Interludium

Obu­dzi­ło go wra­że­nie, że ktoś po­chy­la się nad nim i szep­cze do ucha. Na­tręt­nym, bła­gal­nym, pod­szy­tym gnie­wem i roz­pa­czą gło­sem. Otwo­rzył oczy, w peł­ni roz­bu­dzo­ny, go­tów od­po­wie­dzieć na za­gro­że­nie, któ­re zni­kąd po­ja­wi­ło się w jego ło­dzi.

Alt­sin był sam. Po­wo­li wy­pu­ścił po­wie­trze z płuc i scho­wał wie­lo­ryb­ni­czy nóż do po­chwy. Zo­rza zni­kła i łódź su­nę­ła w ciem­no­ściach. Słoń­ce na­dal nie wze­szło, ale tu na Pół­no­cy noce były znacz­nie dłuż­sze niż w jego ro­dzin­nych stro­nach. Mi­nę­ło… są­dząc po ru­chu gwiazd na nie­bie, na pew­no wię­cej niż go­dzi­na czy dwie. Miał mnó­stwo szczę­ścia, że nie roz­bił ło­dzi na ja­kiejś krze. Ka­nał, któ­rym pły­nął, był już jed­nak tak sze­ro­ki, że Alt­sin nie do­strze­gał w ciem­no­ściach na­wet za­ry­sów lodu po bo­kach. Przy­szło mu do gło­wy, że być może same Bliź­nię­ta Mórz wspie­ra­ły ten po­tęż­ny prąd mor­ski, bo gniew Pani Lodu za­gra­żał sta­bil­no­ści na­tu­ral­nych cy­kli przy­ro­dy. To wła­ści­wie nie mia­ło dla nie­go więk­sze­go zna­cze­nia, choć bez wąt­pie­nia top­nie­ją­cy nie­mal w oczach lód znacz­nie uła­twiał po­dróż.

Się­gnął zmy­sła­mi w przód. Obiekt, któ­ry ści­gał, był le­d­wo wy­czu­wal­ny. Nie mógł na­wet okre­ślić, jak da­le­ko się znaj­du­je. Sto mil? Dwie­ście? Jego ślad, echo, był nie­wy­raź­ny i roz­my­ty.

Nie tak jak ten szept, któ­ry znów za­brzę­czał mu koło ucha.

„… i obie­cu­ję, że do koń­ca ży­cia nie tknę Woh­landz­kiej Prze­pa­lan­ki… ani Pie­przów­ki… ani na­lew­ki na mio­dzie mo­jej bab­ki. Sły­szysz? Ani łyka… Co mam, do cho­le­ry, jesz­cze zro­bić? Cze­go po­trze­bu­jesz, ty za­wzię­ty, dur­ny ku­ta­sie? Krwi? Mam so­bie uto­czyć krwi? Żeby cię za­do­wo­lić? Jak­bym, pier­dol­nię­ty skur­wie­lu, nie ro­bił tego przez całe ży­cie…”.

Zło­dziej uśmiech­nął się od ucha do ucha. To była mo­dli­twa… Ktoś tu­taj, po­śród lo­do­we­go pust­ko­wia, mo­dlił się do Re­agwy­ra. I to szcze­rze, nie bez­myśl­nie kle­pa­nym pa­cie­rzem, ale wkła­da­jąc w każ­de sło­wo tyle emo­cji, że aż pa­rzy­ło. Me­ekh mo­dlą­ce­go się był dość mięk­ki i ina­czej ak­cen­to­wa­ny niż w Pon­kee-Laa, ale zro­zu­mia­ły.

„… pa­mię­tasz tam­tą po­tycz­kę w Bren­ha­gen? Obie­ca­łem ci dwa ba­ra­ny w ofie­rze, jak prze­ży­ję. Do­sta­łeś je… Sam po­de­rżną­łem im gar­dła. Pa­mię­tasz? Pa­mię­tasz, łaj­zo? A może je­steś za­zdro­sny, bo on woli Byka…? No to co? Nie bądź taką za­sra­ną piz­dą! Twój brat to do­bry bóg dla straż­ni­ka. A ja… go nie zo­sta­wię… sły­szysz? Ja… Ges­sen Pancw, nie zo­sta­wię go… sły­szysz… to nie jest do­bra śmierć dla gó­ra­la… ku­ta­sie…”.

