ROZDZIAŁ XXIV TRUP

Nigdy nie dowiedziałem się, jakim celom miały służyć bezokienne budynki. Ten, do którego zaprowadził mnie chłopiec, także stanowił zagadkę. Był okrągły, nakryty kopułą, o metalowych ścianach — nie ciemnych, jak w Cytadeli, ale lśniących niczym wypolerowane srebro. Zastanowiło mnie, że do tej błyszczącej budowli prowadziło kilkanaście stopni, podczas gdy gigantyczne podobizny katafraktów odzianych w starożytne zbroje stały bezpośrednio na ulicy. Wszystkie drzwi, jakie znaleźliśmy obchodząc rotundę dokoła (było ich pięcioro), stały otworem. Na podstawie wyglądu posadzki w ich bezpośrednim sąsiedztwie starałem się ocenić, czy otwarto je przed wiekami czy też całkiem niedawno, ale na tak znacznej wysokości gromadzi się bardzo mało kurzu, nie doszedłem więc do żadnych konkretnych wniosków. Po zakończeniu obchodu nakazałem chłopcu, żeby trzymał się z tyłu, i jako pierwszy wkroczyłem do środka.

Nic się nie stało. Nawet kiedy chłopiec ruszył za mną, drzwi się nie zatrzasnęły, nikt nas nie zaatakował, nie nastąpiło żadne wyładowanie energii, a podłoga nie zapadła się pod naszym ciężarem. Mimo to miałem wrażenie, że znaleźliśmy się w pułapce; na zewnątrz, na zboczu góry, byliśmy wolni, choć głodni i spragnieni, tutaj natomiast o żadnej wolności nie mogło być mowy. Gdyby nie mały Severian, chyba odwróciłbym się i wziął nogi za pas. Nie chciałem jednak, by uznał mnie za tchórza albo człowieka przesądnego, a poza tym czułem się w obowiązku poszukać wody i żywności.

W budynku znajdowało się wiele urządzeń, których nie potrafię w żaden sposób nazwać. Z pewnością nie były to ani meble, ani skrzynie, ani maszyny — przynajmniej nie takie, jakie potrafiłbym rozpoznać. Większość miała niezwykłe, skomplikowane kształty; w paru dostrzegłem wgłębienia, jakby przeznaczone do tego, żeby w nich siedzieć, choć ten, kto by tego spróbował, musiałby znosić znaczne niewygody, a w dodatku byłby zwrócony twarzą nie do towarzyszy, a do jakiejś części urządzenia. Inne wgłębienia, nieco większe, sprawiały wrażenie, jakby były nawet dość wygodne.

Przedmioty te stały wzdłuż zbiegających się centralnie alejek, przypominających szprychy ogromnego koła. Na końcu alejki, w którą weszliśmy, dostrzegłem jakiś czerwony obiekt, na nim zaś brązowy, znacznie mniejszy. Początkowo nie wzbudziły mego zainteresowania, ale kiedy przekonałem się, że przedmioty zgromadzone po obu stronach przejścia nie przedstawiają dla nas żadnej wartości, ale i nie stanowią zagrożenia, poprowadziłem chłopca w tamtą stronę.


* * *

Czerwony obiekt okazał się wymyślną kanapą zaopatrzoną w pasy, którymi można by przypiąć do niej więźnia, oraz w mnóstwo przyrządów służących najprawdopodobniej dostarczaniu pożywienia i usuwaniu odchodów. Stała na niewielkim podium, na niej zaś spoczywało coś, co kiedyś było ciałem człowieka o dwóch głowach. Suche górskie powietrze sprawiło, że zwłoki uległy mumiflkacji, ale, podobnie jak w przypadku budynków, nie sposób było stwierdzić, czy leżą tu od roku, czy od tysiąca lat. Mężczyzna znacznie przewyższał mnie wzrostem — kto wie, może nawet należał do arystokracji — i był niegdyś potężnie umięśniony; teraz mógłbym jednym ruchem oderwać mu całe ramię. Nie miał na sobie ubrania, a choć wiedziałem z doświadczenia, jak istotnym zmianom ulegają nieraz narządy prokreacyjne, to jednak zdziwiłem się, widząc je w niemal całkowitym zaniku. Na obu głowach zachowały się resztki włosów — odniosłem wrażenie, iż te na prawej były czarne, natomiast te na lewej płowożółte. Trup miał zamknięte oczy i rozchylone usta, w których widać było kilka zębów. Zauważyłem, że pasy, które powinny przytrzymywać tę istotę, były rozpięte.

