1

Morgon spotkał harfistę Najwyższego pewnego jesiennego dnia, kiedy do Tol na sezonową wymianę towarów zawinęły statki kupieckie. Pewien chłopiec dostrzegł w oddali wydęte wiatrem, pasiaste czerwono-niebiesko-zielone żagle baryłkowatych statków lawirujących między rybackimi łodziami, i przybiegł brzegiem z Tol do Akren, do domu Morgona, księcia Hed. Zdyszanym głosem przekazał od progu wieść, przerywając toczącą się tam dyskusję, po czym klapnął ciężko na ławę przy jednym ze stołów, od których wstała już większość biesiadników, i jął zaspokajać głód tym, co pozostało tam ze śniadania. Książę Hed, który dnia poprzedniego pomagał przy załadunku dwóch wozów beczkami z przeznaczonym na wymianę piwem — dotąd zresztą odczuwał skutki przeforsowania — powiódł przekrwionymi oczyma po stołach i krzyknął na swoją siostrę.

— No dobrze, Morgonie — podjął Harl Stone, jeden z jego kmieci, mężczyzna z szopą siwych niczym młyński kamień włosów, posturą przywodzący na myśl wór ziarna. — Ale co z tym białym bykiem z Aum, którego podobno chciałeś? Z winem można się wstrzymać…

— A co — odparował Morgon — z ziarnem, które zalega jeszcze w stodole Wyndona Amory'ego na wschodzie Hed? Ktoś musi je zwieźć do Tol. Kupcy już są. Dlaczego nic tutaj nie jest robione na czas?

— Piwo załadowaliśmy — przypomniał mu złośliwie jego brat, jasnooki Eliard.

— Wielki wyczyn. Gdzie ta Tristan? Tristan!

— Czego! — dobiegło zza jego pleców gniewne warknięcie Tristan z Hed. Stała tam, przytrzymując palcami końce czarnych, nie zaplecionych do końca warkoczy.

— Kupmy teraz wino, a z bykiem wstrzymajmy się do następnej wiosny — wyrwał się Cannon Master, rówieśnik i towarzysz zabaw Morgona. — Kończy nam się heruńskie wino; nie wiem, czy go starczy do końca zimy.

Tu, wlepiając wzrok w Tristan, wtrącił się Eliard:

— Jak ja bym chciał nie mieć nic innego do roboty, tylko siedzieć całe ranki, pleść sobie warkocze i przemywać liczko maślanką.

— Byłbyś przynajmniej czysty. A tak śmierdzisz piwskiem. Wszyscy nim śmierdzicie. I kto tu tyle błocka naniósł? Cała podłoga powalana.

Spojrzeli jak jeden mąż pod nogi. Jeszcze przed rokiem Tristan była chuderlawym dziewczątkiem, które, pogwizdując przez zęby, biegało na bosaka po okalających pola murkach. Ostatnio zaś przesiadywała godzinami przed zwierciadłem, popatrując wilkiem na swoje w nim odbicie i na każdego, kto jej się pod oczy nawinął. Teraz przeniosła to wilcze spojrzenie z Eliarda na Morgona.

— Czego się na mnie wydzierasz?! Książę Hed przymknął powieki.

— Przepraszam po stokroć. Wybacz, że cię zawołałem. Chodziło mi tylko o to, żebyś posprzątała ze stołów, zmieniła obrusy, napełniła dzbany mlekiem i winem, kazała tym w kuchni przygotować nowe misy z mięsiwem, serem, owocami i warzywami, zaplotła do końca warkocze, wzuła buty i starła z podłogi błoto. Kupcy będą tu niebawem.

— Och, Morgonie… — zaintonowała płaczliwie Tristan.

Ale Morgon zwracał się już do Eliarda:

— A ty jedź na wschód Hed i powiedz Wyndonowi, żeby czyni prędzej zwoził swoje ziarno do Tol.

— Morgonie, toż to dzień drogi!

— Wiem. Ruszaj więc.

Trójka zarumienionych ze wzburzenia dzieci Athola z Hed i Spring Oakland stała naprzeciwko siebie bez ruchu, a kmiecie Morgona przyglądali się im z nie skrywanym rozbawieniem. Choć byli rodzeństwem, próżno by doszukiwać się u nich podobieństwa. Tristan swoje niesforne, czarne włosy i małą trójkątną twarz odziedziczyła po matce. Eliard, dwa lata młodszy od Morgona, był grubej kości, miał szerokie bary i puszyste jasne włosy Athola. Morgon z włosów i oczu koloru piwa przypominał babkę, smukłą, dumną kobietę z południa Hed, córkę Lathe Wolda, którą pamiętali jeszcze starzy ludzie. Potrafiła patrzeć na człowieka tak, jak teraz Morgon na Eliarda, obojętnie niczym lis zerkający z kupy kurzego pierza. W końcu Eliard wydął policzki jak miechy i westchnął.

— Gdybym miał konia z An, to na wieczerzę byłbym z powrotem.

— Ja pojadę — zaoferował się Cannon Master, rumieniąc się.

— Nie, ja pojadę — zaperzył się Eliard.

— Nie. Chcę… dawno już się nie widziałem z Arin Amory. Ja pojadę. — Cannon Master zerknął błagalnie na Morgona.

