane, otrzymaliśmy niezbędne dokumenty, mieliśmy wyjechać już za parę dni i trzeba było jeszcze omówić wiele spraw, tym bardziej że Ziernow wyjechał do rodziny do Leningradu i lada dzień powinien był wrócić.
Ale, prawdę mówiąc, bynajmniej nie dlatego chciałem zobaczyć Irenę. Po prostu w ciągu tego tygodnia przymusowego unieruchomienia stęskniłem się za nią, tęskniłem nawet do jej uszczypliwości, do jej przydymionych okularów, które odbierały jej sporo uroku i kobiecości. Coś mnie do niej niepohamowanie ciągnęło – to nie była przyjaźń, nie zadurzenie, ale owo nieokreślone, nieuchwytne uczucie, które wywołuje w nas ktoś nieobecny, uczucie, które znika, kiedy ów ktoś znajduje się z nami. „Czy ona ci się podoba?” – zapytywałem sam siebie. „Bardzo”. „Jesteś w niej zakochany?”. „Nie wiem”. Niekiedy źle się czułem w jej obecności, czasem denerwowała mnie po prostu. Sympatia, którą do niej czułem, przeradzała się chwilami w głuche niezadowolenie, miałem ochotę powiedzieć jej coś przykrego. Mieliśmy bardzo różne charaktery i przyzwyczajenia i z pewnością dlatego to, co nas dzieliło, wyostrzało się niekiedy jak brzytwa. W takich konfliktowych sytuacjach moje wykształcenie w jej miażdżącej ocenie okazywało się być kompotem z Kafki, Hemingwaya i Bradbury’ego, jej z kolei erudycja w świetle moich replik to były strzępy wiadomości z rocznika „Młodego technika” sprzed dwóch lat. Czasami mam ochotę przyrównać ją do suszonej ryby i uczonych Laputii, ona z kolei uprzejmie zalicza mnie wtedy do rodziny Prysypkinów. A jednak mamy coś wspólnego, kiedy się ze sobą zgadzamy, jest nam obojgu bardzo dobrze razem.
Ta dziwna i zabawna przyjaźń zrodziła się zaraz po zakończeniu pamiętnej projekcji mojego filmu w Akademii Nauk. Siedziałem w kącie, póki nie rozeszli się doktorowie i kandydaci nauk, póki nie zgasł wielki żyrandol, spakowałem szpule i pudełka, włożyłem wszystko do swojej torby turystycznej i znowu usiadłem. Irena w milczeniu patrzyła na mnie przez swoje przydymione szkiełka.
– A nie jesteście przypadkiem sobowtórem? – zapytała nagle.
– Jestem – przytaknąłem. – Jak się tego domyśliliście?
– Wychodząc od zachowania normalnego człowieka. Taki człowiek nie obarczony wyższym wykształceniem ulotniłby się nie czekając na koniec posiedzenia. A wy siedzicie, słuchacie, zwlekacie i ciągle jeszcze tu jesteście.
– Badam życie Ziemian – oświadczyłem wyniośle. – My, sobowtóry, jesteśmy systemami samoprogramującymi się i zmieniamy program w miarę potrzeby, w zależności od obiektu, który wart jest zbadania przez nas.
– Ten obiekt – to ja?
– Cóż za wstrząsająca domyślność!
– Możecie uznać seans za zakończony. Zbadaliście już obiekt.
– Zbadałem. Teraz zamówię model, wasz model, ale z pewnymi korekturami.
– Bez okularów?
– Nie tylko. Bez przemądrzałości i bez tej wyniosłości arcykapłanki. Żeby to była zwyczajna dziewczyna o waszym umyśle i o waszej powierzchowności, dziewczyna, która by lubiła chodzić do kina i włóczyć się po ulicach.
Zarzuciłem torbę ze szpulami na ramię i ruszyłem do wyjścia.
– Ja także lubię chodzić do kina i włóczyć się po ulicach – powiedziała, kiedy już byłem przy drzwiach.
W dwa dni później przyszedłem tam w porze, kiedy rozpoczynały się zajęcia, wygolony byłem i wyelegantowany jak dyplomata. Pisała na maszynie. Powiedziałem „dzień dobry” i usiadłem przy jej biurku.
– Wy w jakiej sprawie?
– Do pracy.
– Nie macie jeszcze przeniesienia do nas.
– Ale będę miał.
– Trzeba załatwić formalności w dziale kadr…
– Dział kadr to dla mnie zero do kwadratu – machnąłem lekceważąco ręką. – Interesuje mnie stenogram z przedwczoraj.
– Po co wam to? Przecież i tak nic nie zrozumiecie.
– Interesują mnie zwłaszcza uchwały posiedzenia – kontynuowałem majestatycznie, nie zwracając uwagi na jej przycinki. – O ile wiem, postanowiono wysłać cztery wyprawy – do Arktyki, na Kaukaz, na Grenlandię i w Himalaje. Co do mnie, wybrałbym Grenlandię.
Roześmiała się, jak gdyby miała do czynienia z uczestnikiem szkolnych mistrzostw szachowych, który chce rozegrać mecz z mistrzem świata. Zbiła mnie tym z tropu.
– Więc dokąd?
– Donikąd?
Nie zrozumiałem.
– Jak to? Przecież w każdej ekspedycji potrzebny będzie operator.
– Muszę was zmartwić, Anochin. Operator nie będzie potrzebny. Pojadą pracownicy naukowi i laboranci z instytutów specjalistycznych. Z Instytutu Filmowego, na przykład. I proszę nie patrzyć na mnie jak cielę na malowane wrota. Po prostu zadaję wam pytanie: czy umiecie obsługiwać introskop? Nie. Czy umiecie filmować obiekty znajdujące się za „barierą nieprzenikliwości”? Na przykład – czy umiecie robić zdjęcia w promieniach podczerwonych? Nie. Czy umiecie przekształcać niewidzialne w widzialne za pomocą elektronowego transformatora akustycznego? Także nie. Widzę to na waszej tak doskonale wygolonej twarzy. Tak że niepotrzebnie żeście się wypucowali.
– No, a zwykłe zdjęcia? – ciągle jeszcze nie rozumiałem. – Zwykły filmus vulgaris?
– Zwykły filmus vulgaris można nakręcić zwykłą kamerą amatorską. Teraz każdy to potrafi. Ważniejsze jest otrzymanie zdjęć ze środowisk nieprzejrzystych, tego, co się znajduje pod zewnętrzną powłoką obłoku. Co się dzieje na przykład z sobowtórem, kiedy znajdzie się w malinowej rurze? Milczałem. Dla zwykłego operatora to było coś jak całki i różniczki.
– No i tak, Jurku – Irka znowu się roześmiała. -
Nic nie umiesz. Metodą Kirliana także nie potracisz się posługiwać?
Nawet nie słyszałem o takiej metodzie.
– A widzisz? Nawiasem mówiąc metoda ta pozwala na odróżnienie istot żywych od materii nieożywionej.
– Ja to mogę odróżnić na oko.
Ale Irka już weszła w rolę wykładowcy.
– Na zdjęciach otrzymanych tą metodą żywą tkankę otacza aureola widmowego światła – wyładowania prądów wysokich napięć. Im intensywniejsze funkcje życiowe, tym jaśniejsza aureola.
– Nawet przedszkolak by zrozumiał, że to żywa tkanka – rozzłościłem się i wstałem. – Proszę się nie martwić o dział kadr. Nie mam tam nic do roboty. Tu też nie. Roześmiała się, tym razem jakoś zupełnie inaczej, wesoło i dobrodusznie.
– Siadajcie. Mogę was pocieszyć. Pojedziemy razem.
– Dokąd? – Złość jeszcze mi nie przeszła. – Na grzyby?
– Nie, do Paryża.
Nie zrozumiałem jednak tej diablicy, dopóki nie pokazała mi decyzji dotyczącej naszego wyjazdu na Kongres Paryski.
A teraz czekałem na tę dziewczynę jak na anioła, tkwiłem w oknie i z niecierpliwości gryzłem zapałki. I oczywista przegapiłem ją, kiedy podszedłem do stołu po papierosy. Zadzwoniła, kiedy już rozmyślałem o możliwości zerwania stosunków dyplomatycznych.
– O Boże! – wrzasnąłem. – Nareszcie. Rzuciła płaszcz na moje ręce i wbiegła tanecznym krokiem do pokoju.
– Nawróciłeś się?
– Od tej właśnie chwili. Uwierzyłem w anioła, który zwiastuje łaskę niebios. Nie dręcz mnie. Kiedy?
– Pojutrze. Ziernow wraca jutro, a o świcie odlatujemy. Bilety są. Nawiasem mówiąc, dlaczego przeszliśmy na „ty”?
– Instynktownie. Ale nie to mi chciałaś powiedzieć?
– Słusznie.
