Żaden londyńczyk nie potrafi się oprzeć pokusie, jaką wywiera zbiegowisko. Pan Montague Egg, jadący w górę Kingsway, zauważył gromadę ludzi, wypatrujących czegoś w gałęziach jednego ze smukłych platanów, zdobiących tę arterię, i zatrzymał się przy krawężniku, by zobaczyć, co ich tak podnieca.
– Biedna kocina! – wołali widzowie, zachęcająco prztykając w palce. – Biedactwo! Kici, kici, kici, chodź tutaj!
– Popatrz, kochanie, jaki ładny kotek!
– Trzeba jej dać mięsa.
– Jak się zmęczy, to sama zejdzie,
– Przyłóż jej kamieniem!
– Co się tu dzieje, proszę państwa?
Szczupła i ubożuchno ubrana dziewczynka, stojąca żałośnie z pustym koszykiem w rękach, zwróciła się błagalnie do podchodzącego policjanta:
– Och, proszę, niech pan każe odejść tym ludziom! Jak on może zejść, kiedy wszyscy na niego tak krzyczą? On się boi, biedaczek.
Spośród chwiejnych gałęzi dwoje bursztynowych oczu gniewnie łyskało w dół. Policjant się podrapał po głowie.
– A to dopiero kłopot, panienko. Jakże on się tam dostał?
– Koszyk się otworzył i on wyskoczył, jak wysiadaliśmy z autobusu. Och, proszę coś poradzić!
Pan Montague Egg, rzuciwszy okiem na tłum, dostrzegł na jego peryferiach czyściciela okien z drabinami na samochodzie. Przywołał go.
– Dałbyś tę drabinę, synu, to zaraz byśmy go zdjęli, jeśli panienka mi pozwoli spróbować. Jeżeli go tak zostawimy, będzie tam tkwił nie wiadomo jak długo. „Trudno przekonać, mową choćby miłą, klienta, gdy go raz coś odstraszyło". Tak… ostrożnie. No… to jedziemy.
– Och, bardzo panu dziękuję! Tylko proszę łagodnie. On nie lubi, żeby coś z nim robić.
– Dobrze, panienko, proszę się nie obawiać. Monty Egg wszystko robi w rękawiczkach. W domu łagodny i dba o dzieci. A teraz bomba w górę.
I pan Egg, nacisnąwszy swój elegancki, miękki kapelusz i wydając kojące odgłosy, uniósł się w listowie. Na widzów spadła istna eksplozja wściekłego fukania i ulewa drobnych gałązek, a po nich znów opuścił się pan Egg, trochę niezręcznie, z szamocącym się kłębkiem rudego futra w garści. Dziewczynka podsunęła koszyk, wpakowano jakoś do niego cztery wściekle miotające się łapy, chłopak od dostawcy sprokurował kawałek sznurka, przywiązano nim wieczko, młody czyściciel okien dostał coś i spakował drabinę, po czym tłum się rozproszył. Pan Egg, owinąwszy pokaleczony przegub chustką do nosa, wybrał sobie liście zza kołnierza i poprawił krawat.
– Och, jak on pana strasznie podrapał! – użalała się głośno dziewczynka, a jej błękitne oczy zrobiły się wielkie i tragiczne.
– Ależ nic podobnego – odpowiedział pan Egg. – Bardzo mi przyjemnie, że mogłem pomóc. Czy mogę cię gdzieś podwieźć? Jemu będzie się jechało przyjemniej niż w autobusie, a jeżeli zamkniemy okna, to stąd nie wyskoczy, gdyby nawet udało mu się znowu otworzyć koszyk.
Dziewczynka się wymawiała, ale pan Egg stanowczo zapakował ją do samochodu i spytał, dokąd jedzie.
– Pod ten adres – odpowiedziała, wyjmując ze zniszczonej torebki wycinek z gazety. – Chyba to gdzieś na Soho?
Zaskoczony pan Egg przeczytał ogłoszenie:
POSZUKIWANY: pracowity i zdolny KOT (płci dowolnej), do łapania myszy w przyjemnej rezydencji willowej i do towarzystwa dla małżeństwa w średnim wieku. Odpowiedni kandydat uzyska 10 szylingów i porządny dom. Osobiste zgłoszenia przyjmuje pan John Doe, La Cigale Bienheureuse, Frith Street, we wtorek od 11 do 1.
– Jakaś dziwna sprawa – pan Egg ściągnął brwi.
– Ojej! pan myśli, że coś nie tak? Po prostu żart?