— Jak chcesz — burknął Morgon. — Nie zapomnij tylko, po co tam jedziesz. Ty, Eliardzie, pomożesz w Tol przy załadunku. Grimie, ty będziesz przy mnie podczas wymiany. Kiedy ostatnim razem sam dobijałem targu, o mało nie dałem trzech pociągowych koni za harfę bez strun.

— Jeśli tobie marzy się harfa — podchwycił Eliard — to ja chcę konia z An.

— A ja trochę szatek z Herun — wtrąciła Tristan. — Muszę je mieć, Morgonie. W pomarańczowym kolorze. Potrzebne mi też cienkie igły i para trzewiczków z Isig, i trochę srebrnych guzików, i…

— Myślisz, że co rośnie na naszych polach? — wpadł jej w słowo Morgon.

— Wiem, co rośnie na naszych polach. Wiem też, co od sześciu miesięcy omiatam dookoła pod twoim łóżkiem. Albo ją noś, albo sprzedaj. Tak się już zakurzyła, że nie widać, jakiego koloru są klejnoty.

W sali zrobiło się cicho jak makiem zasiał. Tristan założyła ręce na piersi. Wypuszczone z palców warkocze rozplotły się. Patrzyła na Morgona, zadzierając wyzywająco bródkę, ale w jej oczach czaił się cień niepewności. Eliard rozdziawił usta, ale zamknął je zaraz tak energicznie, że szczęknęły zęby.

— Jakie klejnoty?

— W koronie — wyjaśniła Tristan. — Bo to korona. Widziałam podobną na obrazku w jednej z ksiąg Morgona. Królowie je noszą.

— Wiem, co to korona — warknął Eliard, wlepiając wzrok w Morgona. — Coś ty, u licha, za nią dał? Połowę Hed?

— Nie wiedziałem, że pragniesz korony — odezwał się z podziwem Cannon Master. — Twój ojciec jej nie miał. Twój dziadek nie miał. Twój…

— Cannonie — przerwał mu Morgon. Uniósł ręce i poduszkami dłoni zakrył sobie oczy. Krew napłynęła mu do twarzy. — Kem miał koronę.

— Kto?

— Kern z Hed. To nasz pra-pra-pra-pra-pra-pra-pra-pradziad. Nie. Jeszcze jedno pra. Była ze srebra i tkwił w niej zielony klejnot w kształcie kapusty. Wymienił ją swego czasu na dwadzieścia baryłek heruńskiego wina, namówiony do tego przez…

— Nie odbiegaj od tematu — warknął ostro Eliard. — Skąd ją masz? Coś za nią dał? A może… — Zawiesił głos. Morgon oderwał dłonie od oczu.

— A może co?

— Nic. Nie patrz tak na mnie. Znowu próbujesz zmienić temat. Przehandlowałeś coś za nią albo ją ukradłeś, albo kogoś dla niej zamordowałeś…

— No nie, przestańcie… — powiedział pojednawczo Grim Oakland, tęgi nadzorca włości Morgona.

— A może po prostu znalazłeś ją w żłobie jak zdechłego szczura. No, jak z tym było?

— Nikogo nie zamordowałem! — krzyknął Morgon. Ścichł raptownie szczęk garnków dolatujący z kuchni. — O co ty mnie posądzasz? — podjął cierpko Morgon, zniżając głos.

— Ja ciebie nie…

— Nikogo dla zdobycia tej korony nie skrzywdziłem; nie dałem za nią nic, co nie należałoby do mnie; nie ukradłem jej…

— Ja nie…

— Ona należy mi się z mocy prawa. O odpowiedź na pytanie: jakiego prawa, nawet się jeszcze nie otarłeś. Sformułowałeś zagadkę i próbowałeś znaleźć jej rozwiązanie; pomyliłeś się cztery razy. Gdybym to ja tak radził sobie z zagadkami, nie rozmawiałbyś teraz ze mną. Idę teraz do Tol powitać kupców. Znajdziesz mnie tam, kiedy uznasz, że wypadałoby się czymś dzisiaj zająć.

Morgon odwrócił się na pięcie. Kiedy był już na frontowych schodach, czerwony jak burak Eliard oderwał się od oniemiałej z wrażenia gromadki, ze zdumiewającą u kogoś jego postury szybkością przemknął przez sale, chwycił Morgona, ściągnął go ze schodów i przydusił twarzą do ziemi.

Kury i gęsi rozpierzchły się na wszystkie strony z pełnym oburzenia wrzaskiem. Kmiecie, chłopiec z Tol, kucharka i pomywaczka rzucili się hurmem do drzwi i utknęli w nich zbitą masą, przekrzykując się nawzajem.

Morgon, oszołomiony upadkiem, leżał nieruchomo, z trudem łapiąc oddech.

— Dlaczego nie chcesz mi odpowiedzieć na proste pytanie? — cedził przez zęby Eliard. — Dlaczegoś nabrał wody w usta? Co zrobiłeś, by zdobyć tę koronę, Morgonie? Skąd ją masz? Co zrobiłeś? Przysięgam, że…

Morgon uniósł głowę. Kiwała mu się, oczy popatrywały mętnie.

— Mam ją z wieży — wymamrotał i nagłym skrętem ciała zrzucił z siebie Eliarda w różane krzewy Tristan.

