CZĘŚĆ CZWARTA. Kontakt nawiązany

PRZEBUDZENIE

Wszystko, co było potem, widziałem jako pourywany, bezładny ciąg rozpływających się białych obrazów. W tej białości błyskały nagle jakieś niklowane cylindryczne płaszczyzny, wiły się niczym węże jakieś długie rurki i pochylały się nade mną czyjeś twarze.

– Odzyskał przytomność – usłyszałem.

– Widzę. Narkoza.

– Gotowe, panie profesorze.

Wszystko to mówione było po francusku, bardzo szybko, to i owo rozumiałem, reszta ginęła w chaosie niezrozumiałych zaszyfrowanych terminów. Potem wszystko – i światło, i myśli – zagasło, potem znowu ożyło w białości. Znów pochylały się nade mną nieznajome twarze, połyskiwały jakieś wypolerowane przedmioty – nożyczki, łyżka, zegarek na czyimś przegubie, strzykawka. Niekiedy zamiast tego niklu widziałem przezroczystą żółtość gumowych rękawiczek albo sterylne różowe dłonie o krótko obciętych paznokciach. Ale żaden z tych obrazów nie trwał długo, ginęły jeden po drugim w ciemności, w której nie istniał ani czas, ani przestrzeń, w ciemności, w której była tylko czarna próżnia snu.

Później obrazy zaczęły być coraz wyrazistsze, jak gdyby ktoś niewidzialny regulował nastawienie obiektywu na ostrość. Szczupła i surowa twarz profesora w białej czapeczce ustępowała miejsca jeszcze surowszej twarzy siostry operacyjnej pod białym, jak gdyby zakonnym czepeczkiem, karmiono mnie bulionem i sokami, zmieniano mi opatrunki i nie pozwalano mówić.

Kiedyś zdołałem jednak zapytać:

– Gdzie ja jestem?

Mocne palce siostry natychmiast legły na moich ustach.

– Proszę nic nie mówić. Jest pan w klinice profesora Pelletier. Proszę oszczędzać gardło.

Kiedyś pochyliła się nade mną znajoma twarz w przydymionych szkłach.

– To ty?! – zawołałem i nie poznałem własnego głosu – ni to ochrypły jęk, ni to jakiś ptasi klekot.

– Cśśśś… – Ona także zakryła mi usta, ale jak ostrożne, jak nieważkie było to jej dotknięcie! – Wszystko w porządku, kochanie. Niedługo przyjdę znowu. Spij.

Zasypiałem więc i budziłem się znowu, czułem w gardle coraz mniejszy ucisk, czułem smak bulionu, ukłucie zastrzyku i znowu zapadałem się w czarną pustkę, aż wreszcie obudziłem się na dobre. Mogłem mówić, krzyczeć, śpiewać – wiedziałem o tym. Nie miałem już nawet opatrunku na szyi.

– Jak się mam do pani zwracać? – zapytałem mego codziennego gościa w białym krochmalonym czepku.

– Siostro Tereso.

– Pani jest zakonnicą?

– W tej klinice pracują tylko siostry zakonne.

– Ach więc profesor jest katolikiem?

– Profesor będzie się smażył w piekle – odpowiedziała mi bez cienia uśmiechu – wie jednak, że nie znajdzie staranniejszych i doświadczeńszych pielęgniarek niż my. Ślubowałyśmy, że będziemy niosły ulgę cierpiącym.

„Ja także będę się smażył w piekle” – pomyślałem i zmieniłem temat.

– Czy od dawna jestem w klinice?

– Już drugi tydzień po operacji.

– Czy to bezbożnik mnie kroił? – uśmiechnąłem się.

Westchnęła.

– Wszystko jest w ręku Boga.

– Czy różowe obłoki także?

– Encyklika Jego Świątobliwości powiada, że są one tworem, naszych braci w kosmosie, których stworzono na obraz i podobieństwo boże.

Pomyślałem sobie, że Jego Świątobliwość wybrał mniejsze zło opowiadając się za hipotezą antropocentryczną. Dla świata chrześcijańskiego było to zresztą jedyne możliwe wyjście. Ale dla nauki? Za jaką hipotezą opowiedział się ostatecznie kongres? I czemu ja nic o tym dotąd nie wiem?

– Czy to szpital, czy więzienie? – wpadłem w furię. – I dlaczego dobijają mnie tym ciągłym snem?

– Nie dobijają, tylko leczą. To leczenie snem.

– A gdzie są gazety? Dlaczego nie dostaję gazet?

– Całkowita izolacja od świata zewnętrznego to także część terapii. Otrzyma pan wszystko po zakończeniu kuracji.

– A czemu nikt mnie nie odwiedza? Czyżby wszyscy o mnie zapomnieli?

– Dziś jest dzień odwiedzin… Odwiedzających zaczną wpuszczać… – spojrzała na zegarek na przegubie. Blask tego zegarka widziałem tyle razy, kiedy się budziłem -…za dziesięć minut.

Pokorny jak jagnię odczekałem owe dziesięć minut. Pozwolono mi nawet usiąść na łóżku i rozmawiać bez patrzenia na sekundnik – struny głosowe były już zupełnie zagojone. Irena wszakże zapowiedziała:

– Ja będę mówiła, a ty tylko zadawaj pytania.

Ale ja nie miałem ochoty na zadawanie pytań. Chciałem tylko powtarzać w nieskończoność w tej samej intonacji te siedem liter: k-o-c-h-a-n-a, k-o-c-h-a-n-a, k-o-c-h-a-n-a… Trzeba przyznać, że ciekawie to nam wyszło – żadnych oświadczyn, westchnień, aluzji i niedomówień… Całe te działania przygotowawcze zastąpiła moja choroba poczynając od chwili, kiedy znaleziono mnie ociekającego krwią w pokoju Ziernowa. Irena powiedziała, że Ziernow przyszedł w porę – oddychałem jeszcze.

– Skąd przyszedł? – zapytałem.

– Z dołu. Z hallu. Leżałeś prawie nieprzytomny. Coś niesłychanego! Zupełnie jak powrót z krucjaty.

– To musiało być trochę później. To był chyba szesnasty wiek. Szpady bez pochew, a klinga – jak trzcinka. Spróbuj taką odparować – błyskawica!

– A tyś odparowywał? Też mi muszkieter! To przecież trzeba umieć.

– Kiedyś fechtowałem trochę w instytucie. I – jak znalazł.

– Ale skończyło się to na stole operacyjnym.

– Wpadłem w pułapkę. Miałem zresztą przeciwnika, że daj Boże! As! Pamiętasz tego chłopaka z przepaską na oku, tego, który siedział przy ogólnym stole.

Irena wcale się nie zdziwiła.

– On i teraz mieszka w hotelu. Nadal chodzi wszędzie z Carresim. Ci dwaj to jedyni oprócz nas goście, którzy nie uciekli z hotelu po tamtej nocy. Ależ wybuchła panika! Portier nawet się powiesił.

– Który? – krzyknąłem.

– Ten łysy.

– Etienne? Dlaczego to zrobił?

– Nikt nie wie. Nie zostawił nawet paru słów. Ale moim zdaniem Ziernow coś podejrzewa.

– Psu pieska śmierć. A co z Langem?

– Wyjechał. Chyba na zawsze. Z nim też wynikła piękna historia – roześmiała się. – Martin nie wiadomo za co tak go zmasakrował, że trudno go było poznać. Myśleliśmy, że będzie skandal dyplomatyczny, a tymczasem skończyło się na niczym. Lange powiedział, że nie zgłasza żadnych pretensji. Reporterzy domagali się wyjaśnień od Martina. Martin postawił im whisky i powiedział, że Lange chciał mu odbić pewną rosyjską dziewczynę. Niby mnie. W ogóle – śmiechu warte, ale w gruncie rzeczy za tym też kryje się jakaś tajemnica. Teraz Martin wyjechał razem z Thompsonem. Dokąd? Dowiesz się. Zbierałam dla ciebie wszystkie wycinki prasowe. Jest tam także list Martina do ciebie, ale Martin ani słowem nie wspomina o całej tej awanturze. Możesz mi jednak wierzyć, że Ziernow coś wie. Nawiasem mówiąc jutro wystąpi wreszcie na posiedzeniu plenarnym. Dziennikarze nie mogą się doczekać jego wystąpienia niczym rekiny płynące za rufą statku, a on tymczasem ciągle je odkłada. Nawiasem mówiąc – przez ciebie. Chce się przedtem z tobą zobaczyć. Teraz. Dziwi cię to? Powiedziałam przecież, że teraz.

Ziernow pojawił się z błyskawiczną szybkością. Nie był sam. Towarzyszyli mu Carresi i Montjusseau. Nic nie mogłoby zrobić na mnie większego wrażenia. Rozdziawiłem usta i nawet nie odpowiedziałem na ich powitania.

– Poznał – powiedział po angielsku do swoich towarzyszy Ziernow. – A panowie wątpiliście, czy pozna.

Wtedy wpadłem w furię. Na szczęście łatwiej jest się wściekać operując angielszczyzną niż jakimkolwiek innym językiem świata oprócz rosyjskiego.

– Nie zwariowałem ani nic cierpię na utratę pamięci. Trudno człowiekowi zapomnieć szpadę, która mu przebiła gardło.

– A pamięta pan tę szpadę? – zapytał Carresi, nie wiedzieć czemu bardzo uradowany.

– Pewnie!

– Ta szpada wisi u mnie na ścianie od sześćdziesiątego roku. To nagroda za Tuluzę – zauważył flegmatycznie Montjusseau.

– Pamiętam, pamiętam. Pamiętam i klingę, i gardę – znowu wtrącił się Carresi. Ale Montjusseau go nie słuchał.

– Jak długo pan się trzymał? – zapytał, po raz pierwszy spoglądając na mnie z zainteresowaniem. – Minutę? Dwie?

– Dłużej – powiedziałem. – Pan przecież walczył lewą ręką.

– Wszystko jedno. Lewą mam znacznie słabszą, to prawda, bez potrzebnej lekkości. Ale na treningach… – Nie wiadomo dlaczego nie skończył tego zdania i zmienił temat. – Znam waszych mistrzów. Spotykałem się z nimi na planszy. Pana jednak nie pamiętam. Czyżby nie włączono pana do reprezentacji?

– Rzuciłem szermierkę – powiedziałem. Nie chciałem się „zdemaskować”. – Już dawno rzuciłem szpadę.

– Szko-oda – przeciągnął Montjusseau i spojrzał na Carresiego.

Nie bardzo zrozumiałem, czego mu było szkoda. Czy ubolewał nad tym, że przestałem się interesować szermierką wyczynową, czy też nad tym, że pojedynek ze mną zajął mu więcej niż dwie cenne minuty. Carresi zauważył tę moją niepewność i roześmiał się.

– Gaston się z panem nie pojedynkował.

– Jak to: nie pojedynkował się? – nie zrozumiałem. – A to?

Zmacałem delikatnie ukośny szew na szyi.

– To moja wina – powiedział niepocieszony Carresi. – To ja wymyśliłem to wszystko leżąc na kanapce w swoim pokoju. Gaston, którego zsyntetyzowali i któremu dali do ręki takąż zsyntetyzowaną szpadę, jest wytworem mojej wyobraźni. Nie zamierzam próbować zrozumieć, jak to się stało. Ale prawdziwy, realny Gaston nawet pana nie dotknął. Proszę nie mieć do nas żalu.

– Jeśli mam być szczery, to nawet nie pamiętam pana z tamtej kolacji – dodał Montjusseau.

– Zafałszowane życie – przypomniał mi Ziernow naszą rozmowę ze schodków. – Wyraziłem już przypuszczenie, że możliwe jest modelowanie przewidywań albo sytuacji tylko wyobrażanych sobie – wyjaśnił Carresiemu.

– Co do mnie, nic nie przypuszczałem – niecierpliwie zaprotestował Carresi – i starałem się trzymać jak najdalej od tej światowej sensacji. Na początku nie wierzyłem w to, podobnie jak w latające talerze, potem jednak obejrzałem pana film i jęknąłem: jeszcze tego brakowało! Przez cały tydzień mogłem mówić tylko o tym, potem się przyzwyczaiłem, jak się człowiek przyzwyczaja do czegoś niezwykłego, ale nieustannie się powtarzającego, zwłaszcza jeśli to „coś” nie dotyczy go bezpośrednio. Zajęcia zawodowe absorbowały zarówno mój umysł, jak moje uczucia, nawet owego wieczoru w przeddzień otwarcia kongresu nie myślałem o niczym innym poza moim nowym filmem. Chciałem wskrzesić film historyczny, nie hollywoodzką bzdurę i nie eksponat muzealny, ale coś, co byłoby przewartościowywającym spojrzeniem na historię oczyma współczesnego człowieka. Wybrałem już stulecie i bohaterów i, jak to się u was mówi, tło społeczno-historyczne. A tego wieczoru przy table d’hote znalazłem i namówiłem do wzięcia udziału w filmie głównego „gwiazdora”. Nie podobała mu się jedna scena – pojedynek lewą ręką. Ja jednak, proszę mi wierzyć, wiem lepiej. Pamiętam go z planszy. Trzymając szpadę w prawym ręku jest nazbyt profesjonalny, nie potrafi wejść w rolę. Za to, kiedy ma szpadę w lewej – jest boski! Niepohamowana siła, błędy, zagniewanie na samego siebie – fenomenalnie autentyczny! Przekonałem go. Rozstaliśmy się. Położyłem się w swoim pokoju, myślę. Rozprasza mnie ten czerwony kolor. Pal go licho, zamknąłem oczy. I wyobraziłem sobie to wszystko – nadmorską drogę, kamienie, winnice, biały mur hrabiowskiego parku. I nagle – jakaś bzdura. Najemnicy Gastona – w scenariuszu Gaston nazywa się Bonneville – zatrzymują na drodze jakichś włóczęgów nie włóczęgów, turystów nie turystów, w każdym razie jakichś obcych. Z innego stulecia, z innej fabuły. Chcę ich usunąć z mojego pomysłu i nie mogę tego zrobić, tkwią w nim jak przyklejeni. No, dobrze, mówię, niech sobie będą. Jeszcze jedna perypetia, to nawet oryginalne – powiedzmy: wędrowni uliczni aktorzy. Gaston tymczasem widocznie także rozmyślał o filmie, nie o scenariuszu, oczywiście, tylko o sobie, ciągle o tym samym dylemacie – lewą czy prawą? Zaczynam dyskutować z nim w myślach, gorączkuję się, przekonuję go, żądam tej lewicy. Wreszcie ucinam kategorycznie: – Dość tego!

– Widziałem! – przypomniałem sobie. – Kłąb malinowej piany przy drodze i pan wyskakujący z tej piany niczym diabeł z tabakierki.

Carresi zamknął – oczy, usiłował sobie to wszystko wyobrazić, aż nagle ucieszył się:

– To jest myśl! Genialny chwyt! Nakręcimy wszystko, tak jak było. A więc, monsieur George, czy zechce pan być partnerem Gastona?

– Dziękuję! – wychrypiałem. – Nie mam ochoty umierać po raz drugi.

JEDZIEMY NA GRENLANDIĘ

Po wyjściu reżysera i olimpijczyka zapanowało niezręczne milczenie. Rozdrażniony tą niepotrzebną wizytą z trudem się hamowałem.

– Wściekasz się? – zapytał Ziernow.

– Pewnie, że się wściekam – odpowiedziałem. – Myślisz, że to takie przyjemne wymieniać uprzejmości ze swoim mordercą?

I tak bez słowa przeszliśmy na „ty”.

– Montjusseau nic tu nie zawinił, nawet pośrednio – ciągnął Ziernow – właśnie się co do tego upewniłem.

