5

Podróżowali przez Ymris bez pośpiechu, bowiem Morgon nie czuł się jeszcze w pełni sił. Unikali wielkich siedzib lordów Ymris i zatrzymywali się na noclegi w małych wioskach zaszytych w szachownicach pól uprawnych albo wciśniętych w zakola rzek. Deth płacił za gościnę grą na harfie. Zziębnięty Morgon, siorbiąc w milczeniu gorącą polewkę, którą częstowały go wszędzie kobiety, obserwował utrudzonych kmieci i niesforną dziatwę, jak zastygają w bezruchu, zasłuchani w piękne dźwięki po mistrzowsku wydobywane z harfy przez Detha, oraz w jego szkolony głos. Grał im wszystko, o co poprosili, każdą pieśń, balladę, każdy taniec; a czasami ktoś przynosił własną harfę, harfę przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie, i opowiadał ciekawą historię instrumentu albo nieudolnie próbował zagrać na nim jakąś pieśń, a wtedy Deth, wysłuchawszy kilku taktów, natychmiast ją podchwytywał. Morgon wpatrywał się w tę twarz pochyloną nad harfą z polerowanego dębu, twarz, której wieku nie sposób było określić, i gdzieś w zakamarkach podświadomości odczuwał znajome łaskotanie niesfomułowanego jeszcze pytania.

Na kamienistych polach i pośród niskich nadgranicznych wzgórz Marcher, gdzie ziemia była nieurodzajna, a wiosek albo zagród można było szukać ze świecą, obozowali po raz pierwszy pod gołym niebem. Zatrzymali się pod trzema dębami rosnącymi nad wąskim strumykiem. Niebo było ciemnoniebieskie. Chylące się ku zachodowi słońce prześwitywało czerwienią spomiędzy zarytych w ziemię skałek i złociło porastającą wzgórza trawę. Rozniecający ognisko Morgon oderwał się na chwilę od swojego zajęcia i rozejrzał. Dziki, pofałdowany teren odbiegał ku starym, zmurszałym pagórkom, których łyse, gładkie kontury przywodziły na myśl drzemiących starców.

— Nigdy jeszcze nie byłem na takim pustkowiu — mruknął refleksyjnie.

Deth, wypakowujący chleb, ser, wino, jabłka i orzechy, w które zaopatrzył ich jeden z wieśniaków, uśmiechnął się.

— Poczekaj, aż zobaczysz przełęcz Isig. Ta kraina w porównaniu z nią to sielanka.

— Jest ogromna. Gdybym podróżował tyle czasu w prostej linii przez Hed, od tygodnia szedłbym już dnem oceanu. — Dorzucił do ogniska gałązkę i patrzył, jak płomyki liżą jej zeschłe liście. Gorączka wreszcie go opuściła, myśli miał jasne, wróciła mu ciekawość świata, rozkoszował się zimnym wiatrem i barwami. Deth podał mu bukłak z winem; pociągnął zdrowy łyk. Rozpalający się ogień migotał w przejrzystym powietrzu niczym strzęp drogocennej, nieznanej tkaniny.

— Wypadałoby napisać do Raederle — mruknął Morgan.

Po raz pierwszy od opuszczenia Caithnard wypowiedział jej imię. Kolorowe okruchy wspomnień zlały się w długie, powiewne, ogniste włosy, dłonie połyskujące złotem i bursztynem, bursztynowe oczy. Wrzucił do ognia jeszcze jedną gałązkę i poczuł na sobie wzrok harfisty. Usiadł i opierając się plecami o pień drzewa, sięgnął znowu po bukłak.

— Do Eliarda też. Kupcy pewnie tyle mu naopowiadają, że osiwieje ze zmartwienia, zanim dotrze do niego mój list. Nigdy by mi nie wybaczył, gdybym zginął podczas tej podróży.

— Jeśli ominiemy Herun, to pierwszy list będziesz mógł wysłać dopiero z Osterlandu — odezwał się Deth.

— Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć. — Morgon oddał harfiście bukłak i odkroił sobie plaster sera; spojrzał znowu w ognisko. — Po śmierci ojca tak się do siebie z Eliardem i Tristan zbliżyliśmy, że czasami nawet śniło nam się to samo… Jako ziemdziedzic byłem z ojcem bardzo związany. Czułem, jak umiera. Nie wiedziałem w jaki sposób, dlaczego ani gdzie; po prostu czułem, jak uchodzi z niego życie. A w chwili, kiedy skonał, zobaczyłem każdy liść, każde nowo posadzone nasiono i wiedziałem już, że ziemiowładztwo przeszło na mnie… — Pochylił się w przód, sięgając po chleb. — Sam nie wiem, po co ci o tym mówię. Słyszałeś pewnie setki takich opowieści.

— O przejmowaniu ziemiowładztwa? Nie. Ale z tego, co mimo wszystko słyszałem, wynika, że przejmowanie ziemiowładztwa w innych krainach nie przebiega tak łagodnie. Mathom z An opowiadał mi kiedyś o rozmaitych obwarowaniach, o których ziemwładcy An muszą bez przerwy pamiętać: o obwarowaniu związanym z księgami zaklęć Madir, o obwarowaniu związanym z pradawnymi, buntowniczymi lordami Hel, którzy spoczywają w mogiłach, o obwarowaniu wiążącym się z uwięzionym w wieży Pevenem.

— Słyszałem o tym od Rooda — powiedział Morgon. — Ciekawym, czy Mathom uwolni teraz Pevena, skoro ten nie ma już korony, ponieważ ją od niego wygrałem. Bo korona Pevena spoczywa na dnie morza, należałoby raczej rzec — dorzucił z przekąsem.

— Wątpię. Król nie może ot tak sobie łamać nałożonych nań obwarowań. Ani ślubów, które złożył.

Morgon, odrywający właśnie kawał chleba od bochenka, poczuł, jak na twarz wypływa mu rumieniec.

— Chyba tak — powiedział nieśmiało, zerkając spod oka na harfistę. — Ale nie poproszę Raederle o rękę, dopóki nie będę miał pewności, że nie tylko ślub złożony przez ojca każe jej przyjąć moje oświadczyny. To jej wybór, nie Mathoma, a ona może nie chce mieszkać na Hed. Przy najbliższej sposobności napiszę do niej, że za jakiś czas, jeśli tylko skłonna będzie zaczekać, zjawię się tam. — Odgryzł kęs chleba z serem i spytał: — Ile czasu zajmie nam droga do góry Erlenstar?

— Do góry Isig dotrzemy przed zimą, za jakieś sześć tygodni. Jeśli jednak wcześniej w Isig spadnie śnieg, będziemy może musieli zaczekać tam do wiosny.

— Nie byłoby prędzej, gdybyśmy obeszli Herun od zachodu i pomaszerowali do góry Erlenstar przez dzikie bezdroża, zamiast przez Przełęcz?

— Tylnymi drzwiami do Erlenstar? Musiałbyś być półwilkiem, by przetrwać teraz na bezdrożach. Tylko kilka razy w życiu szedłem tą trasą, i to nigdy o tej porze roku.

Morgon oparł głowę o pień.

— Parę dni temu — powiedział — kiedy wróciła mi jasność myślenia, dotarło do mnie, że bez ciebie nie wiedziałbym nawet, w którą stronę się kierować. Znasz te tereny, jakbyś przemierzał je z tysiąc razy.

— Może i tak było. Straciłem rachubę. — Deth podsycił ogień; strzelające w górę płomienie odbiły się w jego spokojnych oczach. Słońce już zaszło; poruszane wiatrem liście szeleściły nad ich głowami w nieznanym języku.

— Od jak dawna służysz Najwyższemu? — spytał nagle Morgon.

— Kiedy umarł Tirunedeth, opuściłem Herun i wtedy Najwyższy wezwał mnie do góry Erlenstar.