Walka była krótka i zacięta. Kmiecie Morgona, których panem jeszcze do poprzedniej wiosny był spokojny, rozsądny Athol, patrzyli z mieszaniną przestrachu i rozbawienia, jak książę Hed tarza się w błotnistej kałuży, a potem dźwiga się chwiejnie na nogi i z opuszczoną jak u byka głową szarżuje na brata. Eliard uskoczył i skontrował atak ciosem potężnej pięści. Dosięgła celu, a odgłos uderzenia, który rozszedł się w nieruchomym powietrzu, przypominał głuchy łomot, z jakim topór drwala wcina się w pień drzewa. Morgon zwalił się na ziemię niczym wór ziarna.

Eliard opadł na kolana przy nieruchomym ciele brata i przerażony wymamrotał:

— Przepraszam. Przepraszam cię, Morgonie. Zrobiłem ci coś?

Rozwścieczona Tristan porwała bez słowa za wiadro i chlusnęła na nich mlekiem.

Z ganku doleciała dziwaczna eksplozja szlochu. Cannon Master przysiadł na schodkach, podciągnął kolana pod brodę i ukrył między nimi twarz. Eliard popatrzył na swoją ubabraną w błocie, przemoczoną tunikę. Jął ją bez większego powodzenia otrzepywać.

— No i widzisz, coś narobił, Morgonie? — wymruczał pojednawczo.

— Złamaliście mi krzew róży! — wybuchnęła Tristan. — Spójrz tylko, co zrobiłeś Morgonowi na oczach wszystkich! — Usiadła przy rozciągniętym na wilgotnej ziemi Morgonie. Z jej twarzy znikł goszczący tam ostatnio grymas. Otarła Morgonowi twarz fartuchem. Morgon zamrugał półprzytomnie, na rzęsach chybotały mu się kropelki mleka. Eliard przykucnął.

— Przepraszam, Morgonie. Ale nie myśl sobie, że to ci pomoże wykręcić się sianem.

Morgon uniósł powoli rękę i ostrożnie dotknął palcami warg.

— Z czego… ? Jakim sianem? — wykrztusił.

— Nieważne — powiedziała Tristan. — Nie ma się nad czym rozwodzić.

— Czym ja jestem oblany?

— Mlekiem.

— Przepraszam — zaczął znowu Eliard. Wsunął ramię pod plecy Morgona, żeby unieść go do pozycji siedzącej, ale Morgon pokręcił głową.

— Daj mi jeszcze chwilę poleżeć. Dlaczego mnie uderzyłeś? Najpierw oskarżasz mnie o morderstwo, potem bijesz, a na koniec oblewasz mlekiem. Kwaśne. To skwaśniałe mleko. Oblałeś mnie skwaśniałym…

— Ja cię oblałam — wpadła mu w słowo Tristan. — Mlekiem dla świń. Bo pchnąłeś Eliarda w moje krzewy róż.

— Dotknęła przez fartuch warg Morgona. — Tak mnie upokorzyć na oczach wszystkich.

— Co ja takiego zrobiłem? — spytał Morgon. Eliard westchnął, obmacując sobie obolałe żebra.

— Wyprowadziłeś mnie swoimi słowami z równowagi. Wijesz się w tłumaczeniach jak piskorz, ale jedno z tego zrozumiałem. Zeszłej wiosny zdobyłeś w jakiś sposób koronę, która ci się nie należy. Powiedziałeś, że gdybyś rozwiązywał zagadki tak marnie jak ja, nie byłoby cię tu teraz. Chcę wiedzieć, dlaczego. No, dlaczego?

Morgon milczał. Po chwili usiadł, podciągnął kolana i wsparł o nie czoło.

— Tristan, dlaczego akurat dzisiaj musiałaś z tym wyskoczyć?

— No dalej, zwal wszystko na mnie — fuknęła cierpko Tristan. — Ja tu chodzę z łatami na łokciach, a ty trzymasz sobie pod łóżkiem perły i drogie kamienie.

— Nie miałabyś tych łat, gdybyś poprosiła Narly Stone, żeby ci przenicowała i dopasowała trochę starych ubrań. Rośniesz i tyle…

— Przestaniesz ty zmieniać temat?! Morgon uniósł głowę.

— Nie krzycz na mnie. — Zerknął ponad ramieniem Eliarda na zastygły w bezruchu tłumek zafascynowanych postaci i westchnął. Przesunął dłonią po twarzy, a potem włosach. — Wygrałem tę koronę w pojedynku na zagadki, który stoczyłem w An z duchem.

— O! — wykrzyknął Eliard. — Co takiego?

— Z widmem Pevena, Lorda Aum. Korona spod mojego łóżka należała ongiś do królów Aum. Przed sześciuset laty Aum podbite zostało przez Oena z An. Peven ma teraz pięćset lat. Żyje w wieży, uwięziony tam przez Oena i Królów An.

— A jak wygląda? — spytała przytłumionym głosem Tristan.

Morgon wzruszył lekko ramionami; odwracał wzrok.

— Jest stary. To stary lord z rozwiązaniami tysiąca zagadek w oczach. Idzie o zakład, że w grze w zagadki nikt go nie pokona. Pożeglowałem więc tam z kupcami i rzuciłem mu wyzwanie. Powiedział, że wyzywali go już wielcy lordowie Aum, An i Hel — trzech części dawnego An — a nawet Mistrzowie Zagadek z Caithnard, ale nigdy jeszcze nie poważył się na to jakiś kmieć z Hed. Odparłem, że dużo czytam. No więc zagraliśmy. I ja zwyciężyłem. Wygraną koronę przywiozłem do domu i schowałem pod łóżkiem do czasu, kiedy zadecyduję, co z nią począć. No i było się o co awanturować?