Ten czło­wiek umie­rał, do­tar­ło do Alt­si­na. Du­sza Ges­se­na opu­ści­ła już jed­ną nogą cia­ło, te­raz męż­czy­zna ma­ja­czył, ko­nał i dla­te­go jego mo­dli­twa tak re­zo­no­wa­ła z Mocą. I to jaka mo­dli­twa! O Mat­ko – uśmiech nie scho­dził z twa­rzy zło­dzie­ja – czło­wie­ka, któ­ry na zmia­nę pro­si swo­je­go boga o po­moc i wy­zy­wa go od pizd i ku­ta­sów, nie moż­na zo­sta­wić na śmierć.

Sku­pił się na tym szep­cie i na­gle od­niósł wra­że­nie, jak­by wśród ciem­no­ści po­ja­wi­ło się ja­kieś świa­tło, łuna, de­li­kat­niej­sza niż nie­śmia­ły wschód słoń­ca.

Skrę­cił w jej stro­nę. W mia­rę jak się zbli­żał, świa­tło bla­kło, ale on nie miał pro­ble­mów z wi­dze­niem w nocy.

Lu­dzie. Dwóch lu­dzi, któ­rzy z da­le­ka wy­glą­da­li, jak­by na­by­li cu­dow­ną umie­jęt­ność uno­sze­nia się na wo­dzie, i do­pie­ro gdy Alt­sin zna­lazł się bli­żej, do­strzegł, że tkwią na krze, a ra­czej na ka­wał­ku lodu wiel­ko­ści po­ło­wy jego ło­dzi, zbyt wą­tłym, by utrzy­mać się na po­wierzch­ni pod ich cię­ża­rem. Lód za­nu­rzał się już na kil­ka cali, więc męż­czyź­ni byli prze­mok­nię­ci i po­wo­li za­ma­rza­li. Je­den klę­czał, pod­trzy­mu­jąc na po­wierzch­ni gło­wę swo­je­go le­żą­ce­go bez przy­tom­no­ści to­wa­rzy­sza, i to wła­śnie on szep­tał w mrok mo­dli­twy.

No, no. Kto mówi, że cuda się nie zda­rza­ją?

Tyl­ko tego nie spieprz, ostu­dził wła­sny za­pał. Każ­da gwał­tow­niej­sza fala ze­pchnie ich z kry, a na­mok­nię­te ubra­nia po­cią­gną na dno. Po­wo­li.

Pod­pły­nął do męż­czyzn de­li­kat­nie, jak­by ich lo­do­wa tra­twa była ze szkła. Ten mo­dlą­cy się pod­niósł gło­wę, do­pie­ro gdy Alt­sin rzu­cił mu pę­tlę z ka­wał­ka rze­mie­nia. Był mło­dy, a ciem­na bro­da pod­kre­śla­ła bla­dość jego skó­ry. Na wi­dok aher­skiej ło­dzi z mni­chem na po­kła­dzie prze­rwał mam­ro­ta­nie mo­dlitw i otwo­rzył usta.

— Le­piej nic nie mów. Nie ma cza­su. Twój to­wa­rzysz żyje?

Nie mu­siał o to py­tać, wi­dział ży­cie tlą­ce się w nie­przy­tom­nym męż­czyź­nie, ale to było tak in­stynk­tow­ne, jak dra­pa­nie się po ugry­zie­niu ko­ma­ra. Kłam, uda­waj, nie po­ka­zuj, ile po­tra­fisz. Jesz­cze nie wy­my­ślił, jaką hi­sto­rią po­czę­stu­je tę dwój­kę, ale z pew­no­ścią nie po­wie im: „Je­stem kimś na kształt awen­de­ri Pana Bi­tew i usły­sza­łem wa­sze mo­dli­twy. Nie chcę cię stra­szyć, ale za na­zwa­nie mnie piz­dą i ku­ta­sem masz prze­rą­ba­ne”.