— Sześćset lat… Co robiłeś wcześniej?

— Grałem na harfie, podróżowałem… — Deth zamilkł, oczy mu płonęły; po chwili, jakby z ociąganiem, podjął: — Studiowałem przez czas jakiś w Caithnard. Ale nie chciałem się uczyć i odszedłem stamtąd po otrzymaniu Czerni.

Morgon uniósł do ust bukłak, ale zaraz opuścił go z powrotem, nie popijając.

— Nie wiedziałem, że jesteś Mistrzem. Jak brzmiało twoje imię? — Ledwie zadał to pytanie, rumieniec znowu wypłynął mu na twarz. Dorzucił czym prędzej: — Wybacz. Zapomniałem, że w niektóre sprawy nie powinienem wtykać nosa, chociaż mnie interesują.

— Morgonie… — Deth urwał. Jedli przez chwilę w milczeniu, potem Deth sięgnął po pudło z harfą i wyjął z niego instrument. Przesunął lekko kciukiem po strunach. — Czy próbowałeś już grać na swojej harfie?

Morgon uśmiechnął się.

— Nie. Nie mam odwagi.

— Spróbuj.

Morgon wyjął harfę z lekkiego, skórzanego futerału, który dał mu Heureu. Piękno błyszczącej złotej inkrustacji, kościanobiałych księżyców i polerowanego drewna odebrały mu na chwilę mowę. Deth szarpnął najwyższą strunę swojej harfy; Morgon zrobił to samo, trącona przez niego struna wydała identyczny dźwięk. Deth prowadził go powoli, nuta po nucie, połyskliwym szeregiem strun. Oba instrumenty były idealnie dostrojone. Tylko dwa razy ich dźwięki lekko się rozjechały i za każdym Deth przerywał, by nastroić swoją harfę.

Kiedy Morgon dotknął ostatniej, najniższej struny, Deth powiedział:

— Do tej nie mogę się dostroić, bo takiej u siebie nie mam.

Morgon cofnął szybko rękę. Niebo nad nimi było czarne; wiatr ucichł. Blask ogniska wyławiał z mroku ciemne, poskręcane konary dębów, pod którymi siedzieli.

— Jak to możliwe, żeby po tylu latach, pomimo że wyrzuciło ją na brzeg morze, pozostawała wciąż nastrojona? — spytał z niedowierzaniem.

— Yrth własnym głosem uwięził w tych strunach swoisty dźwięk — odparł Deth. — Nie ma piękniejszej harfy w całym królestwie Najwyższego.

— I ani ty, ani ja nie możemy na niej zagrać. — Wzrok Morgona spoczął na harfie Detha. W blasku ognia lśniła jej jasna, rzeźbiona rama. Instrument nie miał żadnych metalowych okuć, nie był wysadzany klejnotami, jego dębowe elementy zdobił tylko delikatny wzór. — Sam robiłeś tę harfę?

Deth uśmiechnął się zaskoczony.

— Tak. — Przesunął palcem po rzeźbionej linii i wyraz jego twarzy nagle się zmienił. — Wykonałem ją w młodości, według moich standardów, po latach gry na rozmaitych harfach. Wycinałem jej elementy z ymrisowego dębu — po nocach, przy ogniskach, na odległych pustkowiach, gdzie nie słychać było niczyjego głosu, prócz mego własnego. Na każdym elemencie rzeźbiłem motywy liści, kwiatów, ptaków, które widziałem podczas wędrówek. Przez trzy miesiące szukałem w An strun. Znalazłem w końcu, kupiłem je za swojego konia. Pochodziły z pękniętej harfy Ustina z Aum, który umarł ze zgryzoty, kiedy Aum zostało podbite. Jej struny dostrojone były do jego smutku, a jej rama pękła jak serce właściciela. Założyłem je do mojej harfy i jedna po drugiej na nowo nastroiłem. Przywróciłem im radość.

