Rozdział 12

Mo­dli­twę o do­bry dzień prze­rwa­ło pu­ka­nie do drzwi.

— Pani?

Wszy­scy w pa­ła­cu wie­dzie­li, że do jej oso­bi­stych kom­nat nie na­le­ży wcho­dzić bez za­pro­sze­nia. Na­dal była wo­jow­nicz­ką Is­sa­ram.

— Za­raz. — Po­chy­li­ła gło­wę i spo­koj­nie do­koń­czy­ła sło­wa skie­ro­wa­ne do Wiel­kiej Mat­ki.

Po czym po­pra­wia­jąc chaf­fdę, sta­nę­ła za sto­łem. Wie­dzia­ła, że nie może to być nikt obcy, ale i tak po­ło­ży­ła dło­nie na rę­ko­je­ściach tal­he­rów. Ufaj lu­dziom, lecz nie bar­dziej niż so­bie sa­mej.

— Wejść.

Mło­da słu­żą­ca zaj­rza­ła ostroż­nie i do­pie­ro gdy mia­ła pew­ność, że twarz De­any chro­ni ek­cha­ar, prze­kro­czy­ła próg. De­ana roz­po­zna­ła ją od razu. To ta od gi­zar­my, Lo­ila. Tym ra­zem uzbro­iła się na szczę­ście w lek­ką sza­blę, choć pas, na któ­rym wi­sia­ła broń, był zbyt luź­ny, więc po­chwa obi­ja­ła się dziew­czy­nie gdzieś w oko­li­cach ko­la­na.

— Przy­szły, pani. Wszyst­kie trzy.

Wszyst­kie trzy… Spo­dzie­wa­ła się, że przy­naj­mniej jed­na od­mó­wi. Ale han­del stał w miej­scu, tyl­ko nie­licz­ne ka­ra­wa­ny po­wę­dro­wa­ły na pół­noc, więc dla Is­sa­ram każ­dy mie­dziak się li­czył. A ona by­naj­mniej nie pro­po­no­wa­ła za­pła­ty mie­dzia­ka­mi.

— Gdzie cze­ka­ją?

— W Ogro­dzie Żół­tej Li­lii, jak ka­za­łaś, pani.

— Do­brze. Pój­dę do nich, a ty zo­stań przy księ­ciu.

Dziew­czy­na za­mru­ga­ła, za­kło­po­ta­na.

— Czy…

— Nie, Lo­ila, dam so­bie radę. A, wie­czo­rem udaj się do pa­ła­co­we­go zbroj­mi­strza, niech po­pra­wi ci ten pas. Nie zdo­łasz szyb­ko wy­cią­gnąć sza­bli, jak bę­dzie się tak ni­sko maj­tać.

Dziew­czy­na za­czer­wie­ni­ła się i dy­gnę­ła.

— Tak, pani.

Spo­tka­nie mia­ło się od­być w czę­ści pa­ła­cu znaj­du­ją­cej się poza Do­mem Ko­biet. De­ana uzna­ła, że to od­po­wied­nie miej­sce. Jesz­cze nie do­peł­nio­no wszyst­kich for­mal­no­ści i nie zło­żo­no przy­siąg, więc ostroż­ność nie była prze­sa­dzo­na. Póki nie zo­sta­ną za­war­te od­po­wied­nie umo­wy, nie wpu­ści tych ko­biet do pry­wat­nych kom­nat.

Ogród był kwa­dra­tem o boku pięć­dzie­się­ciu jar­dów, wy­sy­pa­nym drob­ny­mi, bia­ły­mi ka­my­ka­mi. Po­środ­ku usy­tu­owa­no owal­ne oczko wod­ne po­ro­śnię­te li­lia­mi, żół­ty­mi oczy­wi­ście, choć o tej po­rze dnia więk­szość kwia­tów nie zdą­ży­ła jesz­cze otwo­rzyć płat­ków.

