ROZDZIAŁ IX SALAMANDRA

Gwiazdy świeciły jasno na niebie i po raz pierwszy od wielu tygodni nie czułem na piersi ciężaru Pazura.

Schodząc wąską ścieżką, nie musiałem zatrzymywać się i odwracać, by popatrzeć na miasto, ponieważ miałem je przed sobą jak na dłoni, migające tysiącami światełek — od ognia płonącego na szczycie najwyższej baszty Zamku Acies po odbicia rozświetlonych blaskiem pochodni okienek wartowni w wartkiej wodzie płynącej pod Capulusem.

Wszystkie bramy powinny już być zamknięte, a jeśli nawet żołnierze nie wyruszyli jeszcze, by mnie szukać, to z całą pewnością otrzymają taki rozkaz, zanim zejdę nad rzekę. Mimo to postanowiłem przed opuszczeniem miasta jeszcze raz zobaczyć się z Dorcas i nie wątpiłem, że uda mi się to osiągnąć. Właśnie zacząłem zastanawiać się nad sposobem, w jaki mógłbym później pokonać mur, kiedy nagle daleko w dole zapłonęło jeszcze jedno światełko.

Z tej odległości wydawało się bardzo małe — zaledwie ukłucie szpilki, dokładnie takie samo, jak tysiące innych — i być może mój umysł zarejestrował je właśnie jako światło wyłącznie ze względu na to podobieństwo. Pamiętnej nocy w nekropolii byłem świadkiem wystrzału z pistoletu; skupiony promień energii przeorał wówczas mgłę i ciemność jak błyskawica. To, co ujrzałem teraz, było nieco inne, choć jednocześnie bardzo podobne do tamtego zjawiska. Pokazało się i znikło, chwilę później zaś poczułem na twarzy powiew gorącego powietrza.


* * *

Nie wiem, jak to się stało, ale w ciemności nie trafiłem do małej gospody zwanej „Kaczym Gniazdem”; być może skręciłem w niewłaściwą uliczkę albo minąłem pogrążony w ciemności budynek nie zauważywszy wiszącego nad drzwiami szyldu. Jakikolwiek był tego powód, wkrótce znalazłem się znacznie dalej od rzeki, niż powinienem, na biegnącej niemal równolegle do podnóża skały ulicy wypełnionej intensywną, nieprzyjemną wonią przypalonego mięsa. Miałem już zamiar zawrócić, kiedy nagle zderzyłem się z jakąś kobietą. Biegła tak szybko, że zatoczyłem się do tyłu, ona zaś runęła na bruk.

— Nie zauważyłem cię — powiedziałem, nachylając się, by pomóc jej się podnieść.

— Uciekaj! — wydyszała. — Uciekaj! — A potem: — Nie mogę wstać…

Jej głos wydał mi się dziwnie znajomy.

— Dlaczego miałbym uciekać?

Dźwignąłem ją na nogi. W rozproszonym blasku gwiazd dostrzegłem, że ma twarz umazaną sadzą i strach w oczach.

— Zabiło Jurmina! Spaliło go żywcem. Kiedy go znaleźliśmy, jego laska jeszcze płonęła. On…

Zaniosła się rozpaczliwym łkaniem.

— Kto zabił Jurmina? — Nie odpowiadała, więc chwyciłem ją za ramiona i potrząsnąłem mocno, ale osiągnąłem tylko tyle, że zaczęła szlochać jeszcze głośniej. — Czy ja ciebie nie znam? Mówże, kobieto! Tak, jesteś gospodynią z „Kaczego Gniazda”! Zaprowadź mnie tam.

— Nie mogę — odparła. — Boję je. Podaj mi ramię, sieur. Powinniśmy się ukryć.

— Znakomicie, ukryjemy się w „Kaczym Gnieździe”. To na pewno niedaleko stąd. A cóż to znowu?

— Daleko! — Ponownie zaniosła się płaczem. — Za daleko… Nie byliśmy już sami. Nie wiem, czy zawiodły mnie zmysły, czy wcześniej po prostu nie dało się wyczuć obecności tego czegoś, lecz teraz nagle zdałem sobie z niej sprawę. Ludzie, którzy śmiertelnie boją się szczurów, twierdzą, iż potrafią stwierdzić ich obecność zaraz po wejściu do domu, nawet jeżeli zwierzęta ukryją się w najgłębszych zakamarkach. Teraz ja mogłem powiedzieć to samo. Wydawało mi się, że gdzieś blisko jest jakieś źródło ciepła, a choć powietrze stało się nagle zupełnie bezwonne, odniosłem wrażenie, iż prawie nie zawiera składników podtrzymujących życie.

Kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy.

— Minionej nocy spaliło trzech ludzi w pobliżu hareny, dzisiaj zaś jednego, przy Vinculi. A teraz jeszcze Jurmina. Podobno kogoś szuka — tak przynajmniej mówią ludzie.