– No cóż – powiedział pan Egg – nie bardzo rozumiem, dlaczego ktoś miałby płacić pół funta za zwyczajnego kota? Na ogół dostaje się je gratis
i jeszcze z dostawą od takich, co nie lubią topić swoich kociąt. Także i pan John Doe nie brzmi zbyt wiarygodnie: raczej jakby tak zwana fikcja prawna.
– Och jej! – zawołała dziewczynka, a w błękitnych oczach jej pojawiły się łzy. – A tak się spodziewałam, że coś z tego będzie. Bo widzi pan, nam jest okropnie ciężko, bo tatuś nie pracuje, a Maggie – to znaczy moja macocha – powiedziała, że ma tego dość i Maher Szalał Chaszbaz ma się wynosić, bo obdrapuje nogi u stołu i żre tyle, t człowiek, biedactwo! – chociaż to nieprawda – najwyżej troszkę mleka i tego mięsa dla kotów – i świetnie łowi myszy, tylko że u nas ich prawie nie ma – więc pomyślałam, że gdyby znalazł się dla niego porządny dom – i dziesięć szylingów na buty dla tatusia, on ich tak potrzebuje…
– No, głowa do góry! – rzekł pan Egg. – Może chcą zainwestować w dorosłego już i sprawdzonego myszobójcę. Albo… wiesz… to może być coś do filmu! No cóż, pojedziemy tam i zobaczymy. Tylko wiesz, może lepiej będzie, jeśli ja się z tobą wybiorę i porozmawiam z tym panem Doe. Jestem człowiekiem na stanowisku – wyjaśnił z pośpiechem. – Proszę, oto moja wizytówka. Montague Egg, wojażujący przedstawiciel firmy Plummett & Rosę, sprzedaż win i wódek, Piccadilly. Przeprowadzanie rozmów z klientami to moja specjalność. „Sprzedawco, masz pamiętać o utargu! Nie wychodź za drzwi, aż dobijesz targu". Oto moja dewiza.
– A ja się nazywam Jean Maitland. Mój tatuś zajmuje się tym samym, co i pan: to znaczy zajmował się, do ubiegłej zimy, bo zachorował na bronchit i już nie ma siły podróżować.
– A to pech! – rzekł współczująco Monty i skręcił w High Holborn. Spodobała mu się ta dziewczynka, może szesnastoletnia, i obiecał sobie, że spróbuje coś na to poradzić.
Wyglądało na to, że dla mnóstwa innych ludzi też dziesięć szylingów to jest niezła cena za kota. Na chodniku przed obskurną restauracyjką na Soho było aż gęsto od kociarzy, niektórych z koszykami, innych ze zwierzętami w objęciach. Powietrze aż się trzęsło od lamentu tych uwięzionych.
– Duża konkurencja – rzekł Monty. – Ale i to dobre, że stanowisko jeszcze, jak widać, nie obsadzone. Trzymajcie się mnie, a ja zobaczę, co się da zrobić.
Poczekali przez jakiś czas. Wyglądało na to, że interesanci wypuszczani są tylnymi drzwiami, bo choć wielu wchodziło, nikt nie wyszedł. Wreszcie zajęli miejsce w ogonku, pnącym się po obdrapanych schodach, i znów odczekawszy na nich całą wieczność, stanęli u ciemnych i niezbyt atrakcyjnych drzwi. Niebawem otworzył je tęgi mężczyzna o workowatej twarzy i nader bystrych oczkach, który z ożywieniem powiedział: – Proszę, następny! – i weszli do środka.
– Pan John Doe? – zapytał Monty.
– Tak. Czy przynieśli państwo kota? Ach, to panienki kotek! No jasne. Proszę usiąść. Nazwisko i adres panienki?
Dziewczynka podała adres na południowym brzegu Tamizy i mężczyzna go zanotował: – Na wypadek – wyjaśnił – gdyby wybrany kandydat okazał się nieodpowiedni i chciałbym do państwa napisać. A teraz proszę mi go pokazać.
Otwarto koszyk i wyjrzała nieżyczliwie ruda głowa.
– Istotnie. Piękny okaz… Oho… biedna kocina! Nie zachowuje się zbyt przyjaźnie.
– To dlatego, że podróż go wystraszyła, ale jak już pozna człowieka, to jest taki milutki, a przy tym świetnie łapie myszy. I taki z niego czyścioszek.
– A, to bardzo ważne. Musi przestrzegać czystości, no i zapracować na życie, rozumie się.
