Głupi ludzie powiadają, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Nie, jeśli na świecie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, ład i porządek. Lecz mądrzy mówią, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a sprawiedliwość i ład istnieją tylko tam, gdzie ludzie są dość rozsądni i silni, by je pielęgnować.
Nazywał się Grest i gdy zabrano go do ahyry, miał zaledwie pięć lat. Oficer Słowików zwrócił na niego uwagę, bo chłopiec bez strachu kręcił się po stajni między końmi właściciela, pomagając ile sił w rękach. A konie najwyraźniej go lubiły. Pan Gresta wspomniał Słowikowi, że ma jeszcze jednego takiego samego malca, ale oficer machnął ręką. Był zmęczony i spragniony, nie chciał tracić czasu na ocenianie kolejnego gówniarza. Kilka srebrnych monet zmieniło więc właściciela, podpisano umowę i tego samego dnia zasmarkany i przerażony Grest znalazł się w pokoju z dwudziestoma innymi Pisklętami.
Wszystkiego tam było mało. Mało sienników i koców na noc, mało jedzenia, mało ubrań. Gdyby wiedział coś o Strofach wychowania – liczącym kilkaset lat podręczniku szkolenia Rodu Słowika – rozpoznałby zapewne treść pierwszego rozdziału Oddzielić wróble od sokołów. Chłopcy musieli walczyć między sobą o wszystko. Jedzenie, ubranie, miejsce do spania.
Najpierw nauczył się, że nie wolno płakać, bo płacz jest oznaką słabości. Potem nauczył się kopać, gryźć i wpychać palce w oczy. A potem, że samotność to głód i chłód. W kilka dni powstały grupki wspierające się nawzajem, a ci, którzy nie należeli do żadnej, wylizywali resztki z garnków i spali na gołej posadzce. Marnieli, chorowali, znikali.
Po miesiącu zostało ich dwunastu. I teraz nareszcie sienników, koców i jedzenia wystarczyło dla wszystkich.
Zaczęło się szkolenie. Przyszedł starszy, co najmniej dziesięcioletni chłopak i powiedział:
— To jest wasze norste, wasze gniazdo. Wasze gniazdo nazywa się Eiwire — wskazał drewnianą tabliczkę nad drzwiami — i od tej chwili tak brzmi wasze nazwisko. Jesteście rodziną.
Nie minął rok, a zapomniał słów modlitwy do Wielkiej Pani, która okazała się zwykłą boginką niewolników. Teraz modlił się do Agara, Mądrego, Płomiennego Władcy Światła. Tego, Który Niszczy Ciemność. Nim minęły kolejne dwa lata, zapomniał twarzy ojca, matki i braci. Teraz ojcem był dla niego nadzorca Piskląt w ahyrze, mężczyzna postawny, potężny, z wielką siwą brodą i brzuchem pełnym głębokiego śmiechu. A rodziną byli chłopcy z gniazda.
Ćwiczył codziennie, najpierw walkę kijem i pałką, potem nożem, tasakiem i krótkim kordem. Uczył się posługiwać włócznią i rzucać oszczepem. W wieku dwunastu lat otrzymał pierwszą prawdziwą szablę, w wieku czternastu dołożono mu buzdygan o sześciu piórach i topór na długim trzonku oraz wprowadzono naukę posługiwania się lekką kopią.
Uczył się zapasów i walki na pięści, kopnięć i podcięć. Uczył się walki z konia. Potrafił, galopując, pochylić się w siodle i podnieść monetę leżącą na ziemi, potrafił w pełnym cwale założyć na siebie pikowany kaftan i kolczugę. Albo zdjąć, jeśli taki padł rozkaz.
I codziennie, od pierwszego dnia pobytu w ahyrze, miał w ręku łuk.
Przez wiele godzin napinał go i powoli zwalniał naciąg, nie wypuszczając cięciwy gwałtownie, by nie uszkodzić ramion broni, bo za to dostawało się dwadzieścia batów. Trenował, by utwardzić palce i nabrać sił. Pierwszy raz pozwolono mu wypuścić strzałę po sześciu miesiącach takich treningów. Potem aż do czternastego roku życia używał tylko ćwiczebnych łuków, choć to właśnie dzięki nim poznał dwadzieścia cztery sposoby chwytania i napinania cięciwy, od najprostszych, na dwa palce, po takie, w których używano pierścienia na kciuk.
Gdy skończył dwadzieścia lat, potrafił wystrzelić tuzin strzał w mniej niż dwadzieścia uderzeń serca, trafiając za każdym razem w cel średnicy trzech stóp z odległości ponad stu jardów.
Po tym egzaminie zaproponowano mu, że Ród Słowika wykupi jego rodzinę, tę dawną, niewolniczą, by mogła pracować w ahyrze. Odmówił. Jedyną rodziną, jaką miał, byli jego towarzysze z gniazda i perdii.
Gdy miał dwadzieścia cztery lata, przeżył pierwszy i ostatni kryzys wiary. Widział, jak Białe Konoweryn pogrąża się w chaosie, w czasie gdy niewolnicy w różnych częściach księstwa podnoszą bunt. I widział, jak Agar Od Ognia pozwala, by Laweneres, to ślepe książątko, nic z tym nie robił. Grest Eiwire nie miał więc nic przeciwko, by Obrar z Kambehii zajął jego miejsce. Skoro bóg, którego czcił tyle lat, miał wszystko w dupie, śmiertelnicy powinni sami załatwić pewne rzeczy.
