II

1

Z tego życia znałem tylko dwa momenty, a przecież to one właśnie wyczerpywały je w całości.

Moment pierwszy: przygaszony i dość ciepły kwietniowy dzień, szesnastoletnia dziewczyna brnie w mokrym śniegu. Odprowadza wzrokiem konwój złożony z czterech wielkich sań, sunących przez szarą breję odwilży niczym płaskodenne łodzie. Wśród młodych roześmianych twarzy powołanych do wojska te smutne oczy, w które dziewczyna wpatruje się uporczywie. Przyspiesza kroku, ślizga się, oczy znikają za czyimś ramieniem, potem znów się pojawiają, odnajdują ją w bezkresnej pustce ośnieżonych pól.

Początek kwietnia 1945 roku, ostatni kontyngent został wysłany na front, a w ostatnich saniach ten młody żołnierz, mężczyzna, którego ona kocha, któremu przy pożegnaniu przyrzekła coś takiego jak wieczną miłość, coś dziecinnego, domyślam się, tak, bezwzględną wierność czy też czekanie aż do śmierci, nie wiem, co kobieta, która kocha po raz pierwszy, może obiecać mężczyźnie, sam nigdy nie otrzymałem podobnej obietnicy, zresztą nigdy nie wierzyłem, by jakakolwiek kobieta była w stanie jej dotrzymać… Konwój skręca za lasem, dziewczyna wciąż idzie śladem sań. W powietrzu unosi się oszałamiający zapach wiosny, koni, wolności. Dziewczyna przystaje, rozgląda się. Wszystko jest znajome. Rozstaje dróg, jezioro, czerń lasu nad nabrzmiałą powierzchnią wody. Wszystko jest nie do poznania. I tak pełne życia. Innego życia. Nagle, z bardzo daleka, wznosi się głos, trwa chwilę w półmroku równiny, zamiera. Dziewczyna słucha: wrócę” wykrzyczane z całych sił staje się echem, potem ciszą, a wreszcie wewnętrznym brzmieniem, które już jej nie opuści.

Tamten moment, pierwszy, który wyobraziłem sobie dzięki opowieściom starowinek z Mirnoje, i ten drugi, którego byłem świadkiem: jasny i zimny wrześniowy wieczór, czterdziestosiedmioletnia kobieta podąża brzegiem jeziora, przemierza tę samą drogę od trzydziestu lat, omiata przypadkowego przechodnia tym samym pogodnym spojrzeniem, a w jej marzeniach z niesłabnącą siłą wciąż wibruje ten sam głos: „… wrócę!”.

Między tymi dwoma etapami jej życia, między tamtą młodzieńczą przysięgą a przyszłością, którą zniweczyły nieopatrznie złożone śluby, próbowałem odnaleźć dzień, kiedy szala się przechyliła, kiedy tych kilka pospiesznych słów, wyszeptanych we łzach rozstania, stało się przeznaczeniem.

O tragedii jej życia, mówiłem sobie, przesądził niemalże przypadek. Bezładny ciąg drobnych codziennych spraw, pozornie niewinnych zbiegów okoliczności, splot zdarzeń i dat, które z początku nie zapowiadały jeszcze nic nieodwracalnego. Owa dyskretna mechanika, która wprawia w ruch wszystkie prawdziwe dramaty naszego życia.

W kwietniu 1945 roku, kiedy mężczyzna, którego kochała, wyjechał na front, Wiera miała szesnaście lat. A zatem pierwsza miłość, bez możliwości jakiegokolwiek odniesienia, wpisania tej historii w szereg innych miłości swego życia. Gdyby ów mężczyzna zginął na początku wojny, gdyby ona była starsza, gdyby już wcześniej kochała, wszystko potoczyłoby się inaczej. Jednak w dniu ich rozstania Berlin właściwie już padał i śmierć tego osiemnastoletniego młodzieńca wydawała się okrutnie bezsensowna i jakże łatwa do uniknięcia. Raptem kilka dni, jedna bitwa mniej, a wróciłby i w maju życie zaczęłoby się od nowa: małżeństwo, dzieci, zapach żywicy na świeżych sosnowych deskach, trzepot czystej bielizny na wietrze wiejącym od Morza Białego. Gdyby tylko…

Zdawałem sobie sprawę, że pisarze dawno już wyczerpali wszystkie te „gdyby”, w książkach, w scenariuszach filmowych. W Rosji, w Niemczech. Obydwa kraje, jeden zwycięski, drugi pokonany, w latach powojennych z niesłabnącą pasją opisywały raz po raz tę samą scenę: żołnierz wraca do rodzinnej miejscowości i odkrywa, że jego żona, czy też ukochana, wiedzie szczęśliwe życie w ramionach innego. Wieczny pułkownik Chabert… Czasem żołnierz wracał okaleczony i był z tego powodu odtrącony. Czasem dowiadywał się o zdradzie i wybaczał. Czasem nie wybaczał. Czasem ona czekała, aż wreszcie przestawała czekać, a on zjawiał się w chwili, gdy miała powtórnie wyjść za mąż. Wszystkim tym delikatnym kwestiom nieodłącznie towarzyszyły bolesne „gdyby”, co w sumie nie było pozbawione słuszności, tyle przecież wojna zostawiła po sobie — w obydwu krajach — rozdzielonych par, tyle złamanych serc.

Usiłowałem zrozumieć życie Wiery poprzez tę literaturę, rozważyć owe „gdyby”, które mogły były wszystko zmienić. Ale niewiarygodne czekanie przez trzydzieści lat (sam liczyłem ich dwadzieścia sześć) zbyt mnie przytłaczało swą bezdyskusyjnością, żeby z niego robić problem moralny. A przede wszystkim zdawało mi się zupełnie nieprawdopodobne jako temat książki. Tak, oczekiwanie zbyt długie jak na powieść, zbyt boleśnie prawdziwe.

Tę brutalną prawdę widziałem także w nieprzyzwoitej prostocie, z jaką to życie zostało zniweczone, w haniebnej banalności kolejnych lat, z jakich składał się ów trzydziestoletni monolit. Z początku bowiem, wraz z nastaniem pokoju nic nie wyróżniało Wiery spośród milionów innych kobiet, które straciły swych mężczyzn. Wszystkie czekały tak samo jak ona, młode wdowy, osamotnione kochanki. Żadna szczególna zasługa. To ich czekanie było wówczas powszechne, a ich rozpacz całkiem zwyczajna.

W istocie, aby dogłębnie zbadać jej nieszczęście, pokusiłem się o stwierdzenie jeszcze bardziej dosadne, niemalże sprośne: podczas tych pierwszych powojennych lat kobiety dochowywały wierności swym zmarłym ukochanym, ponieważ nie starczało żywych. Przyczyna była tak głupio prozaiczna! Wobec dziesięciu milionów wymordowanych mężczyzn, tylu samo okaleczonych, narzeczony stał się rzadkim towarem.

Rozumowanie obrzydliwe, ale — wiedziałem dobrze — trafne jak diabli. Jedyne, które pozwalało mi wyobrazić sobie Mirnoje takim, jakie było przed trzydziestu laty. Przedziwna osada złożona z kobiet, dzieci i starców. Prócz tego kilku mężczyzn noszących na żołnierskich bluzach odznaczenia wojskowe, zgorzkniałych bezrękich, upojonych winem beznogich, bohaterskich niedobitków zwycięstwa. I ta młoda dziewczyna, ta Wiera, której wierność pozostawała zrazu niezauważona, później wzbudzała pełne szacunku i współczucia uznanie, z czasem zaś wywoływała znużenie połączone z rozdrażnieniem, wzruszenie ramion, jakim obdarza się wioskowych idiotów, a potem z kolei obojętność, która przeradzała się niekiedy w swego rodzaju dumę, jaką tubylcy przejawiają wobec miejscowej ciekawostki, świętej relikwii, malowniczej skały.

I wreszcie pewnego dnia nic już z tego wszystkiego nie zostało. Jedynie ta przejrzysta nicość wrześniowego nieba i ta sama wierna kobieta, trzydzieści lat starsza, prowadząca łódź po osłonecznionym zwierciadle jeziora. Taka, jaką ją ujrzałem i poznałem. Daremność wszelkiego osądu, czy to podziwu, czy to sceptycyzmu. I tylko ta myśl rozpraszająca się w świetlistym powietrzu: „Tak to jest”.

Bardziej z troski o prawdę niż z młodzieńczego cynizmu pragnąłem odrzeć jej życie z wszelkiej gotowości do poświęcenia, z wszelkiej emfazy. Wiera nigdy tak naprawdę nie miała wyboru. Siła rzeczy, owo przeznaczenie ubogich, zadecydowała za nią. Z początku brak mężczyzn do poślubienia, a następnie, kiedy w odradzającej się wiosce znów zaczęto zawierać śluby, była już postrzegana jako swego rodzaju młoda stara panna. Pojawiło się nowe pokolenie, prawdziwi młodzi, beztroscy wobec wojennych cieni, niecierpliwi, by zaznać własnej cząstki szczęścia, nieufni wobec tej samotnej kobiety, pół-wdowy, pół-narzeczonej, odzianej w długi kawaleryjski płaszcz. Ich radość życia zepchnęła ją w starość, podobnie jak gwizd pociągu wyklucza z dalszej jazdy spóźnionego pasażera.

A przecież niemożliwością było wyrwać się z tej zapadłej dziury, Mirnoje! W owym czasie kołchoźnicy nie posiadali dowodów tożsamości i żeby się gdziekolwiek przenieść, musieli prosić o pozwolenie. To nie echo głosu za lasem ją tu trzymało, lecz biurokratyczne zniewolenie. A kiedy na początku lat sześćdziesiątych stalinowscy niewolnicy, wreszcie oswobodzeni, zaczęli opuszczać swoje nory, Wiera miała już wokół siebie umieralnię starowinek, których nie mogła porzucić.

Nie, ona nie wybrała czekania, została bezlitośnie schwytana w pęta własnej epoki, własnej wojennej przeszłości, która zatrzasnęła się nad nią niczym pułapka na myszy.