– Och, na pewno! Poradzi sobie nawet ze szczurami i z każdym. Nazywamy go Maher Szalał Chaszbaz, że taki „prędki do łupu", jak napisano w Biblii. Ale wabi się Masz… prawda, kochanie?
– Rozumiem. No cóż, jest chyba w niezłej formie. Nie ma pcheł? Ani żadnych chorób? Moja żona by tego nie zniosła.
– Och, nie! to wspaniały i zdrowy kot. Pchły… ależ proszę pana!
– Proszę się nie gniewać, ale do tego przywiązuję ogromną wagę, skoro to ma być nasz ulubieniec. Tylko jego kolor mi się niezbyt podoba. Dziesięć szylingów za takiego rudzielca to trochę za dużo. Nie wiem, czy…
– O, przepraszam! – odezwał się Monty. – Na temat koloru nic nie było w pańskim ogłoszeniu. Ta panienka jechała kawał drogi, żeby dostarczyć panu tego kota, i nie może pan oczekiwać, że się zgodzi na cenę niższą od zaoferowanej. Nie znajdzie pan lepszego kota niż ten – powszechnie wiadomo, że rude są najlepsze do łapania myszy – mają w sobie więcej zajadłości. I niechże pan spojrzy na ten ładny, biały krawacik: po tym można od razu poznać, jaki z niego czyścioszek. A proszę wziąć pod uwagę jeszcze jedną zaletę: jego widać! Pan i szanowna małżonka nie będziecie się o niego potykać w ciemnym kącie, jak o te czarne i bure. Właściwie powinniśmy sobie doliczyć za jego piękny kolor.Rude koty są rzadsze i bardziej eleganckie od zwykłych.
– Ma pan trochę racji – przyznał pan Doe. – My się z panią tak umówimy, panno Maitland. Może pani zechce przywieźć Mahera – i jak mu tam dalej – do naszego domu dziś wieczór: i jeśli się spodoba mojej żonie, to go weźmiemy. Tu jest nasz adres. Ale proszę być punktualnie o szóstej, bo potem wychodzimy.
Monty spojrzał na adres i stwierdził, że to na północnym krańcu linii z Morden do Edgware.
– To za daleko, żeby jechać tak na ryzyko – rzekł stanowczo. – Chyba że pan zwróci pannie Maitland za przejazd.
– Naturalnie – zgodził się pan Doe. – To się należy. Proszę, oto pół korony. Resztę zwróci mi pani'wieczorem. Cóż, dziękuję bardzo. Pani kot będzie u nas bardzo szczęśliwy, jeśli go zatrzymamy. Teraz proszę go wsadzić do koszyka. Wyjście tamtędy. Uwaga na stopień. Do widzenia.
Pan Egg i jego świeża przyjaciółka, potykając się na wyjątkowo ciasnych i dusznych schodach, prowadzących w dół i na cuchnącą uliczkę, popatrzyli na siebie.
– Ten pan wygląda raczej na oschłego – zauważyła panna Maitland. – Żeby tylko był dobry dla Maher Szalał Chaszbaza! Jak pan cudownie mówił o tej rudości! Obawiałam się, że w tej kwestii okaże się staroświecki. Mój ty aniołku, Masz! jak może komuś nie podobać się taki piękny kolor!
– Yhm – powiedział pan Egg. – Może pan Doe jest najzupełniej w porządku, ale ja uwierzę w te dziesięć szylingów, kiedy je zobaczę. W każdym razie sama tam nie pojedziesz. O piątej po ciebie wstąpię.
– Ależ, panie Egg! Ja się na to nie mogę zgodzić. Zresztą wydusił pan z niego pół korony dla mnie na metro.
– To zwykły interes – rzekł pan Egg. – Punkt o piątej zajeżdżam po ciebie.
– To już lepiej o czwartej, żebyśmy chociaż mogli poczęstować pana herbatą. Przynajmniej tyle.
– Z przyjemnością – odpowiedział pan Egg.
Pan John Doe mieszkał w nowej, osobno stojącej willi na samym końcu nowej, nie wybrukowanej dotąd arterii przelotowej na przedmieściach. Na dzwonek otworzyła im pani Doe^ drobna, jakby zastraszona kobiecina
0 wodnistych oczach, mająca nerwowy odruch skubania palcami swych bladych warg. Maher Szalał Chaszbaz wypuszczony został z koszyka w salonie, gdzie pan Doe, usadowiony w fotelu, czytał popołudniową gazetę. Kot obwąchał go podejrzliwie, ale na nieśmiałe zaloty pani Doe przynajmniej tyle złagodniał, że dał się połechtać za ucho.