A potem był świadkiem, jak issarska dzikuska wspina się po schodach Świątyni Ognia, jak zabija najlepszego szermierza Trzcin i wchodzi w Oko.
I po raz pierwszy, odkąd zabrano go do ahyry, zapłakał.
Oto znak.
Oto Płomień Agara.
Bóg jednak nas nie opuścił.
A teraz jego perdia stała pod palącym słońcem na równinie zachodniego Konoweryn. Przed sobą w odległości około pięciuset jardów mieli okopany tabor buntowników, dwieście jardów po prawej – zwarte szeregi Bawołów. Te ciężkie i nieruchawe tumany jak dotąd miały najlepszą zabawę. Odpierali atak za atakiem, poszło ich już chyba z pięć albo sześć, usypali nawet przed linią swoich tarcz całkiem spory wał trupów. A Słowiki musiały stać i patrzeć. Nawet strzały nie wolno im było posłać na wroga.
Lecz rozkazy wydawała Ona. Pani Oka. A to tak, jakby wydawał je sam Agar.
Nagle usłyszał z tyłu szum, a potem słowa, na które czekali od samego rana.
— Uderzamy. Uwaga, przy następnym ataku uderzamy na skrzyło buntowników. Gotować się. Gotować.
Nie było gońców wymachujących kolorowymi flagami ani przesadnego zamieszania. Rozkazy przychodziły słownie, przekazywane z usta do ust, by obserwujący ich z naprzeciwka wróg nie zorientował się, że coś szykują. Dopiero w ostatniej chwili trąbki i bębny rzucą ich do natarcia.
Grest poprawił się w siodle. Majdan łuku, który miał w ręku od wielu godzin, kleił mu się do dłoni. Pół tuzina strzał przytrzymywanych palcami drżało. Jego perdia była łucznicza, w oddziałach kopijniczych służyli starsi, najbardziej doświadczeni żołnierze. Ale ciężka jazda czekała za wzgórzem, w cieniu, by nie męczyć koni i ludzi. Ten atak będzie należał do nich. Młodszych i szybszych.
Buntownicy ruszyli do kolejnego natarcia. Kilka tysięcy powolnej piechoty poprzedzonej rojem lekkozbrojnych. Tym razem balisty nie marnowały pocisków na oszczepników i procarzy, poczekały, aż ukryte za rzędami ciężkich tarcz kolumny wejdą w zasięg, i powitały je zabójczą salwą.
Grest widział, jak bełty i kamienie walą w piechotę niewolników, obalając ludzi i rzeźbiąc krwawe bruzdy w ciasnych szeregach. Tarczownicy nie czekali, aż artylerzyści przeładują, złamali szyk, i pognali naprzód. Och, gdybyż teraz można na nich uderzyć, spaść z boku, szyjąc w rozproszone szeregi strzałę za strzałą! A potem sięgnąć po szablę i walić po łbach i ramionach, pchnąć płytkim sztychem, stratować, wdeptać w ziemię kopytami…
Jeszcze nie. Jeszcze jest czas.
Nacierająca piechota przebiegła ze dwieście jardów i z powrotem zwarła szyk. Młody Słowik poczuł na ten widok coś na kształt szacunku. Nie musiał się tego wstydzić, Strofy wychowania mówiły wyraźnie, że nie ma nic złego w podziwie dla sprawności bojowej wroga. Dzięki temu nie popełnia się głupich błędów, a zwycięstwo ma o wiele słodszy smak.
I znów, jak przy poprzednich atakach, lekka piechota po obrzuceniu Bawołów pociskami wycofała się, a ciężka natarła na ścianę ich pawęży. I znów był łomot, brzęk stali i głuchy wrzask wydobywający się z tysięcy gardeł. I znów Bawoły ugięły się lekko, cofnęły o pół kroku, po czym wzmocniły obronę w zagrożonych miejscach i zatrzymały wroga. A potem odepchnęły go o te pół kroku w tył i wbijając dolne krawędzie tarcz w ziemię, zaryczały zwycięsko.
Nikt ich stąd nie ruszy. Nikt i nic.
Grest nauczył się już rozpoznawać chwilę, gdy atakujący odskoczą. To był ten moment, gdy włócznie konowerskiej piechoty okrwawiały się coraz bardziej, a bezsilne walenie o mur pawęży przebijało się nawet przez krzyki rannych i konających.
Teraz. Buntownicy odstąpili od Bawołów, z początku cofając się wolno, potem coraz szybciej, w coraz luźniejszym szyku. Lekka piechota ruszyła naprzód, by posłać ostatnie pociski, ciężka nie próbowała jeszcze zbierać się w zwarte oddziały, wiedząc, że czeka ją co najmniej jedna salwa z machin…
Powstańcze oddziały przemieszały się dokładnie.
Z tyłu zagrały Słowikom trąbki.
„Za Agara i Konoweryn! Naprzód!”