Za­pro­szo­ne ko­bie­ty cze­ka­ły przy sa­dzaw­ce. Dwie sta­ły w swo­bod­nych po­zach, trze­cia przy­sia­dła na brze­gu i mo­czy­ła dłoń w wo­dzie. De­ana za­trzy­ma­ła się przy wej­ściu i ob­ser­wo­wa­ła je, ukry­ta w cie­niu. Dwie sto­ją­ce to były g’lar­ry­ski, a ob­my­wa­ją­ca rękę po­cho­dzi­ła z s’ha­ihy­rów. Oba ple­mio­na miesz­ka­ły na za­chod­nich zie­miach Is­sa­ram, więc mię­dzy nimi a d’yahir­ra­mi De­any nie było żad­nych krwa­wych wa­śni.

A to waż­ne, bo prze­cież De­ana za­mie­rza­ła im po­wie­rzyć bez­pie­czeń­stwo swo­je­go domu.

G’lar­ry­ski ubie­ra­ły się w luź­ne sza­ty, któ­rych głów­ną czę­ścią była się­ga­ją­ca po­ło­wy ły­dek chaf­fda, od­sła­nia­ją­ca ra­mio­na, szy­ję i spo­ry de­kolt. Ich ek­cha­ary przy­po­mi­na­ły za­sło­ny no­szo­ne przez wie­le miej­sco­wych ko­biet, a gło­wy zdo­bi­ły skom­pli­ko­wa­ne, wie­lo­ko­lo­ro­we tur­ba­ny. W prze­ci­wień­stwie do tej dwój­ki ko­bie­ta z s’ha­ihy­rów wy­glą­dem i stro­jem przy­po­mi­na­ła mło­de­go chło­pa­ka: drob­na i szczu­pła, w spodniach z lnu bar­wio­ne­go na spra­ny brąz i luź­nej, sza­rej ko­szu­li z dłu­gi­mi rę­ka­wa­mi. Jej za­sło­na na twarz przy­po­mi­na­ła wo­rek z wstaw­ką z ażu­ro­wej tka­ni­ny na wy­so­ko­ści oczu, prze­wią­za­ny na czo­le ka­wał­kiem sznur­ka. To ple­mię, miesz­ka­ją­ce na za­cho­dzie pu­sty­ni, na sa­mym skra­ju rdzen­nych ziem Is­sa­ram, nie sły­nę­ło ani z barw­nych szat, ani z za­mi­ło­wa­nia do zdo­bień. Ich te­re­ny po­zba­wio­ne były też ka­mien­nych afra­agr, więc żyli i miesz­ka­li jak więk­szość pu­styn­nych ko­czow­ni­ków, pro­wa­dząc sta­da po nie­go­ścin­nej zie­mi i wę­dru­jąc od oazy do oazy. Za to lata walk z no­ma­da­mi uczy­ni­ły z s’ha­ihy­rów naj­lep­szych łucz­ni­ków i mi­strzów włócz­ni wśród ro­da­ków De­any. Oraz nie­zrów­na­nych jeźdź­ców. Na­wet nie­któ­rzy wo­jow­ni­cy d’yahir­rów po­dró­żo­wa­li na za­chód, by spę­dziw­szy kil­ka mie­się­cy na wę­drów­kach po pu­sty­ni, pod­pa­trzyć sztu­kę wal­ki włócz­nią, lan­cą i oszcze­pem oraz łucz­ni­czy kunszt tego ple­mie­nia.