– No i co, kochanie – przemówił pan Doe – nadaje się? Kolor cię nie odstrasza?
– Och, nie! to piękny kot. Bardzo mi się podoba.
– Dobrze. W takim razie bierzemy go. Panno Maitland, proszę, oto dziesięć szylingów. Pani będzie łaskawa tu pokwitować. Dziękuję. Z tej półkoronówki nie będziemy się rozliczać. No to masz, kochanie, swojego kota i spodziewam się, że to już koniec z myszami. No – spojrzał na zegarek – obawiam się, panno Maitland, że zostało pani bardzo niewiele czasu na pożegnanie się z ulubieńcem, bo już musimy wychodzić. U nas będzie mu na pewno dobrze.
Przy tych ostatnich słowach Monty, jakby od niechcenia, wyszedł taktownie do holu. Z pewnością to samo poczucie taktu sprawiło, że od drzwi salonu skierował się ku tylnej części domu. Ale już po paru minutach Jean Maitland wyszła, dzielnie siąkając w chusteczkę, odprowadzana przez panią Doe.
– Lubisz swojego kota, kochanie, prawda? Żebyś tylko się nie czuła zbyt…
– No, no, Flossie! – odezwał się mąż, pojawiając się nagle zza jej ramienia. – Panna Maitland wie, że zaopiekujemy się nim, jak należy. – i odprowadziwszy ich do wyjścia, szybko zamknął za nimi drzwi.
– Jeżeli ci to sprawia przykrość – odezwał się zakłopotany pan Egg – to możemy go raz dwa odzyskać.
– Nie, w porządku – odparła Jean. – Czy moglibyśmy jak najprędzej wsiąść i odjechać?
Kiedy podrzucało ich na nierównej drodze, pan Egg ujrzał idącego z przeciwka chłopca. W ręku niósł koszyk. Idąc głośno sobie pogwizdywał.
– Spójrz! – powiedział Monty. – Jeden z naszych nieubłaganych rywali. Ale udało się nam go wyprzedzić. „Sprzedawca, który wcześniej przybywa, sprzed nosa innym zyski porywa". Niech to diabli! – powiedział sam do siebie, przydeptując gaz. – Mam nadzieję, że wszystko w porządku. Czy na pewno?
Jakkolwiek energicznie pan Egg się przyłożył do tego, aby Maher Szalał Chaszbaz wyszedł na ludzi, nie dawało mu to jakoś spokoju. Sprawa doskwierała mu do tego stopnia, że gdy w sobotę następnego tygodnia znalazł się z powrotem w Londynie, ruszył na południowy brzeg Tamizy, aby to zbadać. A gdy Jean otwarła mu drzwi u Maitlandów, u jej boku, wyginając się w pałąk i kiwając zadartym ogonem, stał Maher Szalał Chaszbaz.
– Tak – wyjaśniła dziewczynka – znalazł drogę i wrócił, mój kochany mądrala! Dokładnie tydzień temu – okropnie wychudły i zabłocony – nie wyobrażam sobie, jak to zrobił. Ale już nie mogłyśmy go odesłać, no powiedz, Maggie?
– Nie – rzekła pani Maitland. – Ja wprawdzie nie lubię kotów, nigdy ich nie lubiłam, ale proszę! Widać one też mają jakieś uczucia. Tylko głupio wyszło z tymi pieniędzmi.
– No właśnie – zmartwiła się Jean. – Bo kiedy on wrócił i postanowiłyśmy go zatrzymać, to ja napisałam do pana Doe, wyjaśniłam mu to i dołączyłam przekaz pocztowy na dziesięć szylingów. Otóż dzisiaj rano ten list wrócił z dopiskiem: Adresat nieznany. Więc już same nie wiemy, co zrobić?
– Ja nigdy nie wierzyłem w Johna Doe – rzekł Monty. – Według mnie to był jakiś ciemny typ, panno Maitland, i ja bym radził więcej się tym nie przejmować.
Ale dziewczynce to nie wystarczało i niebawem uczynny pan Egg jechał znowu na północ, w poszukiwaniu tajemniczego pana Doe, wioząc mu przekaz.
Drzwi otworzyła mu w tej samej willi porządnie ubrana, starsza niewiasta, której nie znał. Pan Egg spytał o pana Doe. -Tu nie mieszka. Nigdy o takim nie słyszałam. Monthy wyjaśnił, że poszukuje pana, co kupił kota.