– Presumpcja braku winy – ironizowałem.

Ale Ziernow nie podjął rękawicy.

– Przepraszam, nie gniewaj się, ale ja naumyślnie przyprowadziłem ich do ciebie. Chciałem dokonać konfrontacji tego modelowanego życia z jego źródłami. Zanim wygłoszę mój wykład, musiałem dokładnie sprawdzić, co było modelowane, czyja psychika. A także – co jest jeszcze ważniejsze – czy modelowano czyjąś pamięć, czy też czyjeś myśli. Teraz już to wiem. Oni zajrzeli i do tego, i do tego. Montjusseau był po prostu śpiący i myślał od niechcenia o propozycjach Carresiego. Carresi zaś pracował, przemyśliwał. Budował konflikty, sytuacje dramatyczne, słowem – iluzję życia. Oni modelowali właśnie tę iluzję.

Mimo woli pomacałem gardło.

– A to? Czy to też iluzja?

– To przypadek. „Obłoki” przeprowadzając swoje eksperymenty zapewne nie orientowały się nawet, jakie to niebezpieczne.

– Nie rozumiem – przerwała mu zamyślona Irena – to nie jest życie, to coś innego. Z punktu widzenia biologii to nie może być życie, nawet jeśli to dubluje życie. Nie można stworzyć życia z niczego.

– Dlaczego z niczego? Z pewnością używają do tego jakiegoś budulca, czegoś takiego jak plazma.

– Czerwonej mgły?

– Być może. Nikt tego jak dotąd nie wyjaśnił, nie wystąpiono nawet z żadną hipotezą. – Ziernow westchnął. – Nie liczcie na to, że ja jutro wysunę jakąś hipotezę. Ja tylko wyrażę pewien domysł – co jest modelowane i dlaczego właśnie to. Ale jak to się robi – darujcie…

Roześmiałem się.

– Ktoś to wyjaśni.

– Gdzie?

– Jak to gdzie? Na kongresie.

– To się nie uda. Epizod paryski dobiega końca. Możesz pakować walizki.

Powiedział to bardzo stanowczo.

– Nowa delegacja? Dokąd?

Ziernow milczał, uśmiechał się.

– A jeśli się nie zgodzę? – powiedziałem.

– Zgodzisz się, zgodzisz. Będziesz skakał z radości.

– Nie męcz mnie, Borys. Dokąd?

– Na Grenlandię.

Na mojej twarzy odmalowało się tak szczere rozczarowanie, że Irena parsknęła śmiechem.

– On jakoś nie skacze, Irka.

Położyłem się demonstracyjnie.

– Nic mnie do skakania nie dopinguje.

– Będzie i doping – powiedział Ziernow i mrugnął na Irenę.

Irena, naśladując spikera, który czyta w radio ostatnie wiadomości zaczęła:

„Kopenhaga. Jak donosi nasz specjalny korespondent samoloty zwiadowcze amerykańskiej stacji polarnej w Sondre Stromfjord (Grenlandia) zameldowały o interesującym fenomenie przyrodniczym – lub też może wywołanym sztucznie – zaobserwowanym na zachód od siedemdziesiątego drugiego równoleżnika w rejonie działania ekspedycji Thompsona…”

Uniosłem się na poduszce.

– „…na rozległym płaskowzgórzu lodowym zaobserwowano błękitne protuberancje długości jednego kilometra. Coś w rodzaju zorzy polarnej na mniejszą skalę. Protuberancje mają kształt gigantycznej elipsy, zamkniętej figury geometrycznej z błękitnego ognia. Języki płomienia zbiegają się mniej więcej na wysokości jednego kilometra tworząc ogromny ośmiościan”. Czy tak, Borysie Arkadiewiczu?

Usiadłem na łóżku.

– No cóż, gotów jesteś skakać, Anochin?

– Chyba tak.

– A zatem słuchaj. Komunikaty o tej „zorzy” obiegły już prasę całego świata. Ośmiościan jaśnieje na setki kilometrów, ale nie można się do niego zbliżyć ani piechotą, ani na traktorach, wszystkich odrzuca niewidzialna siła, którą już znamy. Samoloty także nie mogą się tam zniżyć – coś je odpycha. Podejrzewa się, że jest to potężne pole siłowe stworzone przez przybyszów. No jak, skaczesz?

– Skaczę, Borysie Arkadiewiczu. A więc oni są już w Grenlandii?

– Już od dawna. Ale teraz w głębi płaskowyżu zaczyna się dziać coś nowego. Płonie tam ogień, ale rozstawione w pobliżu przyrządy pomiarowe nie rejestrują nawet najmniejszego podniesienia się temperatury. Nic zwiększyło się ciśnienie atmosferyczne, nie zwiększyła się jonizacja, nie ma zakłóceń w łączności radiowej nawet o kilka metrów od protuberancji, a liczniki Geigera ani drgną. Jakiś straszny kamuflaż, coś jakby dziecinny kalejdoskop. Połyskują szkiełka i to wszystko. Obejrzysz zdjęcia tego, to rozłożysz ręce. Słoneczny dzień, bezchmurne niebo odbija się w gigantycznych krystalicznych powierzchniach. „Jeźdźcy” zaś przenikają przez nie jak ptaki przez chmurę. Ptaki za to odskakują od tego jak piłki tenisowe. Próbowano puszczać tam gołębie pocztowe – zawracanie głowy.

Pozazdrościłem kolegom, którzy sfilmowali taką feerię.

– Może to feeria, a może farsa – powiedział Ziernow – a może coś jeszcze gorszego. Sfilmujesz to i ty, jeśli zostaniesz przy życiu. Wiesz, jak to teraz nazywają? „Operacja Ti” – od pierwszej litery nazwiska naszego przyjaciela Thompsona wymawianej z angielska. Thompson zaś powiada, że to on na własną rękę usiłuje nawiązać kontakt. Wszystko już, powiada, wypróbowano – sygnały świetlne i fale radiowe, kody matematyczne i wypisywane na niebie przez odrzutowiec testy figuratywne. Wszystko to na darmo. „Jeźdźcy” nie reagują. Thompson uważa, że odniesie sukces. Nie wiadomo przy użyciu jakich środków chce go osiągnąć – nie wypowiada się na ten temat. Ale skład osobowy ekspedycji jest już w zasadzie skompletowany i przetransportowany do Upemavik, tam skąd startowała w roku 1913 ekspedycja grenlandzka Kocha i Wegenera. Mają do dyspozycji pasażersko-transportowego „Douglasa”, helikopter wypożyczony z bazy amerykańskiej w Thule, dwie arnfibie śnieżne i aerosanie. Jak widzisz, ekspedycja jest nieźle wyposażona.

Ciągle jednak jeszcze nie rozumiałem, na jaki kontakt liczył Thompson. Kontakt przy pomocy helikoptera i aerosań? Ziernow uśmiechnął się tajemniczo.

– Dziennikarze także tego nie rozumieją. Ale Thompson to niegłupi człowiek. Nie potwierdził ani jednego z przypisywanych mu oświadczeń. Nie wypowiedziała się też żadna z firm, które dostarczyły mu wyposażenia i potrzebnych ekspedycji artykułów. Pytają go, czy to prawda, że ekspedycja zabiera ze sobą butle gazu o jakimś nieznanym składzie? Do czego mają służyć urządzenia, które załadowano niedawno na pewien parowiec w Kopenhadze? Czy zamierza wysadzić w powietrze, przewiercić albo też przebić pole siłowe przybyszów? Odpowiadając na te pytania Thompson wyjaśnia rzeczowo, że zabierany przez jego wyprawę bagaż był kontrolowany przez celników i nie zawiera niczego, czego nie wolno byłoby wwozić na terytorium Grenlandii. Nic mu nie wiadomo o żadnych specjalnych urządzeniach, które jakoby miały być załadowane na statek w porcie kopenhaskim. Celem wyprawy są badania naukowe i zbyt wcześnie jest na przesądzanie wyników działalności ekspedycji.

– Skąd bierze na to pieniądze?

– Któż to wie? Nie chodzi tu, o jakieś wielkie sumy, nikt nie stawia na niego zbyt poważnie, nawet „wściekli”. Thompson nie walczy przecież z komunistami ani z Murzynami. Ale ktoś to oczywiście finansuje. Podobno jakiś koncern prasowy. Podobnie jak niegdyś wyprawę Stanieva w głąb Afryki. Sensacja to chodliwy towar, można zaryzykować.

Byłem ciekaw, czy ta wyprawa ma coś wspólnego z zaleceniami kongresu.

– Thompson zerwał z kongresem – wyjaśnił Ziernow. – Jeszcze przed otwarciem obrad opublikował w prasie oświadczenie, że nie będzie się uważał za związanego przyszłymi postanowieniami kongresu. A propos, przecież nie wiesz jeszcze, jak się sprawy miały na kongresie.

Rzeczywiście, nie wiedziałem jeszcze, jak się miały sprawy na kongresie. Nie wiedziałem nawet, że obrady kongresu rozpoczęły się w tej właśnie chwili, kiedy zabierano mnie ze stołu operacyjnego na salę.

Po podjęciu przez Radę Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych uchwały, że nie będzie ona rozpatrywała fenomenu różowych obłoków, póki Kongres Paryski nie zakończy swoich obrad – Rada słusznie uznała, że w sprawie tej powinni się przede wszystkim wypowiedzieć uczeni świata – atmosfera, w której obradował kongres, stała się jeszcze gorętsza niż dotąd.

Otwarcie obrad kongresu przypominało inaugurację mistrzostw świata w piłce nożnej. Były fanfary, flagi państw, odczytywano pozdrowienia, które napłynęły od organizacji naukowych z całego świata. Co prawda co mądrzejsi na sali raczej milczeli, ale mniej ostrożni składali już deklaracje, że ludzkość jest w przededniu wyjaśnienia tajemnicy różowych obłoków. Nikt niczego oczywiście na kongresie nie wyjaśnił. Może jedynie referat inauguracyjny akademika Osowca, który wystąpił z obszernie uzasadnioną tezą o pokojowym charakterze wizyty naszych gości z kosmosu, już od pierwszej chwili skierował prace uczonych w wyraźnie określonym kierunku. Ale sprawa różowych obłoków miała przecież znacznie więcej aspektów. O nich to właśnie mówił mi ze źle ukrywanym rozczarowaniem Ziernow. Ścierały się argumenty, obalano hipotezy. Niektórzy spośród uczestników kongresu byli zdania, że obłoki są jeszcze jedną odmianą latających talerzy i w gruncie rzeczy niczym więcej.

– Gdybyś wiedział, Jura, ilu jest jeszcze wśród uczonych „twardogłowych”, którzy dawno już powinni utracić prawo do nazwy uczonego! – mówił Ziernow. – Oczywista były również rozsądne wystąpienia, oryginalne hipotezy, śmiałe propozycje. Ale Thompson już po pierwszych posiedzeniach uciekł. „Stado zdziecinniałych starców nie wymyśli niczego dorzecznego” – powiedział oblegającym go reporterom na od jezdnym.

Spośród wszystkich uczestników kongresu do wzięcia udziału w ekspedycji zaprosił tylko Ziernowa wraz z całą załogą naszej „Charkowianki”, a także Irenę. „Razem zaczynaliśmy, razem będziemy to kontynuować” – powiedział do Ziernowa.

– Ja nie zaczynałam – wtrąciła się Irena.

– Ale włączyliście się w to potem.

– Gdzie?

– Tamtej nocy, w hotelu „Bretagne”. Proszę zapytać Anochina, on coś niecoś może o tym opowiedzieć.

Odpowiedziałem Ziernowowi spojrzeniem, które przypominało cios szpady Bonneville’a. Irena, zupełnie zdezorientowana, patrzyła to na mnie, to na Ziernowa.

– Czy to prawda, Jura?

– Prawda – westchnąłem i zamilkłem.

– Czy stało się wtedy coś złego?

Niezręcznie było milczeć dłużej. Ucieszyłem się więc, słysząc dobrze znane skrzypnięcie drzwi.

– Teraz się zacznie najmniej przyjemne – powiedziałem, wskazując ruchem głowy otwarte drzwi, w których stał już mój biały anioł ze strzykawką w ręku. – Zabieg, którego nie powinni oglądać nawet najbliżsi przyjaciele.

I zbawcza terapia profesora Pelletiera znów pogrążyła mnie w bezdennej otchłani.

KONGRES

Wygramoliłem się z tej otchłani snu dopiero rano, wszystko sobie od razu przypomniałem i na myśl, że mam jeszcze jeden dzień spędzić w tym szpitalnym więzieniu ogarnął mnie gniew. Nie poprawił mi humoru widok białego anioła, który przywiózł na ruchomym stoliku śniadanie.

Anioł podał mi oprawną w czerwony safian teczkę.

– Co to jest?

– Wycinki z gazet, które przyniosła dla pana mademoiselle Irena. Profesor pozwolił.

Dla człowieka umierającego z głodu informacji to już było coś. Otworzyłem tę teczkę. Był to głos świata, który docierał do mnie poprzez nikiel i szkło kliniki, poprzez białą cegłę jej murów, poprzez mrok głębokiego snu i błogość rekonwalescencji. Był to głos kongresu, głos akademika Osowca, który swym referatem od razu przesądził jedynie rozumne i konsekwentne stanowisko ludzkości wobec gości z kosmosu.

„Przybysze, by tak rzec, mimochodem obdarzyli ludzkość odkrytymi przez siebie bogactwami – mówił Osowieć. – W paśmie Gór Płomiennych znaleźli niezmiernie bogate złoża rud miedzi, a w Jakutii nowe kominy diamentowe. Na Antarktydzie wykryli naftę, własnymi środkami przeprowadzili wiercenia i wznieśli szyby oryginalnej, nie znanej nam dotąd konstrukcji. Mogę zawiadomić panów – reasumował wśród oklasków uczony – że w Moskwie podpisano właśnie porozumienie zawarte pomiędzy zainteresowanymi mocarstwami. Porozumienie to przewiduje powołanie przemysłowo-handlowego towarzystwa akcyjnego pod nazwą TOWENA, to jest Towarzystwo Wspólnej Eksploatacji Nafty Antarktycznej”.

Osowieć podsumował również wydarzenia związane z modelowaniem przez przybyszów interesujących ich przejawów życia na Ziemi.

Oprócz Sand City „jeźdźcy” wymodelowali także pewne uzdrowisko w Alpach Włoskich, plaże Lazurowego Wybrzeża o jedenastej rano, kiedy przypominają one leża fok, plac Świętego Marka w Wenecji, a także fragment londyńskiego metro. Środki komunikacji pasażerskiej w ogóle wydawały się ich interesować, zwrócili na nie uwagę w wielu krajach. Pikowali na pociągi, transatlantyki, samoloty pasażerskie, zachowane jeszcze tu i ówdzie tramwaje, helikoptery policyjne, nawet na balony, które wzniosły się na jakichś zawodach balonowych pod Brukselą.

We Francji zjawili się na zawodach lekkoatletycznych na paryskim welodromie i obserwowali tam zwłaszcza biegi, w San Francisco – na meczu bokserskim, w Lizbonie – na meczu piłkarskim o Puchar Europy. Piłkarze skarżyli się potem reporterom, że otulająca ich czerwona mgła tak się chwilami zagęszczała, że nie widzieli bramki przeciwnika. W podobnej mgle rozgrywano wiele partii szachowego turnieju międzystrefowego w Zurychu, w podobnej mgle obradował przez dwie godziny rząd Republiki Południowej Afryki, w podobnej mgle przebywały przez czterdzieści minut zwierzęta w londyńskim Zoo.