Te­raz też szczu­pła wo­jow­nicz­ka po­ło­ży­ła so­bie na ko­la­nach dłu­gą na sześć stóp włócz­nię, a gię­ty łuk i koł­czan pe­łen strzał opar­ła o cem­bro­wa­nie oczka wod­ne­go. Kie­dy się po­zna­ły, przed­sta­wi­ła się jako Rash y’Wan­nu, a mę­skie imię nie dzi­wi­ło, bo pu­styn­ne sto­krot­ki wy­ha­fto­wa­ne na man­kie­tach i przy koł­nie­rzu jej ko­szu­li oznaj­mia­ły wszyst­kim, że była Za­przy­się­żo­ną Dzie­wi­cą. Jako pięt­na­sto­lat­ka zło­ży­ła ślu­by, że ni­g­dy nie za­zna męż­czy­zny, tak jak zna­ją go inne ko­bie­ty, że bę­dzie dla swo­jej mat­ki i ojca sy­nem, a dla współ­ple­mień­ców bra­tem, ku­zy­nem, przy­ja­cie­lem. Zmie­ni­ła imię, za­ło­ży­ła mę­ski strój i ofi­cjal­nie prze­sta­ła być dziew­czy­ną. Wschod­nie ple­mio­na kul­ty­wo­wa­ły w ten spo­sób zwy­cza­je prze­ję­te od nie­ist­nie­ją­cych już pu­styn­nych lu­dów, ale po­nie­waż Przy­się­ga Dzie­wi­cy w ża­den spo­sób nie ko­li­do­wa­ła z Pra­wa­mi Ha­ru­die­go, ni­ko­mu to nie prze­szka­dza­ło.

W ka­ra­wan­se­ra­ju De­ana roz­ma­wia­ła z wo­jow­nicz­ką prze­szło go­dzi­nę i wie­dzia­ła, że wor­ko­wa­ta za­sło­na skry­wa twarz pięć­dzie­się­cio­let­niej we­te­ran­ki pu­styn­nych wy­praw, od prze­szło trzy­dzie­stu lat wę­dru­ją­cej naj­trud­niej­szy­mi szla­ka­mi Tra­va­hen. Na do­da­tek – co było dla niej znacz­nie waż­niej­sze, pas opi­na­ją­cy ta­lię łucz­nicz­ki miał ko­lor przy­bru­dzo­nej bie­li.

Mi­strzy­ni włócz­ni w wal­ce była war­ta trzech męż­czyzn. Albo i pię­ciu.

Dwie po­zo­sta­łe ko­bie­ty uzbra­ja­ły się bar­dziej kla­sycz­nie. Wyż­sza, któ­ra ka­za­ła się na­zy­wać Am­wer cór­ka Pa­wal­li, wła­da­ła dłu­gą, wschod­nią sza­blą, bar­dzo po­dob­ną do roz­po­wszech­nio­nych na Da­le­kim Po­łu­dniu szam­szi­rów. Niż­sza, ale za to sze­ro­ka w ra­mio­nach jak za­pa­śnik, przed­sta­wi­ła się jako Bah­me­ria s’Tal­lar. Uzbro­jo­na była w yphir o klin­dze nie­co dłuż­szej niż broń uży­wa­na w ple­mie­niu De­any i w prze­ci­wień­stwie do zwy­cza­jów d’yahir­rów broń nie była no­szo­na na ple­cach, lecz ob­cią­ża­ła jej ta­lię. De­ana za­czerp­nę­ła in­for­ma­cji o tych dwóch, obie od dzie­się­ciu lat naj­mo­wa­ły się jako ochro­na ka­ra­wan, za­wsze jako para, za­wsze za staw­kę taką samą, jaką pła­co­no męż­czy­znom. Dziew­czy­ny mia­ły po­czu­cie wła­snej war­to­ści i po­tra­fi­ły za­dbać o swo­je in­te­re­sy. No i były roz­sąd­ne, bo przy­ję­ły jej pro­po­zy­cję, za­miast tra­cić czas i pie­nią­dze w ka­ra­wan­se­ra­ju.

Wy­ło­ni­ła się z ocie­nio­ne­go wej­ścia nie­spiesz­nie, szu­ra­jąc no­ga­mi, by jej na­dej­ście po­prze­dzał grze­chot ka­my­ków. To była taka… nie­pi­sa­na uprzej­mość; gdy uzbro­jo­ny zbli­żasz się do trzech wo­jow­ni­czek Is­sa­ram, pil­nuj, by nie po­ja­wić się przed nimi znie­nac­ka.

Chy­ba że ci spiesz­no przed ob­li­cze Mat­ki.