Grest Eiwire spiął konia i ruszył z miejsca razem z dwoma setkami swoich braci z perdii. Inne oddziały podążyły za nimi w skok, ale ich był pierwszy. Po kilkunastu krokach przeszli w kłus, po kilkudziesięciu w galop. Po skosie, prosto w stronę uciekającej piechoty.
Grest uniósł się w siodle, napiął łuk. Pierwsza strzała, druga, trzecia, czwarta, piąta. Każdą posyłał coraz bardziej płaskim torem, coraz pewniej wybierając cele. Ostatnią – szóstą, trafił z odległości jakichś trzydziestu jardów w środek piersi chudego wyrostka, który właśnie próbował zakręcić procą, po czym jednym ruchem umieścił łuk w łubiach, wsunął lewą rękę w uchwyt tarczy, a prawą wyszarpnął szablę.
Zdążył jeszcze ciąć procarza w głowę i wpadli w rozproszonych pieszych.
Przez chwilę obalali buntowników samym pędem, konie gryzły i tratowały ich z zajadłością szkolonych do walki zwierząt. Słowik uderzył z lewej, z prawej, chlasnął po rękach osłaniających jasną głowę, odbił tarczą cios wymierzony postawioną na sztorc kosą i sztychem trafił kosyniera w twarz. Mężczyzna zawył i upadł na kolana, inny jeździec z perdii stratował go w pełnym galopie.
— Uwagaaa!
Grest zerknął w stronę, w którą pokazywał krzyczący, i natychmiast zorientował się, o co chodzi.
Buntownicy rozpięli częściowo tabor i zza wozów wypadło kilka setek konnicy, pędząc na pomoc piechocie.
Wojownicy Rodu Słowika starli się już kilka razy z jazdą Krwawego Kahelle i mieli o niej jak najlepsze zdanie. Powstańcy rzadko zdobywali konie bojowe, więc wsadzali na nie najlepszych jeźdźców. Do tego uzbrajali ich w najlepszą zdobyczną broń, pancerze i hełmy.
No nareszcie! Godny przeciwnik!
Trąbka osadziła ich oddział w miejscu, dała kilka uderzeń serca na wyrównanie szyku. Oderwali się od piechoty i runęli na spotkanie buntowników.
Ruszyli galopem, a odległość między nimi a szarżującą konnicą niewolników malała w oczach. Perdia pędziła coraz szybciej i szybciej, konie przeszły w cwał, wyciągnęły się przy ziemi, już widzieli błysk oczu nieprzyjaciela.
Trąbka zabrzmiała donośnie i tuż przez zderzeniem zwarli się w szeroką na kilkadziesiąt koni ścianę stali, chrapów i kopyt.
Uderzyli! Piersią w pierś, łbem o łeb. Wierzchowce obalały się na ziemię albo stawały dęba, młócąc nogami i sięgając ku innym koniom okrwawionymi zębami. Wizg, kwik, rżenie poprzedziły o pół mgnienia oka brzęk stali.
Grest sparował cios szablą, z bliska trzasnął przeciwnika głowicą w twarz, aż tamten zwalił się z konia, przyjął potężne uderzenie toporem na tarczę, skontrował, chybił i już przebili się przez linię wrogiej kawalerii.
Niewolników nie było zbyt wielu.
Zerknął w prawo. Nieatakowana już piechota uciekała w nieładzie, lecz jej spora część zebrała się w kupę i najwyraźniej miała zamiar iść na pomoc jeździe. Zza pierwszego wału wyłonił się liczny oddział pikinierów i też ruszył ku nim.
Nieważne. Skończą tu, nim powolni piechurzy doczłapią na miejsce.
Kątem oka dostrzegł ruch, odwrócił się, jednocześnie unosząc tarczę i wykonując rozpaczliwe pchnięcie w pierś wroga.
Trafił go prosto w serce.
I zamarł.
* * *
Głupi ludzie powiadają, że takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Nie, jeśli na świecie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość, ład i porządek. Lecz mądrzy mówią, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a sprawiedliwość i ład istnieją tylko tam, gdzie ludzie są dość rozsądni i silni, by je pielęgnować.
Matka nazwała go Oher, ponoć po ojcu jej dziadka. Wychowywał się na plantacji, której właściciel oprócz drogocennych przypraw hodował też konie. A on zawsze miał rękę do koni.
Taki dar.
Dorastał na plantacji, najpierw pomagając w stajni, czyszcząc boksy i szczotkując konie, a później, gdy jego pan rozpoznał samorodny talent, ujeżdżając dwu- i trzylatki oraz ścigając się w zawodach organizowanych przez znudzoną szlachtę. Nigdy nie próbował uciekać, nawet dosiadając najszybszego konia w okolicy, bo jego bliscy ponieśliby karę.
Potem zmarła mu matka, w rok później ojciec.
Właściciel docenił jego umiejętności i podniósł rangę do popielnego, zmienił obrożę z żelaznej na skórzaną, podbitą atłasem. Ale obroża to obroża, więc gdy wybuchło powstanie, Oher dosiadł konia i uciekł razem z braćmi i ich żonami.
Dowódcy powstańczej kawalerii wystarczyło tylko rzucić okiem na zbiega, by zostawić go na koniu, dać pancerz, hełm i topór do ręki.