Osowieć długo jeszcze wymieniał szczegółowo wszystkie fabryki i zakłady przemysłowe, które przybysze modelowali w całości lub w części – tu cały wydział, ówdzie tylko jeden ciąg produkcyjny, jeszcze gdzie indziej po prostu tylko kilka maszyn i obrabiarek charakterystycznych dla danego rodzaju produkcji i wybranych spośród innych z nieomylną dokładnością. Dziennikarze paryscy komentując ów wybór doszli do ciekawych wniosków. Niektórzy z nich uważali, że obłoki interesują się przede wszystkim obiektami technicznie zacofanymi, tym, co się w technice w zasadzie nie zmieniało od bez mała stu lat, tym co było dla nich najmniej zrozumiałe, jak na przykład jubilerskie sposoby obróbki kamieni szlachetnych albo zastosowanie naszych naczyń kuchennych. Tak więc modelowano szlifiernię drogich kamieni w Amsterdamie, fabrykę zabawek w Norymberdze.

Inni komentatorzy omawiając ową listę z referatu Osowca wskazywali na szczególniejszą uwagę, jaką goście obdarzali usługi dla ludności. „Proszę zwrócić uwagę – pisał korespondent»Parismidi«- na ilość modelowanych zakładów fryzjerskich, restauracji, salonów mody i studiów telewizyjnych”! Z jaką starannością kopiowane są najwyraźniej wyselekcjonowane sklepy i sklepiki, zakątki targowisk i jarmarków, a nawet wystawy sklepowe!… I jakże różne sposoby modelowania tu się stosuje! Niekiedy „obłok” pikuje na „obiekt”, po czym natychmiast znika, nie zdążywszy nawet wywołać zwykłej w takich razach paniki.

„Nikt przy tym nie ucierpiał, nikt nie poniósł żadnych materialnych strat – reasumował Osowieć. – Oprócz stołka, który został unicestwiony wraz z sobowtórem profesora Ziernowa na zebraniu polarników w Mirnym, oraz oprócz wozu lotnika Martina, niebacznie pozostawionego przez niego w modelowanym akurat mieście, nikt nie jest w stanie wymienić żadnego przedmiotu zniszczonego lub też uszkodzonego przez naszych gości z kosmosu”.

Stanowisko zajęte przez członka radzieckiej Akademii Nauk poparła przytłaczająca większość delegatów i dyskusja w gruncie rzeczy przekształciła się w wymianę pytań i odpowiedzi, bynajmniej nie polemicznych, a nawet niezbyt śmiałych. Wyrażono na przykład obawy, czy przyjazne nastawienie przybyszów nie jest tylko swego rodzaju kamuflażem i czy nie zdradzają oni w przyszłości innych zamiarów.

– Jakich mianowicie? – próbował to uściślić Osowieć.

– Agresywnych.

– Skoro dysponują takimi możliwościami technicznymi, to nie muszą się uciekać do kamuflażu.

– A jeżeli jest to tylko zwiad?

– Już pierwsze zetknięcie z nami musiało im unaocznić różnicę naszych potencjałów technicznych.

– Czy sądzi pan, że zdradziliśmy się przed nimi z naszymi rzeczywistymi możliwościami technicznymi?

Pytanie to zadał Thompson.

– Oni je przecież wymodelowali.

– Ale nawet nie próbowaliśmy użyć tego potencjału przeciwko ich inwazji!

– Czyżby odbyła się jakaś inwazja?

– A czyżby chciał nam pan tu zagwarantować, że nie zostaniemy napadnięci?

– Na dowód prawdziwości mojego poglądu przytoczyłem dziesiątki sprawdzonych faktów. Na poparcie prawdziwości pańskich poglądów przedstawił nam pan tylko hipotezy.

Po tej niesławnej dla oponentów radzieckiego uczonego dyskusji „sceptycy” – tak ich ochrzczono w kuluarach kongresu – szukali satysfakcji w komisjach, a zwłaszcza w Komisji Kontaktów i Hipotez, której posiedzenia zasłynęły jako wyjątkowo burzliwe. Formułowano na nich wiele najrozmaitszych hipotez, które były natychmiast jadowicie dyskutowane. Jedna dyskusja przeradzała się w drugą, niekiedy odbiegały one bardzo od pierwotnego tematu, wreszcie z reguły kładł im kres elektryczny dzwonek przewodniczącego obrad. Dziennikarze nawet nie próbowali beletryzować swoich sprawozdań. Po prostu cytowali stenogramy.

Wziąłem do ręki na chybił trafił jakiś wycinek. Autor przypominał czytelnikom przygody Guliwera i z udawanym szacunkiem współczuł ludziom, którzy nie potrafili się upodobnić do liliputów, nigdy, jak wiadomo, nie formułujących żadnych hipotez. Ale po przemówieniu Ziernowa z tego udawanego szacunku nie pozostało ani śladu. Kiedy otworzyłem przyniesione mi przez Irenę popołudniowe wydania dzienników paryskich, zobaczyłem, że są one solidarnie nastrojone na zupełnie inną nutę.

„Zagadka rozwiązana!”. „Rosjanie rozgryźli tajemnicę różowych obłoków!”. „Anochin i Ziernow nawiązują kontakt z przybyszami!”. „Sowiety raz jeszcze zaskoczyły świat!”. Pod takimi tytułami sugestywnie referowano, jak to współczesny Paryż przemienił się nagle w prowincjonalne Saint Dizier z lat okupacji, jak to cudownie zmaterializowały się pomysły znakomitego reżysera i jak to się pojedynkowałem z pierwszym szermierzem Francji. Szczególnie to ostatnie zachwyciło paryżan. Jakiś tam operator filmowy, którego nikt nigdy nie widział na żadnych międzynarodowych zawodach na planszy, skrzyżował szpadę z samym Montjusseau. W dodatku nie przypłacił tego bynajmniej życiem. Zwycięzca olimpijski udzielił tego popołudnia kilku wywiadów i podwojono mu honorarium za wzięcie udziału w filmie. Wycisnąwszy wszystko, co się dało wycisnąć z Montjusseau i z Carresiego, reporterzy przypuścili atak do kliniki profesora Pelletiera i tylko surowy klasztorny regulamin tego szpitala uchronił mnie przed jeszcze jedną konferencją prasową. Ziernow zaś miał po prostu szczęście. Wykorzystując rytuał towarzyszący nieodmiennie otwarciu i zamknięciu obrad na każdym posiedzeniu kongresu zdołał, nie zauważony, ukryć się przed reporterami.

W referacie Ziernowa, który był szczegółowo streszczony i wszechstronnie skomentowany, nie znalazłem niczego, co by było dla mnie nowością. Wszystko, co powiedział, krystalizowało się już podczas naszych dyskusji o tym, cośmy razem przeżyli.

„Dwaj Rosjanie oraz pewien Amerykanin mieli doprawdy bajeczne przygody w pewnym paryskim hotelu w nocy, która wskrzesiła koszmar średniowiecza – przeczytałem na pierwszej kolumnie „Paris Jour”, obok mojego zdjęcia, zdjęcia Ziernowa i fotografii Martina. – Bynajmniej nie każdy przeniesiony w oka mgnieniu ze świata, w którym zwykł się znajdować, do świata zmaterializowanych zjaw i snów wydobytych z zakamarków pamięci innego człowieka zachowywałby się równie nieustraszenie, równie rozsądnie, działałby równie sprytnie i konsekwentnie jak trzej uczestnicy owej fantastycznej odysei. Ziernow odegrał zresztą wśród nich szczególniejszą rolę, uczynił więcej. Borys Ziernow jako pierwszy spośród uczonych naszej cywilizacji dał jedyną możliwą odpowiedź na pytanie, które nurtuje dziś miliardy ludzi na Ziemi: dlaczego przybysze ignorując nasze próby nawiązania z nimi kontaktu nie szukają sami porozumienia z nami? Ziernow odpowiada: między ich i naszym życiem fizycznym i psychicznym istnieją wielkie różnice, niepomiernie większe być może niż te, które zachodzą pomiędzy organizacją i psychiką ludzką a organizacją i psychiką pszczół. Co by się stało, gdyby pszczoła i człowiek podjęły próby nawiązania ze sobą kontaktu, pszczoła przy pomocy swoich pszczelich środków porozumienia, a człowiek przy pomocy ludzkich? Czy jest zatem w ogóle możliwy kontakt między dwoma jeszcze znacznie bardziej różniącymi się od siebie formami życia? Myśmy nie znaleźli sposobów nawiązania takiego kontaktu, a oni je znaleźli. Mogli nie pokazywać nam modeli naszego świata, ale je nam pokazali. Po co? Po to, by poznać nasze reakcje fizyczne i psychiczne, by poznać nasz sposób myślenia i charakter naszych procesów myślowych, by się przekonać, w jakim stopniu jesteśmy zdolni do rozumienia i oceny ich poczynań. Wybrali sobie godnych argonautów, ale jedynie Ziernow okazał się Odyseuszem – pojął i przechytrzył bogów”.

Czytając ten artykuł miałem tak uszczęśliwiony wyraz twarzy, że Irena nie wytrzymała. Powiedziała:

– Chciałam cię ukarać za to, że jesteś taki skryty. Ale trudno, masz, czytaj.

I podała mi otwartą już depeszę z Umanacu na Grenlandii.

„PARYŻ. Kongres. Ziernow. Wysłuchałem referatu przez radio. Jestem wstrząśnięty. Może właśnie tu na Grenlandii dokona pan nowego odkrycia. Czekam na przylot pana i Anochina najbliższym samolotem.

Thompson”.

To był doprawdy szczęśliwy dzień.

WYOBRAŹNIA CZY PRZECZUCIE

Szczęśliwy chyba nie tylko dla mnie.

Opowiadałem Irenie o kobiecie z kasyna.

Z początku nie uwierzyła mi.

– Robisz ze mnie idiotkę?

Zmilczałem. Potem zapytałem:

– Twoja matka była w Resistance. Gdzie to było?

– Komitet Weteranów prosił towarzyszy francuskich, by zebrali dane. Nie wiedzą dokładnie. Wszyscy z grupy matki zginęli. Gdzie i w jakich okolicznościach – nie wiadomo.

– W Saint Dizier – powiedziałem. – Niezbyt daleko od Paryża. Była tłumaczką w kasynie oficerskim. Tam właśnie ją aresztowano.

– Skąd wiesz?

– Sama o tym opowiadała.

– Komu?

– Mnie.

Irena powoli zdjęła okulary, złożyła je.

– Nie żartuje się na takie tematy.

– Ja wcale nie żartuję. Ja i Martin widzieliśmy ją tamtej nocy w Saint Dizier. Wzięli nas za angielskich lotników, tej nocy strącono w pobliżu miasteczka samolot angielski.

Wargi Ireny drżały.

Opowiedziałem jej wszystko po kolei – o portierze i o Langem, o tym, jak Martin strzelał na schodach z automatu, o wybuchu w kasynie, który usłyszeliśmy, biegnąc przez zaciemnione miasto.

Irena milczała. Denerwowała mnie bezradność moich słów, które nie były w stanie oddać nawet modelu życia, nie mówiąc już o samym, życiu.

– Jaka ona jest? – zapytała nagle Irena.

– Za każdym razem była inna, zależnie od tego, kto akurat ją wspominał, Etienne czy Lange. Młoda, w twoim wieku. I Etienne, i Lange zachwycali się nią, choć jeden z nich ją wydał, a drugi zabił.

Powiedziała bardzo cicho.

– Teraz rozumiem Martina.

– To zbyt mało, żeby się mścić.

– Rozumiem go – powtórzyła, a potem zapytała: – Co było dalej?

– Potem zacząłem wchodzić na schody w hotelu „Bretagne”.

– I wszystko zniknęło?

– Dla mnie – tak.

– A dla niej?

Bezradnie rozłożyłem ręce – któż to może wiedzieć?

– Nie rozumiem – powiedziała Irena. Istnieje teraźniejszość, istnieje przeszłość. Życie, wiemy. Ale czym jest t o?

– To model.

– Żywy?

– Być może w jakiś sposób utrwalony. Po co – nie wiem. Moja wyobraźnia po prostu tego nie ogarnia.

Był jednak człowiek, który miał dostatecznie bogatą wyobraźnię. Spotkaliśmy go już następnego dnia.

Rano wypisałem się z kliniki, z męską powściągliwością pożegnałem się z małomównym jak zwykle Pelletierem („Uratował mi pan życie, profesorze. Jestem panu bardzo zobowiązany”), objąłem na pożegnanie siostrę oddziałową, mego białego anioła z diabelską strzykawką („Przykro mi, że się muszę z panią rozstać, mademoiselle”) i wyszedłem na bulwar Woltera, na którym wyznaczyła mi spotkanie Irena. Irena natychmiast zawiadomiła mnie o tym, że Tolek Diaczuk i Wano odlecieli już z Kopenhagi bezpośrednio na Grenlandię, a dla mnie i dla Ziernowa przygotowuje się już w ambasadzie duńskiej wizy. Mogłem jeszcze pójść na plenarne posiedzenie kongresu.

„Był taki upał, że asfalt na ulicy topił się pod nogami, ale na klatkach schodowych i na korytarzach Sorbony, najstarszego uniwersytetu Francji, w którym korzystając z letnich wakacji obradował kongres, panował chłód i cisza, niczym w kościele, w którym dawno już skończyło się nabożeństwo. I było równie pusto jak w kościele. Nie mijali mnie spóźnieni ani tacy, co po prostu wyszli na papierosa i na kuluarową pogawędkę, nie było widać rozdyskutowanych grupek, palarnie i bufety świeciły pustkami. Wszyscy zgromadzili się w audytorium, w którym nawet na najbardziej lubianych przez studentów wykładach nie panował taki tłok. Zajęte były nie tylko ławy, siedziano także w przejściach na podłodze, a nawet na schodkach amfiteatralnej sali.

Przemawiał właśnie Amerykanin. Znałem, jak wszyscy czytelnicy pism, jego nazwisko, nie był to jednak polityk ani nawet uczony, co by było naturalne na tego rodzaju zgromadzeniu, gdzie uczeni i politycy przemawiali najczęściej. Był to pisarz, autor książek fantastycznonaukowych, który, jak w swoim czasie Wells, zdobył sobie popularność na całym świecie. W gruncie rzeczy niezbyt się nawet troszczył o naukowe prawdopodobieństwo swoich zadziwiających pomysłów i nawet tutaj, w obliczu najświetniejszych przedstawicieli współczesnej nauki miał odwagę stwierdzić, że jego osobiście nie interesuje informacja naukowa o przybyszach, którą tak skrzętnie, po okruszynce, stara się zgromadzić kongres (tak właśnie powiedział: „skrzętnie” i „po okruszynce”), ale sam fakt zetknięcia się dwóch w gruncie rzeczy nieporównywalnych cywilizacji.

Kiedy ja i Irena sadowiliśmy się na schodkach w przejściu, usłyszeliśmy właśnie to oświadczenie pisarza i szmerek na sali, trudno orzec – szmerek solidarności czy protestu, który je powitał.