Ale w takim razie to oznaczało, że jest całkowicie wolna! I że ta jej przysięga dawno straciła ważność.

Była wolna i mogła w każdej chwili opuścić wioskę, tak jak to zrobiła w dniu wielkiego wiatru, na początku października. Ujrzałem ją nie jak zwykle ze skórzaną torbą wyładowaną podręcznikami i wypracowaniami uczniów, ale z wielkim segregatorem z grubej tektury, który gwałtowne podmuchy wiatru usiłowały jej wyrwać. W jej chodzie byłą jakaś niefrasobliwa lekkość, zamaszystość przywodząca na myśl wędrowną artystkę albo poszukiwaczkę przygód. Mijając skrzynkę na listy na rozstajach dróg, nie zatrzymała się. Przez chwilę miałem wrażenie, że to jej ostateczne rozstanie z Mirnoje, szaleńczy wybryk na przekór wszystkiemu. Zamierzała złapać pociąg do Leningradu albo przynajmniej do Archangielska…

Była wolna. A ta postawa w stylu mater dolorosa została jej nadana przez innych. To my narzucaliśmy jej to absurdalne czekanie, bardzo szlachetne, pewnie, heroiczne wręcz, z którego jednak ona dawno by się otrząsnęła, gdyby nie nasze pełne współczucia i podziwu spojrzenia. To te spojrzenia przemieniły ją w słup soli, w piękną stelę nagrobną, u której stóp nic tylko zebrać się i wzdychać: „Ach, są jeszcze na tym świecie wierne kobiety!”. Uczyniliśmy z paplaniny zakochanej szesnastolatki nieodwołalne śluby. A z pełnej życia kobiety zwęgloną sati na stosie samotności.

Te moje osądy były zapewne przesadzone i nazbyt wydumane, czułem jednak niejasno, że muszę za wszelką cenę przedstawić je Wierze. Powinna wiedzieć, że można myśleć w ten sposób, że nie jest jeszcze za późno, by tak myśleć.

Wróciła wieczorem, z tym samym segregatorem pod pachą. „Leningrad, Archangielsk…”, powtarzałem z goryczą. A przecież pomimo tego złudnego wyjazdu wrażenie wolności związane z jej pojawieniem się na wielkim wietrze wciąż trwało. Nawet jeszcze silniejsze. I tym gwałtowniejsze stawało się moje oburzenie wobec owego kultu wiecznej miłości, w ramach którego czczono ją jak boginię. Kobieta o zaróżowionej od wiatru twarzy szła zamaszystym krokiem w blasku zachodzącego słońca. Należało wymazać całą resztę, młodzieńcze przysięgi, ikonostasy zmatowiałe od niegdysiejszego heroizmu, litościwe spojrzenia prostaczków. Trzymać się wyłącznie tej wolnej, cielesnej istoty. Patrzyłem, jak się oddala, i przypomniałem sobie ciało kobiety wyciągającej sieci na gliniasty brzeg jeziora, a także to samo ciało — nagie, nocą, przed drzwiami do maleńkiej chatynki-łaźni… Czułem, że odzyskanie przez Wierę wolności powinien rozpocząć bunt tego ciała ściśniętego w długim wojskowym płaszczu.

Jeszcze tego samego wieczoru poszedłem się z nią zobaczyć, bez zaproszenia, pukając po prostu do jej drzwi, pod pretekstem, że zabrakło mi chleba. Kilkakrotnie zachodziłem już do jej chaty, zawsze jednak następowało to wskutek spotkania na ulicy i paru wymienionych słów. To najście nie zdziwiło jej zresztą, była przyzwyczajona do życia we wspólnocie i niezapowiedzianych wizyt staruszek, którymi się opiekowała.

Weszliśmy do głównej izby i podczas gdy ona wyjmowała okrągły bochenek i odkrawała dla mnie solidną ćwiartkę, ja usadowiłem się pospiesznie w miejscu, które stanowiło sekretny cel moich odwiedzin. Za starym stołem z grubych, spękanych desek stała ława, jej kraniec, bliżej drzwi, zajmowała zazwyczaj Wiera, ilekroć przyjmowała gości. Rozmawiała, podawała do stołu, podchodziła do pieca, ale zawsze wracała na posterunek przy drzwiach. Wystarczyło najlżejsze skrzypnięcie schodków przed wejściem, a już drętwiała mimowolnie, gotowa poderwać się i biec na spotkanie tego, który nie mógł zjawić się wcześniej, lecz dopiero w tej właśnie chwili. A za oknem widziała rozstaje dróg, skraj lasu, który trzeba okrążyć, przybywając do Mirnoje…

Ulokowałem się zatem na tym końcu ławy, opierając ciężko łokcie na stole. Wiera zawinęła moją ćwiartkę bochenka w kawałek płótna, po czym zaproponowała mi herbatę i konfiturę z jarzębiny. Oddalała się i wracała, a ja czułem wyraźnie, że znajoma przestrzeń izby wymyka się jej. W oczach Wiery dostrzegałem przebłyski niepokoju, w ruchach jej ciała pewne niezdecydowanie, popłoch lunatyczki, którą zmuszono do zboczenia z trasy. Nalała nam herbaty, a następnie, po chwili wahania, usiadła na krześle naprzeciwko mnie, niemal natychmiast poderwała się jednak i podeszła do okna. Odniosłem wrażenie, jakby — choć nie przyznawaliśmy się do tego — wywiązała się między nami jakaś gra, przyjemnie okrutna…

Mniej lub bardziej szczerze wierzyłem jeszcze, że to dla jej dobra.

Zachodziłem do niej trzy wieczory z rzędu, za każdym razem bez uprzedzenia, i zawsze samowolnie sadowiłem się na skraju ławy, koło drzwi. Jej ciało wyrwanej z transu lunatyczki zdawało się coraz lepiej znosić moją natarczywość. W tej naszej konfrontacji pomimo dystansu czuło się napięcie cielesnego zespolenia.

Czy też raczej cielesnej napaści, gdyż moja obecność deformowała wnętrze tej izby przygotowanej na powrót innego. Nieskazitelna czystość podłogi, kilka reprodukcji na ścianach oraz (widziałem w tym jakże prowincjonalną i wzruszającą pretensjonalność) te dzieła, których z całą pewnością nigdy nie czytała. Grube księgi ustawione na półkach, wybrane „dla stworzenia intelektualnej atmosfery”: Ogólna teoria lingwistyki, Słownik etymologiczny w czterech tomach, Dzieła zebrane Humboldta… Były to najwyraźniej pozostałości jakiejś opuszczonej biblioteki, które Wiera przywłaszczyła sobie, nie bacząc, że nie mogą jej się przecież przydać w skromnej pracy nauczycielki… Sadowiłem się zatem na zaanektowanym siedzisku i z ciekawością rozglądałem po tym gniazdku wymoszczonym dla innego: porządek, wygoda, książkowy wystrój.

Ostatniego z tych wieczorów gry przerwałem na chwilę moje eksperymenty psychologiczne i wyjrzałem przez okno. I zdało mi się, że poprzez mglistą bladość dostrzegam potężną sylwetkę mężczyzny zbliżającego się do skrzyżowania dróg. Wędrowiec zwalniający kroku… Nie, to nic, drzewo, rysa na szybie. Ale widziana z tego krańca ławy zjawa wcale nie wydawała się niemożliwa, podsycana aż do halucynacji przez lata czekania, przez niezliczoną ilość (kręciło mi się w głowie na samą myśl) spojrzeń, które — dzień po dniu — przywoływały ludzką postać wyłaniającą się zza lasu…

Wracając do domu, postanowiłem nazajutrz rano opuścić Mirnoje.

Zamiast wyjechać, następnego ranka wybrałem się z Wierą na wyspę.

2

Musiała popłynąć na wyspę, żeby złożyć na grobie Anny wieniec z suchych kwiatów. Wyblakły krążek, najeżony łodyżkami i kłosami, który jedna ze starowinek z Mirnoje plotła przez kilka tygodni.

Dla mnie ta przeprawa przez jezioro w deszczu doskonale odzwierciedlała absurd egzystencji, jaką wiodła Wiera. Absurdalne było również moje pragnienie, dla mnie samego nieoczekiwane, by jej towarzyszyć: właśnie pakowałem bagaże, gdy zobaczyłem Wierę na ulicy, zawołałem ją przez okno i zapytałem, nie wiedzieć czemu, czy mogę płynąć z nią. I, szczyt głupoty, wiedziony śmieszną męską zuchowatością, uparłem się wiosłować sam, na stojąco, niczym gondolier z operetki. Wiera usiłowała protestować (wiatr, kapryśny ciężar starej krypy), w końcu jednak ustąpiła.