— Prze­łóż mu pę­tlę pod ra­mio­na­mi. Ostroż­nie. Do­brze. Po­wo­li, bez po­śpie­chu.

Kra dwu­krot­nie za­ko­ły­sa­ła się nie­bez­piecz­nie, gdy Ges­sen przy­wią­zy­wał swo­je­go to­wa­rzy­sza. Alt­sin za­bez­pie­czył ko­niec liny i rzu­cił mu dru­gi rze­mień za­koń­czo­ny pę­tlą.

— Te­raz ty. Prze­wiąż się. Słu­chaj, ta łódź jest bar­dzo lek­ka. Nie chcę ry­zy­ko­wać, że się prze­wró­ci. Ob­ró­cę ją dzio­bem i spró­bu­ję wcią­gnąć naj­pierw tego nie­przy­tom­ne­go, a póź­niej cie­bie. Naj­pew­niej w trak­cie na mo­ment wpad­nie­cie do wody. Nie pa­ni­kuj wte­dy. Ro­zu­miesz?

— Tak.

Przy­naj­mniej męż­czy­zna nie za­rzu­cał go głu­pi­mi py­ta­nia­mi.

— Do­brze. Naj­le­piej by­ło­by, gdy­byś ty zna­lazł się na jed­nej bur­cie, a on na dru­giej. Ale jak się nie uda, trud­no. Uwa­żaj, za­czy­nam.

Wio­sła na­resz­cie się przy­da­ły, ale zło­dziej nie był przy­go­to­wa­ny na na­głe szarp­nię­cie, któ­re omal nie prze­wró­ci­ło ło­dzi. Męż­czyź­ni byli cięż­cy, a na­mok­nię­te ubra­nia nie­mal po­dwa­ja­ły ich wagę. Alt­sin pod­pełzł na dziób, z nie­po­ko­jem ob­ser­wu­jąc, jak ten za­nu­rza się co­raz bar­dziej i bar­dziej. Bur­ty w tym miej­scu wy­sta­wa­ły nad wodę le­d­wo o dwa cale.

— Naj­pierw twój to­wa­rzysz. Je­śli dał­byś radę mi tro­chę po­móc…

Zła­pał nie­przy­tom­ne­go pod pa­chy, za­parł się… Wy­da­wa­ło się, że każ­dy cal wy­ła­nia­ją­cy się nad po­wierzch­nią po­dwa­ja wagę męż­czy­zny. Alt­sin czuł, jak krew ło­mo­cze mu w gło­wie, a oczy za­snu­wa czer­wo­na mgieł­ka. Ależ su­kin­syn był cięż­ki!

Pod­niósł się i z gar­dło­wym wrza­skiem wcią­gnął go do ło­dzi.

Nie mu­sisz tego ro­bić, wiesz? Przez ło­mot w uszach prze­bił się kpią­cy głos. Mo­żesz wy­cią­gnąć każ­de­go z nich w górę jed­ną ręką, dru­gą dra­piąc się po jaj­kach. Po co ten te­atr?

Wie­dział po co. Żeby nie mu­sieć roz­wa­żać za­bi­cia tych lu­dzi, gdy za­czną za­da­wać nie­bez­piecz­ne py­ta­nia. Za dużo pra­cy wkła­dał w to, żeby ich te­raz ura­to­wać.

Prze­su­nął nie­przy­tom­ne­go męż­czy­znę na rufę, sta­bi­li­zu­jąc łódź, więc z dru­gim po­szło mu ła­twiej. Choć tym ra­zem użył odro­bi­ny cza­rów, bo chy­ba padł­by mar­twy, pró­bu­jąc ko­lej­ny raz wy­tasz­czyć taki cię­żar na po­kład.

Ten męż­czy­zna też stra­cił przy­tom­ność, jak­by świa­do­mość ra­tun­ku od­cię­ła go od czer­pa­nych nie wia­do­mo skąd resz­tek sił.