Bah­me­ria i Am­wer po­wi­ta­ły ją lek­ki­mi ukło­na­mi, bez szcze­gól­nej uni­żo­no­ści, ale od razu usta­la­ją­cy­mi ich wza­jem­ne re­la­cje. De­ana chcia­ła je wy­na­jąć do ochro­ny swo­je­go domu, one były go­to­we na taką służ­bę, więc układ straż­nik–pan na­ka­zy­wał pew­ną dozę sza­cun­ku.

Rash y’Wan­nu za­rzu­ci­ła so­bie koł­czan na ra­mię, jed­ną ręką pod­nio­sła łuk, dru­gą włócz­nię i sta­nę­ła bez ru­chu w po­zie wy­ra­ża­ją­cej co naj­wy­żej uprzej­me za­in­te­re­so­wa­nie. Wie­dzia­ła, po co ją tu za­pro­szo­no, ale z kimś no­szą­cym bia­ły pas ne­go­cju­je się ina­czej niż ze zwy­kłą sza­blą do wy­na­ję­cia.

De­ana uśmiech­nę­ła się pod ek­cha­arem. Już w cza­sie roz­mo­wy w ka­ra­wan­se­ra­ju Rash była trud­na w kon­tak­cie, oschła i dzi­ka. Ale za­pła­ta, jaką jej za­pro­po­no­wa­no, naj­wy­raź­niej na­wet dla dum­nej wo­jow­nicz­ki oka­za­ła się nie do po­gar­dze­nia. De­ana po­pra­wi­ła też lek­ko pas z tal­he­ra­mi, tak, by wy­ko­na­ne z bia­łej skó­ry po­chwy na­le­ży­cie się za­pre­zen­to­wa­ły.

— Dzię­ku­ję, że przy­szły­ście. Spra­wi­ły­ście mi tym ogrom­ną ra­dość.

Ode­zwa­ła się w naj­bar­dziej sztyw­nym wa­rian­cie k’is­sa­ri, uży­wa­nym, gdy ne­go­cjo­wa­no kon­trak­ty i umo­wy mię­dzy róż­ny­mi ple­mio­na­mi. Is­sa­ram za­miesz­ki­wa­li tak wie­le miejsc i kon­tak­to­wa­li się z tak wie­lo­ma lu­da­mi, że nie­któ­re lo­kal­ne gwa­ry i dia­lek­ty sta­wa­ły się z cza­sem trud­no zro­zu­mia­łe dla współ­ple­mień­ców. Więc tę pier­wot­ną od­mia­nę ich ję­zy­ka pie­lę­gno­wa­li wszy­scy Pie­śnia­rze Pa­mię­ci oraz ci, któ­rzy wę­dro­wa­li po świe­cie. To uła­twia­ło kon­tak­ty. No i jesz­cze jed­na spra­wa. De­ana mo­gła spo­koj­nie za­ło­żyć, że nikt w pa­ła­cu nie znał ję­zy­ka Is­sa­ram. Choć­by po to war­to było je za­trud­nić. Żeby po­roz­ma­wiać na do­wol­ny te­mat bez oba­wy pod­słu­cha­nia.

— Wi­dzę, że opo­wie­ści mó­wi­ły praw­dę — łucz­nicz­ka ode­zwa­ła się pierw­sza, po­praw­nie, choć szorst­ko, dziw­nie uci­na­jąc gło­ski.

— Opo­wie­ści?

— Bia­łe po­chwy. Mi­strzy­ni sza­bel. Lu­dzie opo­wia­da­li, że no­si­łaś ta­kie, gdy za­bi­łaś Sza­fi­ro­wy Miecz Trzcin. Po­win­naś je za­brać ze sobą, gdy roz­ma­wia­ły­śmy w ka­ra­wan­se­ra­ju.

— Nie mam zwy­cza­ju kłuć lu­dzi w oczy bie­lą na po­chwach. Nie­któ­rzy mo­gli­by to uznać za pró­bę za­stra­sze­nia.

— Kto mówi o stra­chu, dziew­czy­no.