— On przegrał do ciebie koronę — powiedział spokojnie Eliard. — A co ty musiałbyś mu oddać, gdybyś przegrał?

Morgon ostrożnie obmacał sobie wargi. Patrzył niewidzącym wzrokiem na pola rozciągające się za plecami Eliarda.

— Cóż — mruknął w końcu. — Powiem ci tylko, że przegrana nie wchodziła w rachubę.

Eliard podniósł się gwałtownie na równe nogi. Zaciskając pięści, odszedł dwa kroki, potem zawrócił i znowu przykucnął przy Morgonie.

— Ty głupcze.

— Nie zaczynajcie znowu — wtrąciła błagalnie Tristan.

— Nie jestem głupcem — powiedział Morgon. — Przecież wygrałem, nieprawdaż? — Twarz miał nieruchomą, wlepiał wzrok w twarz Eliarda. — Kern z Hed, książę z kapustą w koronie…

— Nie zmieniaj…

— Nie zmieniam. Kern z Hed, prócz tego, że był jedynym poza mną księciem Hed posiadającym koronę, dostąpił pewnego dnia wątpliwej przyjemności umykania przed ścigającym go bezimiennym Stworem. Chociaż niewykluczone, że były to tylko skutki działania heruńskiego wina. Stwór wołał go raz po raz po imieniu. Kern wpadł do swojego domu, przebiegł przez sześć komnat, ryglując za sobą drzwi każdej, wreszcie, zaryglowawszy za sobą drzwi siódmej, stwierdził, że nie ma już gdzie uciekać. Słyszał trzask wyłamywanych kolejno drzwi i swoje imię wywrzaskiwane przy wyważaniu każdych. Naliczył sześć takich trzasków i sześć wrzasków. A potem jego imię rozbrzmiało pod siódmymi drzwiami; ale Stwór tych drzwi nie tykał. Kern czekał cały w nerwach, kiedy wylecą z zawiasów, i nic. Wreszcie zaczął przestępować z nogi na nogę, nie mógł się już doczekać, kiedy Stwór do niego wtargnie, i nadal nic. Wreszcie zniecierpliwiony sam otworzył drzwi i wyjrzał. Stwora za nimi nie było. I Kemowi do końca jego dni nie dawało spokoju pytanie, co też go wołało. Morgon urwał.

— No i co to było? — wymknęło się Eliardowi.

— Tych drzwi Kern nigdy nie otworzył. To jedyna zagadka dotycząca Hed. Komentarz, według Mistrzów Zagadek z Caithnard, brzmi następująco: rozwiąż nie rozwiązaną zagadkę. Co też czynię.

— To nie jest zajęcie dla ciebie! Ty masz uprawiać rolę, a nie ryzykować życie w głupiej grze w zagadki z duchem o koronę, która nie jest ci do niczego potrzebna, skoro trzymasz ją teraz schowaną pod łóżkiem. Pomyślałeś choć przez chwilę o nas? Wybrałeś się tam przed czy po ich śmierci? Przed czy po?

— Po — wtrąciła Tristan.

Eliard trzasnął pięścią w kałużę rozlanego mleka.

— Wiedziałem.

— Przecież wróciłem.

— A gdybyś nie wrócił?

— Ale wróciłem! Dlaczego nie postarasz się zrozumieć, zamiast myśleć tak, jakbyś miał mózg z drewna. Ty, syn Athola, z jego włosami, jego oczami, jego spojrzeniem…

— Nie! — krzyknęła ostro Tristan.

Pięść Eliarda, która unosiła się już w górę, znieruchomiała w powietrzu. Morgon znowu ukrył twarz między kolanami. Eliard zamknął oczy.

— Jak myślisz, co mnie tak złości? — wyszeptał.

— Ja to wiem.

— Doprawdy? Chociaż… chociaż upłynęło już sześć miesięcy, ja wciąż spodziewam się usłyszeć niespodziewanie jej głos, albo ujrzeć jego wychodzącego ze stodoły, albo wchodzącego do niej o zmierzchu z pola. A ty? Skąd możesz wiedzieć, czy, opuszczając Hed, wrócisz? Mógłbyś zginąć w tej wieży za jakąś głupią koronę, a nam pozostałoby tylko wypatrywać twojego ducha. Przysięgnij, że więcej niczego podobnego nie zrobisz.

— Nie mogę.

— Możesz.

Morgon uniósł głowę i spojrzał na Eliarda.

— Jak mogę obiecywać co innego tobie, a co innego sobie? Jedno przysięgnę: Zawsze będę wracał.

— Skąd możesz…

— Przysięgam to.

Eliard wbił wzrok w błoto.

— Wszystko przez to, że on puścił cię do tej szkoły. To tam pomieszały ci się priorytety.

— Też tak uważam — przyznał ze znużeniem Morgon. Zerknął na słońce. — Połowa poranka za nami, a my siedzimy w błocku i suszymy włosy zmoczone skwaśniałym mlekiem. Dlaczego dopiero teraz spytałaś mnie o tę koronę? — zwrócił się do Tristan. — To do ciebie niepodobne.