Alt­sin wstał, wy­rów­nał od­dech, krót­kim cza­rem wy­su­szył swój ha­bit. Wcią­gnię­cie roz­bit­ków do ło­dzi to była do­pie­ro po­ło­wa ro­bo­ty. Te­raz cze­ka­ła go resz­ta.

* * *

Pły­nął na wschód z mak­sy­mal­ną pręd­ko­ścią, jaką ośmie­lił się roz­wi­nąć. Jak do tej pory qa­imu ra­dzi­ła so­bie za­ska­ku­ją­co do­brze, ale z pew­no­ścią nie skon­stru­owa­no jej do wy­ści­gów. Gdy pró­bo­wał tchnąć wię­cej wia­tru w ża­giel, cała kon­struk­cja za­czy­na­ła trzesz­czeć, a dziób nie­bez­piecz­nie po­chy­lał się do przo­du.

Słoń­ce świe­ci­ło mu nad gło­wą, grze­jąc przy­jem­nie i moc­no, choć wi­docz­ny na wscho­dzie wał chmur za­po­wia­dał wil­goć i pa­skud­niej­szą po­go­dę. A to tam wła­śnie Alt­sin zmie­rzał.

Cel jego po­dró­ży znacz­nie zwol­nił. Zło­dziej czuł go, jak­by wi­dział coś ką­tem oka. Zbli­żał się do nie­go i nie wie­dział, czy ma się cie­szyć, czy nie­po­ko­ić.

Obaj ura­to­wa­ni męż­czyź­ni le­że­li na dzio­bie, przy­kry­ci skó­rą mor­sa. Cen­na pe­le­ry­na z li­sich fu­ter grza­ła ich od dołu. Alt­sin ro­ze­brał obu do naga, za­wi­nął w je­dy­ne su­che rze­czy, ja­kie miał, po czym de­li­kat­nym tchnie­niem Mocy roz­grzał ich po­sła­nie.

Cie­ka­we, jak kie­dyś będą opo­wia­dać tę hi­sto­rię.

Cie­ka­we, czy kie­dy­kol­wiek będą ją opo­wia­dać.

Ży­cie znów udo­wad­nia­ło mu, że po­tę­ga, jaką po­siadł, jest cza­sa­mi gów­no war­ta.

Nie po­tra­fił ura­to­wać tych lu­dzi ma­gią. Nie miał od­po­wied­nich umie­jęt­no­ści. Mógł wal­czyć jak ni­g­dy przed­tem, przy­spie­szać swo­je ru­chy, aż sta­wa­ły się nie­wi­docz­ne dla zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, jed­nym pre­cy­zyj­nym cio­sem w ser­ce po­wa­lić śnież­ne­go niedź­wie­dzia albo ude­rze­niem Mocy roz­łu­py­wać kry. Ale je­śli cho­dzi o tych dwóch, mógł tyl­ko po­sta­rać się, by było im cie­pło. I tyle. Byli sil­ni, cze­pia­li się ży­cia jak małż ka­mie­nia, ale przez ostat­nie go­dzi­ny ża­den nie od­zy­skał przy­tom­no­ści.

Alt­sin nie ośmie­lił się eks­pe­ry­men­to­wać na nich z cza­ra­mi. Na myśl, że mógł­by pró­bo­wać spraw­dzić ma­gią, ja­kie od­nie­śli ob­ra­że­nia, ogar­niał go pu­sty śmiech. Po­tra­fił prze­pu­ścić przez ludz­kie cia­ło Moc, spo­pie­la­jąc je do szczę­tu, ale le­czyć? Na­pra­wiać uszko­dzo­ne or­ga­ny? Tchnąć ży­cie w umie­ra­ją­ce cia­ło? No­sił du­szę Bi­tew­nej Pię­ści, a ten su­kin­syn spe­cja­li­zo­wał się w czymś zu­peł­nie in­nym.

Bez­sil­ność ści­ska­ła go lo­do­wa­ty­mi pa­lu­cha­mi za gar­dło.