Śmiejąc się wyrwała mi swój płaszcz i wyjęła z jego kieszeni grubą kopertę z zagranicznymi znaczkami.
– List z Ameryki do ciebie. Zaczynasz być znany na świecie.
– Od Martina – powiedziałem spojrzawszy na adres.
List był zaadresowany, mówiąc delikatnie, w swoisty sposób:
„Jurij Anochin. Pierwszy badacz fenomenu różowych obłoków. Komitet do Walki z Przybyszami z Kosmosu. Moskwa. ZSRR”.
– Komitet do Walki – roześmiała się Irena – oto masz program kontaktów. Thompsonowiec.
– Zaraz zobaczymy.
Martin pisał, że po powrocie z wyprawy antarktycznej jest znowu w swojej jednostce lotniczej stacjonującej pod Sand City, gdzieś na południowym zachodzie Stanów. Zaraz po wystąpieniu Thompsona został oddelegowany do zmontowanego już przez admirała a zrzeszającego ochotników towarzystwa, które miało zwalczać przybyszów z kosmosu. Martin nie zdziwił się, kiedy otrzymał taki przydział. Thompson zapowiadał coś takiego już podczas lotu z Antarktydy do Stanów. Nie zdziwiła go także funkcja, jaką otrzymał – admirał dowiedziawszy się, że jeszcze w college’u Martin pisywał do pisemek studenckich, mianował go rzecznikiem prasowym.
List napisany był na maszynie – kilkanaście dokładnie zapisanych arkusików. „To mój pierwszy szkic, przeznaczony nie dla prasy, ale dla ciebie – pisał Martin. – Odpisz szczerze czy nadaję się na dziennikarza”. Przerzuciłem kilka kartek i jęknąłem.
– Masz – powiedziałem do Ireny podając jej przeczytane stroniczki. – zdaje się, żeśmy wszyscy wpadli.
Martin pisał:
Słońce zaledwie wyjrzało zza horyzontu, kiedy wyjechałem za bramę bazy lotniczej. Trzeba się było śpieszyć – dwudziestoczterogodzinny urlop to niezbyt wiele czasu, a do Sand City trzeba jechać przynajmniej godzinę. Wesoło pokiwałem ręką zaspanemu wartownikowi i mój stary dwuosobowy „Coryette” pomknął szosą jak zwykle. Zamajaczył na drodze jakiś chłopak. Dałem klakson i stanąłem.
– Do miasta? – zapytał.
Przytaknąłem. Wsiadł. Był jakiś dziwny, jak gdyby wystraszony, czoło pokrywały mu drobniutkie kropelki potu, na jego koszuli ciemniały pod pachami wielkie mokre kręgi.
– Trenujesz od rana biegi na przełaj? – zapytałem.
– Gorzej – powiedział i sięgnął do kieszeni dżinsów. Kiedy wyjmował chusteczkę, na siedzenie wypadła wraz z nią spluwa.
Gwizdnąłem zdumiony.
– Maleńki pościg?
– Głupiś – nie obraził się wcale. – To nie moja, to gospodarza. Pilnuję tutaj stada. Na rancho Viniccio.
– Jesteś kowbojem?
– Jakim tam kowbojem! – zmarszczył się, wycierając spocone czoło. – Nawet nie potrafię dosiąść konia jak należy. Po prostu potrzebuję pieniędzy. Od jesieni zaczynam studia.
Uśmiechnąłem się w głębi ducha – uciekający przed szeryfem krwiożerczy gangster przemienił się oto w najzwyczajniejszego studenta, który dorabia sobie korzystając z wakacji.
– Mitchell Casey – przedstawił mi się.
Ja również wymieniłem swoje nazwisko. Nie bez niejakiej próżności byłem przekonany, że coś mu ono powie – od czasu mego spotkania z potworami z Mac Murdoch gazety stale o mnie pisały. Omyliłem się jednak. Nie słyszał ani o mnie, ani o różowych obłokach. Od dwóch miesięcy ani nie słuchał radia, ani nie czytał gazet.
– Może już się zaczęła wojna albo wylądowali Marsjanie, o niczym człowiek nie wie.
– Wojny nie mamy – powiedziałem – ale Marsjanie, owszem, wylądowali.
I opowiedziałem mu pokrótce o różowych obłokach. Nie oczekiwałem jednak, że moja opowieść wywoła taką jego reakcję. Chwycił za klamkę, jak gdyby miał zamiar wyskoczyć w biegu, potem rozdziawił usta, wargi mu drżały, zapytał:
– Długie różowe ogórki? Pikują jak samoloty? Tak?
Zdziwiłem się – skąd wie, skoro nie czytał gazet?
– Dopiero co je widziałem – powiedział i otarł pot, który znów mu wystąpił na czoło. Spotkanie z naszymi znajomkami z Antarktydy zupełnie go wykończyło.
– No i co? – zapytałem. – Latają sobie. Pikują, owszem. Ale nie robią żadnych szkód. Nie jesteś za odważny…
– Każdy by stchórzył na moim miejscu – powiedział, ciągle jeszcze bardzo podniecony – o mało co nie zwariowałem, kiedy mi podwoiły stado.
Nie wiedzieć czemu rozejrzał się, jak gdyby się bał, że ktoś może nas podsłuchać, potem cicho dodał:
– I mnie też.
Sam już na pewno zrozumiałeś, Jurij, że Mitchell mimo woli wplątał się w taką samą kabałę jak my dwaj. Te cholerne obłoki zainteresowały się jego stadem, zaczęły pikować na krowy, a nasz dzielny kowboj poszedł je odpędzać. A wtedy zaczęło się coś zupełnie dlań niezrozumiałego. Jeden z różowych ogórków podpłynął do niego, zawisł nad jego głową i kazał mu odejść. Nie użył, oczywiście, słów, zrobił to tak jak jarmarczny hipnotyzer – kazał mu odejść na bok i wsiąść na konia. Mitchell mówi, że nie mógł nie posłuchać tego polecenia, nie mógł także uciec. Bez sprzeciwu podszedł do konia i skoczył w siodło. Sądzę, że tym razem potrzebny był im jeździec, pieszych mają już przecież pod dostatkiem, całą kolekcję. No a potem wszystko już poszło jak po maśle – czerwona mgła, znieruchomienie, niemożność poruszenia ręką ani nogą, wrażenie, że ktoś patrzy przez ciebie na wylot. Jednym słowem, znany nam już obrazek. A kiedy chłopak przyszedł do siebie, nie uwierzył własnym oczom – stado było dwa razy większe, a nie opodal siedział na koniu dokładnie taki sam Mitchell. I koń był taki sam, i Mitchell jak gdyby odbity w lustrze.
Chłopak oczywiście nie wytrzymał nerwowo. Sam pamiętam, co się ze mną działo za pierwszym razem. Z nim było tak samo – popędził, dokąd go oczy poniosły, byle jak najdalej stamtąd. Ale potem się zatrzymał – stado przecież nie jego, tylko gospodarza, odpowiada za nie. Pomyślał i zawrócił. A tam już wszystko było po staremu, jak przed pojawieniem się różowych obłoków – żadnych nadliczbowych krów, żadnego sobowtóra na koniu. Więc chłopak uznał, że albo to musiał być miraż, albo też zwariował. Zapędził stado do zagrody, a sam ruszył do miasta, do gospodarza.
To wszystko to zaledwie wstęp, sam rozumiesz. Ledwo zdążyłem jako tako chłopaka uspokoić, a już sam zaczynam wariować – widzę stadko obłoków lecące nad szosą lotem koszącym. Mitchell też je zobaczył. Słyszę, że zamilkł. Tylko oddycha ciężko jak sprinter po finiszu.
– Poleciały do miasta – wyszeptał wreszcie. – Ale dlaczego zostawiły nas w spokoju?
– Ty i ja jesteśmy napiętnowani. Ja już też się z nimi spotykałem – wyjaśniłem. – Zapamiętały nas sobie.
– Nie podoba mi się to wszystko – powiedział i zamilkł.
I tak jechaliśmy w milczeniu, dopóki nie ukazało się za zakrętem miasto. Byliśmy o niespełna milę od niego, ale nie wiedzieć czemu nie mogłem go poznać – w niebieskawej mgiełce wydało mi się jakieś dziwne, niczym miraż wśród tych sypkich żółtych piasków.
– Ki diabeł? – zdziwiłem się. – Czyżby mi licznik wysiadł. Do miasta jest jeszcze co najmniej dziesięć mil a już je widać?
– Oczywiście. Musielibyśmy mijać motel starego Johnsona – przytaknął Mitchell. – Motel jest przecież na milę przed miastem.
Rzeczywiście, hotelik starego Johnsona, który zazwyczaj osobiście witał kierowców u podjazdu, zniknął gdzieś bez śladu. Nie mogliśmy go minąć, a przy szosie nie było nawet śladu fundamentów.