Od tego czasu wiele godzin dziennie uczył się robić bronią, poza tym służył jako goniec i zwiadowca. Raz nawet wziął udział w prawdziwej potyczce, w której udało mu się nie zginąć.
A teraz wokół szalała śmierć, jego towarzysze walczyli ze Słowikami, by dać zasranej piechocie czas na ucieczkę, a on sam miał przed sobą jednego z tych sukinsynów, który jakby nigdy nic zatrzymał się na chwilę i gapił na ich oddziały.
Oher spiął konia i ruszył na wroga, stając w strzemionach dla zadania mocniejszego ciosu. Tamten odwrócił się, tknięty jakimś przeczuciem, próbował unieść tarczę, ale Oher uderzył z całej siły, napędzany strachem i wściekłością. I nawet gdy zobaczył twarz tego drugiego, gdy ogarnął go graniczący ze śmiercią stupor, a coś pocałowało prosto w serce, nie zdołał powstrzymać ciosu, bo ciężki topór już ciął powietrze.
Dosięgnął tamtego ponad krawędzią zbyt nisko uniesionej tarczy, rozrąbując mu szyję tuż przy obojczyku.
* * *
Kiedyś, zanim trafił do ahyry, miał brata, z którym lubił się bawić. Byli prawie nierozłączni, wiadomo – bliźniacy. Po latach prawie o nim zapomniał, o bracie z taką samą twarzą. W gnieździe spotkał nowych braci. W świecie dziecka niewolników takie rzeczy nie były niczym niezwykłym.
Kiedyś miał brata, którego sprzedano jak woreczek pieprzu, choć za znacznie niższą cenę. Byli prawie nierozłączni, wiadomo – bliźniacy. Po latach prawie o nim zapomniał, o bracie z taką samą twarzą. W świecie dziecka niewolników ludzie bez przerwy pojawiali się i znikali.
* * *
Opowiadano sobie później, że pośrodku pola bitwy, między pozycjami Słowików a taborem niewolniczej armii, stały przez jakiś czas dwa konie. Ich jeźdźcy byli martwi, ale padli sobie w ramiona, szczepieni w uścisku, jakby jeden starał się powstrzymać drugiego przed upadkiem, a ich wierzchowce nawet nie próbowały się ruszyć z miejsca.
Podobno na ich identycznych twarzach widać było ślady łez.
* * *
— Ile razy jeszcze zamierzasz posłać ich do ataku? Ilu jeszcze musi zginąć? Cały twój plan będzie można o kant dupy rozbić, jak braknie nam ludzi!
Pore Lun Dharo sapał i dyszał, a błyskawice wytatuowane na jego piersi zdawały się wić. W ostatnim ataku rzucił swoje skromne siły do szarży na dobrze ponad dwa tysiące Słowików, nacierających na oddziały walczące w centrum z konowerską piechotą. Czekali na to, bo jak na ironię to kopyta koni konowerskiej jazdy miały sprawdzić, czy grunt przed taborem nadaje się do ataku. Lecz i tak niemal dali się zaskoczyć, gdy stalowe szeregi ruszyły z miejsca i zataczając łuk, uderzyły na powstańczą piechotę.
Prawie udało im się wbić w bok Pułku Lisa. Były Błyskawica zareagował w ostatniej chwili, jego pięciuset jeźdźców skoczyło na atakujących Słowików, zmusiło ich do kontrszarży, co dało czas piechocie na wycofanie się pod osłoną strzelców i pikinierów.
Ale niewiele brakowało. Dosłownie kilku chwil.
A i tak ponad setka jeźdźców Lun Dharo została na polu bitwy. A drugie tyle było rannych, w tym on sam, siedzący teraz w sztabowym namiocie przed Kahelem-saw-Kirhu bez pancerza i hełmu, z lewą ręką owiniętą bandażem i z wściekłością wypisaną na obliczu.
— Zrób wreszcie, co zaplanowano, i niech ta bitwa się skończy.
Dowódca powstańczej armii powitał go w namiocie tylko dlatego, by nie kłócić się z koczownikiem na oczach całej armii. Był spokojny. Jak sama śmierć.
— Bitwę mogę zakończyć nawet teraz — powiedział cicho. — Wystarczy, że się wycofamy. Tylko co potem? Pójdą za nami, a nie znajdziemy lepszego miejsca na kolejne starcie. Kor’ben potrzebuje jeszcze trochę czasu. Kupujemy mu go.
— Ten cholerny Verdanno…
— Ten cholerny Verdanno właśnie skończył — rozległ się głos Olhewara i Wozak wkroczył do namiotu. — Niedobrze jest, gdy głównodowodzący znika żołnierzom z oczu.
— Nie będę z nim dyskutował na oczach wszystkich. A raczej nie będę wysłuchiwał jego wrzasków. Ile przygotowałeś?
— Sto tratw i wszystkie pięćset wozów. Zwiadowcy mówią, że idzie dobry wiatr. Z zachodu.
Wszyscy trzej wymienili spojrzenia i uśmiechnęli się szeroko.