Pomyślałem o notulach i o niewidocznej rzeczy, która pełzła wzdłuż ściany przedpokoju Domu Absolutu, i powiedziałem:

— Myślę, że już go znalazło.

Rozejrzałem się szybko we wszystkie strony. Żar wyraźnie narastał, ale nigdzie nie pojawiło się światło. Kusiło mnie, aby wydobyć Pazur i skorzystać z jego blasku, ale przypomniałem sobie o istocie, którą obudził w nieczynnej kopalni i doszedłem do wniosku, że światło klejnotu jedynie pomogłoby jej mnie odnaleźć, bez względu na to, czym była. Nie miałem żadnej gwarancji, że mój miecz okaże się teraz bardziej skuteczny niż przeciwko notulom, przed którymi uciekaliśmy z Jonasem przez cedrowy las, niemniej jednak obnażyłem go.

W tej samej chwili rozległ się tętent oraz głośny okrzyk i zza zakrętu oddalonego od nas nie więcej niż o sto kroków wyłonili się dwaj jezdni. Gdybym miał trochę więcej czasu, z pewnością uśmiechnąłbym się do siebie, gdyż wyglądali niemal dokładnie tak, jak ich sobie wyobrażałem. Nie uczyniłem tego jednak, gdyż zimny blask bijący ze szczytów ich lanc wydobył z mroku jakąś ciemną, skuloną postać stojącą między nimi a nami.

Natychmiast zwróciła się w kierunku światła i otworzyła niczym kwiat, rosnąc jednocześnie w oszałamiającym tempie. Bardzo szybko zaczęła przypominać jarzącego się lekką poświatą węża, który, chociaż rozpalony niemal do białości, pozostał wężem, podobnie jak te zadziwiające gady z dżungli północy, mieniące się niespotykanymi, czarodziejskimi barwami. Rumaki natychmiast stanęły dęba i zarżały przeraźliwie, ale jeden z żołnierzy zachował dość przytomności umysłu, aby wycelować lancę w potwora i nacisnąć spust. Na jedno uderzenie serca noc zamieniła się w dzień.

Gospodyni z „Kaczego Gniazda” ponownie osunęła się na ziemię, ja zaś błyskawicznie chwyciłem ją wolną ręką i jednym szarpnięciem postawiłem na nogi.

— Ta rzecz wchłania ciepło żywych istot — powiedziałem. — Myślę, że zajmie się wierzchowcami, a wtedy my uciekniemy.

W chwili, kiedy skończyłem mówić, coś odwróciło się w naszą stronę.

Powiedziałem już, że od tyłu przypominało skrzyżowanie kwiatu z ogromnym wężem. Wrażenie to pozostało i teraz, kiedy ujrzałem przerażające stworzenie w całej jego grozie i niesamowitości, ale dołączyły do niego dwa inne: intensywnego, nieziemskiego ciepła (potwór nadal przypominał węża, tyle tylko, że takiego, który spłonął w ogniu, jakiego nigdy do tej pory nie widziano na Urth) oraz smagania przez porywisty wiatr nie mający jednak nic wspólnego z ruchem powietrza, który najpierw zrodził się w samym sercu kwiatu, by potem bezlitośnie poszarpać białe i bladożółte płatki.

Nad tymi wszystkimi odczuciami niepodzielnie dominowało obezwładniające, trudne do opisania przerażenie. Opuściły mnie siły i zdolność myślenia, tak że przez chwilę nie byłem w stanie ani zaatakować, ani rzucić się do ucieczki. Stwór i ja zdawaliśmy się trwać w nieruchomym fragmencie czasu, nie mającym nic wspólnego z przeszłością i przyszłością, i nie podlegającym żadnym zmianom.

Ktoś krzyknął i czar prysł jak bańka mydlana. Drugi oddział dimarchów wyłonił się z mroku za moimi plecami i na widok potwora natychmiast ruszył do ataku. Chyba jedynie interwencji świętej Katarzyny kobieta i ja możemy zawdzięczać, że żadne z nas nie zostało stratowane przez pędzące rumaki. Jeżeli do tej pory żywiłem jakieś wątpliwości co do odwagi żołnierzy Autarchy, to teraz rozwiały się one bez śladu, gdyż wszyscy rzucili się na przerażające stworzenie jak spragnione krwi psy gończe.

Był to atak samobójczy. Błysnęło oślepiające światło, powiało obezwładniającym ciepłem, ja zaś, częściowo niosąc, a częściowo ciągnąc za sobą półprzytomną kobietę, wreszcie wziąłem nogi za pas.

Zamierzałem skręcić w zaułek, z którego wyłonił się drugi oddział kawalerzystów, ale w panice wybrałem nie tę przecznicę, co trzeba. (Naprawdę ogarnęła mnie panika, tym silniejsza, że nie tylko moja, ale także Thecli, której przeraźliwy krzyk rozsadzał mi czaszkę). Zamiast na stromej uliczce wiodącej ku niżej położonej części miasta znalazłem się w ślepym zaułku prowadzącym nie wiadomo po co na szczyt krótkiego nawisu wystającego ze zbocza. Kiedy zorientowałem się, że popełniłem błąd, było już za późno; u wylotu zaułka stanęła ścigająca mnie istota, teraz znowu skurczona i dziwnie poskręcana, ale nadal emanująca niesamowitą energią.