Za to z minuty na minutę dokładniej było widać Sand City. Osnute fioletową mgiełką miasto nie wydawało się już być mirażem.
– Niby miasto jak miasto – powiedział Mitchell – ale coś tu nie gra. Może wjeżdżamy inną szosą?
Alei wjeżdżaliśmy tą samą szosą co zazwyczaj. I widzieliśmy przy wjeździe do miasta te same zrudziałe domy, ten sam plakat na słupach obok szosy, metrowe litery: „W Sand City dostaniecie najsoczystszy befsztyk!”, tę samą stację benzynową Samuela Fritscha z aluminiowym słupkiem licznika. Nawet sam Fritsch w białym fartuchu stał jak zawsze pod osmalonym przez piorun dębem i miał na ustach swój zwykły promienny, pytający uśmiech: „Czy obsłużyć pana, sir? Olej? Benzyna?”.
Zatrzymałem „Corvette” ze zgrzytem dobrze znanym właścicielom wszystkich okolicznych stacji benzynowych.
– Cześć, Fritsch. Czy nic cię ostatnio nie zdziwiło? Jak ci się podoba nasze miasto?
Wydało mi się, że Fritsch nie poznał mnie. Podszedł do nas bez zwykłej swojej usłużności, niepewnie, jak człowiek, który wszedł z mroku do jasno oświetlonego pokoju. Jeszcze bardziej wstrząsnęły mną jego oczy – były nieruchome, jak gdyby martwe, patrzyły nie na mas, ale niejako poprzez nas. Fritsch przystanął nie dochodząc do samochodu.
– Dzień dobry, sir – powiedział głuchym, obojętnym głosem. Nie wymienił mojego nazwiska.
– Co się stało z miastem? – wrzasnąłem. – Skrzydła mu wyrosły czy co? Możesz mi, do diabła, odpowiedzieć na to pytanie?!
– Nie rozumiem, sir – równie monotonnie i obojętnie odpowiedział Fritsch. – Czym mogę służyć, sir? Nie, to nie był ten Fritsch, którego znałem.
– Gdzie się podział motel starego Johnsona? – zapytałem, z trudem się pohamowując. Powtórzył bez uśmiechu:
– Motel starego Johnsona? Nie wiem, sir. – Podszedł bliżej i już z uśmiechem, tak jednak sztucznym, że przez moment ogarnął mnie strach, dodał: – Czy obsłużyć pana, sir? Olej? Benzyna?
– Dobra – powiedziałem. – Sami się w tym połapiemy. Jedziemy, Mitchell.
– Co mu się stało? – zapytał Mitchell. – Spił się od rana czy co?
Ja jednak wiedziałem, że Fritsch niczego prócz „Pepsi-Cola” nie pija. I nie alkohol w nim fermentował, ale coś nieczłowieczego.
– Wiesz, gdzie szukać twojego gospodarza? – zapytałem Mitchella.
– Pewnie jest w klubie.
Skręciłem na Eldorado street i pojechałem wzdłuż szeregu schludnych domków. Wszystkie były jednako żółte, przypominały pisklęta, które dopiero co się wykluły. Nie było widać żadnego przechodnia, nikt tu nie chodził piechotą, wszyscy jeździli „Pontiacami” i „Buickami”, ale właściciele „Pontiaców” i „Buicków” pojechali już do pracy, a ich żony wylegiwały się jeszcze w łóżkach albo jadły śniadanie w swoich zelektryfikowanych kuchniach. Gospodarz Mitchella jadał śniadanie w klubie, klub zaś mieścił się przy niewielkiej przecznicy głównej magistrali, State street, czyli ulicy Stanowej. Wstyd mi teraz było z powodu moich nieokreślonych lęków. Błękitne niebo nad głową, niebo, na którym nie było żadnych różowych obłoków, rozgrzany w słońcu asfalt, gorący wiatr pędzący po jezdni stare gazety, w których redaktorzy z pewnością przekonywali czytelników, że różowe obłoki to po prostu wymysł tych wariatów z Nowego Jorku, co zaś do Sand City to jest ono najzupełniej zabezpieczone przed każdą inwazją z kosmosu – wszystko to przenosiło mnie z powrotem w codzienność spokojnego sennego miasta, takiego właśnie, jakim Sand City powinno być w ten upalny ranek.
Tak mi się w każdym razie wydawało. Bo naprawdę, Jurij, wszystko to było iluzją. Nie było żadnego upalnego ranka w mieście, samo miasto nie spało bynajmniej, ani nie drzemało. Zorientowaliśmy się w tym od razu, jak tylko skręciliśmy na State street.
– Czy nie za wcześnie, żeby jechać do klubu? – zapytałem Mitchella, ciągle jeszcze rozmyślając o sennym mieście.
Roześmiał się, ponieważ w tej właśnie chwili zatrzymał nas zgromadzony na skrzyżowaniu tłum. Ale nie był to zwykły poranny tłum. Nie rozciągało się dokoła nas zwyczajne poranne miasto. Słońce świeciło, ale latarnie elektryczne na ulicach paliły się nadal, jak gdyby nie skończył się jeszcze wczorajszy wieczór. Nad wystawami sklepów, a także na wystawach migotały ognie neonów. Za przeszklonymi drzwiami kina grzmiały wystrzały – nieustraszony James Bond realizował swoje prawo do morderstwa. Na zielonych stołach bilardów stukały bile i jak pędzący pociąg dygotał jazz za oknami restauracji „Selene”, postukiwały przewracane kręgle za otwartymi drzwiami sal sportowych. A po chodnikach wałęsali się przechodnie, tak, właśnie wałęsali się, spacerowali sobie, a nie śpieszyli się do pracy, ponieważ dawno już skończyli pracę i miasto żyło nie porannym bynajmniej, ale wieczornym życiem. Wyglądało na to, że ludzie, podobnie jak elektryczne latarnie uliczne, postanowili oszukać czas.
– Po co ta iluminacja? Słońce im nie wystarcza? – Mitchell nie mógł wyjść z podziwu.
Milczałem. Stanąłem przed kioskiem z papierosami. Rzuciłem na ladę drobniaki i niepewnie zapytałem wyondulowaną ekspedientkę:
– Macie dziś jakieś święto?
– Jakie tam święto – powiedziała podając mi papierosy. – Zwyczajny wieczór zwyczajnego dnia.
Jej nieruchome niebieskie oczy patrzyły przeze mnie jak przedtem puste oczy Fritscha.
– Wieczór? – powtórzyłem. – Niech pani spojrzy na niebo. Od kiedy to wieczorami świeci słońce?
– Nie wiem – powiedziała spokojnym, obojętnym głosem – teraz jest wieczór, a ja nic nie wiem.
Powoli odszedłem od kiosku. Mitchell czekał na mnie przy samochodzie. Słyszał całą naszą rozmowę i myślał zapewne o tym samym o czym i ja myślałem – kto tu zwariował, my czy oni, mieszkańcy miasta? A może rzeczywiście jest teraz wieczór, może Mitchell i ja mamy po prostu halucynacje? Raz jeszcze rozejrzałem się po ulicy. Ulica ta stanowiła fragment autostrady numer sześćdziesiąt sześć, która prowadziła przez Sand City do stanu New Mexico. Samochody pędziły koło nas dwoma potokami w dwóch przeciwległych kierunkach, zwyczajne amerykańskie samochody na zwyczajnej amerykańskiej autostradzie. Ale wszystkie jechały z zapalonymi światłami.
Odruchowo, o niczym już nie myśląc, chwyciłem za ramię pierwszego przechodnia, jaki nawinął mi się pod rękę.
– Nie rusz mnie, diabelska kukło! – wrzasnął, wyrywając mi się.
Był to mały zwinny grubasek w głupawej czapeczce rowerzysty. Jego oczy nie były puste i obojętne, ale żywe i pełne gniewu – patrzył na mnie z odrazą. Spojrzałem na Mitchella – rysował sobie palcem kółko na czole. I gniew grubaska natychmiast skierował się w inną stronę.
– Ach, więc to ja mam być wariat? – nie wrzasnął nawet, ale pisnął podskoczywszy do Mitchella. – To wyście wszyscy powariowali, całe to miasto. Jasny dzień, a oni palą latarnie! Na każde pytanie, jakby ich kto nakręcił, odpowiadają: „Nie wiem” i tyle! No, powiedz mi, co jest teraz – ranek czy wieczór?
– Ranek, oczywiście – powiedział Mitchell. – Sam nie mogę zrozumieć, co się wyrabia w tym mieście. Metamorfoza grubaska była nie do wiary.
– Chwała Bogu, znalazł się w tym zwariowanym mieście jeden normalny człowiek! – krzyknął, ciągle jeszcze ściskając dłoń Mitchella.