Zło­dziej wy­su­szył tyl­ko ich ubra­nia, wzo­ro­wa­ne, jak za­uwa­żył, na stro­jach ahe­rów. Fu­tra i skó­ry, choć zno­szo­ne, były nie­złej ja­ko­ści i chy­ba tyl­ko one po­zwo­li­ły im prze­żyć tak dłu­go na środ­ku mo­rza. Męż­czyź­ni mie­li przy so­bie noże, je­den pro­sty, dru­gi z dziw­nym, roz­sze­rza­ją­cym się i za­krzy­wia­ją­cym w przód ostrzem. Nie roz­po­zna­wał tej bro­ni. Ten, któ­ry przez cały czas był nie­przy­tom­ny, no­sił też na po­licz­kach i skro­niach za­wi­łe, nie­bie­skie i czar­ne ta­tu­aże.

Alt­sin spraw­dził je od­ru­cho­wo, lecz nie mia­ły w so­bie ma­gii, ot, zwy­kłe kla­no­we lub ro­do­we ozdo­by, tak po­pu­lar­ne na Pół­no­cy. Mó­wi­li w me­ekhu… no­si­li miej­sco­we stro­je… Wnio­sek na­su­wał się sam. Po­cho­dzi­li stąd. Z tego świa­ta. Ale kim, do cho­le­ry, byli? My­śli­wy­mi, któ­rzy za­pę­dzi­li się za da­le­ko na lód w po­szu­ki­wa­niu zdo­by­czy? Ale w mo­dli­twie, któ­ra go do nich przy­wio­dła, wspo­mnia­no o ja­kiejś po­tycz­ce, o ofia­rach dla Pana Bi­tew i o Se­tre­nie-Byku.

Za dużo su­ge­stii żoł­nier­skie­go ży­cia było w tych sło­wach.

Co to mo­gło zna­czyć?

Im­pe­rium prze­su­wa­ło od­dzia­ły na Pół­noc, czuł je na prze­łę­czy… Cho­le­ra, gu­bie­nie się w do­my­słach było ostat­nią rze­czą, na jaką miał w tej chwi­li ocho­tę. Je­śli prze­ży­ją, sami mu po­wie­dzą, kim są.

No, chy­ba że z wła­snych po­wo­dów po­czę­stu­ją go ja­kąś wy­my­ślo­ną ba­jecz­ką. Pra­wie się uśmiech­nął na tę myśl.

Tchnął jesz­cze odro­bi­nę Mocy, ogrze­wa­jąc po­sła­nie. Zdą­żył już wy­my­ślić pięk­ną hi­sto­ryj­kę o so­bie, kim jest, cze­go szu­ka na tych wo­dach w aher­skiej ło­dzi, dla­cze­go nie ma nic do je­dze­nia ani pi­cia. Od dłuż­sze­go cza­su nie my­ślał ani o jed­nym, ani o dru­gim, a to był błąd. Mógł znieść wię­cej niż zwy­kły czło­wiek, ale wię­cej nie ozna­cza­ło nie­skoń­cze­nie wie­le.

Pod wie­czór słoń­ce scho­wa­ło się za chmu­ry i po raz pierw­szy od dłuż­sze­go cza­su po­czuł zim­no. Znów zbyt dłu­go ko­rzy­stał z Mocy i do­pa­dło go znu­że­nie, a na do­da­tek jego cia­ło zu­ży­ło już więk­szość ener­gii. Gdy­by dało się ma­gią pod­trzy­my­wać ży­cie w śmier­tel­nym cie­le, jed­no­cze­śnie wy­ko­rzy­stu­jąc je jako ka­nał dla Mocy, nie­któ­rzy cza­row­ni­cy zmie­ni­li­by się w pół­bo­gów. Pra­wa rzą­dzą­ce Wszech­rze­czą nie ro­bi­ły wy­jąt­ków dla ni­ko­go.

Na­rzu­cił na grzbiet kurt­kę jed­ne­go z ura­to­wa­nych, na­cią­gnął na gło­wę pod­szy­ty fu­trem kap­tur. Od razu le­piej.

Roz­parł się wy­god­niej na ru­fie, przy­mknął oczy.

Tyl­ko kil­ka mi­nut od­po­czyn­ku i bę­dzie jak nowo na­ro­dzo­ny.

Загрузка...