Rozdział 40

Głu­pi lu­dzie po­wia­da­ją, że ta­kie rze­czy nie po­win­ny się zda­rzać. Nie, je­śli na świe­cie ist­nie­je coś ta­kie­go jak spra­wie­dli­wość, ład i po­rzą­dek. Lecz mą­drzy mó­wią, że nie ma co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem, a spra­wie­dli­wość i ład ist­nie­ją tyl­ko tam, gdzie lu­dzie są dość roz­sąd­ni i sil­ni, by je pie­lę­gno­wać.

Na­zy­wał się Grest i gdy za­bra­no go do ahy­ry, miał za­le­d­wie pięć lat. Ofi­cer Sło­wi­ków zwró­cił na nie­go uwa­gę, bo chło­piec bez stra­chu krę­cił się po staj­ni mię­dzy koń­mi wła­ści­cie­la, po­ma­ga­jąc ile sił w rę­kach. A ko­nie naj­wy­raź­niej go lu­bi­ły. Pan Gre­sta wspo­mniał Sło­wi­ko­wi, że ma jesz­cze jed­ne­go ta­kie­go sa­me­go mal­ca, ale ofi­cer mach­nął ręką. Był zmę­czo­ny i spra­gnio­ny, nie chciał tra­cić cza­su na oce­nia­nie ko­lej­ne­go gów­nia­rza. Kil­ka srebr­nych mo­net zmie­ni­ło więc wła­ści­cie­la, pod­pi­sa­no umo­wę i tego sa­me­go dnia za­smar­ka­ny i prze­ra­żo­ny Grest zna­lazł się w po­ko­ju z dwu­dzie­sto­ma in­ny­mi Pi­sklę­ta­mi.

Wszyst­kie­go tam było mało. Mało sien­ni­ków i ko­ców na noc, mało je­dze­nia, mało ubrań. Gdy­by wie­dział coś o Stro­fach wy­cho­wa­nia – li­czą­cym kil­ka­set lat pod­ręcz­ni­ku szko­le­nia Rodu Sło­wi­ka – roz­po­znał­by za­pew­ne treść pierw­sze­go roz­dzia­łu Od­dzie­lić wró­ble od so­ko­łów. Chłop­cy mu­sie­li wal­czyć mię­dzy sobą o wszyst­ko. Je­dze­nie, ubra­nie, miej­sce do spa­nia.

Naj­pierw na­uczył się, że nie wol­no pła­kać, bo płacz jest ozna­ką sła­bo­ści. Po­tem na­uczył się ko­pać, gryźć i wpy­chać pal­ce w oczy. A po­tem, że sa­mot­ność to głód i chłód. W kil­ka dni po­wsta­ły grup­ki wspie­ra­ją­ce się na­wza­jem, a ci, któ­rzy nie na­le­że­li do żad­nej, wy­li­zy­wa­li reszt­ki z garn­ków i spa­li na go­łej po­sadz­ce. Mar­nie­li, cho­ro­wa­li, zni­ka­li.

Po mie­sią­cu zo­sta­ło ich dwu­na­stu. I te­raz na­resz­cie sien­ni­ków, ko­ców i je­dze­nia wy­star­czy­ło dla wszyst­kich.

Za­czę­ło się szko­le­nie. Przy­szedł star­szy, co naj­mniej dzie­się­cio­let­ni chło­pak i po­wie­dział:

— To jest wa­sze nor­ste, wa­sze gniaz­do. Wa­sze gniaz­do na­zy­wa się Eiwi­re — wska­zał drew­nia­ną ta­blicz­kę nad drzwia­mi — i od tej chwi­li tak brzmi wa­sze na­zwi­sko. Je­ste­ście ro­dzi­ną.

Nie mi­nął rok, a za­po­mniał słów mo­dli­twy do Wiel­kiej Pani, któ­ra oka­za­ła się zwy­kłą bo­gin­ką nie­wol­ni­ków. Te­raz mo­dlił się do Aga­ra, Mą­dre­go, Pło­mien­ne­go Wład­cy Świa­tła. Tego, Któ­ry Nisz­czy Ciem­ność. Nim mi­nę­ły ko­lej­ne dwa lata, za­po­mniał twa­rzy ojca, mat­ki i bra­ci. Te­raz oj­cem był dla nie­go nad­zor­ca Pi­skląt w ahy­rze, męż­czy­zna po­staw­ny, po­tęż­ny, z wiel­ką siwą bro­dą i brzu­chem peł­nym głę­bo­kie­go śmie­chu. A ro­dzi­ną byli chłop­cy z gniaz­da.

Ćwi­czył co­dzien­nie, naj­pierw wal­kę ki­jem i pał­ką, po­tem no­żem, ta­sa­kiem i krót­kim kor­dem. Uczył się po­słu­gi­wać włócz­nią i rzu­cać oszcze­pem. W wie­ku dwu­na­stu lat otrzy­mał pierw­szą praw­dzi­wą sza­blę, w wie­ku czter­na­stu do­ło­żo­no mu buz­dy­gan o sze­ściu pió­rach i to­pór na dłu­gim trzon­ku oraz wpro­wa­dzo­no na­ukę po­słu­gi­wa­nia się lek­ką ko­pią.

Uczył się za­pa­sów i wal­ki na pię­ści, kop­nięć i pod­cięć. Uczył się wal­ki z ko­nia. Po­tra­fił, ga­lo­pu­jąc, po­chy­lić się w sio­dle i pod­nieść mo­ne­tę le­żą­cą na zie­mi, po­tra­fił w peł­nym cwa­le za­ło­żyć na sie­bie pi­ko­wa­ny ka­ftan i kol­czu­gę. Albo zdjąć, je­śli taki padł roz­kaz.

I co­dzien­nie, od pierw­sze­go dnia po­by­tu w ahy­rze, miał w ręku łuk.

Przez wie­le go­dzin na­pi­nał go i po­wo­li zwal­niał na­ciąg, nie wy­pusz­cza­jąc cię­ci­wy gwał­tow­nie, by nie uszko­dzić ra­mion bro­ni, bo za to do­sta­wa­ło się dwa­dzie­ścia ba­tów. Tre­no­wał, by utwar­dzić pal­ce i na­brać sił. Pierw­szy raz po­zwo­lo­no mu wy­pu­ścić strza­łę po sze­ściu mie­sią­cach ta­kich tre­nin­gów. Po­tem aż do czter­na­ste­go roku ży­cia uży­wał tyl­ko ćwi­czeb­nych łu­ków, choć to wła­śnie dzię­ki nim po­znał dwa­dzie­ścia czte­ry spo­so­by chwy­ta­nia i na­pi­na­nia cię­ci­wy, od naj­prost­szych, na dwa pal­ce, po ta­kie, w któ­rych uży­wa­no pier­ście­nia na kciuk.

Gdy skoń­czył dwa­dzie­ścia lat, po­tra­fił wy­strze­lić tu­zin strzał w mniej niż dwa­dzie­ścia ude­rzeń ser­ca, tra­fia­jąc za każ­dym ra­zem w cel śred­ni­cy trzech stóp z od­le­gło­ści po­nad stu jar­dów.

Po tym eg­za­mi­nie za­pro­po­no­wa­no mu, że Ród Sło­wi­ka wy­ku­pi jego ro­dzi­nę, tę daw­ną, nie­wol­ni­czą, by mo­gła pra­co­wać w ahy­rze. Od­mó­wił. Je­dy­ną ro­dzi­ną, jaką miał, byli jego to­wa­rzy­sze z gniaz­da i per­dii.