– Dwóch – powiedziałem wyciągając do grubaska rękę. – Pan jest trzeci. Może podzielimy się wrażeniami? Może wspólnie jakoś się w tym połapiemy…
– Wyjaśnijcie mi, panowie, tę niepojętą historię z samochodami – zaczął grubasek – jadą, jadą i znikają! Jak w cyrku! Są – i nie ma ich!
Prawdę mówiąc nie zrozumiałem, o czym mówi. Co to znaczy – „nie ma”? Wyjaśnił nam to. Ale najpierw poprosił o papierosa. „Nie palę, ale, wiecie panowie, to uspokaja”.
– Nazywam się Leslie Baker, jestem z zawodu komiwojażerem. Damska bielizna i kosmetyki. Dzisiaj tu, jutro tam – słowem, koczownik. Znalazłem się tu w drodze do New Mexico, skręciłem na sześćdziesiątą szóstą. Jechałem powoli jak ślimak. Pamiętam, że przez cały czas miałem przed sobą dużą zieloną furgonetkę, nie dawała się wyprzedzić. Panowie wiecie, co to znaczy powolna jazda? Ból zębów to w porównaniu z nią rozkosz. I jeszcze ten plakat przy wjeździe do miasta:
„Wjeżdżasz do najspokojniejszego miasta w Stanach Zjednoczonych”. Tymczasem to najspokojniejsze w Stanach miasto odstawiło taki numer, jakiego się nie zobaczy nawet w cyrku. Na przedmieściu, kiedy szosa zrobiła się szersza – nie ma tam jeszcze chodników – jeszcze raz aprobowałem wyprzedzić tę uprzykrzoną furgonetkę. Zrównałem się z nią, patrzę, a jej nie ma. Zniknęła. Panowie nie rozumiecie? Ja też nie mogłem zrozumieć! Zjechałem na pobocze, zwolniłem, patrzę tu, patrzę tam – furgonetki ani śladu. Rozpłynęła się jak kostka cukru w kawie. A ja tymczasem nadziałem się na druty kolczaste, nie zdążyłem nawet zahamować. Dobrze, że przynajmniej jechałem powoli.
– Skąd na szosie druty kolczaste – dziwiłem się.
– Na jakiej szosie? Nie było żadnej szosy. Szosa zniknęła tak samo jak furgonetka. Była naga czerwona równina, wysepka zieleni gdzieś w oddali i dookoła druty kolczaste – teren prywatny. Nie wierzycie mi panowie? W pierwszej chwili i ja w to nie mogłem uwierzyć. No, dobra, furgonetka zniknęła, czort z nią! Ale gdzie się podziała szosa? Obłęd! Obejrzałem się za siebie i o mało co nie umarłem ze strachu – prosto na mnie i na te druty kolczaste pędzi czarny „Lincoln”. Czarna śmierć. Ma na liczniku co najmniej sto mil! Nawet nie próbowałem wyskoczyć, tylko oczy zamknąłem – tak czy owak koniec! Minęła minuta, a końca jakoś nie widać. Otwieram oczy – żyję, a „Lincolna” ani śladu!
– Może już pana wyprzedził?
– Którędy? Po jakiej szosie?
– A więc ten „Lincoln” także zniknął?
Przytaknął.
– Wygląda na to, że te samochody znikały nie dojeżdżając do drutów kolczastych? – zapytałem.
– No właśnie. Jeden po drugim. Postałem tak z dziesięć minut i każdy samochód znikał, skoro tylko dojechał do miejsca, w którym urywała się szosa. Przed samymi drutami szosa zamieniała się w czerwoną glinę. A ja stoję jak Rip van Winkle i tylko mrugam oczyma. Kogo zapytać – ta sama odpowiedź: „Nie wiem”. Dlaczego jeżdżą z zapalonymi światłami? Nie wiem. Co się z nimi dzieje, dlaczego znikają? Nie wiem. Może wjeżdżają do piekła? Nie wiem. A gdzie jest szosa? A oczy każdy ma takie szklane jak nieboszczyk.
Było już dla mnie jasne, co to za miasto. Chciałem zrobić jeszcze jeden test – zobaczyć je na własne oczy. Obejrzałem się i podniosłem rękę – jeden z przejeżdżających koło nas samochodów zatrzymał się. Kierowca również miał szklane oczy. Zaryzykowałem jednak:
– Nie podwiózłbyś mnie na przedmieście? Tylko dwie przecznice.
– Siadaj – powiedział obojętnie.
Siadłem obok niego, grubasek i Mitchell niczego nie rozumiejąc usiedli na tylnym siedzeniu. Kierowca obojętnie obejrzał się, nacisnął na gaz i przejechaliśmy te dwa kwartały w pół minuty.
– Spójrzcie – gorączkowo szepnął z tyłu Baker.
Szosa przed nami urywała się nagle, dalej była czerwona glina, a nad nią w poprzek szosy cztery rzędy zardzewiałego drutu kolczastego. Widać było tylko niewielki kawałek drucianego ogrodzenia, dalej ginęło ono za stojącymi po obu stronach szosy domami i dlatego można było odnieść wrażenie, że całe miasto okolone jest drutami kolczastymi i izolowane od świata ludzi żywych.
– Ostrożnie, druty! – krzyknął Baker i złapał kierowcę za rękę.
– Gdzie? – zdziwił się kierowca i strącił dłoń Bakera.
Najwyraźniej nie widział drutów.
– Stań – wtrąciłem się. – Wysiądziemy tutaj. Zwolnił, ale zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak maska samochodu powolutku rozpływa się w powietrzu. Jakby coś niewidzialnego pożerało samochód cal po calu. Oto już zniknęła przednia szyba, tarcza z zegarami, kierownica i dłonie kierowcy. Było to tak straszne, że mimo woli zamknąłem oczy. I właśnie wtedy jakieś mocne uderzenie strąciło mnie na ziemię. Upadłem twarzą w przydrożny pył, moje nogi zaś były jeszcze na asfalcie. A zatem przewróciłem się w tym właśnie miejscu, gdzie szosa się urywała. Ale jak wypadłem z samochodu? Drzwi były zamknięte, nie czułem, żeby samochód przewracał się czy też koziołkował. Podniosłem głowę i zobaczyłem przed sobą skrzynię szarej ciężarówki, której przedtem nie widziałem. Obok mnie leżał w przydrożnym pyle biedaczysko komiwojażer. Był nieprzytomny.
– Żyjesz? – pochylając się nade mną zapytał Mitchell. Jego twarz ozdabiał purpurowoniebieski siniak pod okiem. – Rzuciło mnie wprost na ten katafalk Bakera. – Wskazał ruchem głowy uwikłaną w drutach kolczastych szarą ciężarówkę.
– A gdzie nasz samochód?
Mitchell wzruszył ramionami. Przez kilka minut staliśmy w milczeniu na skraju urywającej się szosy obserwując ten sam cud, który dopiero co sprawił, że zostaliśmy spieszeni. Grubasek komiwojażer również oprzytomniał i wraz z nami śledził to, co działo się na szosie. Cud ów powtarzał się regularnie co trzy sekundy – co trzy sekundy na pełnym gazie przekraczał krawędź szosy jakiś pickup z drewnianą karoserią albo dwukolorowy lakierowany „Pontiac”. Niknęły bez śladu jak pękające bańki mydlane. Niektóre pędziły wprost na nas, ale myśmy nawet nie próbowali odskoczyć, ponieważ samochody tajały o dwa kroki przed nami. Tak, właśnie tajały, ten proces tajemniczych i nie dających się wyjaśnić znikań widzieliśmy w palącym słońcu wyraźnie. Samochody te rzeczywiście nie znikały od razu, ale jak gdyby dawały nura w jakąś dziurę w przestrzeni i niknęły w niej stopniowo – najpierw przedni zderzak, potem maska i tak dalej, aż do numeru rejestracyjnego na tylnym zderzaku. Wydawać się mogło, że miasto otoczone jest przezroczystą szklaną taflą, za którą nie istnieje już ani szosa, ani auta, ani samo miasto.
Z pewnością wszystkich nas niepokoiła ta sama myśl – co robić? Wracać do miasta? Ale jakie jeszcze dziwy czekają na nas w tym mieście przekształconym w gigantyczną estradę iluzjonisty? Jakich ludzi tam spotkamy? Z kim zdołamy się po ludzku porozumieć? Jak dotąd poza korpulentnym komiwojażerem nie spotkaliśmy tu jeszcze ani jednego normalnego człowieka. Co do mnie, podejrzewałem, że jest to sprawka różowych obłoków, ale mieszkańcy miasta nie byli podobni do tych sobowtórów, które wyprodukowano w pobliżu Bieguna Południowego. Tamci byli – albo też wydawało się, że byli – ludźmi, ci zaś przypominali raczej wskrzeszonych nieboszczyków, którzy zapomnieli o wszystkim prócz tego, że mają dokądś iść, prowadzić samochód, wpędzać do łuz bilardowe bile albo popijać przy barze whisky. Przypomniałem sobie wersję Thompsona i chyba po raz pierwszy od początku całej tej historii naprawdę się przeraziłem. Czyżby obłoki zdążyły podmienić całą ludność Sand City? Czyżby?… O, musiałem zrobić jeszcze jedną próbę. Tylko jeden jedyny test.