– Kota? – powtórzyła kobieta. Jej twarz się zmieniła. – Proszę wejść, George! – zawołała na kogoś w domu. – Przyszedł jakiś pan w sprawie kota. Może byś mu zechciał – dalszy ciąg zdania wyszeptany został w ucho mężczyźnie, który się wynurzył z salonu i wyglądał na jej męża, którym w istocie był.
George zmierzył pana Egga uważnym spojrzeniem od stóp do głów. – Nie znam tutaj żadnego Doe – powiedział – ale jeśli pan szuka tych, co tu mieszkali, to oni się wyprowadzili. Spakowali się i czym prędzej wyjechali, jak tylko pochowano starszego pana. Ja się opiekuję domem za właścicieli. A jeżeli brakuje panu kota, no to chodź pan popatrzeć.
Przeprowadził go przez dom i tylnym wyjściem do ogrodu. Na środku jednego z klombów wykopana była wielka dziura, jak gdyby nieregularny i płytki grób. Na trawniku zaś spoczywały, ułożone w dwa makabryczne rzędy, zwłoki mnóstwa bardzo już zdechłych kotów. W pobieżnej ocenie pan Egg stwierdził, że jest ich pewnie około pięćdziesięciu.
– Jeżeli któryś z nich jest pański – rzekł George – to proszę. Ale nie są już w za dobrym stanie.
– Boże! – przemówił pan Egg, wstrząśnięty, i przypomniał sobie z przyjemnością, jak to Maher Szalał Chaszbaz powitał go, z zadartym ogonem, na progu u Maitlandów. – Chodźmy stąd i niech mi pan opowie. To… niewiarygodne!
Okazało się, że poprzedni mieszkańcy nazywali się Proctor. Było ich troje, mianowicie stary pan Proctor, inwalida, do którego należał ten dom, z bratankiem i jego żoną.
– Nie mieli służby na stałe. Jako codziennie dochodząca robiła u nich stara pani Crabbe i od niej wiem, że starszy pan nie cierpiał kotów i chorował od nich; spotykałem już takich. Z nim oczywiście trzeba było jak z jajkiem, taki był wątły i serce miał słabe, w każdej chwili mogło mu wysiąść. Więc pomyśleliśmy sobie, jak znalazłem te zakopane koty, czy młody Proctor ich nie pozabijał, żeby starszy pan ich nie zobaczył, bo dla niego to mógł być szok. Tylko dziwne, że wygląda, jakby wszystkie te koty były zabite prawie w tym samym czasie i to całkiem niedawno.
Pan Egg przypomniał sobie ogłoszenie, fałszywe nazwisko, zgłaszających się, których wypuszczano tylnym wyjściem, aby żaden z nich się nie zorientował, ile kotów kupiono od ręki. Przypomniał sobie też dobitne polecenie, żeby przynieść kota punktualnie o szóstej, i pogwizdującego chłopca z koszykiem, który pojawił się w jakiś kwadrans po nich. Jeszcze coś sobie przypomniał, mianowicie to ciche pomiaukiwanie, które dobiegło jego uszu, kiedy czekał w holu, aż Jean pożegna się z Maher Szalał Chaszbazem,
i ten zatroskany wyraz twarzy pani Proctor, gdy spytała, czy Jean bardzo lubi swojego kota. Sprawiało to wrażenie, jakby młodszy pan Proctor gromadził koty w jakimś złowróżbnym celu. Zbierając je z różnych dzielnic Londynu… jak najbardziej oddalonych od siebie… po cóż by inaczej zadawał sobie trud spisywania nazwisk i adresów?
– Na co starszy pan umarł? – spytał pan Egg.
– Po prostu na serce – odpowiedziała pani George – tak powiedział lekarz. Umarł w nocy zeszłego wtorku, biedaczek, a pani Crabbe, która go ubierała do trumny, mówiła, że miał na tej biednej twarzy wyraz przerażenia, ale doktor powiedział, że przy tej chorobie, to nic dziwnego. Ale doktor nie widział, bo nie miał czasu wstąpić, taki był zajęty, jak on strasznie podrapane miał twarz i ręce. Musiał je sobie rozdrapać paznokciami w agonii, ale jak! No, ale już trudno. Wszyscy wiedzieli, że mógł byle kiedy zgasnąć, po prostu jak ta świeczka.