Istnieją dwa najlepsze sposoby, by zamknąć wrogą armię w kotle. Pierwszy to zmusić ją do ataku, przekonać o nadchodzącym zwycięstwie i cofać środek szybciej niż skrzydła. Drugi to zajść ją z boków. Tylko czy da się to zrobić piechotą przeciw wojskom składającym się w połowie z jazdy? W ciągu najdalej godziny mieli poznać odpowiedź na to pytanie. Saw-Kirhu zerknął na Błyskawicę.
— Dasz radę wsiąść na konia?
Obaj wiedzieli, że nie chodzi o wsiadanie, ale o dowodzenie w bitwie. Pore Lun Dharo uśmiechnął się wilczo.
— Spróbuj mnie powstrzymać.
* * *
— Dobrze! Koniec zmiany! Szykować się!
Kosse Oluwer pchnął już gońców, gdzie trzeba, wydał też wszystkie rozkazy, jakie mógł wydać, więc teraz tylko przechadzał się w tylnych szeregach i grzmiał. Niech jego chłopcy wiedzą, że dowódca czuwa.
Kilka razy zluzowali już przednie brytah, więc w tej chwili prawie połowa Bawołów miała za sobą bezpośredni udział w walce. I spisała się świetnie. Był z nich dumny jak nigdy dotąd, nawet Kotły składające się w większości z młodzików, z Cieląt, które nie ukończyły jeszcze pełnego szkolenia, stały niczym skała.
Ta bitwa będzie zwycięstwem Rodu Bawoła i nikt nie odbierze im chwały.
Nagle poczuł drżenie ziemi pod stopami i padł na niego olbrzymi cień.
Maahir zatrzymał się tuż za af’gemidem Bawołów, zawachlował uszami i zatrąbił ogłuszająco. A jego kornak szczerzył się z góry jak szalony.
I zanim Kosse Oluwer zdołał otworzyć usta, Pani Oka zsunęła się po sznurowej drabince i stanęła na ziemi.
— Jak sytuacja?
Bawół nabrał powietrza, gotów do wygłoszenia dłuższej tyrady. Co ona sobie, na Żar w Sercu Agara, myślała?
— Nawet nie próbuj — warknęła cicho, groźnie. — Nie jestem w nastroju. Sam kazałeś przygotować dla mnie słonia.
— Ale z myślą, że będziesz poruszać się po grzbiecie wzgórza, pani! O, gdzieś tam. — Wskazał punkt sto jardów za nimi. — Tu jest niebezpiecznie.
— Dolatują tu strzały albo kamienie?
— Nie, ale to nie znaczy, że nie jesteśmy w zasięgu zdolnego procarza. A Maahira trudno nie zauważyć.
— I zdaje się, że właśnie o to ci chodziło, Kosse. — Deana d’Kllean pomachała do kręcących się przy balistach żołnierzy, a najbliższy z nich upuścił wiązkę bełtów. — Miałam być widoczna, a jednocześnie odległa. Lecz Samiy nie słucha twoich rozkazów, tylko moich. Ile jeszcze możemy tu trzymać?
Wzruszył ramionami, pobrzękując zbroją.
— Ile trzeba, pani. Nie zużyliśmy jeszcze piątej części pocisków do machin, a czarownicy nawet się nie spocili. Mówią, że to najłatwiejsza bitwa, jaką w życiu stoczyli.
— I pewnie wydają już w myślach zarobione złoto. Pamiętasz rozkazy? Te o jeńcach?
— Brać.
— No właśnie. A masz już jakichś? Bo Sampore twierdzi, że żaden niewolnik nie dał się schwytać żywcem.
— Około czterdziestu. Większość ciężko ranna. Potrzebujesz języka, pani? Mogę kazać rozgrzać żelazo.
Wykonała gest, który niewiele mu mówił.
— Nie. Nie trzeba. Ale przypominam, że nie chcę bezsensownej rzezi na koniec. Nie chcę wieczorem krztusić się dymem z tysięcy stosów.
— Rozumiem, ale Agar…
— Czuję, że jest w łaskawym nastroju. Chcesz się ze mną o to kłócić?
— Nie, pani.
Jak ona to robi?, pomyślał. Pamiętał Deanę d’Kllean z pierwszego spotkania, zaraz po tym, jak została wyniesiona do władzy. Sprawiała wrażenie przytłoczonej i lekko przerażonej tym, co się wokół działo. A teraz? Mówił do niej „pani”, bo tak było trzeba, ale też czuł, że „pani” to najwłaściwsze słowo, jakim należało się zwracać do tej kobiety.
Przerwał mu tętent kopyt.
— Dyyyym! Dym na prawym skrzydle! — Goniec osadził konia i widząc Płomień Agara, zeskoczył z siodła. — Pani, af’gemidzie, buntownicy wznoszą zasłonę z dymu naprzeciw naszego taboru!
Kosse Oluwer zerknął na przedpole. Rzeczywiście, lewe skrzydło buntowników, to przy rzece, tonęło w mlecznych kłębach. Jeszcze kilka chwil temu ich nie było, więc musiała to być zaplanowana akcja. Na dodatek wiatr spychał dym w stronę ich linii.
Na szczęście kompaniami najemników dowodzili doświadczeni oficerowie.