Jednak znacznie większe zainteresowanie niż dwugłowy człowiek wzbudziły we mnie przyrządy, które kiedyś dostarczały mu pożywienia. Powtarzając sobie w myślach, że starożytne maszyny bywają często nadspodziewanie trwałe oraz że te akurat przebywały w najlepszych warunkach, jakie można sobie wymarzyć, kręciłem po kolei wszystkimi pokrętłami i poruszałem dźwigniami w nadziei, iż uda mi się wydobyć z nich choć trochę żywności. Chłopiec przez dłuższą chwilę przyglądał mi się w milczeniu, po czym zapytał, czy grozi nam śmierć głodowa.

— Nie — odparłem. — Bez jedzenia można wytrzymać znacznie dłużej, niż myślisz. Dużo bardziej potrzeba nam wody, ale nawet jeśli jej tutaj nie znajdziemy, to już wkrótce dotrzemy do granicy wiecznego śniegu.

— Dlaczego on umarł?

Z jakiegoś powodu nie mogłem się zmusić, żeby dotknąć trupa, natomiast chłopiec przesunął pulchnymi palcami po wyschniętym ramieniu.

— Każdy musi kiedyś umrzeć. Dziwne, że taki potwór w ogóle żył. Tacy jak on zazwyczaj umierają zaraz po urodzeniu.

— Myślisz, że inni zostawili go tutaj, kiedy odchodzili?

— Żywego? Całkiem możliwe. Przypuszczalnie nie chcieli wziąć go ze sobą na niziny albo on nie chciał iść, albo przywiązali go do tej kanapy, aby ukarać za złe zachowanie. Nie zdziwiłbym się, gdyby był szalony albo często ulegał atakom wściekłości. Zapewne spędzał swoje ostatnie dni wędrując po zboczu góry i wracał tu po to, aby się najeść i napić, aż wreszcie umarł, kiedy skończyły się zapasy wody i żywności.

— Skoro tak, to znaczy, że niczego tutaj nie znajdziemy — zauważył trzeźwo chłopiec.

— Słusznie. Nie wiemy jednak, czy na pewno tak właśnie się stało. Może umarł z jakiegoś innego powodu, na długo przed wyczerpaniem się zapasów? Poza tym wcale nie musiał być maskotką ludzi, którzy rzeźbili górę, bo dlaczego mieliby go umieszczać w miejscu zapełnionym tak skomplikowanymi urządzeniami? Zresztą to i tak nie ma znaczenia, bo jestem pewien, że nie uda mi się uruchomić tej maszyny.

— Chyba powinniśmy zejść niżej — powiedział mały Severian, kiedy wychodziliśmy z budynku.

Obejrzałem się, a przez moją głowę przemknęła myśl, jak dziecinne były moje niedawne obawy. Drzwi nadal stały otworem, nic się nie poruszyło, nic się nie zmieniło. Nawet jeśli rotunda została pomyślana jako pułapka, to przestała działać wiele stuleci temu.

— Też tak uważam — odparłem. — Jednak zwróć uwagę, że dzień ma się już ku końcowi. Widzisz, jakie długie są nasze cienie? Nie chcę, żeby noc zastała nas podczas schodzenia po stromym stoku, chyba więc najpierw sprawdzę, czy uda mi się dotrzeć do pierścienia, który widzieliśmy dziś rano. Być może zdobędziemy nie tylko złoto, ale i wodę. Noc spędzimy w tym okrągłym budynku, a jutro o pierwszym brzasku ruszymy w dół po północnym zboczu góry.

