ROZDZIAŁ XXVII NA GÓRSKIM SZLAKU

Latająca łódź nie chciała mnie słuchać, gdyż nie znałem hasła. (Bardzo żałowałem, że wcześniej nie poświęciłem trochę uwagi Piatonowi, gdyż przypuszczalnie próbował mi je przekazać w taki sam sposób, w jaki powiedział mi, żebym go zabił). W końcu musiałem wyjść przez prawe oko i ruszyć w dół po urwisku. Nigdy w życiu tak się nie bałem. W tej przydługiej relacji z moich przygód często podkreślałem, że niczego nie zapominani, ale szczegóły akurat tego jednego wydarzenia zatarły się w mej pamięci, ponieważ byłem tak wyczerpany, że poruszałem się jakby we śnie. Kiedy wreszcie na uginających się nogach wszedłem ponownie do milczącego miasta u stóp metalowych katafraktów, była już noc, położyłem się więc przy ścianie dającej mi osłonę przed wiatrem i natychmiast zasnąłem.


* * *

Góry mają w sobie okrutne piękno nawet wówczas, kiedy o mało nie stają się przyczyną czyjejś śmierci. Myślę nawet, że właśnie wtedy najłatwiej je dostrzec i że na przykład myśliwi, którzy idą w góry syci i dobrze ubrani, a po polowaniu opuszczają je w równie doskonałej kondycji, chyba nie zdają sobie z niego sprawy. W górach cały świat wygląda jak naturalny zbiornik doskonale czystej, lodowatej wody.

Nazajutrz pokonałem spory szmat drogi, cały czas kierując się w dół i wreszcie dotarłem do ciągnących się milami równin porośniętych słodką trawą oraz kwiatami, jakich nie spotyka się na mniejszych wysokościach; szybko rozkwitają, są nieduże i wydają się bardziej czyste od najczystszych róż.

Równiny te często są ograniczone skalnymi ścianami. Kilka razy byłem już niemal pewien, że będę musiał zawrócić, ale zawsze udawało mi się znaleźć jakąś drogę prowadzącą w dół lub w górę, parłem więctwardo naprzód. Nigdzie nie widziałem żołnierzy, co przyjąłem z ulgą — obawiałem się, że nadal ścigają mnie patrole rozesłane przez archonta — z drugiej jednak strony napełniało mnie niepokojem, ponieważ dowodziło, iż oddaliłem się od szlaku, którym armii dostarczano zaopatrzenie.

Znowu zaczęło mnie prześladować wspomnienie alzabo. Zdawałem sobie sprawę, że góry zamieszkuje wiele tych stworzeń, a w dodatku jakoś nie mogłem uwierzyć, żeby to, z którym już się spotkałem, naprawdę nie żyło. Kto wie, jakie jeszcze nadzwyczajne właściwości może posiadać taka istota? Co prawda za dnia udawało mi się o nim nie myśleć, gdyż albo niepokoiłem się nieobecnością żołnierzy, albo podziwiałem zapierające dech w piersi widoki szczytów, wodospadów oraz obszernych dolin, jednak nocą wspomnienia uparcie powracały, a kiedy leżałem w jakimś skalnym załomie, zawinięty w płaszcz i drżący od gorączki, wydawało mi się, że słyszę zbliżające się, miękkie stąpnięcia i chrobot pazurów.

Często się mówi, że światem rządzi jakiś plan, wszystko jedno, czy przygotowany przed jego powstaniem, czy stworzony już za jego istnienia dzięki naturalnej logice zmian i wzrostu. Skoro tak, to każda, nawet najmniejsza rzecz musi stanowić miniaturowe odbicie wielkich cudów, te ogromne zaś są powiększeniami wszystkiego, czego nie sposób dostrzec gołym okiem. Po to, aby odciągnąć moje myśli od potworności, próbowałem koncentrować je na tym aspekcie natury alzabo, który pozwala zwierzęciu wchłonąć osobowość pożartego przez nie człowieka. Stworzenie odpowiedniej paraleli nie nastręczyło mi żadnych kłopotów: alzabo można porównać do pewnych owadów okrywających swoje ciała gałązkami i trawą, dzięki czemu stają się niewidzialne dla nieprzyjaciół. Z jednej strony trudno jest mówić o jakimkolwiek oszustwie, bo przecież gałązki, trawa i kawałki liści są jak najbardziej prawdziwe — z drugiej jednak pod przykryciem czai się przecież owad… Tak samo ma się sprawa z alzabo. Kiedy Becan przemawiał ustami tego stworzenia przekonując, że chce połączyć się z żoną i synem, wierzył, iż wypowiada własne pragnienia, i tak z pewnością było. Jednak pragnienia te miały posłużyć zaspokojeniu apetytu alzabo, którego świadomość kryła się za głosem Becana.