— Co to znaczy? — zapytała Deana d’Kllean z dziwnym napięciem w głosie. — Spróbują uciec pod tą osłoną?
— Gdyby tak było, postawiliby ją na całej linii, pani. Nie, myślę, że odbili się od nas tyle razy, że teraz spróbują szczęścia z najemnikami w naszym taborze. Zmusiliśmy ich do zdecydowanego działania. — Wskazał na Maahira. — Powinnaś się cofnąć na bezpieczną odległość. Natychmiast, pani.
Bez słowa skinęła głową i wspięła się na grzbiet słonia.
Oluwer musiał przyznać, że to była jedna z tych rzeczy, które w niej lubił. Nigdy nie kłóciła się, słysząc dobre rady.
Ukłonił się w kierunku pancernej wieżyczki na grzbiecie zwierzęcia i odwrócił do gońca.
— Niech Alen Ts’ardan podciągnie osiem brytah na prawe skrzydło. Mają być gotowi do wsparcia taboru, jeśli najemnicy skrewią.
— Wykonam!
— Dobrze. Reszta oddziałów w naszym obozie ma stanąć w pełnej gotowości. Dość obijania się.
* * *
Coś się zaczynało dziać. Kailean połączyła się z duchem Berdetha i oglądała teraz obóz jego oczyma. Do tej pory czekające w rezerwie oddziały zachowywały się raczej swobodnie, najemnicy wręcz beztrosko, siedząc pod dającymi cień płachtami i grając w kości. Nawet zawodowa piechota Konoweryn nie wykazywała żadnych oznak niepokoju. Żołnierze co prawda chodzili w pełnych zbrojach, ale ich tarcze i długie włócznie tkwiły na stojakach, a dowódcy pozwalali im nawet na popijanie rozcieńczonego wina.
Teraz to się zmieniło, a ona miała okazję na własne oczy zobaczyć sprawność Rodu Bawoła. Gdy tylko zabrzmiały bębny, ciężka piechota w mgnieniu oka zmieniła się z bandy odpoczywających łajz w machinę wojenną. Tarcze i włócznie znikły ze stojaków jakby je wiatr zdmuchnął i w mniej niż minutę żołnierze zebrali się w karne, liczące ponad stu ludzi oddziały.
Po chwili kilka z nich odbiegło gdzieś w bok, pokrzykując rytmicznie.
Najemnicy porzucili kości i też zebrali się w kompanie. Może nie dorównujące Bawołom sprawnością i z pewnością gorzej wyekwipowane, ale i tak błyskające taką ilością stali, że pozazdrościć.
— Co widzisz, Kailean? — Laskolnyk położył jej rękę na ramieniu, wyrywając z transu.
— Szykują się. Ale nie wiem na co. Na razie jednak nie wyglądają na zaniepokojonych.
— Janne?
Ptasznik przymknął oczy. Używał swojego talentu przez dłuższy czas i był już zmęczony, miał coraz większe trudności z opanowaniem ciała jakiegoś ptaka.
— Nad rzeką jest dym, kha-dar. Zakrył wodę i kawał prawego skrzydła Konowerczyków — znużonym gestem machnął ręką w stronę wyjścia z namiotu. — Część z nich poszła pod tabor, reszta czeka i…
Zamrugał, potrząsnął głową i nagle westchnął ciężko.
— Nie dam rady. Zaraz mi łeb pęknie. Muszę odpocząć.
— W porządku, Janne. — Laskolnyk nie wyglądał na rozczarowanego. — Odwaliłeś kawał dobrej roboty.
Kocimiętka wstał, przeciągnął się, aż trzasnęły mu stawy, i zaklął.
— Psiakrew, za stary jestem, żeby tyle czasu siedzieć na dupie i nic nie robić. Ruszymy się wreszcie, kha-dar?
Uśmiech dowódcy czaardanu wyglądał prawie figlarnie.
— Jeszcze nie, Sarden. Cierpliwości. Lea, proszę, ubrudź sobie trochę dłonie.
Dziewczyna zmarszczyła brwi.
— W środku bitwy? Czego mam nasłuchiwać?
— Skrzypienia osi i ziemi trzeszczącej pod kołami. Czyli wozów, córko. Wozów.
* * *
— Tabor! Tabor niewolników się rusza!
Przez długą, naprawdę długą chwilę szeregi Słowików stały i patrzyły na coś, co wszyscy spośród nich widzieli pierwszy raz w życiu. Szeroki na ponad sto pięćdziesiąt jardów rząd wozów drgnął, ruszył z miejsca i skierował się na nich w ciszy. Absolutnej ciszy.
Po jakimś czasie dowódcy wreszcie zareagowali.
— Ósma Perdia Czerwona naprzód! Zwiad!
Dwustu jeźdźców ruszyło stępa, płynnie przechodząc w kłus i galop. Wróg użył niecodziennego sposobu walki, ale oni należeli do Rodu Słowika. Byle czym nie dało się ich zatrzymać.
Tylko w miarę jak zbliżali się do taboru, jasnym stawało się, że to nie jest byle co.