Morgon wziął głęboki oddech. Spuścił głowę, by ukryć twarz przed harfistą. Siedział tak długo, milcząc, i Deth czekał cierpliwie, podsycając od czasu do czasu ogień, a wtedy iskry strzelały w górę, niczym gwiazdy. W końcu Morgon uniósł głowę.

— Dlaczego Yrth osadził w harfie te gwiazdki?

— Zrobił ją dla ciebie. Morgon potrząsnął głową.

— Wtedy nikt jeszcze nie mógł o mnie wiedzieć. Nikt.

— Kto to wie — mruknął cicho Deth. — W każdym razie, ujrzawszy cię na Hed, od razu pomyślałem o tej harfie; jej gwiazdki i gwiazdki na twoim czole pasują do siebie jak zagadka i odpowiedź.

— Kto więc… — Morgon urwał, głos mu drżał. Oparł się o pień, ukrywając twarz w cieniu. — Choć bardzo bym chciał, to nie mogę przymykać na to wszystko oczu, i nic z tego nie rozumiem, choć bardzo się staram zrozumieć. Jestem Mistrzem Zagadek. Dlaczego na nic się tu zdaje moja wiedza? Dlaczego Yrth w swoich pracach nie wspomniał nigdy o żadnych gwiazdkach? Kto podąża za mną krok w krok, kryjąc się w mroku, i skąd się wziął? Dlaczego sami czarodzieje nic nie wiedzieli o tych gwiazdkach, chociaż wyzwalają one taką gwałtowną reakcję u tych dziwnych, potężnych istot. Przez całą zimę szukaliśmy w Caithnard z Mistrzem Ohmem odwołań do tych gwiazdek w historii, poezjii legendach i pieśniach królestwa. Sam Yrth, pisząc o tym, jak pracował w Isig nad tą harfą, nie wspomina nic o gwiazdkach. A wszak przez nie zginęli moi rodzice, Astrin stracił oko, a mnie trzy razy omal nie zabito. Tak mało w tym sensu, że czasami wydaje mi się, iż próbuję zrozumieć sen, tylko że żaden sen nie mógłby być tak śmiertelnie niebezpieczny. Dethu, ja boję się nawet Przystąpić do rozwikływania tego wszystkiego.

Deth wrzucił w ogień gałąź i fala światła wyłowiła twarz Morgona z cienia.

— Kim był Sol z Isig i dlaczego umarł? Morgon odwrócił wzrok.

— Sol był synem Danana Isiga. Pewnego dnia kupcy ścigali go chodnikami kopalni pod górą Isig, by zrabować mu bezcenny klejnot. Sol dobiegł do kamiennych wrót na samym dnie Isig, wrót, za którymi spoczywały strach i smutek, starsze nawet od Isig. Wrót tych nie otwierał jeszcze żaden człowiek i on też nie potrafił się na to zdobyć z obawy przed tym, co czai się za nimi w ciemnościach. Takiego niezdecydowanego dopadli go prześladowcy i tam zginął.

— A komentarz?

— Lepiej podążać przed siebie w nieznane niż zawracać ku niechybnej śmierci. — Morgon zamilkł. Wciąż odwracał wzrok. Sięgnął po harfę i przebiegając palcami po strunach, wydobył z niej melodię spokojnej ballady z Hed.

— „Miłość Hover i Bird”… — mruknął Deth, usłyszawszy pierwsze tony. — Potrafisz to zaśpiewać?

— Znam wszystkie jedenaście zwrotek. Ale nie potrafię tego zagrać na tej…

— Spójrz. — Deth wziął swoją harfę. — Kiedy podchodzisz do czegoś z otwartym umysłem, dłońmi i sercem, nie ma już w tobie miejsca na strach.

Nauczył Morgona akordów i zmiany tonacji na wspaniałej harfie; grali do późnej nocy, dźwięki harf ulatywały w noc niczym trzepoczące skrzydłami stada ptaków.