Wiatr był zmienny, dziób łodzi tańczył to na prawo, to na lewo, następnie zanurzał się, nie do oderwania od kleistej gęstości wody, w której wiosło grzęzło niby w mokrej wacie. Żeby nie stracić twarzy, symulowałem lekkość, skrywałem wysiłek, choć wkrótce ramiona miałem zdrętwiałe, ucisk w skroniach, oczy zalane potem. Widok kobiety siedzącej naprzeciwko mnie z brzydkim wiankiem z suchych kwiatów na kolanach był nie do zniesienia. Ostentacyjnie zrezygnowana, obojętna wobec deszczu, wiatru, zmarnowanego życia, dnia straconego na wyprawę wymuszoną przez żałobne zachcianki jakiejś na wpół zbzikowanej staruchy. Patrzyłem na tę pochyloną głowę, tę twarz pogrążoną w rojeniach, spłowiałych zapewne, po trzydziestu latach codziennego odtwarzania, a może za tym pozorem rozmarzenia kryła się pustka, szara i jednostajna jak ta woda, te brzegi majaczące niewyraźnie w powietrzu ciężkim od kropel. „Kobieta, z której uczyniono chodzący pomnik pamięci poległych. Narzeczona złożona w ofierze na stosie wierności. Wiejska Andromacha…”. Te porównania przybierały na zajadłości, w miarę jak mój wysiłek stawał się coraz bardziej mozolny. W pewnym momencie odniosłem wrażenie, że łódź przestała się posuwać, blokowana lepkim ciężarem fal. Wiera uniosła nieco twarz, uśmiechnęła się do mnie, zdawało się, że chce coś powiedzieć, ale się rozmyśliła. „Wioskowa idiotka! Otóż to. Drewniana idolka, którą ci prostaczkowie przybili u wejścia do swego obozowiska dla odwrócenia gromów losu. Ofiara błagalna złożona Historii. Ikona, w której cieniu ci dzielni kołchoźnicy mogli grzeszyć, oddawać się rozpuście, donosić jeden na drugiego, kraść, upijać się…”

Wyczerpany walką z wiatrem poruszałem już teraz wiosłem właściwie machinalnie, na odczepnego. Przysadzisty zarys kościoła na wzniesieniu wyspy wydawał się wciąż tak samo daleki. „A jednak musieli puścić tę biedną Wierę, żeby mogła zrobić dyplom nauczycielki w jakiejś pobliskiej osadzie. Bez wątpienia była to jedyna wielka podróż w jej życiu. Wyjście na świat. A potem, hop, z powrotem na przysługujące jej miejsce, ów posterunek na ławie przy drzwiach, z wiecznie nastawionym uchem: czyżby to odgłos żołnierskich butów? Wianuszek uschłych kwiatków na grobie Anny, tak, bardzo ładnie, moja miła, ale kto będzie składał kwiaty na twoim grobie? Starowinki dawno już pomrą, nie trafi się druga taka Wiera, która się tobą zaopiekuje…”.

Zorientowałem się, że łatwiej mi się manewrowało, gdy dostosowywałem wysiłek do rytmu fal. Łódź wciąż poruszała się opornie, ale zamiast przeciwdziałać temu ciężkiemu kołysaniu, należało w odpowiednim momencie szybko — jak z bicza trzasnął — machnąć wiosłem… Wiera siedziała nieruchoma i jeszcze bardziej zdystansowana, jakby uznawszy, że opanowałem technikę, mogła wrócić do swoich marzeń. Osłaniała dłońmi kwiaty wianka. „Ale przecież deszcz i tak je zmoczy na grobie…”, miałem ochotę powiedzieć; to jednak wyrwałoby ją ze snu.

A niby dlaczego nie miałbym jej obudzić? Przestać wiosłować, przykucnąć przed nią, ścisnąć jej ręce, potrząsnąć nimi albo raczej pocałować te skostniałe dłonie. „Ona śpi swego rodzaju przedwczesnym snem wiecznym, zawieszona w czasie, który sama zatrzymała jako szesnastolatka, poruszając się jak lunatyczka wśród tych staruch, przypominających jej wojnę i rozstanie z ukochanym żołnierzem… Ona żyje życiem po życiu, zmarli muszą widzieć to, co ona…”.

Delikatnie uderzyliśmy o brzeg wyspy. Wyskoczyłem na ląd, wyciągnąłem dziób łodzi na piasek, pomogłem Wierze wysiąść. Myśl, że ta kobieta przeżywała to, czego nam dane jest zaznać dopiero po śmierci, nadała nagle jej życiu, które uważałem dotąd za tak absurdalne, pewien niejasny sens. Sens wyczuwalny na każdym kroku, w każdym geście.

— Przykro mi — zwróciła się do mnie Wiera, gdy szliśmy pod górę w stronę cmentarza — że musiał pan harować jak galernik. Oczywiście mogłabym go gdzieś schować albo wyrzucić — potrząsnęła ostrożnie wiankiem — a Zina o niczym by się nie dowiedziała. Ale, widzi pan, te staruszki żyją już trochę poza życiem i mam wrażenie, że to ja w pewnym sensie przeprowadzam je przez granicę, a tu proszę, one wręczają mi ten wianek. Może ostatecznie to nie jest takie głupie… — Rzuciła mi przeciągłe spojrzenie, a jej szare oczy odbijające deszcz wydawały się jeszcze większe i sprawiały wrażenie, jakby odczytały to, co właśnie o niej myślałem. Poczułem bardzo cieleśnie, że jestem obecny w tym życiu po życiu, w które ona się zanurzała…

Kwiaty wianka, złożonego na grobie, błyskawicznie pokryły się kroplami deszczu, a mokre zdawały się ożywać, niczym krucha i błyszcząca kalkomania.

— Następnym razem przywiozę krzyż — powiedziała Wiera bardzo cicho, jakby sama do siebie.

— Będę mógł przypłynąć z panią? — zapytałem i pomyślałem o deszczowym dniu, o sennym kołysaniu łodzi, o tej dłoni, która poprawiała wianek na grobie, a którą znów ujrzę opartą o burtę łodzi, jakby zapomnianą.

Zaczęliśmy schodzić w dół ku brzegowi. Długi wojskowy płaszcz Wiery był zupełnie przemoczony, prawie czarny. Z daleka, na tym stoku pokrytym zbrązowiałą, zgniecioną trawą, można by ją wziąć za pielęgniarkę, podczas wojny, zmierzającą na pole pełne rannych i zabitych. W oczach innych… W tej chwili ja widziałem jedynie kobietę kroczącą u mojego boku, z twarzą zalaną deszczem, dotkliwie żywą w tym ponurym jesiennym dniu, starającą się nie stąpać na ostatnie kępki kwiatów, kobietę, która schodząc na brzeg, schyliła się, podniosła coś z piasku i podała mi ze słowami: „Zgubił go pan ostatnim razem”. To był ołówek, którym zapisywałem w notesie takie sformułowania, jak: „zwęglona sati na stosie samotności” czy „życie zniszczone przez dziecinne przyrzeczenie…”.

W łodzi ujęła jedno wiosło, zostawiając mi drugie. Deszcz padał teraz bardziej jednostajnie, łagodząc podmuchy wiatru. Nie było widać ani chat Mirnoje, ani nawet wierzb na przeciwległym brzegu. Nasze ruchy szybko przybrały wspólny rytm. Każde z nas czuło wysiłek drugiego w odpowiedzi na swój własny, zharmonizowany co do najmniejszego naprężenia mięśni. Dotykaliśmy się ramionami, ale prawdziwa bliskość tkwiła w tym powolnym miarowym ruchu, w trosce, z jaką czekaliśmy na siebie nawzajem, aby znów zjednoczyć siły po zbyt głębokim uderzeniu wiosła albo z kolei po poślizgnięciu się pióra na grzbiecie fali.

Na środku jeziora brzegi całkiem zniknęły w strugach deszczu. Żadnej linii, żadnego punktu odniesienia poza zarysem łodzi. Szarość powietrza grawerowana kroplami, fale, uspokojone, które sprawiały wrażenie, jakby nadchodziły znikąd. I nasza żmudna przeprawa zdawała się teraz całkiem pozbawiona celu, Po prostu tam byliśmy, obok siebie, w sennym szemraniu deszczu, w zmierzchu chłodnym niczym rybie łuski, a ilekroć obracałem nieco głowę, widziałem ociekającą wodą twarz kobiety: uśmiechała się tajemniczo, szczęśliwa, można by powiedzieć, z powodu tych łez, którymi niebo nieustannie zraszało jej policzki…

Rozumiałem teraz, że tak właśnie wyglądało to jej życie po życiu. Powolna podróż, bez widocznego celu, lecz obdarzona prostym i głębokim sensem.

Łódź na oślep przybiła do brzegu, w tym samym miejscu, z którego wyruszyliśmy.

3

Z ulicy dostrzegłem dziecięcą rączkę, która przylgnęła do zaparowanej szyby, przetarła ją z góry na dół i za umytym w ten sposób oknem ukazała się główka o krótko ostrzyżonych włosach i blada, okrągła buzia o nieco melancholijnych rysach, które wydały mi się znajome. Podszedłem do budynku, by przeczytać napis na tabliczce nad drzwiami: „Szkoła podstawowa”. W tej szkole uczyła Wiera…

Dotarłem tu przypadkiem, po długim błądzeniu w poszukiwaniu drewnianego kościółka, którego nie zdołaliśmy swego czasu odnaleźć z Otarem. Kościółek znajdował się u wejścia do wioski Nachod, może dziesięć kilometrów od Mirnoje, po drugiej strome jeziora. Jeszcze tliło się tu życie: ze trzydzieści domów, garaż dla traktorów (budynek z dachem krytym zardzewiałą blachą falistą) i ta szkoła z jedną jedyną klasą.

Ukradkiem zajrzałem przez okno, które przetarła przed chwilą dłoń chłopczyka. Stare pulpity z grubych desek, ze staroświeckimi otworami na kałamarz, portrety pisarzy (czupryna Puszkina, broda Tołstoja…), przeszywający wzrok Lenina nad tablicą. Gromadka chłopców i dziewcząt trzaskała blatami pulpitów, zajmowała miejsca w ławkach. Najwyraźniej właśnie skończyła się przerwa. Wiera wstała ze swego krzesła z zeszytem w dłoni.

Zapukałem ostrożnie, niczym spóźniony uczeń, niepewny, czy zostanie wpuszczony. Zaskoczenie Wiery przypominało nieco niepokój, którego nie była w stanie ukryć, ilekroć zachodziłem do jej chaty i sadowiłem się na skraju ławy, naprzeciw okna, zajmując jej posterunek… Tym razem jednak ów niepokój podszyty był wyraźnym rozbawieniem i ironią, skoro szepnęła, wskazując mi wolne miejsce: „Witajcie, towarzyszu inspektorze…”. Usiadłem z tyłu klasy, „ośla ławka”, myślałem, odgadując te same skojarzenia w oczach Wiery.