To na­głe i pro­tek­cjo­nal­ne „dziew­czy­no” ubo­dło De­anę bar­dziej, niż się spo­dzie­wa­ła. Przez mo­ment, do­słow­nie dwa ude­rze­nia ser­ca, roz­wa­ża­ła, czy może to zi­gno­ro­wać. Ale je­śli zro­bi to te­raz, bę­dzie mu­sia­ła igno­ro­wać set­kę ta­kich szpil dzien­nie. A poza tym… ćwi­cze­nia z wid­mo­wy­mi prze­ciw­ni­ka­mi już daw­no jej się znu­dzi­ły.

— A kto pierw­szy ko­men­tu­je ko­lor śmier­ci? Wi­dzę twój pas, ale czy na­praw­dę mam mu się po­kło­nić? Czy to tyl­ko „zim­ne ko­ra­le” peł­zną po pia­sku?

Sto­ją­ce nie­co z tyłu wo­jow­nicz­ki za­szem­ra­ły, unio­sły szyb­ko otwar­te dło­nie na wy­so­kość twa­rzy i cof­nę­ły się o dwa kro­ki. To nie na­sza spra­wa, ni­cze­go nie pod­wa­ża­my, w nic się nie wtrą­ca­my.

„Zim­ne ko­ra­le”. De­ana sama za­ło­ży­ła je kie­dyś na szy­ję, od­po­wia­da­jąc na głu­pie wy­zwa­nie ku­zy­nów i ku­zy­nek. Wśród se­tek ga­tun­ków węży peł­za­ją­cych po pu­sty­niach dwa były szcze­gól­nie nie­bez­piecz­ne. Pierw­szy, bran­so­let­nik pur­pu­ro­wy, był jed­nym z naj­bar­dziej ja­do­wi­tych ga­dów, ja­kie zna­no. Jego cia­ło po­kry­wa­ły pasy w naj­róż­niej­szych od­cie­niach czer­wie­ni, od ciem­nej bar­wy za­schnię­tej krwi po ja­sną czer­wień skal­nych ma­ków. Jego uką­sze­nie po­wo­do­wa­ło naj­pierw po­twor­ny ból, po­tem obrzęk, dusz­no­ści, drgaw­ki i wresz­cie śmierć, z krwa­wym po­tem zra­sza­ją­cym na ko­niec twarz. U do­ro­słe­go, zdro­we­go męż­czy­zny wszyst­ko to trwa­ło kil­ka go­dzin. U dziec­ka cza­sem dwa kwa­dran­se.

Dru­gim wę­żem współ­od­po­wie­dzial­nym za wie­le zgo­nów była zu­peł­nie nie­ja­do­wi­ta stru­żan­ka krwa­wa. Ta da­le­ka ku­zyn­ka bran­so­let­ni­ka na pierw­szy rzut oka wy­da­wa­ła się do nie­go po­dob­na jak je­den tal­her De­any do dru­gie­go. Tyl­ko że bran­so­let­nik miał za­wsze pa­rzy­stą licz­bę pa­sów na cie­le, a ona nie­pa­rzy­stą. Jej winą zaś było to, że dzie­ciar­nia Is­sa­ram uwiel­bia­ła idio­tycz­ne wy­zwa­nia, w tym chy­ba naj­po­pu­lar­niej­sze: znajdź stru­żan­kę, złap, za­łóż so­bie na szy­ję, niech ople­cie ją ni­czym zim­ne ko­ra­le. Trud­no po­li­czyć, ile pa­sów ma wąż ucie­ka­ją­cy przed tobą po pia­sku, ła­two się po­my­lić w li­cze­niu, gdy trzy­ma się w ręku wście­kle wi­ją­cą się ga­dzi­nę. Cięż­ko się umie­ra, gdy za­ło­ży­łeś so­bie na szy­ję bran­so­let­ni­ka, któ­re­go kły za­wie­ra­ją jad zdol­ny po­wa­lić ko­nia. Tak, stru­żan­ka była od­po­wie­dzial­na za wie­le śmier­ci, bo w cza­sie głu­pich za­baw my­lo­no ją z ja­do­wi­tym krew­nia­kiem.