– Niech was nie urażają te „okruszynki”, panowie – ciągnął Amerykanin, odrobinę chyba rozbawiony. – Zebraliście, panowie, całe tony najpożyteczniejszych w świecie informacji, zebrały je komisje glacjologów i klimatologów, specjalne ekspedycje, stacje badawcze i instytuty naukowe, gromadzicie je w specjalnych pracach o problemach nowych form lodowych, zmian klimatycznych oraz następstw meteorologicznych różowych obłoków. Jednak tajemnica owego fenomenu nadal pozostała tajemnicą. Nie poznaliśmy ani natury pola siłowego, ani charakteru tej formy życia, z którą się zetknęliśmy, ani nie dowiedzieliśmy się niczego o usytuowaniu we wszechświecie jej siedzib. Rozważania Borysa Ziernowa o eksperymencie przybyszów, który ma na celu nawiązanie kontaktu z ziemianami, są interesujące. To jednak ich eksperyment a nie nasz. Co do mnie mogę zaproponować, abyśmy w odpowiedzi na to również przeprowadzali pewien eksperyment, jeśli nadarzy się po temu okazja. Spróbujmy rozpatrywać stworzony przez nich świat jako bezpośredni kanał do ich świadomości, do ich umysłowości. Spróbujmy nawiązać z nimi rozmowę przez „sobowtóry”. Spróbujmy wykorzystać każdy model, każdą zmaterializowaną przez nich substancję jako mikrofon służący do nawiązania bezpośredniego czy też pośredniego kontaktu z przybyszami. Coś w rodzaju elementarnej rozmowy telefonicznej, bez żadnych kodów matematycznych, chemicznych czy jakichkolwiek innych.

Mówmy po prostu najnormalniejszym ludzkim językiem, po angielsku czy po rosyjsku, nie ma żadnego znaczenia. Zrozumieją nas. Powiecie panowie, że to fantazjowanie? Tak. Ale kongres wzniósł się już – proszę zwrócić uwagę, że powiedziałem „wzniósł się”, a nie „zniżył się” – do poziomu rzeczywiście naukowej fantastyki. Nie obstaję szczególnie przy tym: „naukowej”. Ja po prostu raz jeszcze podkreślam: „fan-tas-ty-ki”, owej natchnionej fantastyki, w której wyobraźnia zamienia się w przeczucie, w przewidywanie przyszłości. (Szmer na sali). Jakże dobrze jesteście wychowani, panowie uczeni! Powiedzcie to wprost, głośniej: „On bluźni w świątyni nauki!” (Krzyki z sali: „Oczywiście, że to bluźnierstwo!”). Bądźcie nieco sprawiedliwsi, panowie. Czy to uczeni przeczuli telewizję, wideofon, lasery, eksperymenty profesora Petrucciego i loty kosmiczne? Wszystko to przewidzieli fantaści, autorzy książek fantastyczno-naukowych.

Nie opuściłem ani jednego posiedzenia Komisji Teoretycznej i to, co tam słyszałem, chwilami wprawiało mnie w niekłamany zachwyt – była to czystej wody fantastyka! Eksplozje wyobraźni! Jakiejż trzeba było wyobraźni, by wysunąć hipotezę o hologramie – o wzrokowym odbiorze przez przybyszów dowolnego przedmiotu przy wykorzystaniu odbicia fal świetlnych? Taki fotozapis odbierany jest jako trójwymiarowy i zachowuje wszystkie charakterystyczne cechy wizualne rzeczywistego krajobrazu. Wczorajszy komunikat o zabarwionych górach lodowych, które napotkano w zatoce Melville’a na Grenlandii, potwierdził tę hipotezę. Duński statek oceanograficzny „Królowa Krystyna” rozpylił barwnik na górach lodowych w momencie, gdy jeźdźcy cwałowali nad nimi. Znajdowali się na wysokości paru kilometrów, a z pokładu statku już z odległości stu metrów nie można było gołym okiem zauważyć ani śladu barwnika na lodzie. Niemniej „jeźdźcy” przypikowali, przede wszystkim zmyli barwnik, a następnie wyłowili z wody czyściuteńki już błękitnawy lód. W ten sposób hipoteza o superczułym „wzroku” przybyszów stała się faktem naukowym.

Nie każdy twór wyobraźni jest przeczuciem czegoś rzeczywistego, co nastąpi, nie każda hipoteza musi być rozsądna. Chciałbym na przykład odrzucić wysuniętą przez kościół katolicki hipotezę, która zakłada, że przybysze nie są istotami żywymi, ale tylko sztucznymi tworami naszych braci kosmicznych stworzonych również „na obraz i podobieństwo boże”. W istocie rzeczy jest to stary religijny pogląd na Boga, Ziemię i człowieka, rozszerzający jedynie pojęcie „Ziemia” tak, by obejmowało ono cały wszechświat. Z filozoficznego punktu widzenia jest to hołd złożony naiwnemu antropocentryzmowi, nie trudny do obalenia nawet przy pomocy tych okruchów wiedzy o różowych obłokach, które już się nam udało zgromadzić. Gdyby twórcami obłoków były humanoidy, to humanoidy te wysyłając swój cybernetyczny zwiad w kosmos niewątpliwie wzięłyby pod uwagę możliwość spotkania z istotami sobie podobnymi, jeśli nie pod względem umysłowość to w każdym razie podobnymi zewnętrznie. W takim wypadku owe odpowiednio zaprogramowane bioroboty bez trudu znalazłyby wspólny język z ludzkością i życie ludzi nie stanowiłoby dla nich takiej zagadki. O nie, cokolwiek mówiliby o tym teologowie i antropocentryści, zetknęliśmy się z inną, nie znaną nam i jak dotąd niezrozumiałą jeszcze dla nas formą życia. Być może my dla nich również ciągle jeszcze jesteśmy formą życia nie znaną i niezrozumiałą, ale niewielka to dla nas pociecha. Proszę na przykład spróbować udzielić odpowiedzi na pytanie, jak żyją u siebie nasi goście z innej planety, czy są nieśmiertelni czy też może jedynie długowieczni, jak długo żyją, jak bardzo inaczej niż my. Jak się rozmnażają, w jaki sposób tworzą istoty do siebie podobne, jak organizują sobie życie pod względem biologicznym i socjalnym, w jakim środowisku żyją, płynnym czy może gazopodobnym, a może w ogóle nie potrzebują żadnego środowiska, może są tylko zagęszczeniami energii oddzielonymi od środowiska zewnętrznego polami siłowymi? Apeluję do waszej wyobraźni, panowie – spróbujcie udzielić odpowiedzi na te pytania! (Ożywienie na sali, oklaski). Widzę, że nie uciekniecie się panowie do votum nieufności, nikt zdaje się nie przepędza z mównicy zuchwałego fantasty? W takim razie pozwolicie, może bym mówił dalej?

(Zobaczyłem, że przewodniczący odruchowo spogląda na zegarek, że jego ręka wyciąga się ku przyciskowi dzwonka. Ale huk oklasków i różnojęzyczne okrzyki: „Prosimy, prosimy!” sprawiają, że przewodniczący postanawia zostawić dzwonek w spokoju).

– Przemawiając z tej trybuny Borys Ziernow powołał się na człowieka i pszczołę jako na przykład dwóch nieporównywalnych form życia. Spróbujmy pobudzić wyobraźnię – a co będzie, jeśli odwrócimy ten przykład? Otrzymamy wówczas, powiedzmy, jakąś supercywilizację pszczół i pozostającą za nią w tyle o całe tysiąclecia cywilizację człowieka. Obserwacjo nasze dowiodły już istnienia wśród przybyszów podziału pracy – jedni tną lód, inni zajmują się odtransportowaniem go w kosmos, jeszcze inni badają i rejestrują schemat atomowy modelu, jeszcze inni budują ów model. Odpowiednio różnorakie są również formy strukturalne „jeźdźców” – jedni z nich wyciągają się w coś na kształt piły taśmowej, inni rozchylają się w gigantyczny kwiat, jeszcze inni rozrzedzają się w purpurową mgłę, jeszcze inni zagęszczają się tworząc coś w rodzaju wiśniowego kisielu. Nasuwa się zatem pytanie – czy nie mamy do czynienia z rojem, z wysoko zorganizowanym rojem istot wraz z charakterystycznym dla takich rojów wyspecjalizowaniem funkcjonalnym? Nawiasem mówiąc życie ula jest również zorganizowane inaczej niż życie w czynszówkach nowojorskiej Park Avenue czy Pól Elizejskich w Paryżu. Inaczej jest zorganizowana zarówno praca, jak wypoczynek. Ale czy i m potrzebny jest wypoczynek? Czy mają poczucie piękna? Czy mają na przykład muzykę? Co zastępuje im sport? Powtarzam raz jeszcze – spróbujcie, panowie, odpowiedzieć na te pytania. Tak jak w szachach – z uwzględnieniem wszystkich możliwych wariantów. Trochę to trudne, powiecie. Oczywiście. Ale przecież arcymistrzowie szachowi postępują tak właśnie.

I dziwię się, czemu to arcymistrzowie nauki nie zadali sobie dotąd najważniejszego pytania – po co przybyli do nas nasi goście? (Szmer na sali). Wiem, wiem, każdy z was ma gotową odpowiedź, nawet dwie odpowiedzi. Dziewięćdziesięciu na stu spośród was odpowie mi, że przybyszom był do czegoś potrzebny lód Ziemi, którego skład izotopowy jest być może unikalny w całym kosmosie. Mniejszość z Thompsonem na czele odpowie mi, że jest to zwiad wynikający z agresywnych zamiarów przybyszów na przyszłość. Osobiście jestem zdania, że zwiad był wcześniej. Wtedyśmy go po prostu nie zauważyli. Teraz zaś przybyła do nas potężna, wszechstronnie wyekwipowana wyprawa (na sali zapanowała napięta cisza, słychać było jedynie szmery dyktafonów reporterów) nie zdobywców, nie, naszych kolegów z innej planety, panowie, wyprawa, która ma za zadanie zbadanie nie znanej im formy życia. (Krzyki z sali: „A lód?”). Poczekajcie, przejdziemy jeszcze i do lodu. Lód to operacja uboczna. Najważniejszą dla nich rzeczą jesteśmy my sami, wysoko rozwinięta forma białkowa życia oparta na roztworach wodnych. Jest coś, co nie pozwala im badać tego życia tutaj na Ziemi. Może jest to środowisko zewnętrzne, może obawa, by tego środowiska nie naruszyć, nie zanieczyścić. Cóż więc robić, od czego zacząć? Od pracy Pana Boga, od stworzenia świata? (Hałas na sali, ktoś przenikliwie krzyczy: „Zamilcz, bluźnierco!”). Nie jestem większym bluźniercą niż ojciec cybernetyki, Herbert Wiener. Niegdyś tacy sami jak pan tak samo histerycznie krzyczeli o Wienerze: „To diabelskie sztuczki! On sponiewierał Przykazania Pańskie! Nie będziesz czynił sobie obrazu rytego, ani żadnego podobieństwa tych rzeczy, które są na niebie i które są na ziemi i które są w wodach!” A jednak budujecie, panowie, teraz roboty i konstruujecie mózgi elektroniczne. Idea stworzenia modelu naszego życia w całej jego złożoności i w całym jego bogactwie, ta idea przybyszów jest jak najbardziej na miejscu, czymże jest bowiem proces poznania, jeśli nie modelowaniem przy pomocy myśli? A przejście od modelowania w myśli do modelowania w rzeczywistości to tylko jeden krok na drodze postępu. Kiedyś my również zrobimy ten krok, wymienia się już nawet termin – ma to się stać w przyszłym stuleciu. Czemuż więc supercywilizacja przybyszów nie miałaby osiągnąć tego wcześniej, powiedzmy o tysiąc lat wcześniej.

Pisarz zamilkł, napił się wody i zamyślił się. Audytorium czekało. Nikt nie kaszlał, nie kręcił się na krześle, nie rozmawiał szeptem ze swoim sąsiadem. Nigdy nie byłem na wykładzie, którego słuchano by z taką pełną szacunku uwagą.

– Skoro można zbudować model życia, można go również zabrać ze sobą – powiedział Amerykanin tak cicho, że w normalnych warunkach nie usłyszano by go nawet z odległości trzech kroków, tu jednak nikt nie uronił ani słowa, nawet intonacji – można go zanotować i odtworzyć gdzieś w pobliżu własnych siedzib, stworzywszy tam uprzednio odpowiednie środowisko, w którym model ów mógłby się rozwijać. Co jest do tego potrzebne? Sztuczny satelita, asteroid, planeta, model atmosfery ziemskiej, model promieniowania słonecznego. A przede wszystkim woda, woda, woda, bez której niemożliwe jest życie białkowe. To rzuca światło na transport lodu ziemskiego w ilościach, które są wystarczające dla nawodnienia całej planety. W głębinach naszej, a może jakiejś innej galaktyki powstanie nowy świat, który nie będzie powtórzeniem naszego świata, ale będzie doń podobny tak jak dobry portret podobny jest do portretowanej osoby, wszystkie modele przybyszów są bowiem bezbłędne i dokładne. (Ktoś krzyknął z sali: „Kosmiczne Zoo z człekoształtnymi na wolności!”). Oczywista, będą tam i tacy jak autor tej repliki. (Śmiech na sali). Ja jednak poprawiłbym autora tego zdania – nie Zoo tylko laboratorium. Albo może dokładniej – instytut naukowy, w którym życie człowieka wraz z całą złożonością jego aspektów psychicznych, bytowych i socjalnych stanie się przedmiotem wszechstronnych starannych i ostrożnych badań. Badania te niewątpliwie nastąpią, po to właśnie przeprowadza się cały eksperyment. Ale badać życie nie przeszkadzając mu zarazem, badać je w rozwoju, w ruchu, a zrozumiawszy prawa, które tym ruchem i rozwojem rządzą – rozwój ów udoskonalić i przyśpieszyć – oto ich cel. Powiedziałem już chyba wszystko. Oto moja hipoteza. Przedyskutujcie ją, panowie, jeśli chcecie. Jak każda hipoteza zrodzona z wyobraźni da się ona zapewne bez trudu obalić. Ale miło mi jest pomyśleć, że gdzieś w przestworzach wszechświata istnieje może i rozwija się cząstka naszego życia, to nic, że wymodelowana, to nic, że zsyntetyzowana, ale przecież stworzona w imię wielkiego celu – zbliżenia dwóch na razie bardzo jeszcze od siebie dalekich cywilizacji, zbliżenia, do którego pierwszy krok uczyniono jeszcze tutaj na Ziemi. A jeśli przybysze do nas powrócą, to powrócą już jako istoty, które nas rozumieją, jako istoty wzbogacone o rozumienie nas, umiejące coś tam od nas przejąć i dać nam coś w zamian na wspólnej drodze ku udoskonalaniu się.

Pisarz zgarbił się nieco i zszedł z mównicy. Odprowadzała go cisza wymowniejsza niż huragan oklasków.

FIOLETOWA PLAMA

Na samym skraju lodowego płaskowyżu, który urywał się tu jak gdyby ścięty gigantycznym nożem, wyrąbaliśmy sobie coś w rodzaju okopu. Wypolerowany przekrój przeciętego lodowca odbijał błękitne niebo bez jednej chmurki, opadał z wysokości pięciu pięter. Była to właściwie szeroka na jakieś trzysta metrów szczelina lodowa, która sięgała aż do fioletowej plamy.

W równej ścianie zimnego błękitnego blasku plama ta ciemniała niczym wejście do pieczary. Nie zawadzając o jej nierówne pulsujące krawędzie mogłaby się w niej zmieścić nie tylko amfibia śnieżna, ale nawet łamacz lodów o średniej wyporności. Wycelowałem kamerę, zużyłem kilka metrów taśmy i przestałem filmować. Plama jak plama, nic nadzwyczajnego.