Gdy miał dwa­dzie­ścia czte­ry lata, prze­żył pierw­szy i ostat­ni kry­zys wia­ry. Wi­dział, jak Bia­łe Ko­no­we­ryn po­grą­ża się w cha­osie, w cza­sie gdy nie­wol­ni­cy w róż­nych czę­ściach księ­stwa pod­no­szą bunt. I wi­dział, jak Agar Od Ognia po­zwa­la, by La­we­ne­res, to śle­pe ksią­żąt­ko, nic z tym nie ro­bił. Grest Eiwi­re nie miał więc nic prze­ciw­ko, by Ob­rar z Kam­be­hii za­jął jego miej­sce. Sko­ro bóg, któ­re­go czcił tyle lat, miał wszyst­ko w du­pie, śmier­tel­ni­cy po­win­ni sami za­ła­twić pew­ne rze­czy.

A po­tem był świad­kiem, jak is­sar­ska dzi­ku­ska wspi­na się po scho­dach Świą­ty­ni Ognia, jak za­bi­ja naj­lep­sze­go szer­mie­rza Trzcin i wcho­dzi w Oko.

I po raz pierw­szy, od­kąd za­bra­no go do ahy­ry, za­pła­kał.

Oto znak.

Oto Pło­mień Aga­ra.

Bóg jed­nak nas nie opu­ścił.

A te­raz jego per­dia sta­ła pod pa­lą­cym słoń­cem na rów­ni­nie za­chod­nie­go Ko­no­we­ryn. Przed sobą w od­le­gło­ści oko­ło pię­ciu­set jar­dów mie­li oko­pa­ny ta­bor bun­tow­ni­ków, dwie­ście jar­dów po pra­wej – zwar­te sze­re­gi Ba­wo­łów. Te cięż­kie i nie­ru­cha­we tu­ma­ny jak do­tąd mia­ły naj­lep­szą za­ba­wę. Od­pie­ra­li atak za ata­kiem, po­szło ich już chy­ba z pięć albo sześć, usy­pa­li na­wet przed li­nią swo­ich tarcz cał­kiem spo­ry wał tru­pów. A Sło­wi­ki mu­sia­ły stać i pa­trzeć. Na­wet strza­ły nie wol­no im było po­słać na wro­ga.

Lecz roz­ka­zy wy­da­wa­ła Ona. Pani Oka. A to tak, jak­by wy­da­wał je sam Agar.

Na­gle usły­szał z tyłu szum, a po­tem sło­wa, na któ­re cze­ka­li od sa­me­go rana.

— Ude­rza­my. Uwa­ga, przy na­stęp­nym ata­ku ude­rza­my na skrzy­ło bun­tow­ni­ków. Go­to­wać się. Go­to­wać.

Nie było goń­ców wy­ma­chu­ją­cych ko­lo­ro­wy­mi fla­ga­mi ani prze­sad­ne­go za­mie­sza­nia. Roz­ka­zy przy­cho­dzi­ły słow­nie, prze­ka­zy­wa­ne z usta do ust, by ob­ser­wu­ją­cy ich z na­prze­ciw­ka wróg nie zo­rien­to­wał się, że coś szy­ku­ją. Do­pie­ro w ostat­niej chwi­li trąb­ki i bęb­ny rzu­cą ich do na­tar­cia.

Grest po­pra­wił się w sio­dle. Maj­dan łuku, któ­ry miał w ręku od wie­lu go­dzin, kle­ił mu się do dło­ni. Pół tu­zi­na strzał przy­trzy­my­wa­nych pal­ca­mi drża­ło. Jego per­dia była łucz­ni­cza, w od­dzia­łach ko­pij­ni­czych słu­ży­li star­si, naj­bar­dziej do­świad­cze­ni żoł­nie­rze. Ale cięż­ka jaz­da cze­ka­ła za wzgó­rzem, w cie­niu, by nie mę­czyć koni i lu­dzi. Ten atak bę­dzie na­le­żał do nich. Młod­szych i szyb­szych.

Bun­tow­ni­cy ru­szy­li do ko­lej­ne­go na­tar­cia. Kil­ka ty­się­cy po­wol­nej pie­cho­ty po­prze­dzo­nej ro­jem lek­ko­zbroj­nych. Tym ra­zem ba­li­sty nie mar­no­wa­ły po­ci­sków na oszczep­ni­ków i pro­ca­rzy, po­cze­ka­ły, aż ukry­te za rzę­da­mi cięż­kich tarcz ko­lum­ny wej­dą w za­sięg, i po­wi­ta­ły je za­bój­czą sal­wą.

Grest wi­dział, jak beł­ty i ka­mie­nie walą w pie­cho­tę nie­wol­ni­ków, oba­la­jąc lu­dzi i rzeź­biąc krwa­we bruz­dy w cia­snych sze­re­gach. Tar­czow­ni­cy nie cze­ka­li, aż ar­ty­le­rzy­ści prze­ła­du­ją, zła­ma­li szyk, i po­gna­li na­przód. Och, gdy­byż te­raz moż­na na nich ude­rzyć, spaść z boku, szy­jąc w roz­pro­szo­ne sze­re­gi strza­łę za strza­łą! A po­tem się­gnąć po sza­blę i wa­lić po łbach i ra­mio­nach, pchnąć płyt­kim szty­chem, stra­to­wać, wdep­tać w zie­mię ko­py­ta­mi…

Jesz­cze nie. Jesz­cze jest czas.

Na­cie­ra­ją­ca pie­cho­ta prze­bie­gła ze dwie­ście jar­dów i z po­wro­tem zwar­ła szyk. Mło­dy Sło­wik po­czuł na ten wi­dok coś na kształt sza­cun­ku. Nie mu­siał się tego wsty­dzić, Stro­fy wy­cho­wa­nia mó­wi­ły wy­raź­nie, że nie ma nic złe­go w po­dzi­wie dla spraw­no­ści bo­jo­wej wro­ga. Dzię­ki temu nie po­peł­nia się głu­pich błę­dów, a zwy­cię­stwo ma o wie­le słod­szy smak.

I znów, jak przy po­przed­nich ata­kach, lek­ka pie­cho­ta po ob­rzu­ce­niu Ba­wo­łów po­ci­ska­mi wy­co­fa­ła się, a cięż­ka na­tar­ła na ścia­nę ich pa­wę­ży. I znów był ło­mot, brzęk sta­li i głu­chy wrzask wy­do­by­wa­ją­cy się z ty­się­cy gar­deł. I znów Ba­wo­ły ugię­ły się lek­ko, cof­nę­ły o pół kro­ku, po czym wzmoc­ni­ły obro­nę w za­gro­żo­nych miej­scach i za­trzy­ma­ły wro­ga. A po­tem ode­pchnę­ły go o te pół kro­ku w tył i wbi­ja­jąc dol­ne kra­wę­dzie tarcz w zie­mię, za­ry­cza­ły zwy­cię­sko.

Nikt ich stąd nie ru­szy. Nikt i nic.

Grest na­uczył się już roz­po­zna­wać chwi­lę, gdy ata­ku­ją­cy od­sko­czą. To był ten mo­ment, gdy włócz­nie ko­no­wer­skiej pie­cho­ty okrwa­wia­ły się co­raz bar­dziej, a bez­sil­ne wa­le­nie o mur pa­wę­ży prze­bi­ja­ło się na­wet przez krzy­ki ran­nych i ko­na­ją­cych.

Te­raz. Bun­tow­ni­cy od­stą­pi­li od Ba­wo­łów, z po­cząt­ku co­fa­jąc się wol­no, po­tem co­raz szyb­ciej, w co­raz luź­niej­szym szy­ku. Lek­ka pie­cho­ta ru­szy­ła na­przód, by po­słać ostat­nie po­ci­ski, cięż­ka nie pró­bo­wa­ła jesz­cze zbie­rać się w zwar­te od­dzia­ły, wie­dząc, że cze­ka ją co naj­mniej jed­na sal­wa z ma­chin…

Po­wstań­cze od­dzia­ły prze­mie­sza­ły się do­kład­nie.