Ale nie o to cho­dzi­ło w sło­wach De­any. Ona udo­wod­ni­ła już swo­je pra­wo do bie­li na po­chwach, po­ko­nu­jąc na scho­dach Świą­ty­ni Ognia Ka’eli­ru – Sza­fi­ro­wy Miecz Domu Trzcin i jego dwóch po­moc­ni­ków. O tym po­je­dyn­ku opo­wia­da­no już wszę­dzie na Da­le­kim Po­łu­dniu. Na­to­miast wszy­scy Is­sa­ram wie­dzie­li, że stru­żan­ka uda­je ko­goś, kim nie jest, by nie paść ofia­rą dra­pież­nych pta­ków, pu­styn­nych li­sów lub in­nych węży. Była spryt­na, za co ją sza­no­wa­no, ale jed­no­cze­śnie zu­peł­nie nie­groź­na. Czy więc Rash y’Wan­nu no­si­ła bia­ły pas jak ten nie­groź­ny wąż swo­je, czer­wo­ne? Bar­dzo do­bry wo­jow­nik, nie­bę­dą­cy jed­nak praw­dzi­wym mi­strzem, nie­po­tra­fią­cy przy­wo­ły­wać transu kha­an’s na za­wo­ła­nie, mógł­by poza afra­agra­mi Is­sa­ram całe lata uda­wać ko­goś, kim nie jest, żą­da­jąc wyż­szych cen za swo­je usłu­gi i ta­nią sztucz­ką na­peł­nia­jąc ser­ca wro­gów stra­chem.

Tym jed­nym wspo­mnie­niem o „zim­nych ko­ra­lach” De­ana pod­wa­ży­ła pra­wo tej ko­bie­ty do no­sze­nia bia­łe­go pasa.

Dla­cze­go nie? Tę­sk­ni­ła do szczę­ku bro­ni.

Uśmiech­nę­ła się i po­ło­ży­ła dło­nie na rę­ko­je­ściach sza­bel.

Star­sza Is­sa­ram ski­nę­ła lek­ko gło­wą, bez po­śpie­chu odło­ży­ła na zie­mię koł­czan i łuk.

— Masz ra­cję. Zgrze­szy­łam py­chą, na­zy­wa­jąc cię dziew­czy­ną, jak­byś była moją młod­szą, przy­głu­pią krew­ną. Je­śli po­ło­wa z tego, co mó­wią o two­im po­je­dyn­ku, jest praw­dą, po­win­nam od­ciąć so­bie swój głu­pi ję­zyk. Ale te­raz — unio­sła włócz­nię, a ta za­mie­ni­ła się nad jej gło­wą w fur­ko­czą­cy dysk — sło­wa już wy­le­cia­ły, a ja nie będę ich ła­pać i po­ły­kać z po­wro­tem. Spraw­dzi­my się?

De­ana po­czu­ła ra­do­sne dud­nie­nie krwi w skro­niach. Trans był tuż obok, cze­kał na we­zwa­nie jak sta­ry przy­ja­ciel. Rę­ko­je­ści tal­he­rów zda­wa­ły się skom­leć o do­tyk jej dło­ni. Po­zo­sta­wa­ła jesz­cze jed­na spra­wa.

— No­szę dziec­ko pod ser­cem.

— Wiem. Będę uwa­żać na twój brzuch. Z ko­lei ty, je­śli­byś mo­gła, uwa­żaj na moją twarz. Do tej pory nie za­ro­bi­łam na niej żad­nej bli­zny, wo­la­ła­bym, by tak po­zo­sta­ło.

— Dob…

Rash sko­czy­ła ku De­anie, a jej włócz­nia za­to­czy­ła krąg i wy­strze­li­ła w przód ni­czym ata­ku­ją­ca żmi­ja.