Wcale mnie nie zdziwiło, że znacznie trudniejszy okazał się problem skorelowania alzabo z jakąś wyższą prawdą; ostatecznie doszedłem do wniosku, iż można je porównać do absorpcji przez świat materialny myśli i czynów nieżyjących już ludzi, którzy jednak wywarli na niego ogromny wpływ dzięki stworzonym przez siebie dziełom sztuki, wzniesionym budowlom lub dokonanym odkryciom, że osiągnięcia te w pewnym sensie stanowią przedłużenie ich życia. Tak właśnie Severa doradziła alzabo, żeby przysunęło sobie stół pod otwór prowadzący na strych, mimo że sama już przecież nie żyła.

O świcie ruszyłem w dalszą drogę, często pytając o radę Theclę, której cząstka kryła się gdzieś w głębi mego umysłu. Niewiele mogła mi pomóc, ale ponieważ wielokrotnie ostrzegano ją przed niebezpieczeństwami czyhającymi w górach, bez przerwy nakłaniała mnie do szybszego marszu w dół, cały czas w dół, ku nizinom i ciepłu.

Nie czułem już głodu, ponieważ głód mija, kiedy się długo nie je. Zamiast niego pojawiło się osłabienie, któremu towarzyszyła nadzwyczajna jasność umysłu. Wieczorem drugiego dnia po tym, jak wyszedłem z kamiennej komnaty przez źrenicę gigantycznego oka, natknąłem się na pasterski szałas wzniesiony z kamieni, w nim zaś znalazłem palenisko, garnek i mały zapas kaszy gryczanej.

W odległości zaledwie dziesięciu kroków płynął górski strumień, ale w okolicy nie było ani odrobiny drewna nadającego się na opał. Niemal cały wieczór spędziłem więc na zbieraniu opuszczonych ptasich gniazd ze ściany urwiska oddalonego o jakieś pół mili na zachód, a kiedy już zgromadziłem ich wystarczająco duża, skrzesałem iskrę za pomocą Terminus Est, rozpaliłem ogień i ugotowałem prosty posiłek. Ze względu na wysokość trwało to niezmiernie długo. Kolacja okazała się jednak nadzwyczaj smakowita. Wydawało mi się, że czuję wyraźny smak miodu, jakby w niewielkich ziarnach przechowało się nieco aromatu kwiatów, tak jak na powierzchni niektórych kamieni gromadzi się sól zawarta w morzach Urth.

Postanowiłem zapłacić za to, co zjadłem, dokonałem więc przeglądu zawartości mojej sakwy w poszukiwaniu czegoś, co mógłbym zostawić pasterzowi. Z brązową książką Thecli nie rozstałbym się nigdy w życiu — poza tym, było bardzo mało prawdopodobne, żeby ubogi pasterz potrafił czytać. Nie chciałem także pozbyć się złamanej osełki, zarówno dlatego, że stanowiła pamiątkę spotkania z zielonym człowiekiem, jak i dlatego, że akurat w tym miejscu nie byłaby cennym darem, gdyż wszędzie dokoła leżało mnóstwo kamieni, które równie dobrze, albo i lepiej, mogły pełnić tę samą funkcję co ona. Nie miałem pieniędzy, gdyż wszystkie oddałem Dorcas. Wreszcie zdecydowałem się na szkarłatną pelerynę, którą znaleźliśmy w błocie na ulicy kamiennego miasta, na długo przed dotarciem do Thraxu. Co prawda była bardzo brudna i za cienka, żeby stanowić skuteczną ochronę przed chłodem, ale miałem nadzieję, że dzięki gęstym frędzlom i żywej barwie spodoba się temu, kto mnie nakarmił.

Nigdy nie udało mi się pojąć, skąd wzięła się tam, gdzie ją znaleźliśmy, ani czy tajemnicza istota, która wezwała nas do siebie, aby dzięki nam cieszyć się odzyskanym na chwilę życiem, porzuciła ją celowo w strugach deszczu, kiedy sama zamieniła się ponownie w pył, którym była od wielu stuleci. Starożytne zgromadzenie kapłanek ponad wszelką wątpliwość zna najróżniejsze tajemne obrzędy, w tym zapewne takie, które pozwalają przywracać życie zmarłym. Możliwe więc, iż wezwała je do siebie tak samo jak nas i że peleryna pozostała tam jedynie przez przypadek.

Rzecz jasna, wcale nie wyklucza to ewentualności, że wszystko odbyło się zgodnie z wolą jakiejś wyższej istoty. Tak właśnie wielu proroków tłumaczy zastanawiający paradoks, że choć na własną rękę podejmujemy różne decyzje, na przykład popełniając przestępstwo albo z altruistycznych względów pozbawiamy bóstwa cząstki ich boskości, to jednak cały czas wykonujemy polecenia Prastwórcy, służąc mu zarówno wtedy, kiedy jesteśmy mu posłuszni, jak i wówczas, gdy się buntujemy.