Z tyłu za­gra­ły Sło­wi­kom trąb­ki.

„Za Aga­ra i Ko­no­we­ryn! Na­przód!”

Grest Eiwi­re spiął ko­nia i ru­szył z miej­sca ra­zem z dwo­ma set­ka­mi swo­ich bra­ci z per­dii. Inne od­dzia­ły po­dą­ży­ły za nimi w skok, ale ich był pierw­szy. Po kil­ku­na­stu kro­kach prze­szli w kłus, po kil­ku­dzie­się­ciu w ga­lop. Po sko­sie, pro­sto w stro­nę ucie­ka­ją­cej pie­cho­ty.

Grest uniósł się w sio­dle, na­piął łuk. Pierw­sza strza­ła, dru­ga, trze­cia, czwar­ta, pią­ta. Każ­dą po­sy­łał co­raz bar­dziej pła­skim to­rem, co­raz pew­niej wy­bie­ra­jąc cele. Ostat­nią – szó­stą, tra­fił z od­le­gło­ści ja­kichś trzy­dzie­stu jar­dów w śro­dek pier­si chu­de­go wy­rost­ka, któ­ry wła­śnie pró­bo­wał za­krę­cić pro­cą, po czym jed­nym ru­chem umie­ścił łuk w łu­biach, wsu­nął lewą rękę w uchwyt tar­czy, a pra­wą wy­szarp­nął sza­blę.

Zdą­żył jesz­cze ciąć pro­ca­rza w gło­wę i wpa­dli w roz­pro­szo­nych pie­szych.

Przez chwi­lę oba­la­li bun­tow­ni­ków sa­mym pę­dem, ko­nie gry­zły i tra­to­wa­ły ich z za­ja­dło­ścią szko­lo­nych do wal­ki zwie­rząt. Sło­wik ude­rzył z le­wej, z pra­wej, chla­snął po rę­kach osła­nia­ją­cych ja­sną gło­wę, od­bił tar­czą cios wy­mie­rzo­ny po­sta­wio­ną na sztorc kosą i szty­chem tra­fił ko­sy­nie­ra w twarz. Męż­czy­zna za­wył i upadł na ko­la­na, inny jeź­dziec z per­dii stra­to­wał go w peł­nym ga­lo­pie.

— Uwa­ga­aa!

Grest zer­k­nął w stro­nę, w któ­rą po­ka­zy­wał krzy­czą­cy, i na­tych­miast zo­rien­to­wał się, o co cho­dzi.

Bun­tow­ni­cy roz­pię­li czę­ścio­wo ta­bor i zza wo­zów wy­pa­dło kil­ka se­tek kon­ni­cy, pę­dząc na po­moc pie­cho­cie.

Wo­jow­ni­cy Rodu Sło­wi­ka star­li się już kil­ka razy z jaz­dą Krwa­we­go Ka­hel­le i mie­li o niej jak naj­lep­sze zda­nie. Po­wstań­cy rzad­ko zdo­by­wa­li ko­nie bo­jo­we, więc wsa­dza­li na nie naj­lep­szych jeźdź­ców. Do tego uzbra­ja­li ich w naj­lep­szą zdo­bycz­ną broń, pan­ce­rze i heł­my.

No na­resz­cie! God­ny prze­ciw­nik!

Trąb­ka osa­dzi­ła ich od­dział w miej­scu, dała kil­ka ude­rzeń ser­ca na wy­rów­na­nie szy­ku. Ode­rwa­li się od pie­cho­ty i ru­nę­li na spo­tka­nie bun­tow­ni­ków.

Ru­szy­li ga­lo­pem, a od­le­głość mię­dzy nimi a szar­żu­ją­cą kon­ni­cą nie­wol­ni­ków ma­la­ła w oczach. Per­dia pę­dzi­ła co­raz szyb­ciej i szyb­ciej, ko­nie prze­szły w cwał, wy­cią­gnę­ły się przy zie­mi, już wi­dzie­li błysk oczu nie­przy­ja­cie­la.

Trąb­ka za­brzmia­ła do­no­śnie i tuż przez zde­rze­niem zwar­li się w sze­ro­ką na kil­ka­dzie­siąt koni ścia­nę sta­li, chra­pów i ko­pyt.

Ude­rzy­li! Pier­sią w pierś, łbem o łeb. Wierz­chow­ce oba­la­ły się na zie­mię albo sta­wa­ły dęba, młó­cąc no­ga­mi i się­ga­jąc ku in­nym ko­niom okrwa­wio­ny­mi zę­ba­mi. Wizg, kwik, rże­nie po­prze­dzi­ły o pół mgnie­nia oka brzęk sta­li.

Grest spa­ro­wał cios sza­blą, z bli­ska trza­snął prze­ciw­ni­ka gło­wi­cą w twarz, aż tam­ten zwa­lił się z ko­nia, przy­jął po­tęż­ne ude­rze­nie to­po­rem na tar­czę, skon­tro­wał, chy­bił i już prze­bi­li się przez li­nię wro­giej ka­wa­le­rii.

Nie­wol­ni­ków nie było zbyt wie­lu.

Zer­k­nął w pra­wo. Nie­ata­ko­wa­na już pie­cho­ta ucie­ka­ła w nie­ła­dzie, lecz jej spo­ra część ze­bra­ła się w kupę i naj­wy­raź­niej mia­ła za­miar iść na po­moc jeź­dzie. Zza pierw­sze­go wału wy­ło­nił się licz­ny od­dział pi­ki­nie­rów i też ru­szył ku nim.

Nie­waż­ne. Skoń­czą tu, nim po­wol­ni pie­chu­rzy do­czła­pią na miej­sce.

Ką­tem oka do­strzegł ruch, od­wró­cił się, jed­no­cze­śnie uno­sząc tar­czę i wy­ko­nu­jąc roz­pacz­li­we pchnię­cie w pierś wro­ga.

Tra­fił go pro­sto w ser­ce.

I za­marł.

* * *

Głu­pi lu­dzie po­wia­da­ją, że ta­kie rze­czy nie po­win­ny się zda­rzać. Nie, je­śli na świe­cie ist­nie­je coś ta­kie­go jak spra­wie­dli­wość, ład i po­rzą­dek. Lecz mą­drzy mó­wią, że nie ma co pła­kać nad roz­la­nym mle­kiem, a spra­wie­dli­wość i ład ist­nie­ją tyl­ko tam, gdzie lu­dzie są dość roz­sąd­ni i sil­ni, by je pie­lę­gno­wać.

Mat­ka na­zwa­ła go Oher, po­noć po ojcu jej dziad­ka. Wy­cho­wy­wał się na plan­ta­cji, któ­rej wła­ści­ciel oprócz dro­go­cen­nych przy­praw ho­do­wał też ko­nie. A on za­wsze miał rękę do koni.

Taki dar.

Do­ra­stał na plan­ta­cji, naj­pierw po­ma­ga­jąc w staj­ni, czysz­cząc bok­sy i szczot­ku­jąc ko­nie, a póź­niej, gdy jego pan roz­po­znał sa­mo­rod­ny ta­lent, ujeż­dża­jąc dwu- i trzy­lat­ki oraz ści­ga­jąc się w za­wo­dach or­ga­ni­zo­wa­nych przez znu­dzo­ną szlach­tę. Ni­g­dy nie pró­bo­wał ucie­kać, na­wet do­sia­da­jąc naj­szyb­sze­go ko­nia w oko­li­cy, bo jego bli­scy po­nie­śli­by karę.