Płaszczyki dzieci wisiały na ścianie koło dużego ceglanego pieca o spękanym tynku. Czarna rura komina oddzielała romantycznie krótkowzroczną twarz Czechowa od prometejskiej miny młodego Gorkiego. Na górnej półce regału z książkami królował globus pokryty kurzem i otoczony drucianą obręczą: orbita Księżyca, posrebrzanej kulki, która dawno oderwana od swej trajektorii spoczywała na stercie starych map. Znad nasączonych wodą ubrań unosiła się lekka mgiełka pary i osiadała na szybach. Wyobrażałem sobie rozmiękłe od deszczu drogi, przysypane rdzawymi liśćmi, przez które brnęły dzieci, żeby tutaj dotrzeć z rozproszonych wśród lasów wiosek. Pobielałe szyby przywodziły na myśl zimę, esy-floresy szronu, które już wkrótce je ozdobią. „Będę wtedy daleko”, mówiłem sobie i świadomość, że opuszczę te północne obszary, że nie zobaczę już tej kobiety, chodzącej teraz między ławkami, wydała mi się nagle przedziwna…

Uczniów było raptem ośmioro. Obserwując ich zajęcia, oceniałem pospiesznie różnice wieku: trzech chłopców i dziewczynka obliczali prędkość dwóch statków ścigających się na kanale Wołga-Don. A zatem dziesięć-dwanaście lat. Troje młodszych uczniów czytało kolejno swoje wypracowania poświęcone spacerowi po lesie. Ostatni chłopczyk, siedzący naprzeciwko biurka Wiery, uczył się pisać.

Z początku przysłuchiwałem się z uwagą zadaniu ze statkami, stwierdziłem, że nie potrafię go rozwiązać, zapomniawszy wszystkie te arytmetyczne sztuczki. Śmieszna i namacalna oznaka mijającego czasu… Następnie skoncentrowałem się na trzech relacjach z leśnych przechadzek. Pierwsza wyrażała klasyczny strach przed wilkiem. Druga wyjaśniała z poetycką, acz ryzykowną nieścisłością, w jaki sposób odróżnić grzyby jadalne od ich trujących sobowtórów… W kilku miłych słowach Wiera pochwaliła, bez schlebiania, te niewprawne próby opisu.

Trzecia z leśnych opowieści była najkrótsza. Nie znalazły się w niej ani „piękny dywan ze złotych liści”, ani „ślady wielkich łap wilka”, ani „borowik szatyn” (zamiast „szatan”)… Ostatnie wypracowanie czytał chłopczyk, którego spostrzegłem przed lekcją za przetartą dłonią szybą. Jego buzia wciąż miała ten rozmarzony wyraz, jeden rękaw starego sweterka był zupełnie postrzępiony na łokciu, kontrastując z drugim — zdumiewająco starannie załatanym. Zamiast opisywać, głos chłopca stwierdzał, nie bez pewnej buty, jakby malec chciał dać do zrozumienia: „Mogę wam opowiedzieć tylko to, co sam widziałem i przeżyłem”.

Poprzedniego dnia w drodze do szkoły, relacjonował chłopiec, chciał ominąć drogę, którą deszcze przemieniły w strumień, zagłębił się w las i wszedł na nieznaną mu wcześniej polanę. I tam, depcząc opadłe liście, przeszkodził śpiącemu motylowi, który wzleciał w zimne powietrze. I gdzie on teraz znajdzie schronienie podczas zimowych śnieżyc?

Pytanie to zostało zadane tonem niepewnym i ostrym zarazem, jakby ten zarzut skierowany był do nas wszystkich. Chłopczyk usiadł, ze wzrokiem zwróconym w stronę okna, które przetarł dłonią, a które znów było zaparowane. Pozostali uczniowie, nawet ci, co dowodzili ścigającymi się statkami, unieśli głowy. Na chwilę zapadła cisza. Widziałem, że Wiera szuka słów, zanim wreszcie przemówiła:

— Wiosną, Lioszka, wrócisz na tę polanę i znów zobaczysz swojego motyla. Zresztą pójdziemy tam wszyscy razem… Brawo, wspaniałe opowiadanie!

Uczeń wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „To nie jest żadne opowiadanie, ja to widziałem”.

I wtedy właśnie go rozpoznałem. To był jeden z synów mężczyzny, który się powiesił na początku września, przywiązując sznur do drzwi remizy, pijaka, którego satyryczny portret zamierzałem zawrzeć w mojej powieści. Przypomniałem sobie gromadkę jego dzieci, ich osłupiałe spojrzenia, bez łez, i paniczną ucieczkę tego chłopca przez puste pole… A teraz opowiadał o tym wyrwanym ze snu pod uschniętym liściem motylu, pozbawionym schronienia na zimę.

Wiera spojrzała na zegarek i ogłosiła przerwę. Uczniowie spiesznie wybiegli na dwór. Najmłodszy chłopczyk, ten, który uczył się pisać, wyjął z tornistra kromkę chleba z masłem. Alosza zdjął sweterek i bez słowa zaniósł go Wierze. Pod spodem miał ogromną męską koszulę, zwężoną po bokach i ze skróconymi rękawami. Chłopiec został w klasie, opierając się plecami o ciepły kamień pieca. Wiera przysunęła swoje krzesło do okna, wydobyła kawałek materiału, szpulkę nici, igłę. Gdy ona cerowała w milczeniu, ja przepatrywałem książki na półkach: głównie podręczniki, fragmenty wybranych dzieł klasycznych autorów oraz pozycja, której obecność tutaj bardzo mnie rozbawiła — Typologia języków skandynawskich. „Jeszcze jedno zbędne znalezisko wyłowione przez nią ze zbiorów zrujnowanej biblioteki”, myślałem, wychodząc na zewnątrz. Pod okapem wznosił się stos drewna, zapasy na zimę. Chwyciłem siekierę i zacząłem rąbać duże kloce, a następnie układać polana, wydzielające cierpką woń mgły. I znów myśl, że te drwa będą płonąć w wielkim szkolnym piecu, podczas gdy ja dawno już stąd wyjadę, sama wizja tego ognia, którego już nie zobaczę, wydała mi się dziwaczna.

Wróciliśmy razem, piechotą, powoli okrążając jezioro. Droga, z początku mi nieznana, wkrótce zbiegła się z tą, którą zawsze podążałem: od starej przystani, przez rozstaje, obok słupa ze skrzynką na listy, ku wierzbinie, gdzie zaskoczyłem kobietę wyciągającą z wody sieć rybacką… Pośrodku jeziora, w powietrzu nasyconym mżawką rysowały się wyraźne kontury kościoła na ochrowym wzniesieniu wyspy.

— Nie ma co robić sobie złudzeń — oświadczyła Wiera, kiedy wspomniałem o jej uczniach. — Tutaj jedyną perspektywą jest wyjazd. My nie żyjemy już nawet w czasie przeszłym, ale zaprzeszłym. Dzieci przeniosą się gdzie indziej, do miast, gdzie szczytem marzeń będzie plac budowy w błocie po uszy, noclegownia dla młodych robotników, alkohol, przemoc. Ale, widzi pan, czasem sobie mówię, że coś im jednak zostanie z tych lasów. I z naszych lekcji. Motyl obudzony tuż przed nadejściem zimy. Skoro taki Alosza raz o tym pomyślał, na zawsze zachowa jakiś tego ślad. Mimo śmierci ojca pijaka, mimo miejskiego plugastwa, w jakim już wkrótce się pogrąży. Mimo wszystko. Jasne, że to mało. A jednak jestem pewna, że to może ocalić. Czasem wystarczy tak niewiele, by nie upaść na samo dno.

Gdy przechodziliśmy obok miejsca jej połowów, wzdłuż brzegu porosłego nagimi wierzbami, poczułem, że wspomnienie naszego pierwszego spotkania wciąż w niej tkwi, gdyż pospiesznie przerwała milczenie i zaczęła mówić, jakby w zmieszaniu, odwracając wzrok i wskazując mi wyspę:

— Jeden ze szlaków wikingów wiodący na południe biegł właśnie tędy, widzieli dokładnie tę samą wyspę. Tyle że bez kościoła i cmentarza. W swoim języku mówili holm, wyspa. Podczas gdy po rosyjsku holm oznacza wzgórze. Pytanie do specjalisty: skąd takie przesunięcie znaczenia?

Zaskoczony wyjąkałem:

— Och; niewątpliwie jakaś perwersja etymologiczna… Albo też, skoro Rosjanie pili więcej niż Skandynawowie… chociaż Finowie, jak się zdaje, biją nas na głowę w tej dziedzinie. Chwileczkę… Czyli wyspa wikingów u nas przemienia się we wzgórze… No cóż, poddaję się. A zatem ten holm Waregów?

— Po pierwsze nie chodziło o Finów, tylko o Szwedów i Norwegów. Otóż przybywając tutaj w ramach swych łupieżczych wypraw, potrzebowali wysokiego poziomu wody dla tych ciężkich drakkarów. Toteż woleli zapuszczać się w te strony wiosną, podczas wielkich roztopów i przyboru wód, dzięki czemu mieli w swym zasięgu nawet wioski zazwyczaj oddalone od brzegów. Widzieli wyspę, wrzeszczeli: Holm! tubylcy zapamiętywali słowo i stosowali je do tego, czym ta „wyspa” stawała się, kiedy wody opadały: zwykłym wzgórzem pośród osuszonych łąk… Proszę mi wybaczyć mentorski ton. Kiedy byłam młoda i naiwna, po dyplomie wymyśliłam sobie, że napiszę pracę na temat wszystkich tych powikłań etymologicznych. Na szczęście nie doprowadziłam sprawy do końca…

— Pracę? Chce pani powiedzieć doktorat? — Moje zdumienie było tak wielkie, że zwolniłem kroku, nieomal przystając. Ta nikomu nieznana nauczycielka, ta Wiera zapomniana przez Boga i ludzi w tej zapadłej dziurze… Doktorat z lingwistyki! To zakrawało na żart. — I gdzie pani go robiła? — spytałem ze źle skrywanym niedowierzaniem i swego rodzaju rozdrażnieniem w głosie: z moim dyplomem uniwersyteckim uważałem się za istne wcielenie nauk na tym północnym pustkowiu. I — co nie sprawiło mi przyjemności — spostrzegłem; że zostałem urażony w miłości własnej, utraciwszy palmę intelektualnego pierwszeństwa.