– Wracamy do miasta, chłopcy – powiedziałem do moich towarzyszy. – Musimy sobie porządnie przewentylować mózgi, bo inaczej trafimy wszyscy do czubków. Sądząc po papierosach whisky też powinno być tutaj prawdziwe.
Miałem w Sand City dziewczynę, Marię. To właśnie do niej jechałem, chciałem spędzić z nią mój ostatni wolny dzień przed odlotem do Nowego Jorku, do admirała. Pracowała w barze kawowym, dziewczyna jak dziewczyna, chodziła w wykrochmalonym fartuszku, czesała się wymyślnie, według mody z Hollywood, one wszystkie robią się na gwiazdy filmowe. Sam nie wiem, czemu się do niej przywiązałem i jak tylko miałem wolny wieczór, jechałem do miasta.
Było południe, kiedy doszliśmy do baru, w którym pracowała Maria. Neon nad wejściem i neony na wystawach paliły się w najlepsze. Moja biała bluza była dosłownie mokra od potu, ale we wnętrzu baru było chłodno i przestronnie. Wysokie stołki wzdłuż baru były wolne, tylko koło okien szeptały sobie jakieś parki.
Maria nie usłyszała naszego wejścia. Odwrócona do nas plecami stała przed półkami za barem i przestawiała butelki. Wgramoliliśmy się na stołki i w milczeniu zamieniliśmy między sobą wyraziste spojrzenia. Mitchell chciał już zawołać Marię, ale w porę położyłem palec na ustach.
Rozpoczynał się doprawdy najtrudniejszy dla mnie spośród przeprowadzanych w tym oszalałym mieście eksperymentów.
– Maria – zawołałem cicho.
Odwróciła się gwałtownie, jak gdyby przestraszyło ją brzmienie mojego głosu. Jej lekko zmrużone oczy, brak okularów, chociaż była krótkowzroczna, wreszcie lejące się z sufitu jasne oślepiające ją światło – wszystko to chyba wyjaśniało jej uprzejmą obojętność, którą nam okazywała. Nie poznała mnie.
– Co ci jest, dziewczyno? – zapytałem. – To ja, Don.
– Co za różnica – Don czy John – odparła zalotnie, przewracając oczyma, ale w dalszym ciągu mnie nie poznając. – Czego pan sobie życzy, sir?
– Spójrz na mnie – powiedziałem dobitnie.
– Po co? – zdziwiła się, ale usłuchała. Patrzyły na mnie nie jej źrenice, takie, jakie miewają dziewczęta na płótnach Salvadore Dali, błękitne, wąskie, ale zawsze żywe czy to tkliwe, czy gniewne. Patrzyły na mnie martwe oczy, takie same, jakie miał Fritsch, jakie miała dziewczyna z kiosku z papierosami, kierowca samochodu, który roztajał na szosie. Szklane oczy lalki. Nakręcana zabawka. Wilkołak. Martwota.
– Za mną! – rzuciłem zeskakując ze stołka.
Grubas jeszcze się wahał w nadziei na obiecanego drinka, ale Mitchell zrozumiał mnie od razu. Świetny chłopak, wszystko pojmował w lot. Tylko, kiedy już wychodziliśmy na ulicę, zapytał:
– I gdzie ja teraz znajdę gospodarza?
– Nie ma tu twojego gospodarza – powiedziałem. – Nie ma tu ludzi. To wilkołaki.
– No cóż, chodźmy, skoro mamy iść – zauważył filozoficznie – pamiętasz, w którym miejscu zostawiłeś samochód?
Rozejrzałem się. Na najbliższym rogu nie było mojej „Corvette”, widocznie zostawiłem ją gdzieś bliżej czy dalej na tej ulicy. Zamiast niej o dwa czy trzy metry od nas stał przy chodniku czarny wóz policyjny. Miał także zapalone światła. Kilku umundurowanych policjantów siedziało w środku, a dwóch – sierżant i policeman ze złamanym nosem, zapewne były bokser – stało przy otwartych drzwiach wozu. Po drugiej stronie ulicy koło drzwi pod szyldem „Commercial Bank” stało jeszcze dwóch mundurowych.
Sierżant powiedział coś do tych, którzy siedzieli wewnątrz wozu. Jego natarczywe spojrzenie kazało mi mieć się na baczności. Najwyraźniej czekali tu na kogoś. „Czy aby nie na nas?” – błysnęła myśl. W końcu wszystko przecież może się zdarzyć w takim mieście ze złego snu.
– Szybciej, Mitchell – powiedziałem oglądając się za siebie. – Coś mi się zdaje, żeśmy wpadli.
– Na drugą stronę! – odpowiedział mi natychmiast i pobiegł lawirując między stojącymi przy chodniku samochodami.
Zręcznie uskoczyłem sprzed ciężarówki, która o mało co mnie nie przejechała, i w oka mgnieniu znalazłem się po przeciwnej stronie ulicy, w bezpiecznej odległości od podejrzanego czarnego wozu. W samą porę! Sierżant skoczył na jezdnię i podniósł rękę:
– Ej, wy tam, stać!
Ale ja już skręcałem w przecznicę, w wąskie ciemne przejście między domami – nie było tu wystaw ani szyldów. Grubas z niewiarygodną przy jego tuszy szybkością dogonił mnie i chwycił za rękę:
– Niech pan patrzy, co oni robią!
Spojrzałem, Rozwinięci w tyralierę policjanci przebiegali ulicę. Na przedzie biegł posapując szerokomordy sierżant i w biegu odpinał kaburę. Zobaczywszy, że się odwróciłem, krzyknął:
– Stój, bo strzelam!
Jeżeli na coś nie miałem ochoty, to na zapoznanie się z działaniem jego pistoletu. Zwłaszcza teraz, kiedy domyśliłem się właśnie, skąd się wzięło to miasto i jego mieszkańcy. Miałem jednak szczęście – usłyszałem gwizd kuli, kiedy już dałem nura za skrzynię stojącej przy trotuarze pustej ciężarówki. Ten zwarty sznur nieomal dotykających się nawzajem samochodów ułatwiał nam manewry. Zadziwiające było, jak zwinnie przeciskali się między wozami, dawali nura pod skrzyniami ciężarówek czy też zgięci we dwoje przebiegali otwartą przestrzeń poganiani przez strach Baker i Mitchell.
Poznawałem tę przecznicę. Gdzieś tu niedaleko powinny były być dwa domy połączone łukiem bramy wjazdowej. Bramą tą można się było przedostać na sąsiednią ulicę. Poza tym można się tam było ukryć w warsztatach. Pamiętam, że kiedyśmy przechodzili tędy z Marią przed tygodniem, warsztaty stały puste, a na ich drzwiach wisiała kłódka i tabliczka „Do wynajęcia”. Przypomniałem sobie o tych warsztatach, kiedy skręcałem do bramy. Policjanci pozostali gdzieś z tyłu.
– Tędy! – krzyknąłem do Bakera i Mitchella i szarpnąłem klamkę.
Ale za drzwiami nie było wejścia. Drzwi nie prowadziły nigdzie. Ciemniał przed nami otwór wypełniony czarną jak węgiel masą. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to po prostu mrok nie oświetlonego korytarza, do którego nie przenika światło słoneczne. Skoczyłem w tę ciemność, ale natychmiast odskoczyłem – ciemność była sprężysta jak guma.
Wtedy skoczył Mitchell. Skoczył w tę złowieszczą ciemność jak kot – i poleciał z powrotem, niczym piłka futbolowa. Pomyślałem sobie – byłem o tym najzupełniej przekonany – że cały dom jest w środku taki. Nie ma w nim mieszkań ani ludzi, tylko sprężysta jak kauczuk ciemność.
– Co to jest? – zapytał Mitchell.
Widziałem, że znowu się przestraszył jak wtedy rano, kiedy jechaliśmy do miasta. Ale nie miałem czasu na to, by zajmować się analizowaniem cudzych odczuć. Gdzieś niedaleko słychać było głosy naszych prześladowców. Zapewne przeszli już pod łukiem bramy. Ale pomiędzy nami a gęstą sprężynującą czarną masą był cienki, najwyżej na stopę głęboki słój zwyczajnego mroku, ciemności nie gęstszej niż mgła albo gaz. Był to typowy londyński „smog”, dym-mgła, w której nie widzi się stojącego obok człowieka. Wyciągnąłem rękę. Zniknęła w tym mroku niczym ucięta. Stanąłem wciskając się w sprasowaną ciemność we wnęce drzwi i usłyszałem zaniepokojony szept Bakera:
– Gdzie pan jest?