Sza­ble Pani Pło­mie­ni zna­la­zły się w jej dło­niach, za­nim tam­ta zro­bi­ła dwa kro­ki. Lewy tal­her mu­snął lek­ko grot włócz­ni, le­ciu­teń­ko, tyle tyl­ko, by od­bić go w bok, pra­wy przy­go­to­wał się na pa­ra­dę, bo prze­cież ten prze­wi­dy­wal­ny atak mu­siał za­wie­rać w so­bie ja­kiś pod­stęp.

Za­wie­rał. Dru­gi ko­niec włócz­ni ude­rzył od dołu, mie­rząc w ko­la­no De­any. Krok w tył, i jesz­cze je­den, gdy grot śmi­gnął ku jej twa­rzy – po­czu­ła cień roz­ba­wie­nia, w koń­cu umó­wi­ły się, że będą uwa­żać na ob­li­cze tyl­ko jed­nej z nich – i skon­tro­wa­ła.

Trans przy­szedł, sama nie wie­dzia­ła kie­dy. Na­gle prze­sta­ła czuć cię­żar sza­bel w dło­niach, chro­po­wa­tą nie­rów­ność ka­mie­ni­ste­go pod­ło­ża, opór, jaki zwy­kle sta­wia cia­ło zmu­sza­ne do eks­tre­mal­ne­go wy­sił­ku. Za­mie­ni­ła się w wodę, w wiatr. Pły­nę­ła i le­cia­ła.

I dla­te­go za­uwa­ży­ła, że jej prze­ciw­nicz­ka też się­gnę­ła po kha­an’s.

Po­win­na po­czuć coś w ro­dza­ju dumy: je­śli star­szy, bar­dziej do­świad­czo­ny mistrz wzy­wa trans bi­tew­ny w tym sa­mym mo­men­cie co ty, to zna­czy, że sza­nu­je i do­ce­nia two­je umie­jęt­no­ści, że uzna­je cię za rów­ne­go so­bie, mimo prze­wa­gi wie­ku i więk­szej licz­by sto­czo­nych walk. Ale na dumę przyj­dzie czas póź­niej, te­raz jest wal­ka, cios za cio­sem, unik za uni­kiem. Szyb­ciej! Jesz­cze szyb­ciej! Skró­cić dy­stans! Dłu­ga na sześć stóp włócz­nia to broń po­zwa­la­ją­ca trzy­mać prze­ciw­ni­ka na od­le­głość, da­ją­ca prze­wa­gę na­wet w po­je­dyn­ku z kimś uzbro­jo­nym w gre­sth – dwu­ręcz­ny miecz do wal­ki z kon­ni­cą, więc krót­kie sza­ble De­any mu­szą być szyb­sze, a ona musi przeć do przo­du, musi ata­ko­wać, nie może po­zwo­lić tam­tej ode­rwać się i od­sko­czyć.

Jesz­cze szyb­ciej!

Star­sza wo­jow­nicz­ka pa­ro­wa­ła wszyst­kie cio­sy, te z góry, z dołu, po sko­sie. Jej włócz­nia, mimo że cięż­ka, oćwie­ko­wa­na po sam grot, tań­czy­ła lek­ko jak trzcin­ka. Przez kil­ka chwil obie wy­glą­da­ły jak oto­czo­ne pół­przej­rzy­sty­mi za­sło­na­mi – De­ana sre­brzą­cą się zim­ną sta­lą, Rash ma­to­wą jak drew­no, z któ­re­go wy­ko­na­no drzew­ce jej bro­ni – i tyl­ko to­wa­rzy­szą­cy im co­raz szyb­szy, me­ta­licz­ny brzęk oznaj­miał wszyst­kim wo­kół, że to nie za­ba­wa ani ku­glar­ska sztucz­ka, lecz praw­dzi­wa wal­ka.