— W Leningradzie na uniwersytecie moim promotorem był Iwanicki. Pan go z pewnością nie znał, zmarł pod koniec lat sześćdziesiątych. Bardzo miał mi za złe, że wycofałam się tuż przed obroną…

Słuchałem jej, nie mogąc się pozbyć swoistych zaburzeń widzenia: pustelnica, niepocieszona narzeczona-wdowa, eremitka oddana kultowi zmarłych i ta młoda doktorantka w Leningradzie lat sześćdziesiątych z ich poststalinowskim wrzeniem. Pospiesznie dodałem pięć lat studiów magisterskich i trzy lata doktoratu, czyli co najmniej osiem długich lat spędzonych z dala od lasów Mirnoje. Toż to całe życie! A zatem myliłem się całkowicie co do sensu tego, czym ona żyła…

Machinalnie szedłem za nią, w ogóle nie zauważywszy, że dotarliśmy do wioski, minąłem chatę, w której mieszkałem, i wstąpiłem do Wiery, jakby to było naturalne, jakbyśmy byli parą.

Wchodząc do głównej izby, ocknąłem się, rozglądałem się po tym wnętrzu; ujawniało teraz zupełnie inny styl życia: książki z dziedziny lingwistyki, a zatem lektura całkiem dla niej zwyczajna, zawieszone na ścianach reprodukcje, których tematy należało traktować metaforycznie, jak choćby ten pejzaż, zatytułowany: „Ławica lodowa. Rodzina niedźwiedzi polarnych”. Porządek wynikający raczej z dyscypliny intelektualnej niż z dziwactw starej panny. I to miejsce na skraju ławy, ten posterunek z łatwością zdołała opuścić, by udać się do Leningradu czy gdziekolwiek indziej. Inna kobieta…

Odezwałem się, wciąż na stojąco, nie mogąc się odnaleźć w tym odmienionym nagle miejscu:

— Ale dlaczego pani wróciła?

Napięcie, z jakim się do niej zwracałem, zdradzało prawdziwe pytanie: „Dlaczego po tylu latach spędzonych w Leningradzie zaszywać się tutaj, wśród niedźwiedzi i pijaków?”.

Musiała odgadnąć, co miałem na myśli, a jednak odpowiedziała bez śladu namaszczenia, nie przerywając parzenia herbaty:

— Przez wszystkie te lata w Leningradzie towarzyszyło mi dziwne uczucie. Byłam tam, całkiem nawet zadowolona z tego, czym się zajmowałam, uczestniczyłam w tym ich życiu (widzi pan, „ich” życiu — uśmiechnęła się), a przy tym trwałam w jakimś rozdwojeniu, jakbym poprzez ten uniwersytecki epizod musiała wykazać, że moje miejsce jest gdzie indziej. Ponadto dla mnie w tych latach odwilży było coś sztucznego, jakaś hipokryzja. Stalin został okryty hańbą, a tymczasem Lenina wielbiono bardziej niż kiedykolwiek. Był to zabieg dość zrozumiały, po upadku kultu ludzie chwytają się ostatnich idoli, jacy im zostali. Pamiętam poetów, bardzo modnych, którzy występowali na stadionach przed kilkudziesięciotysięcznym tłumem. Jeden z nich deklamował: „Usuńcie portret Lenina z naszych banknotów. Gdyż jego wartość jest niezmierzona!”. To było porywające, nowe, oszałamiające. I fałszywe. Gdyż większość osób przyklaskujących tym strofom dobrze wiedziała, że pierwsze obozy koncentracyjne powstały z rozkazu Lenina. Tych drutów kolczastych było sporo zresztą i w naszych stronach, wokół Mirnoje. Ale poeci woleli kłamać. To dlatego wciąż cieszą się zaszczytami i daczami na Krymie…

Nalała nam herbaty, wskazała mi krzesło, a sama usiadła na skraju ławy… Słuchałem jej z dziwnym wrażeniem, że ten opis dotyczy nie demokratycznych nadziei lat sześćdziesiątych, lecz kolejnej dekady, owych lat siedemdziesiątych naszej kontestacyjnej młodości: wiersze, zgromadzenia, alkohol i wolność.

Bez wątpienia te słowa o przywilejach poetów wydały jej się nazbyt mocne, gdyż uśmiechnęła się i dodała:

— Właściwie to sama jestem sobie winna, że nie potrafiłam się odnaleźć w tamtej epoce. Dyskutowałam, czytałam dysydentów przepisywanych przez kalkę, prowadziłam badania nad typologią dawnego szwedzkiego i rosyjskiego. Ale nie żyłam… — Umilkła, wpatrzona w szarość zmierzchu za oknem. Zdało mi się, że dostrzegam w jej oczach odbicie pól porosłych wyschłą trawą, skrzyżowanie dróg, ciemną bryłę lasu. — Zresztą wszystko potoczyło się jeszcze prościej. Przyjechałam do Mirnoje, żeby… pochować matkę. Zamierzałam zostać dziewięć dni, jak, zdaje się, nakazuje tradycja, następnie czterdzieści. I tak po nitce do kłębka… Przede wszystkim niektóre tutejsze staruszki były już w niewiele lepszej formie niż moja matka, która właśnie zmarła. Nie, nie czułam żadnego żalu ani wewnętrznego rozdarcia. Zrozumiałam, że moje miejsce jest tutaj, to wszystko. A właściwie nawet o tym nie myślałam. Znów zaczęłam żyć.

Wstała, żeby z powrotem postawić czajnik na ogniu. Odwróciłem głowę, rzuciłem pospieszne spojrzenie za okno: z wyolbrzymioną wyrazistością sennego widziadła z lasu wyłonił się cień piechura.

Wiera wróciła, podała kanapki, na nowo napełniła filiżanki. To, co teraz mówiła, przypominało właściwie głos wewnętrzny, dawne argumenty, dla niej w pełni przekonujące, które przytaczała tylko dlatego, że akurat tam byłem.

— Zrozumiałam także, że wszystkie nasze leningradzkie debaty, antysowieckie czy prosowieckie, tutaj, w Mirnoje, były zupełnie pozbawione sensu. Kiedy tu przyjechałam, zastałam kilka bardzo starych kobiet, które straciły swoich bliskich na wojnie i wkrótce same miały umrzeć. Po prostu. Istoty ludzkie, które szykowały się na śmierć w samotności, bez narzekania, bez szukania winnych. Zanim je poznałam, nigdy tak naprawdę, w głęboki sposób, nie myślałam o Bogu…

Urwała, widząc, że błądzę wzrokiem po półkach z książkami (w rzeczywistości nagle było mi trudno wytrzymać jej spojrzenie). Uśmiechnęła się, wskazując ruchem brody rzędy tomów.

— Tak czy owak, byłam już za stara na uniwersytet. Wyglądałam jak krzepka kołchoźnica wśród tych młodziutkich studentek w minispódniczkach…

Dzień zgasł, Wiera sięgnęła do wyłącznika, ale rozmyśliła się i zapaliła zapałkę. Płomień świecy postawionej na parapecie okna migotał, pogrążając w ciemności pola i drogi za szybą. Usiadła na swoim zwykłym miejscu, wsłuchiwaliśmy się w ciszę, której wiatr nadawał szarpany rytm, i nagle dobiegło nas lekkie skrzypnięcie, westchnienie starej belki, znużony jęk futryny.

Spojrzenie nadal miała spokojne, jedynie rzęsy zatrzepotały gwałtownie. Szepnęła, jakby mnie już tam nie było:

— Zresztą, jak mogłabym wyjechać, skoro wciąż na niego czekam?

4

Podczas tej piętnastokilometrowej wyprawy w mroźny i świetlisty październikowy dzień wreszcie naprawdę miałem pewność, że dzielę z Wierą jej życie. Ponownie przebyliśmy trasę, którą zwykle chodziła do szkoły. Wierzbina przy brzegu, rozstaje ze skrzynką na listy, stara przystań… Tu droga skręcała na północ, w głąb lasu.

Przed kilkoma dniami jeden z uczniów powiedział jej o wiosce zagubionej gdzieś w gęstwinie, gdzie pozostała jedna jedyna mieszkanka, głucha i prawie ślepa staruszka, zdaniem chłopca, który zresztą niewiele zdołał się o niej dowiedzieć poza jej imieniem. Wiera udała się do przewodniczącego sąsiedniego kołchozu w nadziei, że uzyska ciężarówkę. Odpowiedziano jej, że na te zarośnięte krzakami drogi przydałby się raczej czołg… Tak więc w tę sobotę zapukała do moich drzwi i wyruszyliśmy, ciągnąc za sobą komiczny pojazd na wykoślawionych kółkach od roweru: wózek jednego z żołnierzy z Mirnoje, który wrócił z frontu bez nogi i umarł niedługo po zakończeniu wojny.

Mróz ułatwił nam zadanie, gdyż błoto zamarzło na kamień i można było iść nawet przez torfowiska. Zatrzymywaliśmy się co pewien czas, żeby odsapnąć, a przy okazji zerwać garść żurawin, niczym maleńkie kulki sorbetu, które rozpuszczały się powoli pod językiem, kwaśne i lodowate.

Bodaj po raz pierwszy, odkąd się poznaliśmy, nasze gesty, słowa i nasze milczenie wydawały się tak naturalne. Miałem wrażenie, że nie muszę się już niczego domyślać, niczego próbować zrozumieć. Życie Wiery było dla mnie przejrzyste jak te niebieskie witraże osadzone między czarnymi wierzchołkami świerków.

„Samozaparcie, altruizm…”. Podświadomie szukałem w myślach wyrażeń na określenie charakteru tej kobiety. Wszystkie jednak okazywały się chybione wobec prostoty, zupełnie pozbawionej wyrachowania, z jaką Wiera postępowała. Doszedłem do wniosku, że dobro (Dobro!) to sprawa złożona i sprzyjająca grandilokwencji, jeśli robić z niego problem moralny, temat do roztrząsania. A staje się skromne i jasne, gdy tylko uczynić rzeczywisty krok w jego kierunku: jak ta przeprawa przez las, ten wysiłek prozaicznie mięśniowy, który rozpraszał budujące mrzonki czystego sumienia. Zresztą to, co innym wydawać się mogło aktem dobroci, dla Wiery było jedynie bardzo starym przyzwyczajeniem.