Wzruszyła ramionami i odwróciła głowę.

— Widziałam twoją twarz w dniu, w którym wróciłeś. Co zamierzasz z nią zrobić?

Odgarnął jej z czoła kosmyk włosów.

— Sam jeszcze nie wiem. Ale coś należałoby postanowić.

— Mam kilka propozycji.

— A jakże. — Wstał sztywno i dopiero teraz zauważył Cannona siedzącego na schodach. — Myślałem, że jesteś już w drodze na wschód Hed — powiedział z naciskiem.

— Ruszam już, ruszam — odparł wesoło Cannon. — Wyndon Amory nigdy by mi nie wybaczył, gdybym nie dotrwał do końca tej scenki. Masz jeszcze wszystkie zęby?

— Chyba tak. — Grupka tłocząca się w drzwiach poruszyła się pod jego wzrokiem i zaczęła rozpraszać. Morgon pomógł wstać Eliardowi. — O co chodzi?

— O to co zawsze, kiedy wytarzam się w różanych krzewach. Nie wiem, czy mam czystą tunikę na zmianę.

— Masz — powiedziała Tristan. — Wczoraj uprałam twoje rzeczy. W domu bałagan; wy… my w opłakanym stanie, a kupcy przybywają i wszystkie kobiety przyjdą oglądać ich towary do naszej zapuszczonej sali. Umrę ze wstydu.

— Dotąd ci to jakoś nie przeszkadzało — zauważył Eliard. — Teraz nagle zaczęło. Jeszcze niedawno biegałaś z brudnymi nogami, w spódnicy oblepionej psią sierścią.

— Tak było wtedy — odparowała lodowato Tristan — kiedy ktoś zajmował się domem. Teraz nie ma nikogo takiego. Sama próbuję. — Odwróciła się na pięcie, stadko kur czmychnęło jej z drogi. Eliard dotknął z westchnieniem swoich zesztywniałych włosów.

— Ale skorupa. Ty popompuj mnie, potem ja popompuję tobie.

Rozebrali się za domem i obmyli. Potem Eliard pomaszerował do gospodarstwa Grima Oaklanda pomóc tam w załadunku na wozy ziarna zmagazynowanego w stodole, Morgon zaś ruszył przez rżysko ku biegnącemu wybrzeżem gościńcowi, który prowadził do Tol.

W porcie rzucały właśnie cumy trzy kupieckie statki ze zwiniętymi żaglami. W chwili, kiedy Morgon wstępował na nabrzeże, z jednego z nich przerzucono trap i marynarz sprowadził po nim konia — piękną, długonogą, smolistoczarną klacz ze stadniny w An. W promieniach słońca skrzyła się wysadzana klejnotami uzda. Kupcy zgromadzeni na dziobie statku pomachali do Morgona i zaczęli schodzić gęsiego na brzeg. Przystanął, żeby ich powitać.

Stanowili malowniczą gromadkę. Jedni ubrani byli w długie, przewiewne, pomarańczowo-czerwone płaszcze z Herun, inni w jednoczęściowe opończe z An albo w pasowane, bogato haftowane tuniki z Ymris. Stanąwszy nogę na suchym lądzie, jęli rozdawać hałastrze gapiących się dzieci pierścienie i łańcuchy z Isig, które zdobiły im palce i szyje, futrzane czapy z Osterlandu oraz noże o kościanych rękojeściach i miedziane brosze. Statki przywiozły, między innymi, żelazo z Isig i heruńskie wino.

Parę minut później, kiedy Morgon próbował wino, zjawił się Grim Oakland.

— Po tym wszystkim też bym się napił — powiedział. Morgon powstrzymał cisnący się na wargi uśmiech.

— Ziarno załadowane?

— Prawie. Harl Stone wiezie już wełnę i skóry z twojej stodoły. Radziłbym ci brać wszystek metal, jaki mają.

Morgon kiwnął głową i znowu spojrzał na czarną klacz przywiązaną do barierki. Jakiś marynarz wytaszczył ze statku siodło i powiesił je na barierce obok konia. Morgon wskazał na piękne zwierzę ręką, w której trzymał kubek.

— Czyja to klacz? Wygląda na to, że z kupcami ktoś przypłynął. A może to Eliard przehandlował za nią w tajemnicy Akren.

— Nie wiem — odparł Grim, unosząc rudo-siwe brwi. — To nie mój interes, chłopcze, ale nie powinieneś folgować osobistym upodobaniom, które kolidują z obowiązkiem spoczywającym na tobie z racji urodzenia.

Morgon pociągnął łyczek wina.

— One nie kolidują.

— Byłaby to brzemienna w skutki kolizja, gdybyś zginął.

Morgon wzruszył ramionami.

— Jest jeszcze Eliard. Grim westchnął ciężko.

— A ostrzegałem twego ojca, żeby nie wysyłał cię do tej szkoły. Zamieszali ci tam w głowie. Ale nie. On mnie nie słuchał. Mówiłem mu, że to niedobrze, byś na tak długo opuszczał Hed; tego się nigdy nie praktykowało, nic dobrego z tego nie wyniknie. I miałem rację — nic dobrego nie wynikło. Rozbijasz się po obcych krainach, grając w zagadki z… z człowiekiem, który powinien mieć na tyle przyzwoitości, by nie narzucać się światu, skoro już umarł i został pogrzebany w ziemi. Nie podoba mi się to. Nie tak… nie tak powinien się zachowywać ziemrządca Hed. Nie wypada.