De­ana uśmie­cha­ła się pod ek­cha­arem, sze­ro­ko, jak nie uśmie­cha­ła się od wie­lu dni, wy­peł­nio­nych pró­ba­mi za­pa­no­wa­nia nad cha­osem w księ­stwie i opie­ką nad La­we­ne­re­sem. A po­nie­waż trans kha­an’s nie­sie wła­sne dary, a jed­nym z nich jest naj­peł­niej­sze zro­zu­mie­nie prze­ciw­ni­ka, była pew­na, że star­sza wo­jow­nicz­ka też się uśmie­cha. Obie tego po­trze­bo­wa­ły, jed­na, by za­po­mnieć o kło­po­tach, dru­ga, by przy­po­mnieć so­bie, jak to jest sta­nąć na­prze­ciw rów­no­rzęd­ne­go prze­ciw­ni­ka i udo­wod­nić, tak­że sa­mej so­bie, ile jest się war­tą.

I obie po­ję­ły w jed­nej chwi­li, że to De­ana wy­gra ten po­je­dy­nek. Była dwu­krot­nie młod­sza, szyb­sza i bar­dziej wy­trzy­ma­ła. No i była w cią­ży w cza­sie, gdy jej cia­ło osią­gnę­ło szczyt swo­ich moż­li­wo­ści, a do­świad­cze­nie star­szej wo­jow­nicz­ki nie mo­gło tych prze­wag zrów­no­wa­żyć. Za mo­ment zła­mie obro­nę, a jej tal­he­ry po­sma­ku­ją krwi.

Wy­star­czy.

Prze­rwa­ła atak w tej sa­mej chwi­li, gdy jej prze­ciw­nicz­ka od­sko­czy­ła, trzy­ma­jąc włócz­nię w po­zy­cji obron­nej. De­ana też cof­nę­ła się dwa kro­ki i scho­wa­ła sza­ble do po­chew. Przez ude­rze­nie, może dwa ude­rze­nia ser­ca, nim trans za­czął ją opusz­czać, re­je­stro­wa­ła wszyst­ko ze zdwo­jo­ną uwa­gą, ko­lor ka­my­ków na dzie­dziń­cu, la­zur wody w sa­dzaw­ce, wy­ra­ża­ją­cy wię­cej niż ty­siąc słów po­dziw na­ma­cal­nie wręcz pro­mie­niu­ją­cy od Am­wer cór­ki Pa­wal­li i Bah­me­ri s’Tal­lar.

Będą o tym opo­wia­dać na­wet za dwa­dzie­ścia lat.

— Wy­bacz moje sło­wa, mi­strzy­ni. — De­ana skło­ni­ła gło­wę przed Rash y’Wan­nu. — Je­steś szkar­łat­ną śmier­cią wy­grze­wa­ją­cą się na pia­sku.

Tam­ta za­sa­lu­to­wa­ła jej krót­ko bro­nią, po czym od­wró­ci­ła włócz­nię i wbi­ła ją ener­gicz­nie w zie­mię. Wi­dać było, że cięż­ko od­dy­cha, ale De­ana wie­dzia­ła, że na­dal się uśmie­cha.

Tal­he­ry cię ko­cha­ją — wy­dy­sza­ła. — Mi­nę­ło spo­ro cza­su, od­kąd ktoś zmu­sił mnie do ta­kiej obro­ny.

Kom­ple­ment wy­ma­gał grzecz­nej od­po­wie­dzi.

— Mi­nę­ło spo­ro cza­su, od­kąd nie po­tra­fi­łam zła­mać czy­jejś obro­ny. Czy przyj­miesz moją pro­po­zy­cję? Zo­sta­niesz straż­nicz­ką mego domu? I na­uczy­ciel­ką?

— Na­uczy­ciel­ką? — Rash za­śmia­ła się krót­ko, ostro. — Chcesz, bym cię cze­goś uczy­ła? Cie­bie?

De­ana po­krę­ci­ła gło­wą.

— Nie mnie. Ale za­pew­niam, że znaj­dę ci wie­le pil­nych uczen­nic. Wam też — zwró­ci­ła się do po­zo­sta­łej dwój­ki. — Je­śli tyl­ko za­wrze­my umo­wę.

Загрузка...