— Byłoby świetnie, gdyby w drodze powrotnej udało się zebrać trochę grzybów — powiedziała podczas jednego z postojów. — Przyrządziłabym je jutro dla tej staruszki…

Wioska, otoczona lasem, panoszącym się coraz ciaśniej, ukazała się naszym oczom znienacka i sprawiała wrażenie niezamieszkanej. Drzewa rosły pośrodku ulicy, niektóre dachy zapadły się, odsłaniając pod wiązkami strzechy kruchy szkielet belek. Dwanaście domostw, do których po kolei zaglądaliśmy, wypatrując wiarygodnych śladów ludzkiej obecności. Postrzępiona bielizna wisząca na podwórzu? Weszliśmy do środka: spróchniała podłoga ustąpiła z łatwością pod naszymi stopami… Nie, to raczej będzie tamta chata. Przy drewnianych schodkach zardzewiały rower, postawiony do góry nogami, na siodełku i kierownicy, zdawał się czekać na naprawę przez właściciela, który lada chwila pojawi się w progu z narzędziami w dłoni. Dom był pusty, w oknach o powybijanych szybach suche gałązki drżały od podmuchów wiatru…

Niewiele brakowało, a wcale byśmy nie pchnęli drzwi tej chaty. Belki dachu mierzyły w niebo, niczym połamane żebra padliny. Okna straciły obramienia z rzeźbionego drewna. Schodki wejściowe ginęły w gęstych zaroślach. Już mieliśmy iść dalej… I nagle ten głos. Dochodził z niziutkiej ławki biegnącej wzdłuż ściany domu i zasłoniętej przez krzaki. Siedziała na niej staruszeczka o przymkniętych powiekach, ze zwiniętym w kłębek kotem na kolanach, do którego kierowała kojącą litanię czułych słówek. Zobaczyła nas, wstała, ułożyła kota na ławce i przemówiła bardzo głośno, ze zdumiewającą siłą jak na tak wątłe ciało, zapraszając do środka. Tam czekała nas główna niespodzianka.

Przez na wpół zawalony dach widać było niebo, a wystawiona na pastwę wiatrów przestrzeń została urządzona w zupełnie niewyobrażalny sposób: pośrodku izby zbudowano drugi dom, znacznie mniejszy, maleńką chatkę skleconą z desek pochodzących z szopy albo ogrodzenia. Prawdziwy dach, wąskie i niskie drzwi, zdobyte zapewne w jakiejś stodole, okno. Ruina otaczająca chatkę należała już do świata zewnętrznego, z jego zmianami pogody, z jego dzikimi nocami. Do królestwa natury. Podczas gdy nowa budowla odtwarzała utraconą wygodę, w skondensowanej postaci. Zgięci wpół wcisnęliśmy się do środka, by odkryć tam ubóstwo prymitywnego gospodarstwa i zdumiewający porządek. Swego rodzaju życiowe minimum, powiedziałem sobie w duchu, ostatnia granica oddzielająca ludzką egzystencję od kosmosu. Maleńkie łóżko, stolik, taboret, dwa talerze, filiżanka, a pod ścianą, otoczony kilkoma pożółkłymi listami, czarny prostokąt ikony.

Sprytne było dostawienie drewnianej konstrukcji do wielkiego murowanego pieca, który zajmował połowę zrujnowanej chałupy. Starowinka oprowadzała nas po tym domku dla lalki, tłumacząc, że zimą wychodzi do głównej izby przysypanej śniegiem, rozpala w piecu i znów chowa się w swojej chatynce… Wbrew temu, co nam o niej mówiono, nie była głucha, słuch miała jedynie trochę przytępiony, natomiast rzeczywiście traciła wzrok, pole widzenia zawężało jej się tak samo, jak kurczył się obszar jej wszechświata, ograniczając się do coraz to mniejszego klocka-schronienia.

W pewnym momencie Wiera dała mi dyskretnie do zrozumienia, że chce zostać ze staruszką sama.

Poszedłem aż nad staw, pośrodku którego rysował się niewyraźnie kształt zatopionej łodzi. W sąsiedniej chacie trafiłem na stertę podręczników szkolnych i zeszyt wypełniony ćwiczeniami z gramatyki. Uderzyło mnie zwłaszcza jedno zdanie, przepisane dla utrwalenia jakiejś zasady składni: „Obrońcy Leningradu usłuchali rozkazu Stalina, by stawiać opór do ostatniej kropli krwi”. Nie, nie tyle reguła składni, ile zasada oboczności samogłoskowej. Potrzebowałem tych nieistotnych ironicznych myśli, żeby móc znieść ciężar czasu, który stał w miejscu, rozlany w gęstą kałużę absurdu, w każdym z tych domostw, na opustoszałej ulicy.

„Wkrótce i Mirnoje tak właśnie będzie wyglądać — pomyślałem, wracając do chaty ostatniej pozostałej przy życiu staruszki — tak, ta sama ludzka pustynia, jeszcze bardziej bezwzględna niż reguły gramatyki”.

Obie kobiety wyszły już na zewnątrz i krzątały się wokół wózka osadzonego na kołach od roweru. Łatwo mogłem wyobrazić sobie przebieg ich tajnych pertraktacji. Najpierw odmowa wyjazdu przez staruszkę, odmowa czysto pro forma, jednak była jej niezbędna, żeby uzasadnić długie lata samotności, żeby nie przyznać się do poczucia opuszczenia. Następnie argumentacja Wiery, która ważyła każde słowo, żeby nie odbierać eremitce resztek dumy, dumy z gotowości do samotnej śmierci… I tak od słowa do słowa stopniowe zbliżenie między nimi, zbieżność ich kobiecych losów, wzajemne zrozumienie i wreszcie wyznania, a zwłaszcza to: otóż właśnie lęk przed śmiercią w samotności.

Podszedłem do nich, zaproponowałem pomoc. I spostrzegłem, że obie mają lekko zaczerwienione oczy. Pomyślałem o ironii, z jaką czytałem przed chwilą zdanie o Stalinie nakazującym obronę Leningradu. Ten sarkastyczny ton, typowy dla naszego środowiska intelektualistów kontestatorów. Humor zapewniał nam prawdziwy komfort psychiczny, gdyż stawiał nas ponad wszelkimi sporami. Teraz, spoglądając na te dwie kobiety, które właśnie uroniły kilka łez przy podjęciu dramatycznej decyzji, poczułem, że nasza ironia mierzyła w coś, co ją przekraczało. „Sentymentalizm wieśniaczy, szydzilibyśmy w Wigwamie, Nędznicy w wersji radzieckiej…” Te drwiny trafiałyby w próżnię, teraz to wiedziałem. Istotę rzeczy stanowiły ręce kobiece ładujące na mały wózek całość materialnej egzystencji ludzkiej istoty.

Całość! Ta myśl mnie poraziła. Wszystko, czego ta staruszka potrzebowała, zmieściło się tutaj, na trzech krótkich deskach naszego wózka. Weszła do chaty i wróciła z ikoną owiniętą w kawałek płótna.

— Jekatierina Iwanowna wybierze się z nami — oznajmiła Wiera, jakby chodziło o krótki pobyt czy spacer. — Tyle że odmawia skorzystania z naszej taksówki, woli iść. No cóż, zobaczymy…

Odciągnęła mnie kawałek naprzód, żeby staruszka mogła pożegnać się z domem. Jekatierina podeszła do schodków, przeżegnała się, skłoniła nisko, znów się przeżegnała, dołączyła do nas. Jej kot podążał za nią w pewnej odległości.

U wejścia do lasu myślałem o pierwszej nocy, jaką ta wioska spędzi teraz już bez żywej duszy. Chatka wewnątrz chaty, ławka, na której Jekatierina wypatrywała latem ukochanej gwiazdy, ów uczniowski zeszyt do gramatyki z epoki stalinowskiej. „Na pewnym etapie wyczerpania, dumałem, życie przestaje dotyczyć rzeczy. Być może to właśnie w tym momencie, tylko w tym momencie, konieczność wyrażenia życia w książce staje się bezwzględna…”

Około drugiej po południu ścieżki zaczęły rozmarzać. Miejscami musiałem nieść Jekatierinę, przeskakując błotniste rozpadliny. Ciało staruszki miało niematerialną lekkość charakterystyczną dla starych ubrań.

Wieczorem przeprowadzka nowej mieszkanki Mirnoje była zakończona. Nad chatą, którą wybrała dla niej Wiera, unosił się sinawy obłoczek dymu, zapach brzozowych drew, płonących w piecu. Wierzchołek dachu, czarne blanki lasu rysowały się na fiolecie nieba z wyrazistością i precyzją słupka rtęci, po czym — zmącone przezroczystym kłębem dymu — zaczynały delikatnie falować. Podobnie jak owa gwiazda, na północy, która także stawała się migotliwa i jakby bliższa.

Spostrzegłem Wierę przechodzącą powoli przez ulicę, z ramionami obciążonymi wiadrami z wodą. Przystanęła na chwilę, stawiając swe brzemię na ziemi, i trwała tak bez ruchu, ze wzrokiem utkwionym w jasną jeszcze taflę jeziora.

Dobroć, altruizm, empatia… Wszystko to wydawało mi się teraz nazbyt wydumane, nazbyt książkowe. Ten dzień nie miał na celu nic innego, jak tylko piękno tego obłoku dymu, pachnącego paloną korą brzozy, jak tylko żywe falowanie gwiazdy i milczenie tej kobiety na środku drogi, jej sylwetkę wyrzeźbioną w opalu jeziora.

„Na pewnym etapie wyczerpania, przypomniałem sobie, rzeczywistość przestaje dotyczyć rzeczy i staje się słowem. Na pewnym etapie cierpienia ból pozwala nam dostrzegać w pełni bezpośrednie piękno każdej chwili…”.