Za to ściana błękitnego blasku mogła zakasować wszystkie cuda świata. Wyobraźcie sobie rozpalony na śniegu błękitny płomień maszynki spirytusowej podświetlony z tyłu promieniami niezbyt wysoko nad widnokręgiem zawieszonego bladego słońca. Pełgający płomień błękitnieje w tym świetle, obok niego pęcznieje drugi, dalej wije się trzeci, jeszcze dalej czwarty, a wszystkie one nie zlewają się z sobą w jeden równomierny płomień, ale stykają się jak gdyby krawędziami jakichś niezwykłych, jarzących się kryształów. Wyobraźcie sobie teraz, że jest to powiększone stokrotnie, tysiąckrotnie. Płomienie wzbijają się na wysokość kilometra, gdzieś tam na wysokościach, w bladobłękitnym niebie zaginają się i łączą w jeden gigantyczny kryształ, który nie odbija owego bladego nieba, poranka, słońca, ale je jak gdyby pochłania. Ktoś niesłusznie nazwał go ośmiościanem. Kryształ ów jest po pierwsze płaski od dołu, a po drugie ma mnóstwo krawędzi, mnóstwo niejednakowych ani niesymetrycznych dziwnych płaszczyzn krystalicznych, za którymi jarzy się i kłębi błękitny gaz.

– Nie sposób oderwać od tego oczu – powiedziała Irena, kiedy podeszliśmy po tym lodowisku do błękitnego płomienia. Podeszliśmy do niego na jakieś trzydzieści metrów, bliżej już się nie dało, ciało zaczynał wypełniać dobrze znany wielusetkilogramowy ciężar. – W głowie mi się kręci, zupełnie jak nad przepaścią.

Patrzyłem na fioletową plamę i przypominałem sobie wczorajszą rozmowę Ziernowa z Thompsonem.

– Przecież mówiłem panu, że to wejście. Dym, gazy, diabli wiedzą co. Oni przeszli przez to gęsiego. Widziałem na własne oczy. A teraz udało się przejść przez to i nam – mówił Thompson.

– Nie panu, tylko kierowanej fali podmuchu.

– Co za różnica? Dowiodłem im, że człowiek umie myśleć i wysnuwać wnioski.

– Komar znalazł otworek w moskitierze i ugryzł. Czy to dowód, że umie myśleć i wysnuwać wnioski?

– Spróbujemy użyć czego innego.

– A mianowicie czego? Przecież są nieczuli zarówno na promieniowanie beta, jak i na promieniowanie gamma.

– A laser? A armatki wodne? Najzwyczajniejszy hydromonitor. Już sam fakt, że próbujemy przeniknąć przez fioletową plamę używając innych środków, zmusi ich do myślenia. A to już równa się nawiązaniu kontaktu. A w każdym razie to wstęp do kontaktu.

Hydromonitor Thompsona zainstalowano w bezpośrednim sąsiedztwie „plamy” – dzieliło go od niej nie więcej niż piętnaście metrów, pole siłowe w tym akurat miejscu najwidoczniej nie działało. Z tego miejsca na szczycie płaskowyżu, z którego filmowałem, hydromonitor przypominał spiętego do skoku szarego kota.

Ja również przygotowałem się, wycelowałem kamerę. Uwaga, już! Strumień wody błysnął jak klinga i przebił kurtynę gazową „plamy”, nie napotkał żadnego oporu, zniknął za tą kurtyną. W trzydzieści sekund później strumień przesunął się i rozciął ukośnie fioletowy miraż.

Trwało to nie dłużej niż dwie minuty. Potem nagle „plama” powoli zaczęła się wznosić ku górze – tak pełznie po niebieskiej firance mucha. Napotkawszy jej połyskujący błękit strumień wody rozprysnął się na boki. W oka mgnieniu wokół błękitnego płomienia utworzyło się coś na kształt wściekłej trąby powietrznej z miliardów rozpylonych kropel wódy.

Filmowałem nadal. Ale wkrótce hydromonitor przestał pracować. Widocznie Thompson postanowił zakończyć eksperyment. „Plama” natomiast ciągle pełzła ku górze, aż zniknęła gdzieś na wysokościach, za gigantycznymi językami płomieni.

Było to jedno z moich najmocniejszych wrażeń z Grenlandii. A wrażeń tu mieliśmy sporo. Na całe życie zapamiętałem gościnny port lotniczy w Kopenhadze, wielowarstwowe duńskie kanapki i wyraziste kolory Grenlandii, którą zobaczyliśmy z powietrza – biel wielkiego lodowca na północy, czerń płaskowzgórza na południu, gdzie lód już zdjęto, ciemnoczerwone urwiska nadbrzeżnych gór, granat morza przechodzący w matową zieleń fiordów. Patrzyliśmy na nią nieco później, z pokładu szkunera, którym płynęliśmy na północ, do Umanacu.

Ani w czasie rejsu, ani po przybyciu do Umanacu nie zetknęliśmy się z przybyszami. Byli tu już wcześniej i odeszli po wycięciu idealnego trzystukilometrowego kanału wiodącego w głąb kontynentalnego lodowca. Jak gdyby wiedzieli, że wyruszymy z Umanacu ich śladami. Czekała na nas wspaniała szosa lodowa szersza niż jakakolwiek autostrada świata, oczekiwał na nas zamówiony w Dusseldorfie samochód terenowy. Załoga była nasza, z Antarktydy, pojazd jednak mniejszy był od „Charkowianki” i nie był ani tak szybki, ani tak wytrzymały jak nasza stara amfibia.

– Zobaczysz, że jeszcze się z nim namęczymy. Godzina jazdy, dwie godziny postoju – powiedział Wano, który otrzymał właśnie radiogram ze sztabu Thompsona; donoszono w tym radiogramie, że dwa inne samochody ekspedycji, które wyruszyły o dwadzieścia cztery godziny wcześniej, dotąd nie przybyły do miejsca przeznaczenia. – Ale pogódka jest ładna. Ciepło.

– Przemieściła się linia cyklonów – wyjaśnił Tolek – nie ma śniegu, południowy wiatr. Nie biadol, dojedziemy na miejsce bez przygód.

Ale przygody zaczęły się już w trzy godziny po wyjeździe. Zatrzymał nas śmigłowiec wysłany nam na spotkanie przez Thompsona – admirał potrzebował porady i chciał jak najszybciej mieć u siebie Ziernowa. Śmigłowiec pilotował Martin.

To, co opowiedział, wydawało się fantastyczno nawet nam, którzyśmy się już przecież zdążyli przyzwyczaić do fantastyki „jeźdźców znikąd”.

Na tym samym śmigłowcu dokonywał oblotu błękitnych protuberancji, które w górze łączyły się ze sobą. Różowe obłoki zjawiły się jak zawsze nieoczekiwanie i jak zawsze nie wiadomo skąd. Przeleciały nad Martinem nie zwracając na niego uwagi i zniknęły w fioletowym kraterze. Tam też skierował swój śmigłowiec i Martin.

Obniżył się aż na fioletową płaszczyznę i nie napotkał żadnego oporu. Śmigłowiec nadal się zniżał, bez trudu przecinając szaroliliowe obłoki. Przez dwie minuty nic nie było widać, a potem Martin znalazł się nad miastem, nad wielkim współczesnym miastem, tylko jak gdyby okrojonym po bokach. Niczym wypukły klosz przykrywała to miasto błękitna kopuła nieba. Martinowi wydało się, że to miasto ma w sobie coś dlań znajomego. Zniżył się jeszcze trochę i poprowadził śmigłowiec nad centralną arterią przecinającą całe miasta. Natychmiast rozpoznał tę arterię. To był Broadway. Wydało mu się to jednak tak niewiarygodne, że zamknął oczy. Otworzył je – wszystko było jak przedtem. Oto Czterdziesta Druga ulica, dalej dworzec, a bardziej na lewo Times Square, wąwóz Wali Street, widać nawet kościółek, słynny kościółek milionerów. Martin chciał skręcić nad morze, ale mu się to nie udało, coś mu przeszkodziło, odsunęło helikopter. Wtedy zrozumiał, że to nie on kieruje śmigłowcem, że to nie on decyduje, w którą stronę mają lecieć, ale to nim kierują jakieś niewidzialne oczy i ręce. Jeszcze ze trzy minuty prowadziły go one nad rzeką – wydawało się, że kopuła nieba przecina w którymś miejscu Hudson River – przeciągnęły go ponad koronami drzew Central Parku, po czym zaczęły go podnosić, a może raczej przepychać przez jakiś ulotny korek. I oto znalazł się wraz ze swoją maszyną pod prawdziwym niebem, ponad miastem ukrytym w błękitnym płomieniu i natychmiast wyczuł, że śmigłowiec znów jest posłuszny każdemu ruchowi jego ręki.

Słuchaliśmy chciwie tej opowieści, nie przerwaliśmy Martinowi ani jednym słowem. A potem Ziernow zastanawiał się przez chwilę, wreszcie zapytał:

– Widział pan wszystko dobrze? Nie myli się pan?

– Nowego Jorku nie sposób pomylić z niczym innym na świecie. Ale dlaczego to był właśnie Nowy Jork? Przecież oni się nawet nie zbliżali do Nowego Jorku.

– Może zbliżyli się w nocy? – powiedziałem.

– Po co by mieli to robić? – sprzeciwił się Ziernow. – Znamy już przecież modele rekonstruowane tylko na podstawie obserwacji, z pamięci… Pan dobrze zna to miasto? – zwrócił się do Martina.

– Urodziłem się w Nowym Jorku.

– Ile razy chodził pan jego ulicami?

– Czyż to można zliczyć?…

– No, proszę, chodził pan, patrzył, oswajał się z miastem. Oko rejestrowało wszystko, pamięć odnotowywała wrażenia we właściwych komórkach. A oni obejrzeli to sobie i zrekonstruowali.

– A zatem to był mój Nowy Jork, taki, jakim go widziałem?

– Tego nie jestem pewien. Mogli modelować według mózgów wielu nowojorczyków. Między innymi pańskiego. Jest taka gra, jig-saw puzzle, zna ją pan?

Martin przytaknął.

– Z wielu kawałków kolorowego plastyku zestawia się, układa taki lub inny obrazek, jakiś portret, widoczek albo martwą naturę – tłumaczył nam Ziernow. – Oni postępują tak samo. Z tysięcy obrazów wzrokowych montują coś, co istnieje w rzeczywistości, ale widziane było i zarejestrowane zostało przez różnych ludzi na różne sposoby. Sądzę, że Manhattan odtworzony w błękitnym laboratorium przybyszów to nie jest taki zupełnie prawdziwy Manhattan. Pamięć wzrokowa jest twórcza i bardzo rzadko odtwarza cokolwiek zupełnie dokładnie. A kolektywna pamięć to z kolei znakomity materiał do współtworzenia – jig-saw puzzle, układanka obrazkowa.

Po tej opowieści Martina wszystko już wydawało mi się mdłe i niezbyt interesujące, dopóki nie zobaczyłem i nie utrwaliłem na taśmie filmowej błękitnych protuberancji i fioletowej „plazmy”. Nowy eksperyment przybyszów był równie niezwykły i równie trudny do zrozumienia jak wszystkie ich poprzednie sztuczki. Rozmyślając o tym wracałem do obozu.

A tymczasem biegła mi na spotkanie bardzo czymś podniecona Irka:

– Do Thompsona, Jurek! Admirał wzywa wszystkich uczestników wyprawy.

JIG-SAW PUZZLE

Okazało się, że przyszliśmy ostatni, i skoro tylko weszliśmy do admirała, od razu wyczuliśmy ogólne zaciekawienie i pewne napięcie panujące wśród obecnych. Wyjątkowy i niezwykły charakter tego zebrania zwołanego natychmiast po przeprowadzeniu eksperymentu świadczył o tym, że Thompson ma jakieś wątpliwości. Skłonny zazwyczaj do jednoosobowych decyzji admirał niewiele się troszczył o kolegialność. Teraz najwyraźniej postanowił zapoznać się ze zdaniem większości.

– Eksperyment udał się – zaczął bez żadnych wstępów Thompson. – Fioletowe wejście uległo już przesunięciu na górną krawędź kopuły. W związku z tym chciałbym użyć nowych środków. Chciałbym zaatakować z góry, z powietrza.

– Bomba? – zapytał ktoś.

– Bzdura! Potrzebni mi są spadochroniarze. Zapadło milczenie. Sam Thompson nie przewidział, że może to być potrzebne, i nie zabrał na wyprawę ani jednego spadochroniarza.

– Skoczyłbym – powiedział Martin. – Ale kto będzie pilotował samolot?

Thompson z niezadowoleniem poruszył wargami. Robił to zawsze, ilekroć opanowywał ogarniające go rozdrażnienie.

– Nawet gdyby był inny pilot, nie zgodziłbym się na to, żeby skakał Martin. To, co on widział, uważam za sterowaną halucynację. Za hipnomiraż. I dlatego potrzebny mi jest teraz inny człowiek, z inną psychiką.

Popatrzyliśmy po sobie. Ziernow nie wchodził w rachubę. Wano zwichnął rękę w czasie ostatniej jazdy. Ja tylko dwa razy w życiu skakałem ze spadochronem, ale przyznam, że bez szczególniejszej przyjemności.

– Skakałem z wieży spadochronowej – powiedział Diaczuk – ale mogę zaryzykować.

– Ja też – przyłączyła się do niego Irena.

– Nie pchaj się tam, gdzie cię nie prosili – przerwałem jej. – To nie jest zadanie dla dziewczyn.

Thompson, który cierpliwie czekał, aż skończymy tę rozmowę, zapytał, co jest przedmiotem dyskusji.

– Grupa spadochronowa jest gotowa – wyskandowałem. – Wyskoczy dwóch, Diaczuk i Anochin.

– Nie zawiodłem się na panu – uśmiechnął się admirał. – To się nazywa człowiek z charakterem. Tego mi właśnie potrzeba. Dwóch – to jeszcze lepiej. – Popatrzył na pozostałych. – Jesteście, panowie, wolni.

Przed startem otrzymaliśmy instrukcje:

– Samolot wzniesie się na dwa tysiące metrów, podejdzie od północnego wschodu i zniży się nad celem do trzystu metrów. Nie stworzy to żadnego niebezpieczeństwa – spadochroniarze będą mieli pod sobą tylko korek powietrzny. Przebijecie ten korek i – gotowe!

Admirał popatrzył najpierw na Diaczuka, potem na mnie i jak gdyby zaczął mieć jakieś wątpliwości, dodał:

– Jeżeli któryś z was się boi, możecie odmówić wykonania zadania. Nie nalegam.

Spojrzałem na Tolka. Tolek spojrzał na mnie.

– Staruszek zwariował – powiedział po rosyjsku – już chce zdjąć z siebie odpowiedzialność. Co ty na to?

– Skaczę, jasne.

Admirał czekał w milczeniu, przysłuchiwał się dźwiękom nie znanego mu języka.

– Wymieniliśmy poglądy – wyjaśniłem oschle. – Jesteśmy gotowi do lotu.

Samolot poderwał się z lodowej równiny, nabrał wysokości i leciał ku wschodowi okrążając pulsującą protuberancję. Potem zawrócił i poleciał z powrotem, ciągle zmniejszając wysokość. W dole, pod nami, niebieszczyło się morze buszującego ognia, który wszakże nie parzył. Fioletowe wejście było już doskonale widoczne – nieregularna łata na błękitnym brokacie – i wydawało się stąd płaskie i twarde jak ziemia.

– Nie bójcie się – Martin denerwował się za nas. – Nie roztrzaskacie się. Jest to coś jak piana na piwie, tyle że trochę podbarwiona.

Wyskoczyliśmy. Pierwszy wyskoczył Tolek, ja za nim. Widziałem, jak pogrążył się w fioletowym kraterze, jak gdyby się weń zapadł. Co jest tam, za mętną przesłoną gazową, lód, ciemność, śmierć przez roztrzaskanie się czy śmierć przez uduszenie? Pogrążyłem się w czymś ciemnym, niezbyt wyczuwalnym, w czymś, co nie miało ani temperatury, ani zapachu. Tylko fioletowy kolor zastąpiła dobrze mi znana czerwień.