Morgon przytknął zimny metalowy kubek do poharatanych warg.

— To nie wina Pevena, że po śmierci musi snuć się po świecie. Najpierw, popełniając błąd w magii, zabił siedmiu swoich synów, a potem, z rozpaczy i wstydu, sam sobie śmierć zadał. Nie dane mu zażywać w ziemi wiecznego odpoczywania. Kiedy mi to mówił, od tamtej chwili upłynęło już tyle lat, że trudno mu było przypomnieć sobie nawet imiona tych synów. Był tym zmartwiony. Znałem te imiona ze studiów w Caithnard, więc mu je przypomniałem. Niezmiernie się ucieszył.

Twarz Grima zrobiła się czerwona jak indycze podgardle.

— To nie przystoi — wykrztusił. Cofnął się, uniósł wieko skrzyni zawierającej żelazne pręty i z powrotem je zatrzasnął.

— Jesteś zadowolony z wina, lordzie? — spytał jeden z kupców, stając obok Morgona.

Morgon spojrzał na niego i kiwnął głową. Kupiec był ubrany w cienki, zielony jak liść płaszcz z Herun, czapkę z futra białej norki, a przez ramię miał przewieszoną harfę z czarnego drewna na białym skórzanym pasie.

— Czyj to koń? — spytał Morgon. — Skąd masz tę harfę?

Kupiec uśmiechnął się i ściągnął instrument z ramienia.

— Pamiętając, jak jego lordowska mość lubuje się w harfach, wyszukałem mu taką w An. Należała niegdyś do harfisty lorda Cola z Hel. Jest stara, ale spójrz tylko, jak pięknie zachowana.

Morgon przesunął dłońmi po gładkich, rzeźbionych powierzchniach. Musnął palcami struny, a jedną trącił lekko.

— Po co aż tyle strun? — mruknął. — Więcej ich chyba niż trzydzieści.

— Podoba ci się? Zatrzymaj ją na czas jakiś; pograj na niej.

— Nie mogę…

Kupiec uciszył go machnięciem ręki.

— Czyż można wycenić rzetelnie taką harfę? Weź ją, zaznajom się z tym instrumentem; nie musisz się decydować od razu. — Przełożył pas przez głowę Morgona. — Jeśli ci się spodoba, na pewno się jakoś dogadamy…

— Na pewno. — Morgon przechwycił spojrzenie Grima Oaklanda, po czym się zarumienił.

Zabrał ze sobą harfę do hali targowej w Tol, gdzie kupcy kosztowali jego piwa, oglądali ziarno i wełnę, próbowali sera i owoców i targowali się z nim przez dobrą godzinę, a Grim Oakland przez cały ten czas trwał czujnie u jego boku. Potem puste wozy pociągnęły do portu po metal, flasze wina i grudy soli ze złóż nad Caithnard. Do portowej zagrody popędzono konie pociągowe, które miały popłynąć do Herun i An; kupcy jęli liczyć wory z ziarnem i baryłki piwa. Przed południem nadbrzeżnym gościńcem nadjechały niespodziewanie wozy Wyndona Amory'ego.

Siedzący na pierwszym Cannon Master zeskoczył na ziemię i powiedział do Morgona:

— Wyndon wysłał je już wczoraj, ale u jednego urwało się koło, więc woźnice zatrzymali się w zagrodzie Sila Wolda, żeby go naprawić, i zostali już tam na noc. Spotkałem ich po drodze. Co, namówili cię na harfę?

— Prawie. Posłuchaj, jak brzmi.

— Przecież wiesz, Morgonie, że słuch mam jak cynkowe wiadro. Ej, twoje wargi przypominają rozkwaszoną śliwkę.

— Nie rozśmieszaj mnie — odparł Morgon. — Pojedziesz z Eliardem i kupcami do Akren? Tutaj już prawie skończyli.

— A ty co zamierzasz?

— Kupić konia i parę trzewików. Cannon uniósł brwi.

— I harfę?

— Może. Tak. Cannon zachichotał.

— Dobrze. Uwolnię cię od Eliarda.

Morgon zszedł pod pokład statku, gdzie w boksie stało pół tuzina koni z An. Zaczął je oglądać, a tymczasem w mrocznej ładowni za jego plecami tragarze zwalali wory z ziarnem. Zagadnął go jeden z kupców; rozmawiając z nim, Morgon wodził palcami po smukłej szyi ogiera barwy polerowanego drewna. W końcu wyszedł na pokład i odetchnął pełną piersią czystym powietrzem. Większość wozów już odjechała; grupki marynarzy kierowały się ku hali targowej na posiłek. Morze omywało kadłuby statków, tworzyło białe wiry przy potężnych sosnowych palach podpierających pomosty nabrzeży. W oddali unosiły się na wodzie i opadały niczym kaczki łodzie rybackie z Tol. Daleko za nimi, na widnokręgu, rysowała się ciemna linia ogromnego kontynentu, królestwa Najwyższego.