Panowała taka cisza, że z oddali usłyszałem lekkie westchnienie. Wiera ponownie dźwignęła wiadra i skierowała się ku chacie Jekatieriny. Przyszło mi do głowy, że staruszka musi odbierać to, co jej się teraz przydarza — tę woń drzewnego dymu, to jezioro za oknem swego nowego domu — niczym początek życia po życiu, skoro tak dawno pogodziła się z myślą o śmierci w samotności, skoro dla innych już właściwie umarła.

W Leningradzie, w Wigwamie, jakże często oddzielaliśmy dobro od zła tego świata. Miałem świadomość, że zło, które spustoszyło te północne wioski, było niezmierzone. A przecież nigdy jeszcze świat nie wydawał mi się równie piękny jak tego wieczoru, widziany oczami starej zmęczonej kobiety. Piękny i godny tego, by chronić go słowem przed naszą niszczycielską działalnością.

Spędziłem wiele dni w poważnym i pogodnym przekonaniu, że zgłębiłem tajemnicę życia Wiery.

A potem, tydzień po naszej wyprawie, w sobotni wieczór, zobaczyłem, jak zmierza ku rozstajom dróg, gdzie pod koniec dnia łapało się okazję do stolicy powiatu. Nie miała na sobie starego kawaleryjskiego płaszczyska, lecz eleganckie beżowe palto, w którym widziałem ją po raz pierwszy. Włosy zebrała wysoko nad karkiem w gruby kok. Szła szybkim krokiem i wyglądała — w jakże banalny i jakże niewiarygodny dla mnie sposób — jak kobieta, która spieszy na spotkanie z mężczyzną.

5

Podczas gdy ubierałem się gorączkowo, wybiegałem na ulicę i przedzierając się przez gęstwinę leśnego poszycia, pędziłem na rozstaje, w uszach rozbrzmiewało mi echo drwiących słów Otara: „Ty jesteś artysta, trzeba ci piękna i czułości…”.

Nic tak nie rani jak odkrycie miłosnej pospolitości u kobiety, którą się idealizowało. Życie, które wymyśliłem dla Wiery, okazało się romantycznym urojeniem. Prawda tkwiła w ciele tej kobiety, kobiety, która — co bardzo dobre dla zdrowia — raz w tygodniu (albo i częściej?) sypiała z mężczyzną, swoim kochankiem (człowiekiem żonatym? wdowcem?), po czym wracała do Mirnoje i jak gdyby nigdy nic dalej pełniła swe posłannictwo przy staruszkach…

Biegłem, potykając się o ukryte pod liśćmi korzenie, aż wreszcie przystanąłem, bez tchu, z dłonią wspartą o pień drzewa. Mój oddech parujący w mroźnym powietrzu przydawał jeszcze w moim odczuciu fizycznej prawdziwości tym wyimaginowanym igraszkom. Dom, otwierająca się furtka, pocałunek, ciepło izby, obfity wiejski obiad, alkohol, wysokie podwójne łoże pod starym zegarem, kobiece ciało o rozchylonych szeroko udach, jęki rozkoszy… Porażająca i zupełnie naturalna oczywistość ich miłosnego zespolenia, całkowicie, po ludzku, zrozumiałego. I zarazem absolutna niepojętość, gdyż jeszcze wczoraj na tych rozstajach można było wyobrazić sobie widmową sylwetkę żołnierza wracającego po latach do domu.

Dotarłem na skrzyżowanie w momencie, gdy w mroku nikły właśnie tylne światła odjeżdżającej ciężarówki. Kobieta, którą ścigałem, musiała się nią zabrać. Wysiądzie, zapuka do drzwi, padnie w objęcia mężczyzny, który jej otworzy, a potem będzie obiad, wysokie podwójne łoże i ciało oddające się z kobiecą wprawą, dojrzałe i hojne…

Ta miłość zatem, od dawna zakorzeniona w codzienności, zawsze doskonale współgrała z resztą: opieką nad umierającymi staruszkami, nocnym pięknem jeziora…

A nawet z czekaniem na żołnierza! Bo ona przecież doskonale wiedziała, że on nigdy nie wróci. Pociecha, jaką niosła samotnym starowinkom, jej własna samotność, świetlistość tych jesiennych chwil, które przeżyliśmy razem na wyspie i… ta rozkosz w czeluściach wielkiego łoża — jedynie w moich rojeniach podobny melanż wydawał się niemożliwy. Ale życie, to dobroduszne i niedbające o elegancję życie, czymże jest innym, jeśli nie bezustannym mieszaniem gatunków?

Następna ciężarówka mogła tędy przejeżdżać równie dobrze za pięć minut, co za pięć godzin. Najprawdopodobniej będę musiał zawrócić z drogi, a zresztą, myślałem w nikłym przebłysku zdrowego rozsądku, jakże miałbym ją odnaleźć w mieście? A przede wszystkim po co miałbym to robić? W mojej głowie rozegrała się taka oto groteskowa scena: stoję przed wielkimi drewnianymi drzwiami i bronię przejścia kobiecie, która przybyła tu kochać się z mężczyzną, odpycham ją i przypominam z oburzeniem o możliwym powrocie żołnierza…

Z tych jałowych rozważań wyrwał mnie strumień światła. Motor zatrzymał się przy mnie i rozpoznałem zastępcę kierownika Domu Kultury. Ów motor stanowił istotną część roli, w jaką się wcielał: ciemny brunet, twardy, lecz romantyczny, nierozumiany przez swoją epokę. Jego potężna maszyna potrzebowałaby dobrych asfaltowych dróg, żeby kreacja stała się w pełni wiarygodna, my natomiast zaczęliśmy telepać się rozpaczliwie, skacząc na wybojach, raz po raz unosząc nogi, żeby je chronić przed bryzgami błota. Za jednym z zakrętów rozbłysły czerwone reflektory, zastępca kierownika zaklął, byliśmy zmuszeni kilometrami wlec się w smrodzie i hałasie ciężarówki.

Poprosiłem, żeby mnie wysadził przy wjeździe do miasta, w miejscu, gdzie zatrzymała się również ciężarówka. Zanim ruszył w dalszą drogę, motocyklista zawołał jeszcze, przekrzykując warkot silnika: „Wpadnij do mnie wieczorem! Świętujemy wyjazd Otara…”. I wyminął ciężarówkę, ostro dodając gazu. Wiera oddalała się już uliczką oświetloną jedynie bladym neonem umieszczonym na fasadzie sklepu.

W ciemności bez trudu mogłem ją śledzić. Skręciła w szerszą ulicę („aleja Marksa”, spostrzegłem odruchowo), przecięła plac, jakby zwolniła nieco przed wystawą jedynego „dużego sklepu” w mieście, znów przyspieszyła kroku. Minutę później znaleźliśmy się — rozdzieleni przez niecierpliwy i wyraźnie podniecony tłum — na peronie dworca. Oczekiwany był moskiewski pociąg, najważniejsze wydarzenie dnia w mieście.

Wiera trzymała się z tyłu, koło stosu starych podkładów kolejowych na skraju peronu. Od czasu do czasu, przeganiana przez ludzi, którzy ustawiali się obok, odsuwała się ukradkiem i musiała wtedy wmieszać się w tłum, przemknąć się tak, by jej nie rozpoznano, do nowej kryjówki. W tym odświętnie ubranym zbiorowisku oboje byliśmy jednocześnie myśliwym i zwierzyną, gdyż skoro tylko ona podchodziła bliżej, ja natychmiast się wycofywałem, gotów rzucić do ucieczki, i oddalałem się pospiesznie niczym spłoszony złodziej. A nawet jeśli na kilka sekund traciłem ją z oczu, miałem wrażenie, że czuję jej obecność niczym gorące pulsowanie żyły za tymi wszystkimi płaszczami lśniącymi od zamarzniętej mżawki.

Kiedy w oddali reflektor lokomotywy przebił się przez mgłę, tłum zakipiał, zbliżając się do torów, i przerażony spostrzegłem, że Wiera stoi dwa kroki ode mnie, ze wzrokiem wpatrzonym w sznur wagonów. Odsunąłem się, przesadzając pierwsze wystawione z pociągu walizki, ogłuszony hałaśliwymi powitaniami, potrącany przez ściskające się rodziny. Kiedy się odwróciłem, nie dostrzegłem jej nigdzie. Peron powoli pustoszał, zostali jedynie ci, których wystawiono do wiatru, oraz najzuchwalsi palacze, którzy zamierzali wskoczyć na schodek już po gwizdku.

Wiera zniknęła. „Mężczyzna o lekko draśniętym podbródku podczas golenia w rozkołysanym wagonie, silna woda kolońska, obiad, podczas którego będzie ją raczył ostatnimi nowinkami ze stolicy, wysokie łoże, ich sen…”.

Opuściłem dworzec, mówiąc sobie, że taki sen w męskich ramionach to było dla Wiery wyjście najbardziej naturalne, a może i najbardziej godne; życie, jakie w Mirnoje uniemożliwiały jej spojrzenia innych, życie banalne, owszem, ale przecież takie, na jakie naprawdę zasłużyła. Jeszcze trochę, a prawie udałoby mi się to sobie wmówić. Nagle jednak zrozumiałem, że gardzę w najwyższym stopniu i tym życiem, i tą kobietą.

U zastępcy kierownika zabawa szła w najlepsze. Świeczki nierównomiernie oświetlały wielki pokój siny od dymu papierosowego. Słychać było podniesione głosy, męskie śmiechy, piskliwe okrzyki kobiet, po których łatwo było ustalić stopień ich nietrzeźwości. Usiadłem obok jednej z zaproszonych pań i pod jej uderzeniowym makijażem odkryłem rysy nauczycielki historii. Nalano mi wina (gruzińskiego, spostrzegłem, a zatem Otar musiał opróżnić wszystkie swoje zapasy), ktoś wzniósł wrzaskliwy toast powitalny, wychyliłem kieliszek pospiesznie, żądny dogonić ich w tej hałaśliwej błogości. Chórem recytowano już kolejny toast dla uczczenia odzyskanej wolności Otara.