I nagle, niczym cios w oczy, błękit nieba i miasto pode mną, najpierw niewyraźne, zaledwie majaczące we mgle, potem, kiedy mgła się rozwiała, coraz bliższe i coraz wyraźniej widoczne. Dlaczego Martin twierdził, że to Nowy Jork? Nie byłem nigdy w Nowym Jorku, nie oglądałem go z pokładu samolotu, ale dzięki kronikom filmowym wytworzyłem sobie pewien obraz tego miasta. To w dole wyglądało zupełnie inaczej, nie widziałem niczego, co było mi znane ze zdjęć – ani posągu Wolności, ani Empire State Building, ani wąwozów ulic, ani drapaczy chmur. O nie, to nie był Nowy Jork, to było jakieś zupełnie inne miasto, miasto bliższe mi i lepiej znane.

Pode mną niczym gigantyczna litera „A”, ale litera trójwymiarowa, wznosiła się ażurowa wieża Eiffla. Po lewej i po prawej jej stronie widziałem krzywe łuki – wstęgę Sekwany. Wielu ludziom wszystkie rzeki oglądane z lotu ptaka wydają się błękitne, nawet granatowe, mnie zawsze się wtedy wydaje, że są one zielone. Ta zielona Sekwana skręcała w prawo w stronę Mairie d’Ivry i w lewo, w stronę Lasku Bulońskiego. Moje oczy od razu odnalazły Luwr i rozwidlenie koryta rzeki wokół wyspy Cite. Pałac Sprawiedliwości i Notre Damę wyglądały stąd, z góry, jak dwa kamienne sześciany, rozpoznałem je jednak. Poznałem również Łuk Triumfalny na słynnym placu, z którego rozchodzi się promieniście chyba z dziesięć ulic.

– Martin nałgał – powiedział Tolek. – To ma być Nowy Jork?

Obejrzałem się i zobaczyłem Tolka – wisiał na napiętych linkach swego spadochronu o dwa metry ode mnie. Właśnie – wisiał. Nie opadał, nie płynął w powietrzu, nie był unoszony przez wiatr – wisiał, zastygł nieruchomo w równie dziwnie nieruchomym powietrzu. Mówię „w powietrzu”, ponieważ oddychaliśmy swobodnie i lekko, niczym w Schronisku Jedenastu pod szczytem Elbrusu.

– Nie – powiedziałem. – Nie nałgał.

– A co ty widzisz?

– Po wieży Eiffla można poznać co.

– A jednak to nie jest Paryż. Niby to, a jednak nie to – powiedział Tolek.

– Głupstwa gadasz.

– Skąd ci się wzięły w Paryżu góry? Pireneje daleko, Alpy też nie bliżej. A to co?

Spojrzałem w prawo i zobaczyłem łańcuch lesistych stoków zwieńczonych rudawymi iglicami skalnymi w czapach ze śniegu.

– Może to tutejsze, grenlandzkie góry? – wyraziłem domysł.

– Jesteśmy wewnątrz kopuły. A dookoła nie ma żadnych gór.

Raz jeszcze popatrzyłem na góry. Pomiędzy nimi a kopułą widać było granatowe pasemko wody. Jezioro? Morze?

– Jak się nazywa ta gra? – zapytał nagle Tolek.

– Jaka znowu gra?

– No, ta układanka z kawałków…

– Jig-saw.

– Ile jest w hotelu personelu nie licząc gości? – myślał na głos Tolek. – Ze trzydzieści osób. Czy oni wszyscy są z Paryża? Któryś napewno jest z Grenoble. Albo jeszcze skądś, z jakichś takich stron, gdzie są góry i morze. I każdy ma własny Paryż pół na pół z Pipidówką. Jeśli skleisz to wszystko do kupy, nie będzie modelu. Nie da rady, nie to.

Powtórzył przypuszczenia Ziernowa, ale ciągle jeszcze miałem wątpliwości. Bawimy się klockami? Dziś zbudujemy, jutro rozrzucimy? Dziś Nowy Jork, jutro Paryż? Dziś Paryż z Mont Blanc w tle, a jutro z Fudżijamą? Ale niby dlaczego nie? Może w tym laboratorium poszukuje się tego, co w naszym ziemskim życiu jest typowe? Może sprawdza się tu owo „typowe” i uściśla? A może to „nie to” to dla nich jest właśnie „to”, to, czego szukają?

– A dlaczego nie opadamy? – zapytał nagle Tolek.

– Słyszałeś kiedy o zjawisku nieważkości?

– W stanie nieważkości człowiek jak gdyby pływa. A ja się nie mogę ruszyć. Spadochron też jest jak z drewna. Coś nas trzyma.

– Nie coś tylko ktoś. Gościnni gospodarze dają nieproszonym gościom lekcję uprzejmości.

– Duby smalone! – powiedział Tolek i zamilkł, ponieważ coś, jak gdyby nagły podmuch wiatru, poderwało nas właśnie i poniosło nad Paryżem. Początkowo opadliśmy na jakieś dwieście metrów. Miasto stało się jeszcze wyrazistsze, było je jeszcze lepiej widać. Nad kominami fabryk zakłębiły się czarne, szpakowate dymki. Liszka, która powolutku pełzła wzdłuż Sekwany, przepoczwarzyła się w pociąg jadący na Gare de Lyon, a kasza rozsypana na chodnikach ulic przemieniła się w barwną mozaikę letnich garniturów i sukienek. Potem podrzuciło nas do góry, miasto znowu zaczęło się zmniejszać, wreszcie topnieć. Tolek wzleciał wyżej niż ja i nagle zniknął wraz ze spadochronem w korku Ula. W dwie czy trzy sekundy później wpadłem w ów korek i ja, a potem obaj z Tolkiem jak dwa delfiny podskoczyliśmy ponad krawędzią błękitnej kopuły, przy czym żaden z naszych spadochronów ani na chwilę nie zmienił swego kształtu, zupełnie tak, jak gdyby wiał w nie od dołu jakiś niewidzialny strumień powietrza. Zaczęliśmy opadać na białą równinę lodowca.

Wylądowaliśmy wolniej niż przy normalnym skoku ze spadochronem, Tolek jednak upadł przy lądowaniu i spadochron powlókł go po lodzie. Zanim odpiąłem swoje szelki, zanim zdążyłem pośpieszyć mu z pomocą, biegli już w naszą stronę ludzie z obozu. Thompson biegł na czele. W rozpiętej kurtce i kanadyjskich sznurowanych butach, bez czapki, ostrzyżony na jeżą wyglądał jak stary trener. Widywałem takich trenerów na ostatniej olimpiadzie zimowej.

– No i co? – zapytał swoim zwykłym władczym tonem.

– Wszystko w porządku – powiedziałem.

– Martin już nas zawiadomił, że obaj pomyślnie przebyliście korek.

Wzruszyłem w milczeniu ramionami. Po kiego diabła trzymali Martina w powietrzu? Cóż on by nam pomógł, gdybyśmy nie przebyli korka pomyślnie?

– Co tam jest? – zapytał wreszcie Thompson.

– Jig-saw – odpowiedziałem.

ZAKŁAD

Wracaliśmy do Umanacu samochodem terenowym. Admirał wraz z całą aparaturą, jaka tylko się dała załadować do samolotu, odleciał już bezpośrednio do Kopenhagi.

W Kopenhadze odbyła siłę jego ostatnia konferencja prasowa. Wysłuchaliśmy jej przez radio w naszym wozie i nagraliśmy ją nawet na magnetofonie. Oto zapis naszego nagrania. Usunęliśmy wszystkie okrzyki, śmiechy, nieistotne repliki z sali, zostawiliśmy tylko same pytania i odpowiedzi:

– Może komandor zechce nam na początek złożyć oficjalne oświadczenie?

– Będzie ono krótkie. Wyprawa się nie powiodła. Nie udało się nam zbadać ani fizycznego i chemicznego charakteru błękitnego blasku, ani istoty zachodzących w jego wnętrzu zjawisk – mówiąc o wnętrzu blasku mam na myśli przestrzeń ograniczoną protuberancjami.

– Dlaczego wam się nie powiodło?

– Otaczające rejon protuberancji pole siłowe jest, jak się okazało, nieprzenikliwe dla środków, którymi dysponowaliśmy.

– Prasa otrzymała jednak pewne informacje świadczące o tym, że udało się wam poprzez to pole przeniknąć.

– Co pan ma na myśli?

– „Fioletową plamę”.

– Widzieliśmy kilka takich „plam”. Rzeczywiście nie są one chronione przez pole siłowe.

– Tylko je widzieliście czy też próbowaliście się przez nie przedostać?

– Próbowaliśmy. I nawet udało nam się to. W pierwszym wypadku przeniknął przez „plamę” kierowany podmuch eksplozji, w drugim – superszybki strumień wodny z hydromonitora. A także ludzie.

– Dlaczego Martin nie chce udzielać wywiadów? Proszę nam zdradzić tajemnicę.

– Nie ma żadnej tajemnicy. Po prostu zabroniłem rozgłaszania wiadomości o naszej pracy.

– Komu oprócz Martina udało się przeniknąć w głąb błękitnego blasku?

– Dwóm Rosjanom. Operatorowi filmowemu i meteorologowi.

– W jaki sposób?

– Na spadochronach.

– A jak wrócili?

– Również na spadochronach.

– Spadochron służy do opadania, nie można się na nim wznosić. A może udzielono im pomocy ze śmigłowca.

– Nie udzielano im pomocy ze śmigłowca. Pole siłowe zatrzymało ich i wyrzuciło. Z jego też pomocą wylądowali.

– Co widzieli?

– Zapytajcie ich samych, kiedy ekspedycja zostanie rozwiązana. Sądzę, że wszystko, co tam zobaczyli, to zasugerowany miraż.

– W jakim celu posłużono się nim?

– Tego nie wiem.

– Wiemy, że pilot widział Nowy Jork, Rosjanie zaś Paryż. Niektórzy są zdania, że mamy tu do czynienia z modelami działającymi, takimi jak w Sand City.

– Mój pogląd na tę sprawę jest już panom znany. Zresztą teren objęty błękitnymi protuberancjami nie jest dostatecznie rozległy, by można było wybudować na nim takie dwa miasta jak Nowy Jork i Paryż.

KOMENTARZ ZIERNOWA. Mister Thompson wyraził się nieściśle. Nie chodzi o budowę miast, ale o rekonstrukcję obrazów wzrokowych, które przybyszom udało się zarejestrować. Jak na stole montażowym, kiedy kręci się film. Przegląda się różne ujęcia, wybiera z nich pewne kadry, łączy je ze sobą. Nasi chłopcy i Martin mieli szczęście – mogli obejrzeć ten stół montażowy, wpuszczeni kuchennymi schodami.

Tak zabijaliśmy czas jadąc do Umanacu najprzedziwniejszą w świecie drogą. Nie istnieją maszyny, przy pomocy których można by było uzyskać równie idealnie płaską nawierzchnię. Nasz samochód jednak nawalił. Zepsuła się gąsienica czy też coś w silniku. Wano nie tłumaczył nam, co mianowicie, burknął tylko: „A nie mówiłem, że użyjemy jak pies w studni?”. Minęła godzina, dawno już wyprzedził nas bliźniaczy wóz ciągnący za sobą długi sznur sań, a naprawa ciągle jeszcze trwała. Moim towarzyszom podróży to jednak nie przeszkadzało, każdy nad czymś pracował. Ziernow przeglądał jakieś notatki, Irena pisała artykuł dla pisma kobiecego. Tolek kreślił jakieś jedynie dla niego zrozumiałe mapy upstrzone elipsami i strzałkami i tylko ja snułem się bez zajęcia, przeszkadzając wszystkim. Wreszcie po prostu wystawili mnie za drzwi – pospaceruj sobie i sfilmuj coś dla potomnych.

Wziąłem kamerę i wyszedłem. Cóż tu jest do fotografowania, chyba tylko ostatni lodowiec na Ziemi? Ale wyszedłem. Wano w masce ochronnej spawał pęknięte ogniwo gąsienicy. Spojrzałem za siebie, przed siebie i coś mnie nagle zainteresowało. Przed nami, w odległości mniej więcej kilometra, sterczało na samym środku tej bezbłędnej szosy lodowej coś, co było wielkie, jasnoczerwone i przypominałoby mamuta z podkurczonymi nogami, gdyby kiedykolwiek żyły mamuty o tak czerwonej skórze.

Podszedłem do Wano.

– Bądź tak dobry i spójrz na drogę.

Spojrzał.

– Na co mam patrzyć? Na ten rudy kamień?

– On nie jest rudy. On jest czerwony.

– Tu wszystkie kamienie są czerwone.

– Nie było go, kiedy jechaliśmy w tę stronę.

Wano spojrzał raz jeszcze, ale nie zdradzał żadnego zainteresowania kamieniem. Postanowiłem więc, że podejdę bliżej. Początkowo to, co leżało na szosie, nie kojarzyło mi się z niczym, ale przez cały czas, kiedy się do tego zbliżałem, próbowałem sobie coś przypomnieć. Zdarza się tak, że człowiek zapomina coś bardzo dobrze sobie znanego, męczy się, usiłuje to sobie przypomnieć i nie może.

Przede mną, nieomal w poprzek lodowej drogi, stała purpurowa „Charkowianka”, nasza doskonała amfibia śnieżna. Najdziwniejsze jednak i chyba zarazem najstraszniejsze było to, że to była właśnie ta nasza amfibia, ta z wgniecionym szkłem iluminatora i z nowiutkim ogniwem na gąsienicy. Ta właśnie „Charkowianka”, którą wyruszyliśmy na poszukiwanie „różowych obłoków”, ta, która zwaliła się w szczelinę, a potem rozdwoiła się na moich oczach. Właśnie wtedy po raz pierwszy naprawdę się przestraszyłem – czy znowu jesteśmy potrzebni „obłokom” i po co? Ostrożnie, bardzo ostrożnie obszedłem pojazd dookoła – wszystko zostało zrekonstruowane ze zwykłą wzorcową dokładnością. Metal nawet w dotyku był metalem, pęknięcia na wgniecionym pleksiglasie były całkiem świeże, kawałeczek specjalnej izolacji, którą obszyte były od wewnątrz drzwi, zwisał u dołu – drzwi nie były zamknięte. Domyślałem się, co zobaczę wewnątrz – moją skórzaną kurtkę na wieszaku, narty w zaciskach i mokrą podłogę, świeże ślady chłopaków. A na wpół otwarte drzwi wewnętrzne będą poskrzypywały jak zwykle – zimne powietrze z pomostu zacznie się wdzierać do wnętrza amfibii.

Wszystko tak właśnie było, powtarzało się to, co pamiętałem. Drzwi do kabiny drżały lekko jak wtedy i ja się jak wtedy wahałem czy wejść tam, zasychało mi w gardle i grabiały mi palce.

– Właź, właź – usłyszałem głos zza drzwi – nie jesteś u dentysty, borować nie będziemy.

To był znajomy głos, to był mój głos.