Przody pojazdów jeżyły się co najmniej trzema rzędami bambusowych pik ustawionych pod różnymi kątami. Z tyłu, na wysokich drągach, łopotały płachty różnokolorowych materiałów. Cała konstrukcja miała ponad dwadzieścia stóp wysokości i wyglądała przerażająco. Na tyle, że w odległości jakichś stu jardów pierwsze konie zaczęły się boczyć i zwalniać, przestraszone tą dziwną, nieznaną rzeczą, do której musiały się zbliżać.
I wtedy ta rzecz zaczęła kąsać.
Setki pocisków wyleciały z głębi taboru, wystrzelone przez niewidocznych łuczników, i spadły na konnych. Kilku jeźdźców zwaliło się z siodeł, niektóre zwierzęta całkiem odmówiły posłuszeństwa i mimo bojowego szkolenia złamały szyk i rozpierzchły się. Dowódca perdii zagwizdał:
„W lewo”.
Skręcili, przyjmując na siebie jeszcze jedną salwę, ale byli już na nią przygotowani i większość wojowników uniosła tarcze. Z boku tabor wyglądał podobnie jak z przodu: wozy miały wysokie burty, z których wystawały trzy rzędy zaostrzonych i utwardzonych w ogniu bambusowych pik: pierwszy poziomo, na wysokości końskich piersi, drugi uniesiony dwie stopy wyżej, a trzeci pod takim kątem, że nawet najskoczniejszy wierzchowiec nie pokonałby tej wysokości. Za nimi do wewnętrznych burt wozów przymocowano długie drągi z łopoczącymi na wietrze, szerokimi wstęgami jedwabiu.
W wysokich burtach na moment otworzyły się szczeliny strzelnicze i perdia dostała salwę w bok. Jednocześnie z deszczem pocisków od góry.
Tego było za wiele. Gwizdek zagrał skoczny trel i oddział odskoczył do tyłu.
Dowódca Słowików zdążył jeszcze rzucić okiem na tył taboru, gdzie widać było zwartą masę piechoty.
Agarze, miej nas w opiece, pomyślał, zanim strzała trafiła go w twarz, i zwalił się na ziemię.
* * *
— Ten tabor na prawym skrzydle powstańców od rana mnie zastanawiał, dzieci. Po cholerę go tam ustawili, jeśli mieli czas na wykopanie solidnych szańców? To niespodzianka Krwawego Kahelle dla Pani Płomieni. Dalekie Południe używa wozów do obrony od zawsze. — Laskolnyk uśmiechał się dziko. — Ale tylko do obrony. Nikt nigdy nie próbował tu atakować taborem. A wiecie dlaczego?
Cholera, nie mieli pojęcia.
— Słonie. Okopane wozy chronione przez rzędy pali, pułapki i rów mogą się przed nimi obronić, ale ruchomy tabor słonie rozniosłyby w drzazgi, bo te bestie są tak silne, że używa się ich nawet do wyłamywania miejskich bram, a konie się ich panicznie boją. Więc Kahel-saw-Kirhu i Kor’ben Olhewar musieli rozwiązać dwa problemy. Pierwszy nie był trudny, bo wozy można ruszyć siłą ludzkich mięśni. Ale drugi? Jak odeprzeć atak tych gigantów, gdy tabor wyjdzie z przesmyku i odsłoni bok? Słowiki nie pozwolą im przecież bezkarnie kopać rowów, wbijać pali wokół ani rozrzucać kolców czy belek nabijanych gwoździami.
Kha-dar popatrzył po nich, jak nauczyciel po studentach i kontynuował.
— Zapewne niewolnicy opancerzyli wozy mocniej niż zwykle i zamienili je w prawdziwe jeże. Może też liczą na łuczników z płonącymi strzałami. Kto wie? No cóż, cokolwiek wymyślili, mam nadzieję, że to wystarczy. Ich wozy są bardzo ciężkie, więc idą wolniej niż wojenna karawana, co da Konowerczykom czas na reakcję. Ale nie będą przecież musieli jechać taborem wielu mil. Saw-Kirhu musi tylko zepchnąć Słowiki ze wzgórza, oskrzydlić Bawoły i otworzyć sobie drogę na ich tyły, a potem, mając jedno skrzydło zabezpieczone taborem, a drugie rzeką, uderzyć wszystkim, co ma. Skoro nie może wygrać bitwy obroną, próbuje, atakując.
Laskolnyk umilkł, a potem uniósł palec.
— Słuchajcie. Zaczyna się.
Rzeczywiście, obóz Konowerczyków stracił cały spokój. Oficerowie biegali tam i z powrotem, wykrzykiwano rozkazy, w ich polu widzenia przemykało coraz mniej żołnierzy. Wyglądało na to, że o czaardanie zapomniano. W końcu.
Kailean wstała i przywołała do siebie Berdetha.
— Uda mu się, kha-dar?
— A czy ja jestem wróżką, córuchna? To jest bitwa. Teraz czas na ruch Pani Oka.
* * *
— Przekaż Wuarowi Sampore, że ma się wycofać poza zasięg strzał i czekać. Niech spieszy połowę ludzi, samych łuczników, reszta konnicy ma być gotowa, by dowozić im strzały. Kosse podeśle mu tyle piechoty, ile da rady. Powiedział, że co najmniej dziesięć Kotłów i ze dwa tysiące najemników.