W mdłym blasku gwiazd przypominała starego, zgarbionego człowieka w ciemnym płaszczu, lecz ja nigdy w życiu nie czułem takiego Przerażenia jak wtedy, kiedy ukazała się moim oczom. W głębi zaułka stała lepianka, nieco większa od tej, w której mieszkali chora dziewczyna i chłopiec, ale również zbudowana z patyków, kamieni i gliny. Otworzyłem kopnięciem drzwi, wpadłem do środka i nie zatrzymując się przebiegłem przez trzy sąsiadujące ze sobą pomieszczenia; dwa pierwsze były puste, w trzecim zaś spało może pół tuzina mężczyzn i kobiet. Stamtąd przedostałem się do czwartego pokoju, w którego ścianie dostrzegłem okno — roztaczał się z niego niemal taki sam widok jak z okna mojego gabinetu w Vinculi. Było to ostatnie pomieszczenie w domu, zawieszone nad przepaścią niczym jaskółcze gniazdo.

Z sąsiedniego pokoju dobiegały gniewne głosy ludzi, którym zakłóciliśmy sen. Ktoś otworzył drzwi, ale chyba dostrzegł błysk Terminus Est, gdyż zatrzymał się, zaklął i cofnął o krok. W chwilę potem rozległ się przeraźliwy krzyk, ja zaś domyśliłem się, że ognista istota wtargnęła do lepianki.

Kobieta osunęła się na podłogę u moich stóp jak ciężki pakunek. Za oknem nie było dosłownie nic: sklecona byle jak ściana kończyła się kilka łokci poniżej dolnej krawędzi ramy, w górze zaś wystająca krawędź dachu z przegniłego sitowia wyglądała równie solidnie co pajęczyna. Mimo to wychyliłem się i spróbowałem jej dosięgnąć, lecz nagle zalała mnie powódź jaskrawego światła, w którym przedmioty rzucały cienie równie czarne jak fuligin i zrozumiałem, że muszę walczyć i zginąć tak jak żołnierze albo skoczyć i roztrzaskać się na brukowanej nawierzchni jednej z biegnących w dole ulic. Odwróciłem się w stronę drzwi, żeby stanąć twarzą w twarz z istotą, która lada chwila miała się w nich pojawić.

Była jeszcze w sąsiednim pokoju, ale ja już ją widziałem przez uchylone drzwi, tym razem w takiej postaci, w jakiej niedawno stawiła czoło dimarchom. Tuż przy niej na kamiennej posadzce leżało na pół zmiażdżone ciało jakiegoś nieszczęśnika; istota pochyliła się nad nim jakby ze zdziwieniem, zaraz potem zaś trup sczerniał, skóra popękała, ciało błyskawicznie zamieniło się w popiół, a jedno uderzenie serca później ten sam los spotkał białe kości. Potwór ruszył powoli naprzód.

Wiedziałem, że Terminus Est jest chyba najlepszym mieczem, jaki kiedykolwiek wyszedł spod ręki płatnerza na starej Urth, ale zdawałem sobie także doskonale sprawę, iż nic nim nie zdziałam przeciwko stworzeniu, które bez trudu poradziło sobie z tyloma uzbrojonymi po zęby żołnierzami. Odrzuciłem go na bok, żywiąc złudną nadzieję, że ktoś go odnajdzie i zwróci mistrzowi Palaemonowi, po czym wyjąłem pazur z woreczka na piersi.

Była to moja ostatnia, niewielka szansa, lecz od razu zorientowałem się, że niepotrzebnie na nią liczyłem. Niezależnie od sposobu, w jaki przerażająca istota postrzegała świat (a z jej ruchów należało się domyślać, iż na naszej Urth jest niemal ślepa), z pewnością dostrzegła świecący klejnot, ale ani trochę się go nie przestraszyła. Wręcz przeciwnie, ruszyła naprzód znacznie szybciej niż do tej pory, stanęła w drzwiach… i zniknęła z ogłuszającym hukiem w kłębach dymu. Ta część lepianki stała już nie na stałym gruncie, tylko na drewnianych podporach wysuniętych poza krawędź urwiska; cienka podłoga po prostu nie wytrzymała ciężaru istoty i załamała się pod nią. Otwór o poszarpanych brzegach zapłonął najpierw oślepiającym, nieziemskim blaskiem, potem wypełniła go feeria szybko zmieniających się, jaskrawych kolorów — były wśród nich pawi błękit, liliowy i róż — wreszcie zaś pozostał jedynie słaby, pełgający poblask płomieni.

Загрузка...