Popchnąłem drzwi i wszedłem do kabiny, w której zazwyczaj pracował Tolek, tej samej, w której ocknąłem się na podłodze po katastrofie na antarktycznym płaskowzgórzu. Przy stole siedział mój sobowtór i szczerzył zęby. Najwyraźniej był uradowany, czego nie dałoby się powiedzieć o mnie. Gdybym się zastanowił, gdybym przyjrzał mu się uważniej, od razu wiedziałbym, że nie jest to ten sam sobowtór, którego znalazłem wtedy leżącego bez przytomności w kabinie zdublowanej przez przybyszów amfibii. Teraz był to mój model współczesny, skopiowany zapewne w owej krótkiej chwili, kiedy przebijałem na spadochronie w błękitnej kopule ową ni to fioletową, ni to purpurową przesłonę gazową. Kombinezon, który wtedy na sobie miałem, poniewierał się tu teraz, rzucony niedbale na ławkę. Wszystko to jednak zauważyłem dopiero później, kiedy trochę przyszedłem do siebie, kiedy minęło osłupienie i strach, natomiast w pierwszej chwili pomyślałem po prostu, że nie wiedzieć dlaczego powtarza się oto spektakl, który już raz widziałem na Antarktydzie.

– Siadaj, stary – powiedział mój sobowtór wskazując miejsce naprzeciwko siebie.

Usiadłem. Przez chwilę wydawało mi się, że mam przed sobą lustro, za którym znajduje się baśniowa kraina Po-Tamtej-Stronie-Lustra, którą zamieszkuje mój sobowtór, wilkołak, jakieś „anty-ja”. „Dlaczego zmartwychwstał? – pomyślałem. – I w dodatku razem z»Charkowianką«„.

– A gdzie, twoim zdaniem, powinienem być? – zapytał. – Wszędzie dookoła lód, a mieszkania z centralnym ogrzewaniem na razie nikt mi nie zaproponował.

Strach minął, pozostała złość.

– A po co w ogóle masz istnieć? – powiedziałem. – I w jakim magazynie cię przechowywali, zanim cię nie wskrzesili?

Chytrze zmrużył oczy – zupełnie jak ja, kiedy czuję nad kimś fizyczną albo intelektualną przewagę.

– Kogo tu wskrzeszono? Lękliwego głuptasa, który o mało co nie zbzikował na widok swojej kopii? O nie, stary, jestem teraz twoim udoskonalonym modelem, doskonalszym niż ta kamera wobec aparatu fotograficznego Lumiere’a.

Położył dłoń na stole. Dotknąłem jej. Chciałem sprawdzić, czy to aby naprawdę człowiek.

– Teraz wierzysz? Ale mądrzej skonstruowany!

Dobyłem swego asa atutowego. Zaraz nim przebiję.

– Superman, myślałby kto! Skonstruowali cię, kiedy skoczyłem ze spadochronem. Wiesz o wszystkim, co się ze mną działo do tej chwili. A potem, co potem?

– Też wiem. Chcesz, to ci przytoczę twoją rozmowę z Thompsonem po wylądowaniu? O jig-saw. Albo rozmowę z Wano o czerwonym kamieniu… – zachichotał.

Milczałem, w podnieceniu szukałem w myślach jakiegoś kontrargumentu.

– Nie znajdziesz go – powiedział.

– Cóż to, czytasz moje myśli?

– Właśnie. Na Antarktydzie domyślaliśmy się tylko nawzajem swoich myśli, a raczej swoich zamiarów. Pamiętasz, jak chciałeś mnie zabić? Teraz zawsze wiem, o czym myślisz. Moje anteny neuronowe są po prostu bardziej czułe niż twoje. I dlatego wiem o wszystkim, co się z tobą działo już po wylądowaniu spadochronu. Przecież ja to ty plus pewne poprawki w dziele matki natury. Coś w rodzaju dodatkowych elementów przekaźnikowych.

Nie czułem strachu, nie byłem zdumiony – czułem po prostu podniecenie gracza, który przegrywa. Miałem jednak jeszcze jeden atut, a właściwie miałem nadzieję, że to, co mam w zanadrzu, okaże się atutem.

– A jednak ja jestem prawdziwy, a ty jesteś sztuczny. Ja jestem człowiekiem, ty jesteś robotem. Ja żyję, a ty pójdziesz na złom.

Odpowiedział mi bez cienia chełpliwości, bez cienia przechwałki, jak gdyby wiedział o czymś, o czym my nie wiemy:

– Pójdę czy nie pójdę – o tym potem – i dodał z moją ironiczną intonacją: – A który z nas jest prawdziwy, który zaś sztuczny – to jeszcze pytanie. Chcesz, zadamy je naszym przyjaciołom? Załóżmy się. Dobrze?

SUPERPAMIĘC I SUBWIEDZA

Odwiesiwszy kurtki na wieszak weszliśmy do kabiny naszego grenlandzkiego pojazdu, identyczni, jak bliźniacy na filmie, kiedy obu gra ten sam aktor. Przyszliśmy akurat na obiad. Irena, cała w bieli, jak gdyby była na sali operacyjnej, nalewała właśnie zupę.

– Gdzieś ty zginął? – zapytała nie patrząc. Potem podniosła głowę i upuściła łyżkę wazową.

Zapadło męczące milczenie, surowe, nieomal złowieszcze. Mego „anty-ja” to jednak bynajmniej nie stropiło.

– A jednak to wcale nie był kamień, Wano, tylko wiesz co? – powiedział mój sobowtór głosem tak bardzo moim, że drgnąłem, jak gdybym usłyszał go po raz pierwszy. – Nasza „Charkowianka” z Mirnego! Ta sama amfibia-sobowtór, którą widziałeś, a którą ja sfilmowałem. Możecie ją sobie obejrzeć, jeszcze tam stoi. A ten samozwaniec – wskazał mnie palcem – siedział sobie w kabinie, jak gdyby nigdy nic i czekał na nas.

Ta bezczelność dosłownie mnie zamurowała. Scenka zupełnie jak z Dostojewskiego – ogłupiały pan Goliadkin i jego zwinny sobowtór. Ani się obejrzałem, a już cztery pary oczu moich przyjaciół patrzyły na mnie bynajmniej nie przyjaźnie.

Pierwszy opamiętał się Ziernow.

– Skoroście trafili akurat na obiad, to siadajcie, proszę – powiedział, patrząc na mnie. – Sytuacja nie jest nowa, ale jest ciekawa.

– Borysie Arkadiewiczu – powiedziałem błagalnie – dlaczego mówicie „wy”? Przecież to on jest sobowtórem, nie ja. Myśmy się po prostu założyli, czy potraficie nas odróżnić.

Ziernow w milczeniu przyjrzał się nam obydwóm, ma mnie zatrzymał spojrzenie nieco dłużej, wreszcie powiedział:

– Zagadka co się zowie. Jak dwie krople wody. No, więc sami się przyznajcie, który z was jest prawdziwy.

– No, wiecie! – powiedziałem.

– Nie obrażaj się, nie ma o co – powiedziało moje odbicie. – Obaj jesteśmy prawdziwi.

Wydało mi się, że w oku Ziernowa błysnęła jakaś iskierka, kiedy zwrócił się do mojego sobowtóra.

– Nawet jeść mi się odechciało – powiedziałem. – Na drugie znowu będzie dorsz?

Że też nie miałem już co powiedzieć! Atak nastąpił natychmiast – „anty-ja” nie tracił czasu.

– Sama, Iruś, rozsądź, który z nas jest Jurkiem Anochinem! Kto u ciebie zamówił dziś rano sałatkę z konserwowego groszku?

Rzeczywiście prosiłem ją rano, żeby zrobiła sałatkę. Zapomniałem o tym na śmierć. Zauważyłem, że Irena popatrzyła z wdzięcznością na moje vis-a-vis. Najwyraźniej przegrywałem ten mecz.

– W takim razie sprawdzimy to teraz w oparciu o pewną znaną metodę – powiedział Ziernow, znowu przyglądając się nam obydwóm.

– To się nie uda – powiedziałem, przejęty – on wszystko wie, wie, co robiłem i myślałem przez ten cały przeklęty czas od chwili, kiedy go stworzono, do chwili, kiedy się przede mną zjawił. Sam mi powiedział, że jego anteny neuronowe są bez porównania czulsze niż moje.

– To ty to powiedziałeś – wtrąciło moje „anty-ja”.

Miałem ochotę chlusnąć mu w pysk zimną zupą, której i tak nie mogłem przełknąć. I szkoda, że tego nie zrobiłem, bo zaraz odezwał się znowu:

– Nawiasem mówiąc sobowtóry nie jedzą. Nie mają przewodu pokarmowego.

– Kłamiecie, Anochin – powiedział Ziernow. Teraz do nas obu zwracał się na „wy”.

– Przecież nie sprawdzaliśmy tego, Borysie Arkadiewiczu – bynajmniej nie straciło się moje „anty-ja”. – Wielu rzeczy nie sprawdzaliśmy. Na przykład pamięci. Więc powiadasz, że twoje anteny są czulsze? – zwrócił się do mnie mój prześladowca. – Sprawdzimy to. Pamiętasz olimpiadę klas dziewiątych z literatury rosyjskiej?

– Próbuje mnie obciąć – powiedziałem jadowicie.

– To ja się obciąłem. Na carze. Pamiętasz może, na którym? Cytat trzeci…

Nie pamiętałem ani trzeciego cytatu, ani drugiego, ani nawet pierwszego. Jaki, u licha, car? Piotr? Z „Jeźdźca miedzianego”?

– Kiepsko pracują anteny… Z „Połtawy”, panie Goliadkin.

Czyta, chytrus, w moich myślach. Przegrywam… Czy rzeczywiście wszystko zapomniałem?

– Zapytaj go, Tolku, o coś łatwiejszego. Może sobie przypomni – powiedział. Tolek zastanowił się. Zapytał:

– Pamiętasz naszą rozmowę o musonach?

Czy myśmy naprawdę rozmawiali kiedykolwiek o jakichś musonach? Nie mam pojęcia, co to w ogóle może być. Chyba jakieś wiatry…

– A zapytaj mnie – triumfował drugi pan Goliadkin. – Powiedziałem wtedy, że od dziecka mylą mi się musony z pasatami.

I nagle, kiedy był właśnie u szczytu swego triumfu, Irena popatrzyła na mnie z zadumą i powiedziała:

– Strasznie jesteś do niego podobny, Jurku. Jesteś tak podobny, że aż strach.

Zdarza się tak niekiedy w sporcie, że zahukany, pogardzany przez wszystkich zawodnik nagle strzeli decydującego gola. Kibice na trybunach nie biją wtedy nawet braw. Z wytrzeszczonymi oczyma gapią się na taki „cud”. Tak właśnie patrzyły na mnie cztery pary znowu przyjaznych oczu.

Teraz „anty-ja” nie próbowało odparować ciosu, czekało. Było bardzo spokojne i – tak mi się przynajmniej wydawało – zobojętniało na wszystko, co się działo, na wszystko, co się teraz stanie. Czy ja także mam takie zimne, puste oczy?

– Co do mnie, od dawna już się domyślałem, który z nich jest twoim Jurkiem, Ireno – powiedział Ziernow. – Ale bardzo mnie interesuje, co było decydujące dla ciebie?

– Pamięć – powiedziała Irena. – Człowiek nie może pamiętać wszystkiego. To, co nieistotne, niemal zawsze umyka uwadze, zaciera się w pamięci. Jurek w dodatku zawsze był „zapomtnalski”. A ten pamięta wszystko. Jakieś idiotyczne olimpiady, rozmowy, cytaty. Nieludzka to pamięć.

„Anty-ja” zmilczał i to. Patrzył na Ziernowa, jak gdyby wiedział, że to właśnie Ziernow zada mu decydujący cios, cios, którego nie będzie już mógł odparować.

I Borys Arkadiewicz nie chybił.

– Zadecydowało jedno wypowiedziane przez niego zdanie. – Jedynie łokciem wskazał moje vis-a-vis. – Zdanie „obaj jesteśmy prawdziwi”. Zważcie, że ani nasz Jurek, ani w ogóle nikt z nas nigdy by tak nie powiedział. Każdy z nas byłby przekonany, byłby pewien, że tylko on jest prawdziwy, że sobowtór jest tylko modelem, produktem syntezy. Nasze antarktyczne sobowtóry wymodelowane przecież bardzo dokładnie również rozumowałyby w ten sposób – one przecież nie wiedziały, że są jedynie modelem człowieka. Zaś jeden z nich dwóch wiedział to. Wiedział i o tym, że jest modelem, i o tym, że w gruncie rzeczy modelu nie da się odróżnić od człowieka. A zatem tylko on mógł powiedzieć to zdanie: „Obaj jesteśmy prawdziwi”. Tylko on.

Rozległy się oklaski, klaskało również „anty-ja”.

– Brawo, Borysie Arkadiewiczu! Oto analiza godna uczonego. Nic się w niej nie da podważyć. Rzeczywiście jestem modelem, tyle że doskonalszym niż wy, twory przyrody. Już to Jurkowi powiedziałem. Bez trudu odbieram impulsy wysyłane przez komórki jego mózgu, czyli mówiąc przystępniej znam każdą jego myśl i mogę w taki sam sposób przekazywać mu swoje myśli. Pamięć mam też nie taką jak wy, jak ludzie.

Irena od razu to zrozumiała; w tej sprawie także popełniłem błąd, nie potrafiłem tego ukryć. Rzeczywiście pamiętam dokładnie wszystko, co robił, mówił i myślał Anochin przez całe swoje życie, zarówno w dzieciństwie, jak wczoraj i dziś. Nie tylko to zresztą. Pamiętam także wszystko, co Anochin ostatnio usłyszał i przeczytał, innymi słowy, całość otrzymanych przezeń informacji o „różowych obłokach” i o stosunku ludzi do ich pojawienia się na Ziemi i do ich działalności. Znam na pamięć wszystkie wycinki o paryskim kongresie, które przestudiował Anochin, mogę zacytować słowo w słowo każde przemówienie z kongresu, każdą uwagę, każdą kuluarową rozmowę, która w taki czy inny sposób dotarła do Anochina. Pamiętam wszystkie jego rozmowy z wami, Borysie Arkadiewiczu, zarówno te, które odbyliście w świecie rzeczywistym, jak i te, które prowadziliście w świecie zsyntetyzowanym. A co najważniejsze wiem, do czego ma służyć ta moja superpamięć i jaki to ma związek z powtórną syntetyzacją Anochina.

Teraz patrzyłem na niego nieomal z wdzięcznością. Zniknął mój prześladowca, zastąpił go przyjaciel, rozmówca i przewodnik w nieznane.

– A więc od samego początku wiedział pan, że to pan jest syntetyzowany? – zapytał Ziernow.

– Oczywiście.

– Czy wiedział pan, jak i kiedy pana zsyntetyzowano?

– Niezupełnie. Od pierwszej chwili, kiedy ocknąłem się w kabinie „Charkowianki”, byłem Anochinem, ale wiedziałem zarówno to, że Anochin istnieje niezależnie ode mnie, jak i o tym, co nas obu od siebie różni. Byłem inaczej zaprogramowany i miałem inne funkcje.

– Jakie?

– Tę przede wszystkim, by się tu zjawić i opowiedzieć wam.

– O czym?

– O tym, że powtórna syntetyzacją Anochina pozostaje w związku z otrzymanymi przez niego i opracowanymi przez niego informacjami o tym, jaki jest stosunek ludzkości do fenomenu „różowych obłoków”.

– Czemu wybrano w tym celu właśnie Anochina?

– Może dlatego, że był on pierwszym człowiekiem, którego świat psychiczny przybysze zbadali.

– Powiedział pan: „może”. Czy jest to tylko pański domysł?

– Nie, to przejęzyczenie. Wiem o tym z całą pewnością.

– Od kogo pan się o tym dowiedział?

– Od nikogo. Po prostu – wiem.

– Co to znaczy: „po prostu”? Z jakich źródeł pan się dowiedział?

– Te źródła są we mnie. To jest coś takiego jak pamięć genetyczna. O bardzo wielu rzeczach wiem ot po prostu tak, znikąd. Na przykład o tym, że jestem modelem. O mojej superpamięci. O dwóch Anochinach. O tym, że powinienem nagromadzić, a potem przekazać wszystkie informacje, jakie uda mi się zebrać.