— Wykonam, pani!
Goniec wskoczył na konia i pocwałował z rozkazami. Tabor zbliżał się niczym sunąca naprzód ściana lawy, powoli, lecz niepowstrzymanie. Wuar Sampore już dwukrotnie rzucił na niego swoje Słowiki, efekt jednak był jedynie taki, że setka jeźdźców dogorywała wokół ruchomej twierdzy, a dwie setki zostały ranne. Stracili też sporo koni.
Ale przynajmniej dwukrotnie zmusił wroga do zatrzymania się, więc na razie wozy przebyły tylko połowę odległości do pozycji Konowerczyków. Gdy zaczną wspinać się na wzgórze, powinny jeszcze zwolnić.
Deana nie miała czasu się zastanawiać, jak to się stało, że dowodzi. Jakim cudem z kogoś na kształt maskotki, może i otoczonej uwielbieniem czy kultem, lecz przede wszystkim mającej podnosić morale, stała się wodzem armii. To chyba dlatego, że stojący na wzgórzu Maahir przyciągał każdego gońca, który w tym chaosie i zamieszaniu szukał sztabu. Oluwer ugrzązł w centrum, odpierając ze swoimi Bawołami kolejne ataki niewolniczej piechoty, Sampore, stając naprzeciw zupełnie nowej taktyki wroga, wolał dowodzić na miejscu, a ona została tu sama, i nagle wszyscy spodziewali się, że powie im, co mają robić. I co najdziwniejsze, wykonywali jej rozkazy.
Sytuacja nie była zła. Prawie połowa jej sił wciąż czekała w rezerwie, w tym tysiąc Bawołów, dwa tysiące najemników, trzecia część żołnierzy Rodu Słowika z całą zaciężną jazdą oraz korpus słoni i kilka tysięcy nuawachi. Wróg nawet o krok nie zepchnął jej piechoty do tyłu, a przy rzece najemnicy wciąż zawzięcie bronili się za linią wozów. Prawdę powiedziawszy, w tej chwili zagrożenie stanowił jedynie tabor niewolniczy.
Deana sięgała po całą wiedzę Pieśniarki Pamięci. Opowieści o wielkich bitwach na północy stepów, między koczownikami a wędrującymi w karawanach Wozakami, zawsze kończyły się zwycięstwem jazdy, która rozstrzeliwała konie pociągowe i zmuszała wroga do obrony. Potem nieodmiennie następowało oblężenie lub szturm. Tu jednak nie było koni, wozy najwyraźniej pchali ludzie, więc zatrzymać je trzeba było inaczej. Gdyby nie kilka tysięcy piechoty towarzyszące wojennej karawanie i kryjące się w zasięgu jej strzelców, sprawa byłaby prostsza. Ale teraz tabor osłaniał piechotę przed szarżą jazdy, a piechota wspierała go, gdy dochodziło do walki wręcz.
Deana wiedziała, że może zatrzymać tego pancernego potwora, jeśli rzuci na niego wszystko, co ma. Jednoczesny atak Bawołów, najemnej piechoty i Słowików najpewniej osadziłby tabor w miejscu, ale ona wolała uniknąć walki na wyczerpanie. To nigdy nie jest dobra taktyka, gdy wróg ma więcej ludzi. Poza tym czuła, że to nie koniec niespodzianek, oddziały rezerwowe mogą jej jeszcze być potrzebne.
Więc czekała na słonie.
A te wciąż szykowały się do bitwy. Do tej pory tylko Maahirowi założono pancerz, reszta zwierząt stała w obozie bez ciężkich zbroi, żeby się nie męczyć. Do cholery – Deana zacisnęła dłonie na rękojeściach szabel – ile to jeszcze potrwa?
Czas. Brakowało jej czasu nawet na przesunięcie machin do ostrzału taboru. Umneres posłał na pomoc Słowikom kilku czarodziei, ale na razie dostali zakaz ujawniania się. Wykorzystają ich magię, gdy słonie będą gotowe.
Niech piechota wzmocni to skrzydło.
I niech wreszcie przylecą ptaki.
* * *
Uware Lew odłożył drąg i sięgnął po włócznię. Brzeg wyłonił się przed nimi niespodziewanie, bo zasłona z dymu okazała się znacznie skuteczniejsza, niż sądzili. Tratwa siłą rozpędu wbiła się w bagnisty grunt, a zgromadzeni na dziobie wojownicy od razu zaczęli rzucać na niego wiązki gałęzi, żeby nie zapaść się po kolana w błocie. Chwila – i już pięćdziesięciu Uawari Nahs znalazło się na brzegu.
Dookoła nich pod osłoną dymu przybijały inne tratwy wypełnione powstańcami. Pięciuset Uawari Nahs i dwa pułki piechoty lądowały w ciszy pół mili za liniami Konowerczyków. Prawie pięć tysięcy ludzi. I albo uda im się wzniecić panikę, spłoszyć zwierzęta, podpalić obóz, albo zginą.
Od ich prawej strony, zza ściany dymu, dochodziły stłumione odgłosy wściekłej walki. Pora się przyłączyć.
Gdzieś przed nimi rozległo się parskanie koni.
Uware Lew uśmiechnął się.