Po­tem zmar­ła mu mat­ka, w rok póź­niej oj­ciec.

Wła­ści­ciel do­ce­nił jego umie­jęt­no­ści i pod­niósł ran­gę do po­piel­ne­go, zmie­nił ob­ro­żę z że­la­znej na skó­rza­ną, pod­bi­tą atła­sem. Ale ob­ro­ża to ob­ro­ża, więc gdy wy­bu­chło po­wsta­nie, Oher do­siadł ko­nia i uciekł ra­zem z brać­mi i ich żo­na­mi.

Do­wód­cy po­wstań­czej ka­wa­le­rii wy­star­czy­ło tyl­ko rzu­cić okiem na zbie­ga, by zo­sta­wić go na ko­niu, dać pan­cerz, hełm i to­pór do ręki.

Od tego cza­su wie­le go­dzin dzien­nie uczył się ro­bić bro­nią, poza tym słu­żył jako go­niec i zwia­dow­ca. Raz na­wet wziął udział w praw­dzi­wej po­tycz­ce, w któ­rej uda­ło mu się nie zgi­nąć.

A te­raz wo­kół sza­la­ła śmierć, jego to­wa­rzy­sze wal­czy­li ze Sło­wi­ka­mi, by dać za­sra­nej pie­cho­cie czas na uciecz­kę, a on sam miał przed sobą jed­ne­go z tych su­kin­sy­nów, któ­ry jak­by ni­g­dy nic za­trzy­mał się na chwi­lę i ga­pił na ich od­dzia­ły.

Oher spiął ko­nia i ru­szył na wro­ga, sta­jąc w strze­mio­nach dla za­da­nia moc­niej­sze­go cio­su. Tam­ten od­wró­cił się, tknię­ty ja­kimś prze­czu­ciem, pró­bo­wał unieść tar­czę, ale Oher ude­rzył z ca­łej siły, na­pę­dza­ny stra­chem i wście­kło­ścią. I na­wet gdy zo­ba­czył twarz tego dru­gie­go, gdy ogar­nął go gra­ni­czą­cy ze śmier­cią stu­por, a coś po­ca­ło­wa­ło pro­sto w ser­ce, nie zdo­łał po­wstrzy­mać cio­su, bo cięż­ki to­pór już ciął po­wie­trze.

Do­się­gnął tam­te­go po­nad kra­wę­dzią zbyt ni­sko unie­sio­nej tar­czy, roz­rą­bu­jąc mu szy­ję tuż przy oboj­czy­ku.

* * *

Kie­dyś, za­nim tra­fił do ahy­ry, miał bra­ta, z któ­rym lu­bił się ba­wić. Byli pra­wie nie­roz­łącz­ni, wia­do­mo – bliź­nia­cy. Po la­tach pra­wie o nim za­po­mniał, o bra­cie z taką samą twa­rzą. W gnieź­dzie spo­tkał no­wych bra­ci. W świe­cie dziec­ka nie­wol­ni­ków ta­kie rze­czy nie były ni­czym nie­zwy­kłym.

Kie­dyś miał bra­ta, któ­re­go sprze­da­no jak wo­re­czek pie­przu, choć za znacz­nie niż­szą cenę. Byli pra­wie nie­roz­łącz­ni, wia­do­mo – bliź­nia­cy. Po la­tach pra­wie o nim za­po­mniał, o bra­cie z taką samą twa­rzą. W świe­cie dziec­ka nie­wol­ni­ków lu­dzie bez prze­rwy po­ja­wia­li się i zni­ka­li.

* * *

Opo­wia­da­no so­bie póź­niej, że po­środ­ku pola bi­twy, mię­dzy po­zy­cja­mi Sło­wi­ków a ta­bo­rem nie­wol­ni­czej ar­mii, sta­ły przez ja­kiś czas dwa ko­nie. Ich jeźdź­cy byli mar­twi, ale pa­dli so­bie w ra­mio­na, szcze­pie­ni w uści­sku, jak­by je­den sta­rał się po­wstrzy­mać dru­gie­go przed upad­kiem, a ich wierz­chow­ce na­wet nie pró­bo­wa­ły się ru­szyć z miej­sca.

Po­dob­no na ich iden­tycz­nych twa­rzach wi­dać było śla­dy łez.

* * *

— Ile razy jesz­cze za­mie­rzasz po­słać ich do ata­ku? Ilu jesz­cze musi zgi­nąć? Cały twój plan bę­dzie moż­na o kant dupy roz­bić, jak brak­nie nam lu­dzi!

Pore Lun Dha­ro sa­pał i dy­szał, a bły­ska­wi­ce wy­ta­tu­owa­ne na jego pier­si zda­wa­ły się wić. W ostat­nim ata­ku rzu­cił swo­je skrom­ne siły do szar­ży na do­brze po­nad dwa ty­sią­ce Sło­wi­ków, na­cie­ra­ją­cych na od­dzia­ły wal­czą­ce w cen­trum z ko­no­wer­ską pie­cho­tą. Cze­ka­li na to, bo jak na iro­nię to ko­py­ta koni ko­no­wer­skiej jaz­dy mia­ły spraw­dzić, czy grunt przed ta­bo­rem na­da­je się do ata­ku. Lecz i tak nie­mal dali się za­sko­czyć, gdy sta­lo­we sze­re­gi ru­szy­ły z miej­sca i za­ta­cza­jąc łuk, ude­rzy­ły na po­wstań­czą pie­cho­tę.

Pra­wie uda­ło im się wbić w bok Puł­ku Lisa. Były Bły­ska­wi­ca za­re­ago­wał w ostat­niej chwi­li, jego pię­ciu­set jeźdź­ców sko­czy­ło na ata­ku­ją­cych Sło­wi­ków, zmu­si­ło ich do kontr­szar­ży, co dało czas pie­cho­cie na wy­co­fa­nie się pod osło­ną strzel­ców i pi­ki­nie­rów.

Ale nie­wie­le bra­ko­wa­ło. Do­słow­nie kil­ku chwil.

A i tak po­nad set­ka jeźdź­ców Lun Dha­ro zo­sta­ła na polu bi­twy. A dru­gie tyle było ran­nych, w tym on sam, sie­dzą­cy te­raz w szta­bo­wym na­mio­cie przed Ka­he­lem-saw-Kir­hu bez pan­ce­rza i heł­mu, z lewą ręką owi­nię­tą ban­da­żem i z wście­kło­ścią wy­pi­sa­ną na ob­li­czu.

— Zrób wresz­cie, co za­pla­no­wa­no, i niech ta bi­twa się skoń­czy.

Do­wód­ca po­wstań­czej ar­mii po­wi­tał go w na­mio­cie tyl­ko dla­te­go, by nie kłó­cić się z ko­czow­ni­kiem na oczach ca­łej ar­mii. Był spo­koj­ny. Jak sama śmierć.

— Bi­twę mogę za­koń­czyć na­wet te­raz — po­wie­dział ci­cho. — Wy­star­czy, że się wy­co­fa­my. Tyl­ko co po­tem? Pój­dą za nami, a nie znaj­dzie­my lep­sze­go miej­sca na ko­lej­ne star­cie. Kor’ben po­trze­bu­je jesz­cze tro­chę cza­su. Ku­pu­je­my mu go.

— Ten cho­ler­ny Ver­dan­no…

— Ten cho­ler­ny Ver­dan­no wła­śnie skoń­czył — roz­legł się głos Ol­he­wa­ra i Wo­zak wkro­czył do na­mio­tu. — Nie­do­brze jest, gdy głów­no­do­wo­dzą­cy zni­ka żoł­nie­rzom z oczu.