– Komu przekazać?

– Tego nie wiem.

– Przybyszom?

– Nie wiem.

– Nie mogę się połapać w tych pańskich „wiem” i „nie wiem” – ton Ziernowa zaczynał zdradzać niezwykłe u niego zdenerwowanie. – Dajmy spokój mistyce.

– Cóż to za mistyka? – uśmiechnął się wyrozumiale mój sobowtór. – Wiedza jest to ilość i jakość otrzymanej i opracowanej samodzielnie informacji. Moja wiedza jest po prostu zaprogramowana. I to już wszystko. Tę moją wiedzę nazwałbym subwiedzą.

– Może raczej podświadomością? – poprawił go Ziernow. Moje „anty-ja” nie przystało jednak na tę poprawkę.

– Czy ktoś zbadał procesy zachodzące w podświadomości? Nikt tego jeszcze nie zrobił. Moja wiedza jest niepełna, ponieważ nic mi nie mówi o źródłach, z których została zaczerpnięta, niemniej jest to jednak wiedza. Co to jest szybkość subświetlna? Jest to prędkość nieco tylko mniejsza od prędkości światła. Podobnie i moja subwiedzą jest jak gdyby negatywnym odpowiednikiem mojej superpamięci.

– A co wie pan poza tym, że jest pan modelem? – zapytała nagle Irena.

Wydało mi się, że widzę w lustrze, jak się uśmiecham z jakąś arogancją i wyższością. Ale to oczywiście był on. I to on z równą arogancją odpowiedział:

– Wiem na przykład to, że kocham panią równie mocno jak Jurek Anochin.

Wszyscy oprócz mnie się roześmiali. Ja się zaczerwieniłem. Nie wiem dlaczego właśnie ja, a nie Irena. A Irena powiedziała:

– Syntetyczna miłość. Zapadło milczenie.

– Pan jest jak bańka mydlana – powiedziała Irena i w jej głosie usłyszałem litość. – Om dmuchną i z pana nie zostanie ślad.

– Ja jednak przeczuwam coś… Ja wiem, że będzie inaczej.

– Że co będzie?

– Że będę żył poza psychiką Jurka Anochina – po raz pierwszy mój sobowtór zamyślił się, rozmarzony, może nawet nagle zasmucony. – Chwilami wydaje mi się, że już tak żyję. To jest tak jak z wieloma innymi zaprogramowanymi sprawami. Jestem na przykład przekonany, że najbliższe prawdy było na paryskim kongresie wystąpienie tego autora książek fantastycznonaukowych. Albo inny przykład – jestem pewien, że domysły Ziernowa dotyczące kontaktów są słuszne. Odnoszę także wrażenie, że niezupełnie nas rozumieją. Kiedy mówię „nas”, mam na myśli nas, ludzi, nie gniewajcie się o to, ale nie jestem przecież „różowym obłokiem”. Odnoszę wrażenie, że niejedno w naszym życiu ii w naszej psychice jest dla nich jeszcze niejasne, że wymaga dalszych badań, że te badania będą jeszcze kontynuowane. Nie pytajcie, gdzie i jak będą kontynuowane – tego nie wiem. Nie pytajcie mnie o to, co się dzieje pod kopułą – nie wiem, nie widziałem tego. A właściwie widziałem to ale oczyma Anochina. Jedno tylko wiem na pewno – skoro tylko opowiem wam to wszystko, wyłączą się zaprogramowane funkcje. Przepraszam za błędy w terminologii, nie jestem cybernetykiem. A wtedy zostanę odwołany – uśmiechnął się. – Już mnie wzywają. Żegnajcie.

– Odprowadzę cię – powiedziałem.

– Ja też – poderwał się Wano. – Chciałbym jeszcze raz zobaczyć „Charkowiankę”.

– Nie ma już „Charkowianki” – Jurij Anochin-2 otworzył drzwi na pomost. – Nie odprowadzajcie mnie. Wiecie przecież, co się ze mną stanie, Jurek to już nawet sfilmował – uśmiechnął siłę ze smutkiem. – Na razie jestem jeszcze człowiekiem i taka ciekawość byłaby dla ranie przykra.

Wyszedł i już zza drzwi pokiwał mi ręką.

– Nie bądź na mnie zły, stary, za tę mistyfikację. Możesz mi wierzyć, że jeszcze sobie porozmawiamy. Ile dusza zapragnie – uśmiechnął się i zniknął za drzwiami.

NA ZAWSZE!

Nikt nie zrozumiał jego ostatnich słów, nikt nie chciał się odezwać pierwszy, kiedy wyszedł. Tchnienie śmierci, która czyhała gdzieś nie opodal na lodowej szosie, owionęło jak gdyby nas wszystkich. Cokolwiek dałoby się powiedzieć o modelowaniu i o syntetyzacji, był to jednak człowiek!

– Szkoda – westchnął wreszcie Totek – z pewnością już nadlatują…

– Daj spokój – przerwała mu Irena. – Nie trzeba…

Ale nie musieliśmy już milczeć.

– A ja cię z początku nie poznałem, Jurku – przyznał się strapiony Wano. – Tamten wydał mi się bystrzejszy.

– Wszystkim się wydał – wtrącił Diaczuk, nie wiadomo czy ironicznie, czy z zachwytem. – Pamięć miał jak Biblioteka Narodowa. Z taką pamięcią tylko żyć, nie umierać!

„A on na pewno tak chciał żyć…”.

Pomyślałem. On odpowiedział mi:

– A ja to, twoim zdaniem, co? Ja i teraz bardzo chcę żyć.

Wszystko to słyszałem w głębi mej świadomości. Nie majaczyłem, niczego nie zmyślałem, nie. Ja po prostu słuchałem.

– Gdzie teraz jesteś? – zapytałem go, także w myśli.

– Na szosie lodowej. Dokoła jest biało. Ale nie ma tu śniegu.

– Boisz się?

– To przecież nie jest śmierć tylko przejście do innej formy istnienia. To jest jak sen.

– Sen się kiedyś kończy. Twoje sny także?

– Tak. Moje sny też kiedyś się kończą. Budzę się wtedy.

– Jak myślisz, czy jeszcze kiedyś do nas wrócisz?

– Tak. Kiedyś – tak.

– A gdybyś spróbował w ogóle nie odchodzić?

– Tego nie mogę zrobić.

– Więc się zbuntuj!

– To jest silniejsze ode mnie, stary.

– Skoro tak, to co z ciebie za człowiek? Gdzie twoja siła woli? Nie ma jej?

– Na razie nie ma.

– Co to znaczy – „na razie”?


– Co tam mruczysz pod nosem, Jura? To wiersze?

Poruszałem widocznie wargami i dlatego Irena zadała to pytanie.

– Co to za wiersze? Twoje?

Musiałem skłamać:

– Nie, to Błok. „Ja cię poznaję, życie! Godzę się na ciebie i pozdrawiam cię dźwiękiem miedzianym mej tarczy!”.

– Co znowu za życie?

– Czy to nie wszystko jedno? A choćby i syntetyzowane.


– Sformułowanie nie jest dokładne – wtrącił się natychmiast – ortodoksi mieliby się do czego przyczepić. Lepszy wróbel w garści, powiadają, niż gołąb na dachu. Stara dewiza kolaborantów. Żądasz, abym współpracował z wrogą cywilizacją.

– To znowu Thompson. Mam tego dosyć.

– Oni także mają tego dość. Połapali się.

– Tak sądzisz?

– Wiem.

– A co mi chciałeś powiedzieć?

– Chciałem ci powiedzieć, że jeszcze się spotkamy.

– Chciałbyś, żeby to nastąpiło?

– Czemu pytasz?

– Mnie to bynajmniej nie zachwyca. Wcale mnie nie zachwyca taka perspektywa.


– Co ty tam znowu szepczesz?

To było powiedziane głośno. Znowu mówiła Irena. Ziernow zaś nie wiedzieć czemu milczał. I nikt tego nie zauważa… A jednak nie… Zauważyli to…

– Dlaczego nic nie mówicie, Borysie Arkadiewiczu? – zapytał Diaczuk.

– Po prostu się zamyśliłem. – Ziernow był taktowny jak zawsze. – Niezmiernie ciekawy eksperyment! Pomysł doprawdy fascynujący – zebrać wszystkie potrzebne im informacje wykorzystując do tego Anochina. I to w taki sposób! Stworzyć coś w rodzaju zdublowanej pamięci. Widocznie jak dotąd nie są jeszcze w stanie odbierać językowej, sensualnej informacji w sposób bezpośredni – słowo do nich nie dociera, ani słowo mówione, ani słowo pisane. Dociera do nich tylko taka informacja, którą już opracował człowiek – myśl, obraz.

– Ale dlaczego to był właśnie Anochin? Czy dlatego naprawdę, że to właśnie on został zsyntetyzowany jako pierwszy człowiek na Ziemi.

– Pierwsze doświadczenie ma z pewnością wielkie znaczenie. Ale być może stało się tak również dlatego, że Anochin odbiera widzialny świat w sposób niezmiernie wyrazisty. Każdy z nas odbiera świat widzialny, czynimy to jednak w różny sposób – jeden słabiej drugi wyraziściej. Matematyk odbiera otaczający go świat inaczej niż malarz albo niż muzyk, poeta ma jeszcze inne widzenie tego świata…


– Ty też? – zapytałem go?

– Nie zadawaj głupich pytań. Nawiasem mówiąc Ziernow słusznie zwrócił uwagę na konieczność wizualnego odbioru informacji.

– Słyszałeś całą naszą rozmowę?

– Poprzez ciebie. Przecież odbieram wszelką opracowaną przez ciebie informację.

– Ale przecież ja też nie wszystkiego słucham.

– Nie słuchasz, ale jednak słyszysz. Ja tymczasem gromadzę to wszystko w swoich zasobach pamięciowych. Zresztą sam się w to wsłuchaj. Nasz Borys Arkadiewicz właśnie mówi coś na ten temat.


– … W takiej skarbonce musi się zgromadzić niejedno. Odpowiednio zaś wytrenowana pamięć wydobywa stamtąd to, co jest jej potrzebne. W ogóle „superpamięć” to nie jest nic nadzwyczajnego. Wstrząsająca pamięć zawodowa. Gdybyśmy tak znali jej kod, a także mechanizm zapamiętywaniu…

– A czy oni go znają?

To znów Irena. Mówi to nie wiadomo dlaczego z niedowierzaniem, chyba nawet z ironią. Ale Ziernow nie zauważa tej ironii, zachowuje powagę.

– Nie sądzę. Najprawdopodobniej Anochin to jedynie udany eksperyment. Ale z czasem poznają i to. Niewątpliwie. Rozgryzą to gdzieś tam u siebie.

– Uwierzyliście w tę hipotezę?

– A czemuż bym nie miał w nią uwierzyć? Czy jest gorsza niż inne? Dokładnie tyle samo przemawia za nią ile przeciw niej. A zatem hipoteza ta nie ubliża ludziom, nie, przeciwnie, raczej im imponuje. Ostatnie, niezbędne do nawiązania kontaktu, do wzajemnego poznania się ogniwo. Ostatnie ogniwo niezbędne do wymiany informacji między dwiema cywilizacjami kosmicznymi.


– Słyszałeś? Nasz Borys Arkadiewicz to nie byle kto. Brakujące ogniwo.

– A więc ty także wierzysz w tę hipotezę?

– Ja przecież milczę.

– Czemu milczysz?

– Jest jeszcze zbyt wcześnie. Nie mam jeszcze wolnej woli. Nadejdzie jednak czas…

– Znów zaczyna się mistyka. Jakoś nie mogę uwierzyć w to twoje życie pozagrobowe.

– A wierzysz w skok z królestwa konieczności do królestwa wolności? Przecież można to ująć i tak. Wolna wola. Wolność myśli. Wolność twórczości. Dlaczego nie mielibyśmy powtórzyć waszej drogi rozwojowej?

– No cóż, więc marzyciel miał rację? Pojawi się gdzieś jakaś planetka, taka Ziemia2, na której będzie taka sama woda jak u nas, takie samo powietrze jak u nas, na której będą takie same miasta jak u nas?…

– Wszystko można obrócić w żart. A co się jeszcze pojawi i gdzie się to może pojawić – tego nikt na razie nie wie. Badanie to nie zawsze odtwarzanie, częściej to po prostu tylko poszukiwania.

– Poszukiwania czego? Zsyntetyzowanych marzeń? Superpamięci?

– Wszystko to dopiero próby, stary. To zaledwie próby. Żyjemy w świecie constansów. W warunkach ziemskich, w warunkach białkowych form życia przyroda dawno już stworzyła optymalne formy i optymalne rozmiary. Nie ma więc powodu do zmiany constansów.


Musiałem powtórzyć to na głos ponieważ Ziernow uśmiechnął się i odpowiedział:

– Oczywiście nie ma powodu.

Zaczerwieniłem się. Jak mam im wytłumaczyć te moje „rozmyślania na głos”? Wyręczył mnie Wano.

– Może pojedziemy, Borysie Arkadiewiczu? – powiedział. – Silnik już działa. Ziernow przyjrzał mi się uważnie.

– Jak sądzisz, czas już na nas?

Czyżby zrozumiał?


– Już bardzo, bardzo dawno zrozumiał. Ty zresztą też zrozumiałeś, że on to zrozumiał. Nie udawaj. Możesz mu powiedzieć, że już najwyższy czas. Anochin-2 odmeldowuje się.

– Nie męcz mnie.

– Kiedy naprawdę najwyższy już czas. Ja jestem daleko, oni – blisko.


Poczułem się nagle nieznośnie, tak nieznośnie, jak gdyby ktoś ścisnął mnie za gardło i jak gdybym nie miał czym oddychać. Nie widziałem już niczego ani nikogo, widziałem tylko wędrowca na białej równinie.


– Żegnaj więc.

– Nie „żegnaj” tylko „do zobaczenia”. Do widzenia.

– Czy zobaczymy się jeszcze?

– Na pewno.

– Tu czy tam?

– Nie wiem. Jurku. Są rzeczy, o których naprawdę nie mam pojęcia. Zresztą to nie ja się spotkam i nie z tobą. A właściwie – nie tylko ja i nie tylko z tobą. Chodzi o całe światy. Spotkają się całe światy. Nasz i ich. Pamiętasz te słowa, którymi on zakończył swoje przemówienie na kongresie? „A jeśli przybysze do nas powrócą, to powrócą już jako istoty, które nas rozumieją, jako istoty wzbogacone o rozumienie nas, umiejące coś tam od nas przejąć i dać nam coś w zamian na wspólnej drodze ku udoskonaleniu się”. Niezgorzej to powiedział, stary!


I nagle coś się urwało. Poczułem nagle, że myśl moja jest od tej chwili niczym nie skrępowana.

– Możemy jechać – powiedziałem do Ziernowa. Wiedziałem, że mówię to drżącym głosem. Byleby on tego nie zauważył.

– A dlaczego właściwie o tym, czy ruszymy, ma decydować Anochin? – zapytał przekornie Diaczuk. Odpowiedział mu Ziernow. Ja nie miałem siły.

– Jeden tylko Anochin spośród trzech miliardów ludzi, którzy zamieszkują naszą Ziemię, ma w tej chwili kontakt z pozaziemską, a może nawet pozagalaktyczną cywilizacją. Cóż więc możemy zakomunikować ludzkości, Jurku? Czy mamy kontakt? Czy potrafimy go utrzymać?

– Utrzymamy go na wieki – powiedziałem.


***

Загрузка...