Skinął głową, po czym bez wahania ruszył za mną na poszukiwanie ścieżki wiodącej do skarbu. Musieliśmy wrócić na południowe ramię kolosa, a więc niemal cofnąć się w kierunku, z którego przybyliśmy. Obawiałem się, że czeka nas uciążliwa wspinaczka, a tymczasem w miejscu, gdzie ramię wyrasta z barku, natrafiliśmy na to, co przydałoby nam się znacznie wcześniej: wąskie, ale całkiem wygodne schody. Były tak długie, że musiałem wziąć chłopca na ręce, aby zanadto nie opadł z sił.

Samo ramię okazało się mieć bardzo gładką powierzchnię, lecz zarazem było tak szerokie, iż nie istniało niebezpieczeństwo upadku — naturalnie pod warunkiem, że szło się samym środkiem, zachowując należną ostrożność. Postawiłem chłopca na wyślizganej skale, wziąłem go za rękę i raźno ruszyliśmy naprzód.

Po lewej stronie mieliśmy zbocze, na które zaczęliśmy się wspinać poprzedniego dnia, nieco dalej leżała przykryta zielonym płaszczem dżungli przełęcz, jeszcze dalej natomiast, spowita w półprzeźroczystą zasłonę z niebieskawej mgły, wznosiła się góra, na której Becan i Casdoe postawili swój dom. Co jakiś czas odwracałem się, usiłując go dojrzeć albo choć w przybliżeniu ustalić jego położenie. Wreszcie dostrzegłem coś, co przypominało pionową ścianę urwiska, po której niedawno schodziłem, przedzieloną pośrodku cieniutką nitką spadającej wody.

Wówczas zatrzymałem się i spojrzałem na szczyt góry, po której zboczu wędrowaliśmy. Teraz bez trudu widziałem całą głowę oraz wieńczącą ją mitrę ze śniegu, trochę niżej zaś fragment lewego ramienia, gdzie bez trudu zmieściłoby się tysiąc kawalerzystów.

Chłopiec wysforował się do przodu, ale nagle stanął jak wryty, wyciągnął rękę i krzyknął coś, czego nie zrozumiałem. Wskazywał na budynki i metalowe postaci zbrojnych. Minęła dłuższa chwila, zanim zorientowałem się, o co mu chodzi: ich twarze były skierowane w naszą stronę, tak samo jak rano, kiedy wyruszyliśmy w drogę, co oznaczało, że gigantyczne posągi poruszały głowami. Ich oczy wpatrywały się w słońce.

— Widzę! — zawołałem do chłopca.

Dotarliśmy już do przegubu, mając przed sobą niewielki płaskowyż ręki, znacznie szerszej i bezpieczniejszej od ramienia. Mały Severian wysforował się jeszcze bardziej naprzód. Pierścień był na serdecznym palcu, dłuższym i grubszym niż pień najpotężniejszego drzewa. Chłopiec wbiegł na niego, bez najmniejszego trudu utrzymując równowagę, błyskawicznie dotarł do pierścienia i wyciągnął obie ręce, aby go dotknąć.

W tym momencie błysnęło światło, bardzo jasne, choć nie oślepiające. Ponieważ było lekko zabarwione fioletem, w blasku dnia wydawało się niemal ciemnością.

Ciało małego Severiana natychmiast sczerniało niczym kawałek tkaniny rzucony w szalejący ogień. Myślę, że przez chwilę żył jeszcze, gdyż poderwał raptownie głowę i rozkrzyżował ramiona. W niebo buchnął kłąb dymu, porwany natychmiast przez wiatr, a potem zwęglone zwłoki runęły w szczelinę między palcami.