— Nie będę z nim dys­ku­to­wał na oczach wszyst­kich. A ra­czej nie będę wy­słu­chi­wał jego wrza­sków. Ile przy­go­to­wa­łeś?

— Sto tratw i wszyst­kie pięć­set wo­zów. Zwia­dow­cy mó­wią, że idzie do­bry wiatr. Z za­cho­du.

Wszy­scy trzej wy­mie­ni­li spoj­rze­nia i uśmiech­nę­li się sze­ro­ko.

Ist­nie­ją dwa naj­lep­sze spo­so­by, by za­mknąć wro­gą ar­mię w ko­tle. Pierw­szy to zmu­sić ją do ata­ku, prze­ko­nać o nad­cho­dzą­cym zwy­cię­stwie i co­fać śro­dek szyb­ciej niż skrzy­dła. Dru­gi to zajść ją z bo­ków. Tyl­ko czy da się to zro­bić pie­cho­tą prze­ciw woj­skom skła­da­ją­cym się w po­ło­wie z jaz­dy? W cią­gu naj­da­lej go­dzi­ny mie­li po­znać od­po­wiedź na to py­ta­nie. Saw-Kir­hu zer­k­nął na Bły­ska­wi­cę.

— Dasz radę wsiąść na ko­nia?

Obaj wie­dzie­li, że nie cho­dzi o wsia­da­nie, ale o do­wo­dze­nie w bi­twie. Pore Lun Dha­ro uśmiech­nął się wil­czo.

— Spró­buj mnie po­wstrzy­mać.

* * *

— Do­brze! Ko­niec zmia­ny! Szy­ko­wać się!

Kos­se Olu­wer pchnął już goń­ców, gdzie trze­ba, wy­dał też wszyst­kie roz­ka­zy, ja­kie mógł wy­dać, więc te­raz tyl­ko prze­cha­dzał się w tyl­nych sze­re­gach i grzmiał. Niech jego chłop­cy wie­dzą, że do­wód­ca czu­wa.

Kil­ka razy zlu­zo­wa­li już przed­nie bry­tah, więc w tej chwi­li pra­wie po­ło­wa Ba­wo­łów mia­ła za sobą bez­po­śred­ni udział w wal­ce. I spi­sa­ła się świet­nie. Był z nich dum­ny jak ni­g­dy do­tąd, na­wet Ko­tły skła­da­ją­ce się w więk­szo­ści z mło­dzi­ków, z Cie­ląt, któ­re nie ukoń­czy­ły jesz­cze peł­ne­go szko­le­nia, sta­ły ni­czym ska­ła.

Ta bi­twa bę­dzie zwy­cię­stwem Rodu Ba­wo­ła i nikt nie od­bie­rze im chwa­ły.

Na­gle po­czuł drże­nie zie­mi pod sto­pa­mi i padł na nie­go ol­brzy­mi cień.

Ma­ahir za­trzy­mał się tuż za af’ge­mi­dem Ba­wo­łów, za­wa­chlo­wał usza­mi i za­trą­bił ogłu­sza­ją­co. A jego kor­nak szcze­rzył się z góry jak sza­lo­ny.

I za­nim Kos­se Olu­wer zdo­łał otwo­rzyć usta, Pani Oka zsu­nę­ła się po sznu­ro­wej dra­bin­ce i sta­nę­ła na zie­mi.

— Jak sy­tu­acja?

Ba­wół na­brał po­wie­trza, go­tów do wy­gło­sze­nia dłuż­szej ty­ra­dy. Co ona so­bie, na Żar w Ser­cu Aga­ra, my­śla­ła?

— Na­wet nie pró­buj — wark­nę­ła ci­cho, groź­nie. — Nie je­stem w na­stro­ju. Sam ka­za­łeś przy­go­to­wać dla mnie sło­nia.

— Ale z my­ślą, że bę­dziesz po­ru­szać się po grzbie­cie wzgó­rza, pani! O, gdzieś tam. — Wska­zał punkt sto jar­dów za nimi. — Tu jest nie­bez­piecz­nie.

— Do­la­tu­ją tu strza­ły albo ka­mie­nie?

— Nie, ale to nie zna­czy, że nie je­ste­śmy w za­się­gu zdol­ne­go pro­ca­rza. A Ma­ahi­ra trud­no nie za­uwa­żyć.

— I zda­je się, że wła­śnie o to ci cho­dzi­ło, Kos­se. — De­ana d’Klle­an po­ma­cha­ła do krę­cą­cych się przy ba­li­stach żoł­nie­rzy, a naj­bliż­szy z nich upu­ścił wiąz­kę beł­tów. — Mia­łam być wi­docz­na, a jed­no­cze­śnie od­le­gła. Lecz Sa­miy nie słu­cha two­ich roz­ka­zów, tyl­ko mo­ich. Ile jesz­cze mo­że­my tu trzy­mać?

Wzru­szył ra­mio­na­mi, po­brzę­ku­jąc zbro­ją.

— Ile trze­ba, pani. Nie zu­ży­li­śmy jesz­cze pią­tej czę­ści po­ci­sków do ma­chin, a cza­row­ni­cy na­wet się nie spo­ci­li. Mó­wią, że to naj­ła­twiej­sza bi­twa, jaką w ży­ciu sto­czy­li.

— I pew­nie wy­da­ją już w my­ślach za­ro­bio­ne zło­to. Pa­mię­tasz roz­ka­zy? Te o jeń­cach?

— Brać.

— No wła­śnie. A masz już ja­kichś? Bo Sam­po­re twier­dzi, że ża­den nie­wol­nik nie dał się schwy­tać żyw­cem.

— Oko­ło czter­dzie­stu. Więk­szość cięż­ko ran­na. Po­trze­bu­jesz ję­zy­ka, pani? Mogę ka­zać roz­grzać że­la­zo.

Wy­ko­na­ła gest, któ­ry nie­wie­le mu mó­wił.

— Nie. Nie trze­ba. Ale przy­po­mi­nam, że nie chcę bez­sen­sow­nej rze­zi na ko­niec. Nie chcę wie­czo­rem krztu­sić się dy­mem z ty­się­cy sto­sów.

— Ro­zu­miem, ale Agar…

— Czu­ję, że jest w ła­ska­wym na­stro­ju. Chcesz się ze mną o to kłó­cić?

— Nie, pani.

Jak ona to robi?, po­my­ślał. Pa­mię­tał De­anę d’Klle­an z pierw­sze­go spo­tka­nia, za­raz po tym, jak zo­sta­ła wy­nie­sio­na do wła­dzy. Spra­wia­ła wra­że­nie przy­tło­czo­nej i lek­ko prze­ra­żo­nej tym, co się wo­kół dzia­ło. A te­raz? Mó­wił do niej „pani”, bo tak było trze­ba, ale też czuł, że „pani” to naj­wła­ściw­sze sło­wo, ja­kim na­le­ża­ło się zwra­cać do tej ko­bie­ty.

Prze­rwał mu tę­tent ko­pyt.

— Dy­y­y­ym! Dym na pra­wym skrzy­dle! — Go­niec osa­dził ko­nia i wi­dząc Pło­mień Aga­ra, ze­sko­czył z sio­dła. — Pani, af’ge­mi­dzie, bun­tow­ni­cy wzno­szą za­sło­nę z dymu na­prze­ciw na­sze­go ta­bo­ru!

Kos­se Olu­wer zer­k­nął na przed­po­le. Rze­czy­wi­ście, lewe skrzy­dło bun­tow­ni­ków, to przy rze­ce, to­nę­ło w mlecz­nych kłę­bach. Jesz­cze kil­ka chwil temu ich nie było, więc mu­sia­ła to być za­pla­no­wa­na ak­cja. Na do­da­tek wiatr spy­chał dym w stro­nę ich li­nii.