Spędzili w Ymris jeszcze jedną noc, a potem przeprawili się przez zwietrzałe wzgórza i skierowali na wschód, by obejść bokiem niskie góry, za którymi rozciągały się równiny i pagórki Herun. Zaczęły znowu padać jesienne deszcze, monotonne, uporczywe. Posuwali się dzikim krajem w milczeniu, zakapturzeni, opatuleni w obszerne opończe, pod którymi chowali zabezpieczone skórzanymi futerałami harfy. Na nocleg szukali w miarę suchych miejsc. Zdarzyło się, że spali w płytkich skalnych pieczarach, innym razem w gęstym lesie. Ogniska nie chciały się palić, dymiły na wietrze i słocie. Kiedy deszcz ustawał, Deth grał Morgonowi pieśni, których ten nigdy jeszcze nie słyszał, pieśni z Isig, z Herun, z Osterlandu i z dworu Najwyższego. Morgon próbował mu wtórować na własnej harfie, szukał odpowiedniej tonacji, fałszował, by nagle podchwycić nutę, i dźwięki obu harf stapiały się na chwilę, po czym rozbrzmiewały pięknie jednym głosem, dopóki Morgon znowu się nie zgubił i skofundowany nie przerwał gry. Deth uśmiechał się wtedy. I muzyka obu harf dotarła jakoś do uszu morgoli z dworu w głębi Herun.

Pewnego razu jechali jak dzień długi w strugach deszczu przez skalistą krainę. Na biwak zatrzymali się późnym wieczorem. Kiedy z nieba przestało mżyć, zmęczeni rozpalili małe ognisko, posilili się i wsunęli w wilgotne śpiwory. Ziemia była usiana kamieniami. Morgon budził się raz po raz, by wymacać pod śpiworem i odrzucić uwierający go kamień. Przyśniła mu się bezkresna bezludna kraina skąpana w nie ustającym deszczu, przez którego szum słychać było niespieszny stukot końskich kopyt. Zmienił pozycję i znowu jakiś kamyk wraził mu się w plecy. Otworzył oczy. W mdłej, pomarańczowej poświacie węgielków jarzących się jeszcze w ognisku dostrzegł jakąś postać pochyloną nad Dethem i przystawiającą mu do serca grot włóczni.

Morgonowi zaschło w ustach. Wymacał obok kamień wielkości pięści i uniósłszy się gwałtownie na łokciu, cisnął nim w intruza. Dał się słyszeć głuchy odgłos uderzenia, któremu towarzyszył cichy jęk, i postać zniknęła. Deth obudził się. Usiadł, spoglądając półprzytomnie na Morgona, ale zanim zdążył coś powiedzieć, z ciemności nadleciał rzucony celnie kamień. Morgon, trafiony w łokieć, na którym się podpierał, opadł na posłanie.

— Czy musimy obrzucać się jak dzieci kamulcami? — rozległ się poirytowany głos.

— Lyra! — zawołał Deth.

Morgon uniósł głowę. Do ogniska zbliżyła się czternasto-, może piętnastoletnia dziewczynka. Pogrzebała patykiem w żarze, a kiedy strzeliły z niego małe płomyczki, podsyciła ogień garścią suchych gałązek. Ubrana była w gruby, luźny płaszcz koloru płomieni; ciemne włosy miała zaplecione w gruby warkocz zwinięty w kok na czubku głowy. Skończywszy, wyprostowała się. Jedną rękę trzymała tak, jakby ta ją bolała, w drugiej dzierżyła jesionowe drzewce lekkiej włóczni ze srebrnym grotem. Morgon usiadł. Dziewczynka natychmiast przeniosła na niego wzrok i zamierzyła się włócznią.

— Mało ci?

— Kim jesteś? — wykrztusił Morgon.

— Lyraluthuin, córka morgoli Herun. A tyś pewnie Morgon, książę Hed. Kazano nam sprowadzić cię przed oblicze morgoli.

— W środku nocy? — zdumiał się Morgon. — Wam? — dorzucił, kiedy dotarł do niego w pełni sens słów dziewczynki.