Inni, których wywody znalazłem w brązowej książce i wielokrotnie omawiałem z Theclą, utrzymują, jakoby w Jego bezpośredniej bliskości unosiło się mnóstwo istot pozornie drobnych i prawie nieważkich, które jednak w oczach ludzi urastają do ogromnych rozmiarów. Naturalną koleją rzeczy ludzie ci nawet nie zdają sobie sprawy z Jego obecności, gdyż jest dla nich tak wielki, że aż niewidoczny. Jednak ze względu na swe niesamowite rozmiary on także, przynajmniej w pewnym sensie, staje się maleńki, my zaś jesteśmy przy nim jak ci, co wędrują po kontynentach widząc jedynie lasy, moczary i piaskowe wydmy, i choć czasem czują w butach drobne kamyki, to nie zdają sobie sprawy, iż oto niosą ze sobą fragment ziemi, na której przyszło im spędzić całe życie.

Są również tacy, co negują istnienie nadrzędnej siły władającej tymi stworzeniami, które są zwane amschaspandami, ale nie podają w wątpliwość istnienia samych amschaspandów. Przeświadczenie ich nie opiera się na ludzkich doświadczeniach (jest ich wiele, w tym także moje, widziałem bowiem taką istotę w księdze o lustrzanych stronicach w komnacie ojca Inire), lecz na teorii, według której wszechświat nie tyle został stworzony, co raczej istniał od zawsze w takiej postaci, w jakiej teraz go oglądamy. Jeżeli tak jest w istocie, wówczas czas także nie ma końca, a w takim bezkresnym oceanie czasu musi znaleźć się miejsce dla wszystkiego, co kiedykolwiek zostało wymyślone. Amschaspandy istnieją więc, ponieważ ktoś tego zapragnął, ale jeśli dysponują tak ogromną mocą, to w jaki sposób dałoby się je zniszczyć?

Tak więc, dzięki paradoksalnej naturze wiedzy, można podać w wątpliwość istnienie Ylema, praźródła wszystkich rzeczy, nie da się natomiast zakwestionować faktu pojawienia się żadnego z jego poddanych.

Jeżeli takie byty naprawdę funkcjonują, czy nie może być tak, że wtrącają się w nasze sprawy (o ile można nazwać to wtrącaniem) właśnie poprzez takie przypadki, jakim było odnalezienie szkarłatnej peleryny? Nie trzeba przecież nadzwyczajnej mocy, aby wtrącić się do spraw mrowiska — każde dziecko potrafi rozrzucić je kijem. Chyba żadna inna myśl nie wzbudziła we mnie takiego przerażenia. (Myśli o śmierci, przez wielu uważane za najbardziej przerażające, w ogóle mnie nie niepokoją. Znacznie bardziej obawiam się myśli o życiu, ale chyba ma to jakiś związek z moją niezawodną pamięcią).

Można jednak pokusić się o jeszcze jedno wytłumaczenie: nie da się wykluczyć, iż wszyscy, którzy pragną służyć Boskiej Osobie, a przypuszczalnie nawet ci, co już jej służą, choć wydają nam się tak bardzo poróżnieni, czasem zaś pozostają w stanie wojny, muszą pogodzić się z faktem, że ich losy nieodwracalnie splotły się ze sobą, tak jak sznurki marionetek przedstawiających chłopca i mężczyznę, które widziałem kiedyś we śnie i choć wydaje im się, że zawzięcie walczą, to znajdują się pod kontrolą niewidzialnego bytu czyniącego z nimi to, co akurat uzna za stosowne. Jeżeli tak właśnie mają się sprawy, to szaman, którego spotkaliśmy, mógł być przyjacielem i sojusznikiem wykształconych kapłanek wędrujących po kontynencie, mimo że on sam, dzikus tak jak wszyscy jego pobratymcy, przez całe życie odprawiał gusła w małej świątyni w kamiennym mieście.

Po nocy spędzonej w pasterskim szałasie wyruszyłem w dalszą drogę, by u schyłku dnia dotrzeć do jeziora Diuturna. Chyba właśnie to jezioro, nie zaś morze, dostrzegłem na horyzoncie wówczas, kiedy Typhon zawładnął moim umysłem — naturalnie jeżeli spotkanie z Typhonem i Piatonem nie było jedynie wizją lub snem. Jednak w pewnym sensie Diuturnę można uznać za morze, a to ze względu na jego rozmiary, czyniące niemożliwym ogarnięcie go przez jakikolwiek umysł. To właśnie umysł, nie co innego, tworzy skojarzenia wywoływane słowem „morze”; gdyby go nie było, mielibyśmy do czynienia jedynie z częścią Urth pokrytą słonawą wodą. Chociaż jezioro leży wysoko nad poziomem morza, zejście nad jego brzeg zajęło mi większą część popołudnia.