Na szczę­ście kom­pa­nia­mi na­jem­ni­ków do­wo­dzi­li do­świad­cze­ni ofi­ce­ro­wie.

— Co to zna­czy? — za­py­ta­ła De­ana d’Klle­an z dziw­nym na­pię­ciem w gło­sie. — Spró­bu­ją uciec pod tą osło­ną?

— Gdy­by tak było, po­sta­wi­li­by ją na ca­łej li­nii, pani. Nie, my­ślę, że od­bi­li się od nas tyle razy, że te­raz spró­bu­ją szczę­ścia z na­jem­ni­ka­mi w na­szym ta­bo­rze. Zmu­si­li­śmy ich do zde­cy­do­wa­ne­go dzia­ła­nia. — Wska­zał na Ma­ahi­ra. — Po­win­naś się cof­nąć na bez­piecz­ną od­le­głość. Na­tych­miast, pani.

Bez sło­wa ski­nę­ła gło­wą i wspię­ła się na grzbiet sło­nia.

Olu­wer mu­siał przy­znać, że to była jed­na z tych rze­czy, któ­re w niej lu­bił. Ni­g­dy nie kłó­ci­ła się, sły­sząc do­bre rady.

Ukło­nił się w kie­run­ku pan­cer­nej wie­życz­ki na grzbie­cie zwie­rzę­cia i od­wró­cił do goń­ca.

— Niech Alen Ts’ar­dan pod­cią­gnie osiem bry­tah na pra­we skrzy­dło. Mają być go­to­wi do wspar­cia ta­bo­ru, je­śli na­jem­ni­cy skre­wią.

— Wy­ko­nam!

— Do­brze. Resz­ta od­dzia­łów w na­szym obo­zie ma sta­nąć w peł­nej go­to­wo­ści. Dość obi­ja­nia się.

* * *

Coś się za­czy­na­ło dziać. Ka­ile­an po­łą­czy­ła się z du­chem Ber­de­tha i oglą­da­ła te­raz obóz jego oczy­ma. Do tej pory cze­ka­ją­ce w re­zer­wie od­dzia­ły za­cho­wy­wa­ły się ra­czej swo­bod­nie, na­jem­ni­cy wręcz bez­tro­sko, sie­dząc pod da­ją­cy­mi cień płach­ta­mi i gra­jąc w ko­ści. Na­wet za­wo­do­wa pie­cho­ta Ko­no­we­ryn nie wy­ka­zy­wa­ła żad­nych oznak nie­po­ko­ju. Żoł­nie­rze co praw­da cho­dzi­li w peł­nych zbro­jach, ale ich tar­cze i dłu­gie włócz­nie tkwi­ły na sto­ja­kach, a do­wód­cy po­zwa­la­li im na­wet na po­pi­ja­nie roz­cień­czo­ne­go wina.

Te­raz to się zmie­ni­ło, a ona mia­ła oka­zję na wła­sne oczy zo­ba­czyć spraw­ność Rodu Ba­wo­ła. Gdy tyl­ko za­brzmia­ły bęb­ny, cięż­ka pie­cho­ta w mgnie­niu oka zmie­ni­ła się z ban­dy od­po­czy­wa­ją­cych łajz w ma­chi­nę wo­jen­ną. Tar­cze i włócz­nie zni­kły ze sto­ja­ków jak­by je wiatr zdmuch­nął i w mniej niż mi­nu­tę żoł­nie­rze ze­bra­li się w kar­ne, li­czą­ce po­nad stu lu­dzi od­dzia­ły.

Po chwi­li kil­ka z nich od­bie­gło gdzieś w bok, po­krzy­ku­jąc ryt­micz­nie.

Na­jem­ni­cy po­rzu­ci­li ko­ści i też ze­bra­li się w kom­pa­nie. Może nie do­rów­nu­ją­ce Ba­wo­łom spraw­no­ścią i z pew­no­ścią go­rzej wy­ekwi­po­wa­ne, ale i tak bły­ska­ją­ce taką ilo­ścią sta­li, że po­zaz­dro­ścić.

— Co wi­dzisz, Ka­ile­an? — La­skol­nyk po­ło­żył jej rękę na ra­mie­niu, wy­ry­wa­jąc z transu.

— Szy­ku­ją się. Ale nie wiem na co. Na ra­zie jed­nak nie wy­glą­da­ją na za­nie­po­ko­jo­nych.

— Jan­ne?

Ptasz­nik przy­mknął oczy. Uży­wał swo­je­go ta­len­tu przez dłuż­szy czas i był już zmę­czo­ny, miał co­raz więk­sze trud­no­ści z opa­no­wa­niem cia­ła ja­kie­goś pta­ka.

— Nad rze­ką jest dym, kha-dar. Za­krył wodę i ka­wał pra­we­go skrzy­dła Ko­no­wer­czy­ków — znu­żo­nym ge­stem mach­nął ręką w stro­nę wyj­ścia z na­mio­tu. — Część z nich po­szła pod ta­bor, resz­ta cze­ka i…

Za­mru­gał, po­trzą­snął gło­wą i na­gle wes­tchnął cięż­ko.

— Nie dam rady. Za­raz mi łeb pęk­nie. Mu­szę od­po­cząć.

— W po­rząd­ku, Jan­ne. — La­skol­nyk nie wy­glą­dał na roz­cza­ro­wa­ne­go. — Od­wa­li­łeś ka­wał do­brej ro­bo­ty.

Ko­ci­mięt­ka wstał, prze­cią­gnął się, aż trza­snę­ły mu sta­wy, i za­klął.

— Psia­krew, za sta­ry je­stem, żeby tyle cza­su sie­dzieć na du­pie i nic nie ro­bić. Ru­szy­my się wresz­cie, kha-dar?

Uśmiech do­wód­cy cza­ar­da­nu wy­glą­dał pra­wie fi­glar­nie.

— Jesz­cze nie, Sar­den. Cier­pli­wo­ści. Lea, pro­szę, ubrudź so­bie tro­chę dło­nie.

Dziew­czy­na zmarsz­czy­ła brwi.

— W środ­ku bi­twy? Cze­go mam na­słu­chi­wać?

— Skrzy­pie­nia osi i zie­mi trzesz­czą­cej pod ko­ła­mi. Czy­li wo­zów, cór­ko. Wo­zów.

* * *

— Ta­bor! Ta­bor nie­wol­ni­ków się ru­sza!

Przez dłu­gą, na­praw­dę dłu­gą chwi­lę sze­re­gi Sło­wi­ków sta­ły i pa­trzy­ły na coś, co wszy­scy spo­śród nich wi­dzie­li pierw­szy raz w ży­ciu. Sze­ro­ki na po­nad sto pięć­dzie­siąt jar­dów rząd wo­zów drgnął, ru­szył z miej­sca i skie­ro­wał się na nich w ci­szy. Ab­so­lut­nej ci­szy.

Po ja­kimś cza­sie do­wód­cy wresz­cie za­re­ago­wa­li.

— Ósma Per­dia Czer­wo­na na­przód! Zwiad!

Dwu­stu jeźdź­ców ru­szy­ło stę­pa, płyn­nie prze­cho­dząc w kłus i ga­lop. Wróg użył nie­co­dzien­ne­go spo­so­bu wal­ki, ale oni na­le­że­li do Rodu Sło­wi­ka. Byle czym nie dało się ich za­trzy­mać.

Tyl­ko w mia­rę jak zbli­ża­li się do ta­bo­ru, ja­snym sta­wa­ło się, że to nie jest byle co.