Dziewczynka uniosła rękę, w ciemnościach zakotłowało się i w jednej chwili obozowisko otoczyły barwnym pierścieniem młode kobiety w długich, jasnych i bogato wyszywanych płaszczach. Pierścień ten najeżony był połyskującymi grotami włóczni. Morgon, przecierając oczy, gapił się na napastniczki zbaraniałym wzrokiem. Rzucił pytające spojrzenie Dethowi, ale ten tylko pokręcił głową.

— Nie. Gdyby to była pułapka zastawiona przez Eriel, już byś nie żył.

— Nie znam żadnej Eriel — podchwyciła Lyra. Z jej głosu Zniknęło już rozdrażnienie; był teraz swobodny, pewny siebie. — I to nie jest pułapka. To zaproszenie.

— Osobliwe macie tu formy zaproszeń — zauważył Morgon. — Byłbym wielce zaszczycony, poznając morgolę Herun, ale tak się składa, że niestety nie mam w tej chwili czasu. Musimy dotrzeć do góry Isig przed pierwszymi śniegami.

— Rozumiem. Wolisz wjechać do Miasta Korony jak na władcę przystało, czy może przerzucony przez siodło konia jak worek ziarna?

Morgon przyglądał się jej przez chwilę.

— Co to za powitanie? Gdyby morgola przybyła kiedykolwiek na Hed, z pewnością nie witano by jej…

— Kamieniami? Pierwszy we mnie rzuciłeś.

— Stałaś nad Dethem z włócznią w ręku! Miałem cię najpierw zapytać o zamiary?

— Powinieneś wiedzieć, że za nic nie tknęłabym harfisty Najwyższego. Wstań, proszę, i osiodłaj swojego konia.

Morgon położył się z powrotem i splótł ręce za głową.

— Nigdzie nie pójdę — powiedział stanowczo. — Daj mi spać.

— To nie środek nocy — powiedziała spokojnie Lyra. — Świta już prawie. — Szybkim ruchem sięgnęła nad nim włócznią i wsunęła ją pod pas harfy. Morgon zerwał się, żeby pochwycić unoszący się instrument, ale Lyra była szybsza. Poderwała włócznię i harfa, zsunąwszy się po drzewcu, zawisła na jej ramieniu. — Morgola ostrzegała mnie przed tą harfą. Mogłeś nam połamać włócznie, wystarczyło pomyśleć. A teraz, skoroś już wstał, osiodłaj z łaski swojej konia.

Morgon sapnął z wściekłością, ale zaraz dostrzegł w spojrzeniu dziewczynki tłumioną wesołość, z którą dziwnie przypominała mu Tristan. Złość go opuściła, ale usiadł z powrotem na gołej ziemi, mówiąc:

— Nie. Nie mam czasu na zbaczanie do Herun.

— A więc będziemy musiały…

— A jeśli zaciągnięcie mnie do Miasta Kręgów siłą, to do wiosny kupcy rozgłoszą po całym królestwie, jakiego gwałtu się na mnie dopuszczono, ja zaś ze swej strony poskarżę się najpierw morgoli, a potem Najwyższemu.

Dziewczynka milczała przez chwilę, potem zadarła bródkę.

— Należę do doborowej straży morgoli i dostałam rozkaz, który muszę wypełnić. Chcesz tego, czy nie, pójdziesz ze mną.

— Nie.

— Lyro — wtrącił się Deth. W jego głosie pobrzmiewała nutka rozbawienia. — Musimy dotrzeć przed zimą do Isig. Naprawdę nie mamy czasu.

Skłoniła mu się z szacunkiem.

— Nie chcę was wstrzymywać. Nie chciałam was nawet budzić. Ale morgola pragnie się zobaczyć z księciem Hed.

— A książę Hed pragnie się zobaczyć z Najwyższym.

— Dostałam rozkaz…

— To, że masz rozkaz do wypełnienia, nie zwalnia cię jeszcze od traktowania ziemwładców z należytym szacunkiem.