– To ja wiem, Sally – powiedział mąż – no, ale te zadrapania na drzwiach sypialni? Nie powiesz mi, że to także nieboszczyk. A jeżeli już on, to jak się stało, że nikt go nie usłyszał i nie przybiegł na pomoc? Może sobie gadać pan Timbs – to właściciel – że jakieś włóczęgi dostały się tu po wyjeździe Proctorów – i nas wprowadzić, żebyśmy pilnowali – ale po co włóczęgom takie bez powodu niszczenie?
– Ja mówię, że ci Proctorowie to bez serca – stwierdziła jego małżonka. – Pewnie tylko chrapali, a wuj niech sobie zdycha. A jak ten adwokat się rozgniewał! Przyszedł rano, żeby spisać ze staruszkiem testament, a ten nie żyje. A skoro już dostali po nim całe pieniądze, też mogliby go lepiej pochować. Po mojemu to podłe – ani kwiatka -jeden marny wieniec za pół gwinei – nawet nie dąb – tylko wiąz i te jakieś uchwyty, żeby błyszczało. Najgorsza tandeta! Wstydziliby się.
Pan Egg tylko milczał. Nie był on człowiekiem o bujnej wyobraźni, mimo to w myśli ujrzał dość okropny obraz. Widział chorego starca, który śpi, i czyjeś dłonie otwierające po cichu drzwi do sypialni, potem wciągające, jeden za drugim, worki, w których się coś rusza, kłębi i miauczy. Widział, jak rozwiązane worki porzucone zostają na podłodze, drzwi cichaczem zamknięte i przekręcony z zewnątrz klucz. A potem, w ledwie majaczącej poświacie lampki nocnej, zobaczył, jak niewyraźne kształty skaczą i przemykają się po sypialni – czarne i bure, i rude – tam i z powrotem, czając się na bezgłośnych łapach, głucho spadając na aksamitne stopy ze stołów i krzeseł.
A potem – w kłębek na łóżku – ogromny, rudy kot o bursztynowych ślepiach – i krzyk budzącego się – a potem ów koszmar grozy i wstrętu za bezlitośnie zamkniętymi drzwiami. Bardzo stary i schorowany człowiek potykający się, bez tchu, dławi się i tłucze rękoma po tych przeraźliwych cieniach, które dopadają go i uskakują – i wreszcie rozdzierający ból w sercu, kiedy zlitowała się nad nim śmierć. A potem już tylko miauczenie kotów i skrobanie do drzwi, a za nimi nadsłuchujący, z uchem przyciśniętym do dziurki od klucza.
Pan Egg otarł sobie czoło chustką; nie podobały mu się własne myśli. Ale ich nie mógł zatrzymać, patrzył dalej, jak o świcie morderca wchodzi przez uchylone drzwi – żeby czym prędzej zgarnąć swych niewinnych współuczestników zbrodni, zanim pojawi się pani Crabbe – wiedząc, że trzeba się z tym śpieszyć i zwłoki też doprowadzić do porządku – i że gdy ludzie przyjdą, nie może ich zdziwić jakieś tajemnicze miauczenie. Nie wystarczy tych kotów wypuścić – mogłyby się pętać w pobliżu domu. Nie – cysterna z deszczówką i grób zbiorowy w ogródku. Tylko że Maher Szalał Chaszbaz – wspaniały Maher Szalał Chaszbaz podjął walkę o swoje życie. Jego nie utopią w byle cysternie! Potrafił tak wierzgać, aż się wyrwał (i mam nadzieję – pomyślał pan Egg – że poharatał go przy tym, jak się patrzy!) i dotarł przez cały Londyn aż do swego domu. Gdyby jeszcze Maher Szalał Chaszbaz mógł zeznać, czego był świadkiem! Ale pan Montague Egg też wie coś niecoś i może to zeznać.
– I zrobię to – obiecał sobie Monty, zapisując nazwisko i adres adwokata pana Proctora. Wydawało mu się, że przestraszyć starego człowieka na śmierć to również morderstwo; nie był pewien, ale postanowił sprawdzić. Zaczął szukać w myśli jakiejś krzepiącej dewizy z Poradnika Sprzedawcy, ale pierwszy raz w życiu nic stosownego nie mógł znaleźć.
– Widać tym razem naprawdę wychyliłem się poza obszar mego zawodu – pomyślał ze smutkiem. – A jednak… z obywatelskiego punktu widzenia…
I tutaj się uśmiechnął, bo przypomniał mu się aforyzm widniejący na początku i na końcu jego ulubionej książki: Służenie społeczeństwu jest rolą uznaną tego, kto zasługuje na sprzedawcy miano.