Przo­dy po­jaz­dów je­ży­ły się co naj­mniej trze­ma rzę­da­mi bam­bu­so­wych pik usta­wio­nych pod róż­ny­mi ką­ta­mi. Z tyłu, na wy­so­kich drą­gach, ło­po­ta­ły płach­ty róż­no­ko­lo­ro­wych ma­te­ria­łów. Cała kon­struk­cja mia­ła po­nad dwa­dzie­ścia stóp wy­so­ko­ści i wy­glą­da­ła prze­ra­ża­ją­co. Na tyle, że w od­le­gło­ści ja­kichś stu jar­dów pierw­sze ko­nie za­czę­ły się bo­czyć i zwal­niać, prze­stra­szo­ne tą dziw­ną, nie­zna­ną rze­czą, do któ­rej mu­sia­ły się zbli­żać.

I wte­dy ta rzecz za­czę­ła ką­sać.

Set­ki po­ci­sków wy­le­cia­ły z głę­bi ta­bo­ru, wy­strze­lo­ne przez nie­wi­docz­nych łucz­ni­ków, i spa­dły na kon­nych. Kil­ku jeźdź­ców zwa­li­ło się z sio­deł, nie­któ­re zwie­rzę­ta cał­kiem od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa i mimo bo­jo­we­go szko­le­nia zła­ma­ły szyk i roz­pierz­chły się. Do­wód­ca per­dii za­gwiz­dał:

„W lewo”.

Skrę­ci­li, przyj­mu­jąc na sie­bie jesz­cze jed­ną sal­wę, ale byli już na nią przy­go­to­wa­ni i więk­szość wo­jow­ni­ków unio­sła tar­cze. Z boku ta­bor wy­glą­dał po­dob­nie jak z przo­du: wozy mia­ły wy­so­kie bur­ty, z któ­rych wy­sta­wa­ły trzy rzę­dy za­ostrzo­nych i utwar­dzo­nych w ogniu bam­bu­so­wych pik: pierw­szy po­zio­mo, na wy­so­ko­ści koń­skich pier­si, dru­gi unie­sio­ny dwie sto­py wy­żej, a trze­ci pod ta­kim ką­tem, że na­wet naj­skocz­niej­szy wierz­cho­wiec nie po­ko­nał­by tej wy­so­ko­ści. Za nimi do we­wnętrz­nych burt wo­zów przy­mo­co­wa­no dłu­gie drą­gi z ło­po­czą­cy­mi na wie­trze, sze­ro­ki­mi wstę­ga­mi je­dwa­biu.

W wy­so­kich bur­tach na mo­ment otwo­rzy­ły się szcze­li­ny strzel­ni­cze i per­dia do­sta­ła sal­wę w bok. Jed­no­cze­śnie z desz­czem po­ci­sków od góry.

Tego było za wie­le. Gwiz­dek za­grał skocz­ny trel i od­dział od­sko­czył do tyłu.

Do­wód­ca Sło­wi­ków zdą­żył jesz­cze rzu­cić okiem na tył ta­bo­ru, gdzie wi­dać było zwar­tą masę pie­cho­ty.

Aga­rze, miej nas w opie­ce, po­my­ślał, za­nim strza­ła tra­fi­ła go w twarz, i zwa­lił się na zie­mię.

* * *

— Ten ta­bor na pra­wym skrzy­dle po­wstań­ców od rana mnie za­sta­na­wiał, dzie­ci. Po cho­le­rę go tam usta­wi­li, je­śli mie­li czas na wy­ko­pa­nie so­lid­nych szań­ców? To nie­spo­dzian­ka Krwa­we­go Ka­hel­le dla Pani Pło­mie­ni. Da­le­kie Po­łu­dnie uży­wa wo­zów do obro­ny od za­wsze. — La­skol­nyk uśmie­chał się dzi­ko. — Ale tyl­ko do obro­ny. Nikt ni­g­dy nie pró­bo­wał tu ata­ko­wać ta­bo­rem. A wie­cie dla­cze­go?

Cho­le­ra, nie mie­li po­ję­cia.

— Sło­nie. Oko­pa­ne wozy chro­nio­ne przez rzę­dy pali, pu­łap­ki i rów mogą się przed nimi obro­nić, ale ru­cho­my ta­bor sło­nie roz­nio­sły­by w drza­zgi, bo te be­stie są tak sil­ne, że uży­wa się ich na­wet do wy­ła­my­wa­nia miej­skich bram, a ko­nie się ich pa­nicz­nie boją. Więc Ka­hel-saw-Kir­hu i Kor’ben Ol­he­war mu­sie­li roz­wią­zać dwa pro­ble­my. Pierw­szy nie był trud­ny, bo wozy moż­na ru­szyć siłą ludz­kich mię­śni. Ale dru­gi? Jak ode­przeć atak tych gi­gan­tów, gdy ta­bor wyj­dzie z prze­smy­ku i od­sło­ni bok? Sło­wi­ki nie po­zwo­lą im prze­cież bez­kar­nie ko­pać ro­wów, wbi­jać pali wo­kół ani roz­rzu­cać kol­ców czy be­lek na­bi­ja­nych gwoź­dzia­mi.

Kha-dar po­pa­trzył po nich, jak na­uczy­ciel po stu­den­tach i kon­ty­nu­ował.

— Za­pew­ne nie­wol­ni­cy opan­ce­rzy­li wozy moc­niej niż zwy­kle i za­mie­ni­li je w praw­dzi­we jeże. Może też li­czą na łucz­ni­ków z pło­ną­cy­mi strza­ła­mi. Kto wie? No cóż, co­kol­wiek wy­my­śli­li, mam na­dzie­ję, że to wy­star­czy. Ich wozy są bar­dzo cięż­kie, więc idą wol­niej niż wo­jen­na ka­ra­wa­na, co da Ko­no­wer­czy­kom czas na re­ak­cję. Ale nie będą prze­cież mu­sie­li je­chać ta­bo­rem wie­lu mil. Saw-Kir­hu musi tyl­ko ze­pchnąć Sło­wi­ki ze wzgó­rza, oskrzy­dlić Ba­wo­ły i otwo­rzyć so­bie dro­gę na ich tyły, a po­tem, ma­jąc jed­no skrzy­dło za­bez­pie­czo­ne ta­bo­rem, a dru­gie rze­ką, ude­rzyć wszyst­kim, co ma. Sko­ro nie może wy­grać bi­twy obro­ną, pró­bu­je, ata­ku­jąc.

La­skol­nyk umilkł, a po­tem uniósł pa­lec.

— Słu­chaj­cie. Za­czy­na się.

Rze­czy­wi­ście, obóz Ko­no­wer­czy­ków stra­cił cały spo­kój. Ofi­ce­ro­wie bie­ga­li tam i z po­wro­tem, wy­krzy­ki­wa­no roz­ka­zy, w ich polu wi­dze­nia prze­my­ka­ło co­raz mniej żoł­nie­rzy. Wy­glą­da­ło na to, że o cza­ar­da­nie za­po­mnia­no. W koń­cu.

Ka­ile­an wsta­ła i przy­wo­ła­ła do sie­bie Ber­de­tha.

— Uda mu się, kha-dar?

— A czy ja je­stem wróż­ką, có­ruch­na? To jest bi­twa. Te­raz czas na ruch Pani Oka.

* * *

— Prze­każ Wu­aro­wi Sam­po­re, że ma się wy­co­fać poza za­sięg strzał i cze­kać. Niech spie­szy po­ło­wę lu­dzi, sa­mych łucz­ni­ków, resz­ta kon­ni­cy ma być go­to­wa, by do­wo­zić im strza­ły. Kos­se po­de­śle mu tyle pie­cho­ty, ile da rady. Po­wie­dział, że co naj­mniej dzie­sięć Ko­tłów i ze dwa ty­sią­ce na­jem­ni­ków.

— Wy­ko­nam, pani!