Mimo że widziałem wiele egzekucji wykonywanych przy użyciu ognia, a nawet sam posługiwałem się rozpalonym żelazem (wśród miliarda moich wspomnień jednym z najbardziej wyrazistych jest widok przypiekanych policzków Morwenny), to musiałem stoczyć ze sobą długą walkę, zanim wreszcie zdecydowałem się podejść i spojrzeć na to, co z niego zostało.

W wąskiej szczelinie leżało mnóstwo kości, ale wszystkie były bardzo stare, tak że kiedy zeskoczyłem z grzbietu palca, trzaskały mi pod nogami tak samo jak te, które znajdywałem w alejkach naszej nekropolii. Wyjąłem z ukrycia Pazur.

Gdy czyniłem sobie wyrzuty, że nie spróbowałem z niego skorzystać podczas bankietu u Vodalusa, kiedy przyniesiono ciało Thecli, Jonas zbeształ mnie mówiąc, że jestem głupcem i że nawet cudowna siła Pazura nie zdołałaby przywrócić życia czemuś, co było już tylko upieczonym mięsem. Teraz przemknęła mi przez głowę myśl, że jeśli uda mi się wskrzesić małego Severiana, to mimo ogromnej radości, jaką by mi to sprawiło, zaprowadziłbym go w jakieś bezpieczne miejsce, a następnie poderżnął sobie gardło ostrzem Terminus Est. Oznaczałoby to bowiem, iż mogłem także ożywić Theclę, a ona przecież, choć martwa na wieki, stanowiła obecnie cząstkę mej osobowości.

Przez chwilę wydawało mi się, że powietrze drży wokół mnie, wypełnione świetlistym cieniem albo mroczną poświatą, potem zaś ciało chłopca zamieniło się w czarny popiół poruszany niespokojnymi podmuchami wiatru.

Wstałem, schowałem Pazur i zacząłem się zastanawiać, w jaki sposób mógłbym wydostać się na któryś z palców, a potem na wierzch ręki. Ostatecznie musiałem postawić Terminus Est przy skalnej ścianie, stanąć na jego rękojeści, podciągnąć się na rękach, następnie zaś położyć na brzuchu i sięgnąć w dół najdalej jak potrafiłem, by złapać go za gałkę i wyciągnąć ze szczeliny. Moja pamięć była równie dobra jak zawsze, krótkotrwałemu zaburzeniu uległo zaś funkcjonowanie mego umysłu, gdyż wydawało mi się, że mały Severian i Jąder — chłopiec z zapuchniętym okiem, który mieszkał wraz z umierającą siostrą w lepiance w najwyżej położonej części Thraxu — są tą samą osobą. Tego, który tyle dla mnie znaczył, nie zdołałem ocalić, a wyleczyłem tego, który znaczył tak niewiele. Bez wątpienia była to obronna reakcja umysłu usiłującego znaleźć jakąś kryjówkę, aby przeczekać burzę szaleństwa, lecz mnie wydawało się, iż dopóki Jąder żyje, chłopiec, któremu matka nadała imię Severian, nie może naprawdę umrzeć. Miałem zamiar przystanąć na krawędzi ręki i spojrzeć za siebie, ale nie uczyniłem tego — prawdę mówiąc obawiałem się, że zawrócę i rzucę się w przepaść. Zatrzymałem się dopiero przy wąskich schodach prowadzących stromo w dół, do płaskiego terenu na kolanach gigantycznego posągu. Tu usiadłem, a następnie jeszcze raz odszukałem w oddali urwisko, u którego podnóża stał domek Casdoe. Myślałem o ujadającym brązowym psie — zachował się jak tchórz, kiedy przyszło alzabo, ale potem zginął z kłami zatopionymi w ciele zoantropa, podczas gdy ja, jeszcze większy tchórz, ociągałem się z przyłączeniem do walki. Myślałem o zmęczonej, pięknej twarzy Casdoe, o chłopcu wyglądającym zza jej spódnicy oraz o starym mężczyźnie siedzącym ze skrzyżowanymi nogami przy ogniu i wspominającym Fechina. Wszyscy już nie żyli: Severa i Becan, których nawet nie zdążyłem poznać, starzec, pies, Casdoe, mały Severian, a nawet Fechin. Zniknęli we mgle spowijającej dni naszego życia. Wydaje mi się, że czas jest namacalną rzeczą, przypominającą ciągnący się bez końca płot, którego metalowe słupki oznaczają kolejne lata; płyniemy wzdłuż niego jak Gyoll, z każdą chwilą coraz bardziej zbliżając się do oceanu, skąd możemy wrócić już tylko pod postacią deszczu.