Marsz ten wspominam po dziś dzień jako jedno z najpiękniejszych doznań w moim życiu (mimo że teraz dysponuję przecież wspomnieniami wielu mężczyzn i kobiet), gdyż podążając w dół, mijałem kolejne pory roku. Kiedy opuściłem szałas, za mną, nade mną i po mojej prawej stronie ciągnęły się pola wiecznego śniegu i lodu, z których gdzieniegdzie sterczały czarne turnie zmrożone chyba jeszcze bardziej od nich, tak wysmagane wiatrem, że nie mógł się utrzymać ani śnieg, ani lód, ani rzadka trawa pojawiająca się nieśmiało tu i ówdzie pod moimi stopami. W miarę jak szedłem naprzód, trawa stawała się coraz bardziej gęsta, a jej blada początkowo zieleń przybierała na intensywności. Ponownie rozległy się dźwięki wydawane przez owady — z tego, że nas otaczają, zdajemy sobie sprawę dopiero wtedy, kiedy na jakiś czas milkną. Były tak donośne, iż przywiodły mi na myśl strojenie instrumentów w Błękitnej Sali przed rozpoczęciem pierwszej kantyleny. Odgłosy te dobiegały czasem do moich uszu, kiedy leżałem na pryczy przy otwartym oknie w naszej bursie.

Stopniowo dostrzegałem coraz więcej krzewów, które, choć pozornie tak silne i wytrwałe, nie mogły znieść surowych warunków panujących na większych wysokościach. Przyjrzawszy im się dokładniej, stwierdziłem jednak ze zdumieniem, że to wcale nie krzewy, tylko drzewa, które na nizinach osiągają ogromne rozmiary, tutaj natomiast, onieśmielone krótkim latem i srogością zimy, z trudem wznoszą mocno przerzedzone korony na łokieć lub dwa nad ziemię. Na jednym z tych skarłowaciałych drzew dostrzegłem drozda siedzącego na gnieździe. Był to pierwszy ptak, jakiego widziałem od dłuższego czasu, nie licząc górskich drapieżców szybujących wysoko nad szczytami. Milę dalej usłyszałem także pogwizdywanie świstaków mieszkających w norach między skałami. To tu, to tam wystawiały głowy ze swoich kryjówek, informując pobratymców o moim nadejściu.

Po przebyciu kolejnej mili ujrzałem uciekającego pospiesznie królika, potem zaś skoncentrowałem się wyłącznie na tym, by nie potknąć się i nie runąć w dół po stromiźnie. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak bardzo osłabłem, i to nie tylko w związku z głodem i chorobą, ale przede wszystkim ze względu na rozrzedzone powietrze. Czułem się tak, jakby nagle w moim organizmie zaczęła rozwijać się kolejna choroba, o której do tej pory nic nie wiedziałem.

Jezioro nie było już zamgloną, błękitną kreską, lecz ogromnym, bezkształtnym zbiornikiem stalowoszarej wody, poznaczonym tu i ówdzie cętkami łodzi — później przekonałem się, że są budowane głównie z trzciny. Na brzegu zatoki położonej odrobinę w prawo w stosunku do kierunku mojego marszu, przycupnęła niewielka, urocza wioska.

Tak jak aż do tej pory nie zdawałem sobie sprawy z własnej słabości, tak dopiero teraz, kiedy ujrzałem kryte trzciną dachy domów, uświadomiłem sobie, jak bardzo byłem samotny od chwili, kiedy zginął chłopiec. Wydaje mi się nawet, że w grę wchodziło coś więcej niż zwykła samotność. Nigdy jeszcze tak bardzo nie pożądałem czyjegoś towarzystwa, chyba że miało to być towarzystwo przyjaciela, a już z pewnością nie zdarzyło mi się pragnąć rozmowy z nieznajomymi ani tęsknić do widoku obcych twarzy. Zdaje się, że uwierzyłem, iż będąc sam tracę w pewien sposób część własnej osobowości, gdyż zarówno dla drozda, jak i dla królika, nie byłem Severianem, tylko po prostu człowiekiem. Tym, którzy lubią długo przebywać w samotności, szczególnie w dzikich rejonach, zapewne to nie przeszkadza, ja jednak pragnąłem znowu stać się konkretną osobą i dlatego chciałem jak najprędzej przejrzeć się w zwierciadle, jakim są inni ludzie, aby upewnić się, że jestem zupełnie inny niż oni.

Загрузка...