Sam nie wiem, kiedy nasza burzliwa i chaotyczna rozmowa zahaczyła o Mirnoje. Czyżbym sam to sprowokował? Mało prawdopodobne. W mym alkoholowym rozkojarzeniu zorientowałem się, że mowa o Wierze, dopiero kiedy nauczycielka historii wykrzyknęła:

— Tak, eremitka, zakonnica. Dobre sobie! Toż ona się puszcza na prawo i lewo. Jak to „z kim”? No przecież, że z naczelnikiem stacji. Zresztą muszę wam powiedzieć… — Tu inne głosy i inne świadectwa zagłuszyły jej rewelację.

Ból związany z tym, co właśnie usłyszałem, otrzeźwił mnie w jednej chwili. Spostrzegłem, że siedzę na ziemi, na skołtunionej baranicy, obejmując ramieniem kobietę, która nie przestaje się wydzierać, prawą dłonią ugniatam jej pierś, obcisły sweter ma wilgotny pod pachą.

W istocie życie sprowadzało się do tej cielesnej wilgoci, do pożądania mężczyzn i kobiet, którzy się obmacują, oddają sobie i rozstają. Cała reszta to urojenia poetów. Zdejmując spódnicę, nauczycielka historii schyliła się i — układając usta jak do karykaturalnego pocałunku — zdmuchnęła świeczkę. W półmroku inne ciała zacieśniały więzy ramion, szyi i nóg. Dobiegł mnie smutny śmiech Otara. Nauczycielka rysunku tłumaczyła ze złością, że aby porządnie zaznajomić dzieci z malarstwem, trzeba by zacząć od Czarnego kwadratu Malewicza. Tego wieczoru nie znalazła faceta, z którym mogłaby się kochać. Ktoś zażartował z elektryfikacji całej Rosji, zrozumiałem, że świeczki nie miały na celu stworzenia nastroju, lecz zostały wymuszone przerwą w dostawie prądu. Nikłe światło wystarczyło mi jednakże, by dojrzeć wzór nadrukowany na bieliźnie, której właśnie pozbywała się moja partnerka: coś zielonego i kwiecistego. I jak zawsze w przypadku tych pospiesznych zmysłowych zespoleń, na wpół jedynie upragnionych przez biorących w nich udział, pojawił się gwałtowny przebłysk litości dla tego obcego ciała, jakże wzruszającego w swym zapale naśladowania miłości. I zaraz przyszła obojętność, a potem głupia ochota, by zmiażdżyć te piersi, nagie i ciepłe…

Krzyk, który się nagle rozległ, był niewspółmierny do faktycznej katastrofy, z czego szybko zdaliśmy sobie sprawę. Jedna ze świeczek spadła z parapetu, potoczyła się pod zasłonę, buchnął widowiskowy ogień. Ta pierwsza wizja pożaru, wzmocniona paniką, wywołała histeryczny wrzask: „Pali się!”. Wzajemnie sprzeczne polecenia, przetasowania na wpół rozebranych ciał, dym. Ale już zasłona-winowajczyni leżała na ziemi deptana wściekle przez wiele par nóg.

I wreszcie westchnienia ulgi, minuta bezruchu po gorączkowej szamotaninie i osłupienie: włączyli prąd!

Staliśmy, mrużąc oczy, przyglądając się sobie nawzajem na tym polu miłosnej walki, nad którą fruwały kłaczki sadzy. Rozmazany makijaż, blade męskie piersi, a to jeszcze nic!

Naraz wybuchnęliśmy śmiechem, który wzmagał się, aż osiągnął ów szczytowy moment, kiedy to śmiech przypomina płacz: nauczycielka historii, bibliotekarka i pielęgniarka nosiły identyczną bieliznę, jedyny model, jaki można było dostać w jedynym dużym sklepie w mieście, prezentowany na jedynym kobiecym manekinie na wystawie. Najgłośniej śmiała się nauczycielka rysunku, wciąż w ubraniu, gdyż bez partnera; mściła się w ten sposób za tę jałową noc. A przywrócony do życia magnetofon zawodził schrypniętym, przymilnym głosem:… when the birdlings wake and cry, I love you…

Śmiech długo nie ustawał, podsycany coraz bardziej wymuszonymi parsknięciami. Usiłowaliśmy odwlec koniec tej wesołości, wiedząc, że zbliża się smutek poranka. Przebudzenie w zimnym domu, w pokoju cuchnącym konserwami rybnymi, nieświeżymi ciałami i cierpkością zażegnanego pożaru. Wkrótce wstanie dzień, trzeba będzie się rozejść. Nagle ktoś zauważył nieobecność Otara, co uratowało sytuację. Posypały się żarty na temat seksualnego apetytu Gruzinów. To dopiero prawdziwi mężczyźni, nie przerywają spółkowania nawet w płonącym domu! Odkorkowano butelkę, zgaszono światło, kręciliśmy się niepewnie w nadziei, że noc i zakłócone porywy namiętności mogą jeszcze odżyć.

Wychodząc, dostrzegłem Otara. Wbrew naszym docinkom siedział przed domem, na poręczy schodków i palił. Szerokie rondo miękkiego kapelusza ociekało deszczem.

— To co, idziemy? — zagadnął mnie, zupełnie jakbyśmy się umawiali na wspólny powrót. — Tyle że nie mam już ciężarówki. Musiałem ją oddać. — Uśmiechnął się zjadliwie i dodał: — W zamian za odzyskaną wolność.

W tym momencie drzwi się otworzyły i gospodarz domu wręczył mi długą pelerynę z namiotowego brezentu i dwie butelki wódki. Wciąż cieszyłem się pewnymi przywilejami ze względu na mój status leningradzkiego intelektualisty.

Za dwie godziny Otar miał złapać pociąg do Moskwy, ten sam, na który czekałem poprzedniego dnia. Odprowadził mnie do rogatek miasta, na drogę, gdzie wczesnym rankiem można było się zabrać jednym z wielkich traktorów rozwożących korę jodłową. Gdy usłyszeliśmy warkot silnika, wyjął pospiesznie z torby kopertę z wytłaczanego papieru, wetknął mi ją do ręki i wymamrotał, jednocześnie zmieszany i władczy:

— Zostawisz ją w skrzynce na listy, wiesz której, na rozstajach. To dla niej…

Po czym klepnął mnie solidnie w ramię, podrapał mi policzek swoim zarostem i ustawił się na środku drogi, żeby zatrzymać traktor.

Gawędząc z kierowcą w zadymionej kabinie, od czasu do czasu przez brezent peleryny dotykałem chropowatej koperty.

Prostokąt wpadł do skrzynki na listy z dźwięcznym i głuchym odgłosem. Tyle nadziei związanych z kawałkiem blachy! A zresztą te nadzieje… Przywołałem w pamięci wodę kolońską mężczyzny, który wczoraj wysiadł z moskiewskiego pociągu, obiad, wielkie łoże, kobietę wydającą jęki rozkoszy. A zatem Otar był równie łatwowierny jak ja. „Artysta, któremu trzeba piękna i czułości…”.

Deszcz ustał, opuściłem na plecy kaptur peleryny, odetchnąłem z poczuciem, jakbym wyszedł z zamknięcia na świeże powietrze. Ranek przypominał raczej schyłek dnia, ponury i mroźny, gliniasta droga zryta gąsienicami przywodziła na myśl wojenny szlak. Okrążyłem skraj lasu, wychodząc na drogę prowadzącą do Mirnoje. Wkrótce wioska wyłoniła się z wilgotnej szarości i wydała mi się bardziej opustoszała niż wymarłe osady, które odwiedzałem od dwóch miesięcy podczas swoich wędrówek.

A najbardziej wyludniona była ta chata z ładnymi koronkowymi firankami w oknach. Kobieta, która tu mieszkała, spała zapewne w tej właśnie chwili w ramionach mężczyzny, gdzieś w mieście. Wielkie łoże rozgrzane przez ich ociężałe po miłości ciała, męska woda kolońska zmieszana ze słodko-gorzką nutą „Czerwonej Moskwy”…

Drzwi otworzyły się w momencie, kiedy od schodków dzieliło mnie może dwadzieścia kroków. Ledwie ujrzałem sylwetkę Wiery, ona wycofała się pospiesznie i zniknęła. Puste wiadro upadło na schodki i potoczyło się na ziemię z żelaznym łoskotem. Podszedłem bliżej, drzwi były z powrotem zamknięte i dom znów sprawiał wrażenie opuszczonego. Wahałem się, czy zapukać, podniosłem wiadro i odstawiłem je na podest przed wejściem. Po kilku sekundach dreptania pod oknami ruszyłem w dalszą drogę, nie bardzo rozumiejąc, co tu się właściwie stało.

W mojej zamroczonej alkoholem i niepotrzebną gadaniną tej bezsennej nocy głowie dokonał się rachunek: skoro Wiera tak wcześnie rano była już u siebie, nie mogła spędzić nocy z kochankiem, chyba żeby wracała po ciemku drogami trudno przejezdnymi nawet za dnia. Albo też była to przelotna schadzka, takie markowanie miłości, jak to, którego nie dokończyłem z nauczycielką historii. „Życie to nic innego jak tylko ciepła wilgoć kobiecej pachy…”, przypomniałem sobie ze wstrętem. I nagle radość, spontaniczna, gwałtowna, nazbyt gwałtowna wobec prostego stwierdzenia, które ją wywołało: kobieta, która właśnie upuściła wiadro, z nikim się nie spotkała i — tak jak zawsze — wróciła do domu sama.

Rozejrzałem się wokół. Zimna cynowa toń jeziora, ciemne bale fasady gmachu dawnej siedziby władz… I to przepołowione lustro, zapomniane przy spróchniałych schodach. Przystanąłem, rzuciłem okiem na jego matową, naznaczoną kroplami deszczu powierzchnię. I jak Wiera, odruchowo się cofnąłem…

Żołnierz odziany w długą pelerynę, czarną od deszczu, w ciężkich od błota dróg buciorach, wbił we mnie spokojne poważne spojrzenie.

Загрузка...