Namacała mnie ręka Mitchella. Mitchell natychmiast zrozumiał, co jest naszą szansą. We dwóch wciągnęliśmy do drzwi grubego komiwojażera. Policjanci, którzy byli już nie opodal, nie mogli nas wprawdzie zobaczyć, wiedzieli jednak, że mieliśmy zbyt mało czasu na to, by przebiec zaułek i skryć się na sąsiedniej ulicy.
– Są gdzieś tutaj! – Powiedział sierżant. Wiatr przyniósł nam jego słowa. – Spróbuj po ścianie!
Huknęły serie z automatu. Jedna… Druga… Nas, ukrytych za występem muru, kule dosięgnąć nie mogły, ale ich gwizdy i zgrzyty po kamieniach, stukot odbitych kawałków tynku i cegieł i ciężki oddech trzech mężczyzn skręconych w ciemności w spocony kłębek – to była niełatwa próba nawet dla kogoś o stalowych nerwach. Wystrzały grzmiały już po drugiej stronie ulicy, policjanci ostrzeliwali wszystkie wejścia do domów i wszystkie zagłębienia w murze. Mięli instynkt psów myśliwskich i przekonanie ogarów, że tropione zwierzę tak czy owak ujść im nie zdoła. Znałem takie ziółka, więc szepnąłem do Mitchella.
– Pistolet!
Nie zrobiłbym tego, gdyby to było normalne miasto i normalni policjanci, nawet w analogicznej sytuacji, ale w mieście wilkołaków każdy chwyt był dozwolony. Dłoń mi nie zadrżała, kiedy odnalazłem w ciemności wyciągniętą w moją stronę stal zabaweczki Mitchella. Ostrożnie wyjrzałem zza załomu muru, odnalazłem w szczerbince wydatne szczęki sierżanta i nacisnąłem spust. Pistolet szczeknął i wyraźnie zobaczyłem, jak uderzenie pocisku targnęło głową policjanta. Wydało mi się nawet, że widzę idealnie okrągłą dziurkę u nasady jego nosa. Ale sierżant nie upadł, nawet się nie zachwiał.
Mógłbym przysiąc, że kula trafiła policjanta w środek czoła – miałem wiele strzeleckich nagród. A zatem kule nie imają się tych kukieł. Starając się opanować dygot kolan wyładowałem w sierżanta cały magazynek prawie już nie celując.
I znowu nic. Sierżant nawet tego nie poczuł, nawet nie próbował się uchylić. Może wypełniony był taką samą czarną gumą jak ta, w której się ukryliśmy?
Odrzuciłem nieprzydatny już pistolet i wyszedłem zza węgła. Nie ma rady, raz kozie śmierć.
Ale właśnie wtedy stało się coś… Nie, nie mogę powiedzieć: „coś nieoczekiwanego”. Już od dobrej chwili w tym, co nas otaczało, zachodziły jakieś zmiany, ale w zapale potyczki nie zwróciliśmy na nie uwagi. Powietrze stało się różowawe jak papierek lakmusowy, potem spurpurowiało. Wystrzeliłem ostatni nabój prawie już nie widząc sierżanta, ginął mi w jakiejś mgiełce. A kiedy pistolet upadł na ziemię, odruchowo na niego spojrzałem, ale go nie zobaczyłem – w tym miejscu, w którym sierżant stał przed chwilą, była teraz kałuża gęstej malinowej galarety i wszystko wokół niej również osnute było malinową mgłą.
Nie wiem, jak długo otulała nas ta mgła, może minutę, może pół godziny, a może godzinę, rozwiała się jednak niezauważalnie, w jednej chwili. A kiedy się rozwiała, zobaczyliśmy przed sobą zupełnie inny widok – nie było policjantów, nie było domów, nie było ulicy, tylko ceglasta, spalona przez słońce pustynia i normalne obłoki wysoko na niebie. W dali ciemniała szarawa wstążka szosy, a trochę bliżej nas stała z zadartą maską uwikłana w drut kolczasty nieszczęsna ciężarówka korpulentnego komiwojażera.
– Co to było? Sen? – zapytał komiwojażer.
– Nie – uspokajająco poklepałem go po ramieniu. – Nie chcę robić panu złudzeń. To była jawa.
A my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy w tym uczestniczyli.
Pomyliłem się, nie byliśmy jedynymi. Znalazł się jeszcze jeden postronny świadek tego wszystkiego. A właściwie to myśmy go znaleźli. Po kwadransie marszu dotarliśmy do motelu, poczerniałego ze starości budyneczku, który stał obok nowiutkiego garażu z żelbetowych płyt, pełnego plastykowych szyb w ramach z duralummium. Johnson, jak to miał we zwyczaju, siedział na ceglanych schodkach przed domem. Poderwał się na nasz widok, był nie wiedzieć czemu niezwykle uradowany.
– Don? – zapytał z niedowierzaniem. – Skąd się tu wziąłeś?
– Prosto z piekła – powiedziałem. – Z jego ziemskiej filii.
– Byłeś w tej Sodomie? – popatrzył na mnie nieomal z przerażeniem.
– Byłem – przytaknąłem. – Opowiem wszystko, ale najpierw przynieś nam coś do picia. Jeżeli oczywiście i ty nie jesteś mirażem.
Ale stary Johnson nie był mirażem. Nie była mirażem również i whisky z lodem. O, jak miło było usiąść na schodkach i słuchać opowiadania o tym, jak wyglądało miasto oglądane z zewnątrz, to miasto, o którym już w Piśmie Świętym powiedziano: „Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”.
Johnson zobaczył je nieoczekiwanie. Siedział, drzemał, nagle się obudził, rozejrzał się i zamarł – z lewej strony, tam, gdzie nigdy nie było niczego oprócz zeschniętej gliny, wyrosło miasto-bliźniak Sand City. Na prawo Sand City i na lewo Sand City. Johnson opowiadał: – Pomyślałem sobie: to już koniec świata! Pijany nie jestem, a wszystko widzę podwójnie. Wszedłem do domu, wyszedłem znowu – to samo: po środku ja, a po obu stronach dwa bliźniacze miasta, niczym Sodoma i Gomora. Fatamorgana czy co? Ostatecznie to pustynia, wszystko może się zdarzyć. A to miasto-bliźniak stoi sobie w najlepsze, ani myśli się rozpłynąć. I jak na złość nie przejeżdża szosą ani jeden samochód. A potem nagle ściemniło się, mgła nie mgła, dym nie dym, zupełnie jakby chmura opuściła się nad samą ziemię, pomarańczowoczerwona chmura, jak o zachodzie, kiedy wieje wiatr.
Słuchając opowieści Johnsona zauważyłem, że każdy z nas widział inne barwy – mgła raz była malinowa, raz wiśniowa, raz purpurowa, raz czerwona.
Później opowiadała mi o tej mgle także Maria. Rzeczywiście czekała na mnie, ubrana była tak samo jak tamta nakręcana widmowa lalka. To właśnie Maria opowiedziała nam, co się stało w mieście. Nie piszę o tym. Posyłam ci parę wycinków z gazet. Lepiej ode mnie połapiesz się w tej fantasmagorii”.
Wycinek z dziennika „Sand City Tribune”:
Wczoraj można było w naszym mieście zaobserwować interesujące zjawisko meteorologiczne. O siódmej trzydzieści wieczorem, kiedy wzdłuż całej State street rozjarzyły się już elektrycznym światłem witryny barów i kin, spłynęła na miasto dziwaczna purpurowa mgła. Notabene niektórzy są zdania, że była ona raczej fioletowa. Nie była to właściwie mgła, ponieważ widzialność nawet na dalsze odległości pozostawała nadal bardzo dobra i wszystko widać było bardzo wyraziście, jak to się często zdarza rankiem w pogodny bezchmurny letni dzień. Co prawda potem mgła stała się gęstsza i przypominała zwykły kalifornijski „smog” tak dobrze znany każdemu, kto mieszkał w Los Angeles. Twierdzi się u nas, że „smog” w Kalifornii jest jeszcze gęstszy niż londyński. Nikt nie potrafi powiedzieć dokładnie, jak długo mgła gęstniała, nie musiało to trwać zbyt długo, ponieważ większość zapytywanych przez nas naocznych świadków zapewnia, że mgła nieomal przez cały czas była przejrzysta i że tylko wszystko, co znajdowało się w polu widzenia – domy, ludzie, a nawet powietrze – przybrało ciemnomalinowy, niemal pąsowy odcień i robiło wrażenie oglądanego przez okulary o czerwonych szkłach. Początkowo ludzie zatrzymywali się, patrzyli na niebo, ale nie dostrzegając na nim niczego niezwykłego spokojnie powracali do swoich zajęć. Mgła nie miała również wpływu na obroty lokali rozrywkowych, nie zauważono jej tam po prostu. Zjawisko to można było obserwować mniej więcej przez godzinę, po czym mgła – jeśli określenie „mgła” jest tu właściwe – rozwiała się i miasto przybrało znowu swój normalny wieczorny wygląd.