Siedząc na ramieniu ogromnego posągu dowiedziałem się, na czym polega pragnienie pokonania czasu, pragnienie, w porównaniu z którym rządzą podbicia odległych słońc stanowi jedynie małą, śmieszną ambicyjkę wystrojonego w pióra wodza jakiegoś dzikiego plemienia, snującego plany podboju terenów należących do sąsiedniego szczepu.

Trwałem bez ruchu aż do chwili, gdy poszarpany zachodni horyzont niemal sięgnął krawędzi gasnącego słońca. Wędrówka schodami w dół powinna być znacznie łatwiejsza niż niedawna wspinaczka, ale pragnienie dawało mi się już mocno we znaki, a każdy krok wywoływał ostre ukłucie bólu w kolanach. Ciemność coraz bardziej gęstniała, zerwał się też lodowaty wiatr. Jeden koc spłonął razem z chłopcem, zawinąłem się więc w drugi, na wierzch zaś narzuciłem płaszcz.

Mniej więcej w połowie drogi zatrzymałem się dla zaczerpnięcia tchu. Z minionego dnia pozostała jedynie czerwonobrązowa poświata z najwyższym trudem przelewająca się nad skalnymi graniami, które dzieliły mnie od zachodniego horyzontu. Wkrótce ona także zniknęła, a wówczas każdy z metalowych katafraktów podniósł rękę w milczącym salucie. Uczynili to wszyscy jednocześnie i bez najmniejszego odgłosu, tak że gdybym ujrzał ich dopiero teraz, łatwo mógłbym uwierzyć, iż od wieków trwają właśnie w takiej pozie.

Zdumienie pozwoliło mi zapomnieć na jakiś czas o rozpaczy. Stałem tak jak oni, bez najmniejszego ruchu, nie śmiać nawet głębiej odetchnąć. Noc błyskawicznie spływała z górskich szczytów, ale zanim otuliła mnie swymi skrzydłami, dojrzałem jeszcze, jak gigantyczne ramiona bezszelestnie powracają na poprzednie miejsce.

Wciąż oszołomiony wkroczyłem między budynki stojące w objęciach wykutej w górze postaci. Co prawda byłem świadkiem, jak jeden cud nie zadziałał, ale za to widziałem inny, a nawet pozornie bezużyteczny cud stanowi niewyczerpane źródło nadziei, ponieważ udowadnia nam, że nie rozumiemy wszystkiego, a tym samym nie zdajemy sobie sprawy, że nawet nasze porażki — tylekroć liczniejsze od mało istotnych sukcesów — także mogą mieć jakieś ukryte znaczenie.

Popełniłem zapewne jakiś głupi błąd, gdyż nie udało mi się odnaleźć drogi do okrągłego budynku, w którym ja i mały Severian mieliśmy zamiar spędzić noc. Wkrótce jednak natrafiłem na zaciszny zakątek z dala od metalowych strażników; usiadłem na ziemi, przez chwilę rozcierałem obolałe nogi, po czym najlepiej jak mogłem zawinąłem się w koc i płaszcz. Choć zasnąłem niemal natychmiast, bardzo szybko obudził mnie odgłos kroków.

Загрузка...