Morgon wsparł harfę o kolano i zagrał żniwną pieśń, której dziarski, równy rytm przywodził na myśl posuwiste ruchy kosy. Potem przypomniał mu się fragment ballady z Ymris; kiedy próbował wydobyć ją ze strun, na jego dłonie padł cień. Uniósł wzrok.

Obok stał nieznajomy mężczyzna. Nie był ani kupcem, ani marynarzem. Odzienie miał skromne, ale szlachetny materiał i barwa jego granatowej tuniki oraz gruby łańcuch z połączonych ze sobą srebrnych, wytłaczanych kwadratów na szyi, zapierały dech w piersiach. Twarz miał szczupłą, delikatną, ni młodą, ni starą; jego włosy przypominały nasadzony luźno na głowę, srebrzysty czepiec.

— Morgon z Hed?

— Tak.

— Jestem Deth, harfista Najwyższego.

Morgon z trudem przełknął ślinę. Chciał się podnieść, ale harfista położył mu dłoń na ramieniu i sam przykucnął, by przyjrzeć się harfie.

— Uon — powiedział, pokazując Morgonowi wyryte na pudle imię na wpół ukryte w galimatiasie ozdobnych zawijasów. — To lutnik, który żył przed trzema wiekami w Hel. Ostało się tylko pięć harf jego roboty.

— Kupiec powiedział mi, że ta należała do harfisty lorda Cola. Czy przypłynąłeś… ? No oczywiście, że musiałeś przypłynąć z nimi. To twój koń? Dlaczego dopiero teraz do mnie podchodzisz?

— Byłeś zajęty; wolałem zaczekać. Zeszłej wiosny Najwyższy kazał mi jechać do Hed z kondolencjami z racji śmierci Athola i Spring. Ale surowa zima uwięziła mnie w Isig, w Ymris zatrzymało oblężenie Caerweddin, a potem, w Caithnard, kiedy wsiadałem już na statek, przybył posłaniec z listem od Mathoma z An, w którym ten prosił, bym pilnie odwiedził go w Anuin. Przepraszam, że zjawiam się tak późno.

— Pamiętam twoje imię — powiedział powoli Morgon. — Ojciec często wspominał harfistę Detha, który grał na jego weselu. Nie mógł się ciebie nachwalić. Chciałbym posłuchać twojej gry.

Harfista usiadł na murku i wziął od Morgona harfę Uona.

— Co chciałbyś usłyszeć?

Morgon poczuł, jak wargi same rozciągają mu się w uśmiechu.

— Zagraj… niech pomyślę. Mógłbyś zagrać to, co sam przed chwilą próbowałem?

— Tren ku pamięci Belu i Bilo? — Deth dostroił strunę i zaintonował starożytną balladę.

Belu jasnowłosy urodził się wraz z ciemnowłosym

Bilo; i również śmierć ich połączyła.

Płaczcie po Belu, szlachetne damy,

Płaczcie po Bilo.

Zręczne palce bezbłędnie wydobywały melodię z połyskliwych, rozpiętych jedna przy drugiej strun. Morgon siedział zasłuchany, nie odrywając wzroku od gładkiej, obojętnej twarzy. Wprawne dłonie i piękny, wyćwiczony do perfekcji głos opowiadały o Bilo, o śmierci, która szła za nim krok w krok, jechała z Belu na jego koniu lub biegła obok niczym ogar.

Belu jasnowłosy podążał za ciemnowłosym

Bilo; za nimi podążała śmierć;

Śmierć krzyczała do Bilo głosem Belu,

do Belu głosem Bilo…

Przeciągłe, soczyste westchnienie przypływu zburzyło ciszę ich śmierci. Morgon drgnął i położył dłoń na ciemnym, rzeźbionym pudle harfy.

— Sprzedałbym własne imię i pozostał bezimiennym za dar wydobywania z tej harfy takiego brzmienia.

Deth uśmiechnął się.

— To za wysoka cena, nawet za jedną z harf Uona. Czego żądają za nią kupcy? Morgon wzruszył ramionami.

— Wezmą, co im dam.

— Bardzo ci na niej zależy?

Morgon spojrzał na niego.

— Oddałbym za nią własne imię, ale na pewno nie kupiłbym jej za ziarno, które jest owocem znojnej pracy moich kmieci, ani za konie, które hodowali i układali. Mogę dać za nią tylko coś, co należy do mnie.

— Przede mną nie musisz się tłumaczyć — powiedział łagodnie harfista.

Morgon skrzywił się i dotknął palcami obolałych warg.

— Przepraszam. Połowę ranka się tłumaczyłem.

— Z czego?

Morgon spuścił wzrok na chropawe, okute żelazem deski nabrzeża.

— Wiesz, jak umarli moi rodzice? — spytał pod wpływem impulsu, spoglądając na spokojnego, biegłego w swej sztuce przybysza.

— Tak.