Urodzony w naszym mieście i goszczący u nas obecnie uczony meteorolog James Backley, którego wielu spośród nas pamięta jeszcze z czasów, kiedy chodzili do szkoły, oświadczył nam, że wyżej opisane zjawisko nie jest zjawiskiem meteorologicznym. Jego zdaniem była to najprawdopodobniej gigantyczna chmura złożona z rozpylonych w powietrzu drobinek jakiegoś barwnika syntetycznego przywiana zapewne przez wiatr z jakiejś lakierni położonej w odległości stu do stu pięćdziesięciu mil. Takie nagromadzenie rozpylonych, ale nie dających się rozproszyć drobinek barwnika daje się zaobserwować niezmiernie rzadko, zdarza się jednak i bywa niekiedy przenoszone na wielomilowe odległości.
Inne wyjaśnienie tego zjawiska proponuje nam nasz muszkieter, właściciel baru „Orion” i przywódca klubu „wściekłych”, Lemmie Coshen. – Szukajcie czerwonych – powiedział – jeżeli nie chcecie żeby pomalowali wam na czerwono nie tylko politykę, ale nawet powietrze, którym oddychamy. – Czy to aby nie w związku z tym został pobity przy wyjściu z baru bawiący przejazdem w naszym mieście adwokat nowojorski Roy Desmond, który, zapytany na kogo odda swój głos w zbliżających się wyborach prezydenta, odmówił odpowiedzi? Policjantom, którzy przybyli na miejsce zajścia, nie udało się niestety ująć winowajców.
Wywiad z admirałem Thompsonem opublikowany w piśmie „Time and People” zatytułowany był tak:
SAND CITY TO MIASTO ZAD2UMIONYCH – MÓWI ADMIRAŁ – SZUKAJCIE PIĘTY ACHILLESA RÓŻOWYCH OBŁOKÓW.
Od kilku dni niewielkie miasteczko na Południu położone przy szosie federalnej numer sześćdziesiąt sześć przykuwa uwagę całych Stanów Zjednoczonych. Dzienniki donosiły już o czerwonej mgle, która niespodzianie zasnuła miasto, i opublikowały relację agenta handlowego Leslie Bakera o jego niesamowitych przeżyciach w mieście-sobowtórze. W związku z tym korespondent nasz poprosił o rozmowę admirała w stanie spoczynku Thompsona, który był jednym z uczestników amerykańskiej wyprawy antarktycznej i pierwszym naocznym świadkiem działalności różowych obłoków.
– Jakie jest pańskie zdanie o tym, co zaszło w San City, admirale?
– Proszę mówić do mnie po prostu Thompson. Jestem osobą prywatną, nie jestem w służbie czynnej, Jeżeli zaś chodzi o moje zdanie, to jako szary człowiek jestem przerażony perspektywą losów ludzkości.
– Sądzi pan, że istnieją powody do obaw?
– Oczywiście. Obłoki nie poprzestają już na modelowaniu poszczególnych osób, syntetyzują teraz całe fragmenty społeczeństwa. Przytoczę jedynie parę przykładów z ostatnich dni. Transatlantyk „Alameda” wraz z całą załogą i wszystkimi pasażerami, dom towarowy w Buffalo w dniu wyprzedaży, zakłady tworzyw sztucznych w Evansville. Przecież wszystkim naocznym świadkom nie mógł się przyśnić taki sam sen, sen, że tuż obok ich zakładu wyrósł, a następnie zniknął zakład-sobowtór, zakład-kopia. Nikt nie zdoła mnie przekonać, że to był miraż dający się wytłumaczyć różnicą temperatur w niejednakowo nagrzanych warstwach powietrza atmosferycznego. Nie jest ważne, że obiekty te istnieją zaledwie niewiele minut. Istotne jest to, że nikt nie potrafi mi udzielić przekonywającej odpowiedzi na pytanie, które mianowicie z tych dwóch zakładów zniknęły, a które pozostały!
– Mówiąc w klubie „Apollo” o wydarzeniach w Sand City powiedział pan, że to miasto zadżumionych. Jak należy rozumieć to pańskie sformułowanie?
– Dosłownie. To miasto musi zostać odizolowane, a jego mieszkańcy powinni być systematycznie testowani i oddani pod ścisły nadzór. Wyłania się tu ten sam problem – czy są to ludzie, czy też sobowtóry? Niestety ani władze, ani społeczeństwo nie udzielają temu problemowi dostatecznej uwagi.
– Czy nie przesadza pan, sir? – zaprotestował nasz korespondent. – Czy doprawdy można zarzucić krajowi obojętność wobec przybyszów?
Admirał odparł z ironią:
– Nie można, oczywiście, jeśli będziemy mieli na myśli spódnice a la różowy obłok i fryzury „jeźdźcy znikąd”. Albo powiedzmy, kongres spirytystów, który uznał, że obłoki te to są dusze zmarłych, które powróciły na ziemię obdarzone nadludzką mocą. Rzeczywiście, czyż mając to wszystko w pamięci możemy mówić o obojętności! A może ma pan na myśli senatorów „korsarzy”, którzy wygłaszają o „jeźdźcach” dwunastogodzinne mowy w tym jedynie celu, by uniemożliwić uchwalenie projektu ustawy o podatkach, która dotyczyła by wielkiej własności? Albo maklerów giełdowych, którzy wykorzystują obłoki do gry na zniżkę? Albo wieszczbiarzy, którzy w związku z obłokami wyznaczają koniec świata na pojutrze? A może chodzi panu o producentów takich filmów jak „Bob Merrill, postrach jeźdźców znikąd”? To wszystko to tylko pęknięta rura kanalizacyjna, nic więcej. Ja mówię o czym innym…
– O wojnie?
– Z kim? Z obłokami? Nie jestem idiotą i nie uważam potencjału militarnego ludzkości za dostateczny w walce z cywilizacją, która jest w stanie tworzyć z niczego dowolne struktury atomowe. Ale przy całej swojej potędze – dodał admirał – cywilizacja ta może zdradzić nam jakiś swój słaby punkt, swoją piętę Achillesa. A zatem dlaczego nie mielibyśmy sami poszukać tej pięty? Wydaje mi się, że nasi uczeni nie dość energicznie dążą do nawiązania kontaktów z obłokami, i to nie tylko w znaczeniu znalezienia wspólnego języka, ale także w znaczeniu bezpośredniego zbliżenia z gośćmi z kosmosu, takiego, które by nam pozwoliło na prowadzenie badań i obserwacji. Dlaczego nie wykryto dotąd ich bazy na Ziemi, miejsca, w którym znajduje się na naszej planecie ich sztab? Ja osobiście posyłałbym tam ekspedycję za ekspedycją, dopóki nie zostałoby wykryte ich słabe miejsce, dopóki nie znaleźlibyśmy ich pięty Achillesa. A wtedy wszystkie pozostałe problemy moglibyśmy zobaczyć w zupełnie innym świetle.
Oba te wycinki wraz z listem Martina dałem Ziernowowi już w samolocie. Zajmowaliśmy coś w rodzaju osobnego przedziału, wysokie oparcia foteli izolowały nas od siedzących przed nami ł za nami pasażerów. Osowieć i Rogowin mieli przylecieć do Paryża w dwa dni później, w dniu otwarcia kongresu, my zaś lecieliśmy wcześniej, by wziąć jeszcze udział w konferencji prasowej naocznych świadków działalności obłoków, a także po to, by spotkać się z amerykańskimi naukowcami z Mac Murdoch, którzy nie podzielali poglądów admirała Thompsona i którzy po odlocie admirała z Antarktydy mieli jeszcze wiele okazji obserwowania gości z kosmosu. Skończyliśmy właśnie jeść śniadanie, które podano nam zaraz po starcie z lotniska S żeremie tiewo, na pokładzie panowała cisza, w dobiegającym z zewnątrz cichym miarowym huku silników tonęły wszystkie inne dźwięki prócz szelestu przeglądanych gazet i prowadzonych półgłosem rozmów naszych najbliższych sąsiadów. Podczas kiedy Ziernow czytał drobno zapisane arkusiki, raz jeszcze zastanawiałem się nad tym wszystkim, co w liście Martina było dla mnie niejasne.