Go­niec wsko­czył na ko­nia i po­cwa­ło­wał z roz­ka­za­mi. Ta­bor zbli­żał się ni­czym su­ną­ca na­przód ścia­na lawy, po­wo­li, lecz nie­po­wstrzy­ma­nie. Wuar Sam­po­re już dwu­krot­nie rzu­cił na nie­go swo­je Sło­wi­ki, efekt jed­nak był je­dy­nie taki, że set­ka jeźdź­ców do­go­ry­wa­ła wo­kół ru­cho­mej twier­dzy, a dwie set­ki zo­sta­ły ran­ne. Stra­ci­li też spo­ro koni.

Ale przy­naj­mniej dwu­krot­nie zmu­sił wro­ga do za­trzy­ma­nia się, więc na ra­zie wozy prze­by­ły tyl­ko po­ło­wę od­le­gło­ści do po­zy­cji Ko­no­wer­czy­ków. Gdy za­czną wspi­nać się na wzgó­rze, po­win­ny jesz­cze zwol­nić.

De­ana nie mia­ła cza­su się za­sta­na­wiać, jak to się sta­ło, że do­wo­dzi. Ja­kim cu­dem z ko­goś na kształt ma­skot­ki, może i oto­czo­nej uwiel­bie­niem czy kul­tem, lecz przede wszyst­kim ma­ją­cej pod­no­sić mo­ra­le, sta­ła się wo­dzem ar­mii. To chy­ba dla­te­go, że sto­ją­cy na wzgó­rzu Ma­ahir przy­cią­gał każ­de­go goń­ca, któ­ry w tym cha­osie i za­mie­sza­niu szu­kał szta­bu. Olu­wer ugrzązł w cen­trum, od­pie­ra­jąc ze swo­imi Ba­wo­ła­mi ko­lej­ne ata­ki nie­wol­ni­czej pie­cho­ty, Sam­po­re, sta­jąc na­prze­ciw zu­peł­nie no­wej tak­ty­ki wro­ga, wo­lał do­wo­dzić na miej­scu, a ona zo­sta­ła tu sama, i na­gle wszy­scy spo­dzie­wa­li się, że po­wie im, co mają ro­bić. I co naj­dziw­niej­sze, wy­ko­ny­wa­li jej roz­ka­zy.

Sy­tu­acja nie była zła. Pra­wie po­ło­wa jej sił wciąż cze­ka­ła w re­zer­wie, w tym ty­siąc Ba­wo­łów, dwa ty­sią­ce na­jem­ni­ków, trze­cia część żoł­nie­rzy Rodu Sło­wi­ka z całą za­cięż­ną jaz­dą oraz kor­pus sło­ni i kil­ka ty­się­cy nu­awa­chi. Wróg na­wet o krok nie ze­pchnął jej pie­cho­ty do tyłu, a przy rze­ce na­jem­ni­cy wciąż za­wzię­cie bro­ni­li się za li­nią wo­zów. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, w tej chwi­li za­gro­że­nie sta­no­wił je­dy­nie ta­bor nie­wol­ni­czy.

De­ana się­ga­ła po całą wie­dzę Pie­śniar­ki Pa­mię­ci. Opo­wie­ści o wiel­kich bi­twach na pół­no­cy ste­pów, mię­dzy ko­czow­ni­ka­mi a wę­dru­ją­cy­mi w ka­ra­wa­nach Wo­za­ka­mi, za­wsze koń­czy­ły się zwy­cię­stwem jaz­dy, któ­ra roz­strze­li­wa­ła ko­nie po­cią­go­we i zmu­sza­ła wro­ga do obro­ny. Po­tem nie­odmien­nie na­stę­po­wa­ło ob­lę­że­nie lub szturm. Tu jed­nak nie było koni, wozy naj­wy­raź­niej pcha­li lu­dzie, więc za­trzy­mać je trze­ba było ina­czej. Gdy­by nie kil­ka ty­się­cy pie­cho­ty to­wa­rzy­szą­ce wo­jen­nej ka­ra­wa­nie i kry­ją­ce się w za­się­gu jej strzel­ców, spra­wa by­ła­by prost­sza. Ale te­raz ta­bor osła­niał pie­cho­tę przed szar­żą jaz­dy, a pie­cho­ta wspie­ra­ła go, gdy do­cho­dzi­ło do wal­ki wręcz.

De­ana wie­dzia­ła, że może za­trzy­mać tego pan­cer­ne­go po­two­ra, je­śli rzu­ci na nie­go wszyst­ko, co ma. Jed­no­cze­sny atak Ba­wo­łów, na­jem­nej pie­cho­ty i Sło­wi­ków naj­pew­niej osa­dził­by ta­bor w miej­scu, ale ona wo­la­ła unik­nąć wal­ki na wy­czer­pa­nie. To ni­g­dy nie jest do­bra tak­ty­ka, gdy wróg ma wię­cej lu­dzi. Poza tym czu­ła, że to nie ko­niec nie­spo­dzia­nek, od­dzia­ły re­zer­wo­we mogą jej jesz­cze być po­trzeb­ne.

Więc cze­ka­ła na sło­nie.

A te wciąż szy­ko­wa­ły się do bi­twy. Do tej pory tyl­ko Ma­ahi­ro­wi za­ło­żo­no pan­cerz, resz­ta zwie­rząt sta­ła w obo­zie bez cięż­kich zbroi, żeby się nie mę­czyć. Do cho­le­ry – De­ana za­ci­snę­ła dło­nie na rę­ko­je­ściach sza­bel – ile to jesz­cze po­trwa?

Czas. Bra­ko­wa­ło jej cza­su na­wet na prze­su­nię­cie ma­chin do ostrza­łu ta­bo­ru. Umne­res po­słał na po­moc Sło­wi­kom kil­ku cza­ro­dziei, ale na ra­zie do­sta­li za­kaz ujaw­nia­nia się. Wy­ko­rzy­sta­ją ich ma­gię, gdy sło­nie będą go­to­we.

Niech pie­cho­ta wzmoc­ni to skrzy­dło.

I niech wresz­cie przy­le­cą pta­ki.

* * *

Uwa­re Lew odło­żył drąg i się­gnął po włócz­nię. Brzeg wy­ło­nił się przed nimi nie­spo­dzie­wa­nie, bo za­sło­na z dymu oka­za­ła się znacz­nie sku­tecz­niej­sza, niż są­dzi­li. Tra­twa siłą roz­pę­du wbi­ła się w ba­gni­sty grunt, a zgro­ma­dze­ni na dzio­bie wo­jow­ni­cy od razu za­czę­li rzu­cać na nie­go wiąz­ki ga­łę­zi, żeby nie za­paść się po ko­la­na w bło­cie. Chwi­la – i już pięć­dzie­się­ciu Uawa­ri Nahs zna­la­zło się na brze­gu.

Do­oko­ła nich pod osło­ną dymu przy­bi­ja­ły inne tra­twy wy­peł­nio­ne po­wstań­ca­mi. Pię­ciu­set Uawa­ri Nahs i dwa puł­ki pie­cho­ty lą­do­wa­ły w ci­szy pół mili za li­nia­mi Ko­no­wer­czy­ków. Pra­wie pięć ty­się­cy lu­dzi. I albo uda im się wznie­cić pa­ni­kę, spło­szyć zwie­rzę­ta, pod­pa­lić obóz, albo zgi­ną.

Od ich pra­wej stro­ny, zza ścia­ny dymu, do­cho­dzi­ły stłu­mio­ne od­gło­sy wście­kłej wal­ki. Pora się przy­łą­czyć.

Gdzieś przed nimi roz­le­gło się par­ska­nie koni.

Uwa­re Lew uśmiech­nął się.

Загрузка...