— Moja matka bardzo chciała zobaczyć Caithnard. Ojciec odwiedził mnie tam kilka razy, kiedy studiowałem na Uniwersytecie Mistrzów Zagadek. Niby nic wielkiego, ale dla niego był to akt wielkiej odwagi: opuścić Hed i wybrać się w podróż do wielkiego, obcego miasta. Książęta Hed są zakorzenieni w Hed. Kiedy przed rokiem, po spędzeniu w Caithnard trzech lat, wróciłem do domu, zastałem ojca opowiadającego bez końca, co tam widział — kramy kupieckie, ludzi z rozmaitych krain — a kiedy wspomniał o sklepie z belami tkanin, stosami futer i beczkami barwników z pięciu królestw, moja matka też zapragnęła się tam udać. Uwielbiała miękkość i barwy szlachetnych tkanin. I tak zeszłej wiosny, po sezonowej wymianie, pożeglowali oboje z kupcami na kontynent. I tyleśmy ich widzieli. Statek, którym wracali, zaginął na morzu. Już nie wrócili. — Morgon dotknął łebka gwoździa i obwiódł go palcem. — Od dawna nosiłem się z pewnym zamiarem. Po ich śmierci go zrealizowałem. Mój brat Eliard dowiedział się o tym dziś rano. Nie powiedziałem mu wcześniej, bo wiedziałem, że się rozgniewa. Nie powiedziałem mu, że płynę morzem do An, lecz że jadę na kilka dni na zachód Hed.

— Byłeś w An? Po co… — Deth urwał. — Morgonie z Hed — podjął po chwili z napięciem w głosie — czy wygrałeś koronę od Pevena?

Morgon poderwał głowę.

— Tak — powiedział zaskoczony. — Skąd… ? Tak.

— I nie powiedziałeś królowi An…

— Nikomu nie powiedziałem. Nie chciałem o tym rozmawiać.

— Auber z Aum, jeden z potomków Pevena, udał się niedawno do tej wieży, żeby odegrać od zmarłego lorda koronę Aum, ale korony już tam nie było. Zastał tylko Pevena, błagającego, żeby go uwolnić i wypuścić z wieży. Auber daremnie wypytywał o imię człowieka, który zabrał koronę; Peven powiedział mu tylko, że skończył na dobre z grą w zagadki. Auber powiadomił o tym Mathoma, a Mathom, na wieść, że ktoś wślizgnął się niepostrzeżenie w granice jego kraju, zwyciężył w grze w zagadki, w której przez wieki tylu ludzi straciło już życie, i tak samo niepostrzeżenie odszedł, wezwał mnie z Caithnard i poprosił o pomoc w odnalezieniu korony. Hed jest ostatnim miejscem, w którym spodziewałbym się ją znaleźć.

— Leży pod moim łóżkiem — mruknął Morgon. — To jedyne prywatne miejsce w Akren. Nie pojmuję. Czy Mathom chce ją odzyskać? Mnie ona do niczego niepotrzebna. Od powrotu do domu nawet na nią nie spojrzałem. Myślałem jednak, że kto jak kto, ale Mathom zrozumie…

— Korona jest na mocy prawa twoja. Mathom bynajmniej tego nie kwestionuje. — Deth urwał; w jego oczach pojawił się dziwny błysk. — I twoja jest również córka Mathoma, Raederle, jeśli ją zechcesz — dodał cicho.

Morgon zerwał się na równe nogi, spojrzał z góry na harfistę, a potem ukląkł i potrząsając grzywą długich, rudych włosów, wlepił w bladą, nieodgadnioną twarz Detha.

— Raederle — wyszeptał. — Znam ją. Studiował ze mną syn Mathoma, Rood; przyjaźniliśmy się. Odwiedzała go tam… Nie pojmuję.

— Kiedy Raederle przyszła na świat, król ślubował, że odda jej rękę tylko temu, kto odbierze Pevenowi koronę Aum.

— Ślubował… Jak mógł ją przyobiecać jakiemuś przypadkowemu mężczyźnie na tyle sprytnemu, by przechytrzyć Pevena? To mógł być przecież jakiś przybłęda… — Urwał, krew odpłynęła mu z twarzy. — To byłem ja.

— Właśnie.

— Ale ja nie mogę… Ona nie może wyjść za kmiecia. Mathom nigdy się na to nie zgodzi.

— Mathom dotrzymuje ślubów. Radzę ci poprosić go o rękę córki.

Morgon gapił się na niego z niedowierzaniem.

— Mam popłynąć do Anuin, na królewski dwór, wejść tam do wielkiej sali audiencyjnej i z zimną krwią poprosić Mathoma o rękę Raederle?

— Do wieży Pevena wszedłeś.

— To było co innego. Tam nie patrzyli na mnie lordowie z trzech części An.

— Morgonie, Mathom jest związany ślubem, który złożył we własnym imieniu, a lordowie An, którzy w tej wieży stracili przodków, braci, synów nawet, mogą tylko złożyć hołd twojej odwadze i mądrości. W takiej sytuacji pozostaje ci jedynie odpowiedzieć sobie na proste pytanie: czy chcesz poślubić Raederle?

Morgon znowu wstał. Miotany niepewnością, przeczesał palcami włosy, a zrywający się wiatr od morza zmiótł mu je z twarzy.

— Raederle. — Znamię w postaci gwiazdek nad jedną z brwi płonęło wyraziście na tle pobladłego czoła. Zamajaczyła mu znowu jej twarz, kiedy oglądała się, by spojrzeć na niego z oddali. — Raederle.

Zauważył, że oblicze harfisty tężeje raptownie, zupełnie jakby wiatr zdmuchnął z niego w przelocie wszelkie emocje i życie. I niepewność zgasła niczym przemijająca pieśń.

— Tak, chcę.

Загрузка...