Czym się różnią jego „wilkołaki” od tamtych pamiętnych sobowtórów? Spróbowałem ułożyć w myślach listę ich cech: puste oczy, nierozumienie wielu spośród zadawanych im pytań, automatyzm ruchów i działania, brak poczucia czasu graniczący z innym niż ludzkie widzeniem świata – „wilkołaki” nie widziały słońca, błękitu nieba, nie dziwił ich widok zapalonych latarń na ulicach. Nie miały właściwej człowiekowi pamięci – to nie było tak, że dziewczyna Martina nie poznała go, ona go po prostu nie pamiętała. Kule z pistoletu Martina, które przeszyły ciało policjanta, nie uczyniły sierżantowi żadnej krzywdy, a zatem także wewnętrzna struktura „wilkołaków” była inna niż struktura wewnętrzna człowieka. Najwyraźniej tym razem obłoki nie kopiowały ludzi, a jedynie tworzyły roboty zewnętrznie podobne do ludzi, ale zaprogramowane tylko w określonych granicach. Mamy więc pierwszy orzech do zgryzienia: dlaczego uległa zmianie metoda modelowania i o ile uległa zmianie?
Ale prócz ludzi obłoki modelowały także przedmioty. Duplikat naszej amfibii śnieżnej był pełnowartościowy. Pełnowartościowe również były przedmioty w mieście Martina. Napoje chłodzące dawały się pić, papierosy można było palić, samochodami można było jeździć, a pociski z automatów policji nawet przebijały kamienie. Domy miały prawdziwe drzwi i okna, w prawdziwych barach kawowych sprzedawano prawdziwa kawę i pełnowartościowe parówki, a właściciel prawdziwej stacji benzynowej sprzedawał pełnowartościowy olej i jak najprawdziwszą benzynę. A jednocześnie te jak najprawdziwsze samochody niczym widma pojawiały się na prowadzącej przez miasto szosie, brały się znikąd, z pustki, a na drugim krańcu tej szosy niknęły równie widmowo w takiej samej pustce zmieniając się w nicość, w tuman kurzu wzniesionego przez koła, które jeszcze przed sekundą mknęły po asfalcie. I nie wszystkie drzwi w domach prowadziły dokądś, niektóre z nich wiodły do nikąd, za nimi była ta sama pustka, ale nieprzenikalna i czarna jak sprasowany dym. A zatem także przy modelowaniu materialnego środowiska człowieka zastosowano jakiś inny system, w jakiś sposób to środowisko ograniczający. Otóż i następny orzech do zgryzienia: dlaczego zastosowano inny system, w jakim celu to zrobiono, na czym polegają owe ograniczenia?
Już w drodze powrotnej z Mirnego do Moskwy Ziernow liczył się z możliwością zastosowania innego systemu modelowania. Czy to był właśnie ten system, który opisywał Martin?
– W pewnym sensie – uznał po namyśle Ziernow. – Najwyraźniej obłoki tworzą różne modele na różne sposoby. Pamiętacie tę purpurową mgłę w samolocie – nie widziało się wtedy sąsiadów? W wypadku Sand City nie wiemy nawet, czy mgła była tam podobnie gęsta. Dziennik pisze, że powietrze było czyste i przejrzyste, a tylko zabarwione czy też podświetlone czerwono. A zatem zapewne i rodzaj modelu związany jest z gęstością i konsystencją owego gazu. Sądzę, że ludzie z widmowego miasta Martina są ludźmi w znacznie jeszcze mniejszym stopniu niż pasażerowie naszego samolotu-sobowtóra. Spróbujmy się w tym zorientować. Pamiętacie, jeszcze w Karaczi mówiłem, że ludzie w naszym samolocie byli wymodelowani nie w całej swojej złożoności biologicznej, ale tylko w pewnej specjalnej funkcji. Całe skomplikowane życie psychiczne człowieka było wyłączone, prze’ kreślone, nie było bowiem potrzebne twórcom modelu. Ale pasażerowie lecący naszym samolotem to przecież nie byli zwyczajni pasażerowie „Aerofłotu”. Czyż łączyła ich tylko wspólna podróż? O, nie, łączyło ich wiele innych rzeczy – wspólnie przeżyty rok, praca, przyjaźnie albo konflikty, plany na przyszłość, marzenia o rychłym już spotkaniu z bliskimi, z rodzinami. Wszystko to rozszerzało i komplikowało ich funkcję pasażerów. Więc i twórcy modelu musieli zapewne komplikować swój model, wprowadzić do niego jakieś komórki pamięci, zachować z oryginałów jakieś procesy myślowe. Sądzę, że w bliźniaczym samolocie toczyło się życie podobne jak w naszym.
– Albo powtarzało się tam życie naszego samolotu, jak z zapisu magnetofonowego – powiedziałem.
– Nie sądzę. Oni tworzą model a nie szablon. Nawet w mieście Martina toczące się tam życie nie było odtworzeniem tego z rzeczywistego Sand City. Na przykład to policyjne polowanie. Ale zwróćcie uwagę na to, że ludzie w tym modelu miasta jeszcze bardziej różnią się od prawdziwych ludzi. Odtworzona zostaje tylko naga funkcja – przechodzień idzie, gość w barze bawi się, kierowca prowadzi wóz, sklepikarz sprzedaje albo zachwala swój towar, kupujący kupuje albo nie chce kupić. I to już wszystko. Przy tym nie są to kukły. Potrafią myśleć, kojarzyć, działać, ale tylko w granicach wyznaczonej funkcji. Proszę powiedzieć kelnerce w barze wymodelowanego miasta, że waszym zdaniem parówki wyglądają podejrzanie. Kelnerka odpowie wam natychmiast, że konserwowe parówki się nie psują, że puszka otwarta została przed piętnastoma minutami, ale jeśli wolicie, może ona wam podać zamiast parówek befsztyk, wysmażony albo krwisty, jaki wolicie. Może nawet z wami poflirtować, może żartować, jeśli jest dowcipna – wszystko to zawiera się w jej funkcji zawodowej. Właśnie dlatego nie przypomniała sobie Martina, on nie wiązał się bezpośrednio z jej pracą w barze.
– Ale dlaczego przypomnieli sobie o nim policjanci? – zapytała Irena. – Nie obrabował banku, me próbował okraść przechodniów i nie boksował się po pijanemu na ulicy. Gdzież tu związek z funkcją?
– A pamiętacie ten wycinek z gazety? Kiedy zapadła mgła, pobito jakiegoś nowojorskiego adwokata. Policja przyjechała za późno i niestety nie znalazła już sprawców pobicia. Czy zwróciliście uwagę na to „niestety”? Policja wiedziała oczywiście, kto jest sprawcą, ale bynajmniej nie miała zamiaru go ująć, Dlaczego jednak nie miałaby wyszukać jakichś „zastępców” sprawców? Jakichś pijaków albo włóczęgów? Na to właśnie nastawieni byli policjanci. W rzeczywistym Sand City nie znaleźli nikogo stosownego. W wymodelowanym mieście nawinął im się Martin i jego towarzysze.
– Chciałbym być na jego miejscu – powiedziałem z zazdrością.
– I dostać kulę w łeb? Pociski były przecież jak najprawdziwsze.
– Martin też miał jak najprawdziwsze. A może bujał?
– Nie sądzę – powiedział Ziernow. – Po prostu obrażenia, które byłyby groźne dla człowieka, nie są groźne dla tych manekinów. Bardzo wątpię, czy ich organizmy podobne są do ludzkich.
– A oczy? Oni przecież widzieli Martina.
– Oczy również mieli nie takie jak ludzie. Widzieli Martina, ale nie widzieli słońca. To nie były takie oczy jak nasze. Były bowiem zaprogramowane do działania tylko w ciągu jakiejś wymodelowanej godziny. Sam czas również był modelowany. A także samochody, które przejeżdżały przez miasto, wymodelowane były w ruchu tylko w granicach takiego samego wycinka czasu i przestrzeni. Stąd właśnie brało się to, że w mieście-bliźniaku pojawiały się z nicości i znikały w nicości. Krzyżówka, co? – roześmiał się.
– Kamuflaż – dodałem – taki sam, jak ich domy. Z zewnątrz niby ściana jak ściana, a wewnątrz – pustka. Czarne nic. Chciałbym to zobaczyć na własne oczy – westchnąłem. – Lecimy tam jako naoczni świadkowie, a tymczasem guzik widzieliśmy.
– Jeszcze zdążymy zobaczyć – powiedział zagadkowo Ziernow – ja i wy, podobnie jak Martin, jesteśmy „napiętnowani”. Obłoki pokażą nam jeszcze coś nowego, może przypadkiem, a może świadomie właśnie nam. Obawiam się, że pokażą…
Samolot wyszedł z chmur i już się zniżał lecąc ku wielkiemu, ledwie widocznemu w niebieskawej mgiełce miastu, ku znanej mi od dzieciństwa ażurowej sylwetce wieży Eiffla. Widziana z daleka wieża wydawała się być obeliskiem z cieniuteńkich nici nylonowych.