— Może mnie traktować, jak chce — warknął Morgon — a ja i tak nigdzie nie pójdę. Po co z nią dyskutujesz? Powiedz jej. Ciebie posłucha. To dzieciak, a my nie mamy czasu bawić się z dziećmi w podchody. Lyra obrzuciła go poważnym spojrzeniem.

— Nikt z tych, co mnie znają, tak mnie nie nazywa. Powiedziałam, że chcesz tego, czy nie, pójdziesz ze mną. Morgola chce ci zadać kilka pytań w związku z gwiazdkami, które nosisz na czole i z tą harfą. Widziała ją już kiedyś. Powiedziałabym ci od razu, ale straciłam nad sobą panowanie, kiedy rzuciłeś we mnie kamieniem.

Morgon podniósł wzrok na dziewczynkę.

— Gdzie? — spytał. — Gdzie ją widziała?

— Sama ci powie. Mam ci również zadać pewną zagadkę, ale to dopiero, kiedy zostawimy za sobą góry i moczary i ujrzymy przed sobą Miasto Korony. Podobno w tej zagadce zawarte jest twoje imię.

W jednej chwili wszystka krew odpłynęła Morgonowi z twarzy. Wstał.

— Pójdę.

Jadąc za Lyrą od świtu do zachodu słońca, przedostali się mało uczęszczaną przełęczą przez niskie, prastare góry i wieczorem rozbili obóz po ich drugiej stronie. Morgon, opatulony w opończę, siedział przy ognisku zapatrzony w chłodny, zawiesisty oddech moczarów unoszący się z dolin. Deth, który miał widać dłonie niewrażliwe na zimno, grał piękną pieśń bez słów, która stopniowo wniknęła w myśli Morgona i wyrwała go z zadumy. Zaczął słuchać.

— Piękne. Co to było? — spytał, kiedy Deth skończył. Deth uśmiechnął się.

— Nie nadałem jej nigdy tytułu — odparł. Siedział przez chwilę w milczeniu, potem sięgnął po futerał harfy.

— Graj dalej — poprosiła Lyra, która niepostrzeżenie podeszła do ich ogniska. — Wszyscy słuchają. To była pieśń, którą ułożyłeś kiedyś dla morgoli, prawda? Morgon spojrzał zaintrygowany na harfistę.

— Tak — powiedział Deth, lekko przebiegając palcami po strunach i wydobywając z nich nową fale dźwięków. Lyra ściągnęła z ramienia harfę Morgona i położyła ją obok księcia Hed.

— Już dawno chciałam ci ją oddać. — Usiadła i wyciągnęła ręce do ognia. Blask płomieni przydawał krągłości konturom jej młodej twarzy; Morgon nie mógł oderwać od niej wzroku.

— A więc trudnisz się czatowaniem przy granicy Herun na przechodzących ziemwładców i ich uprowadzaniem? — wyrzucił nagle z siebie.

— Nie uprowadziłam cię — odparła spokojnie. — Sam zgodziłeś się ze mną jechać. A tak w ogóle… — wzięła głęboki oddech i podjęła obruszona — … to zajmuję się przeprowadzaniem kupców przez moczary. Goście z innych krain rzadko tu trafiają, zaś wśród tych, co przychodzą, są tacy, którzy nie wiedzą, że należy na mnie zaczekać, i ci topią się na moczarach albo gubią drogę. Ochraniam też morgolę, kiedy ta wybiera się w podróż poza granice Herun, i wypełniam wszelkie inne zadania, jakie mi powierzy. Jestem biegła we władaniu nożem, łukiem i włócznią; i nie żyje już ostatni mężczyzna, który zlekceważył moje umiejętności.

— Zabiłaś go.

— Sam mnie do tego zmusił. Chciał obrabować kupców, którzy znajdowali się pod moją ochroną, a kiedy ostrzegłam go, żeby się opamiętał, roześmiał mi się w twarz i drogo go to kosztowało. Chciał zabić jednego z kupców, a więc ja zabiłam jego.

— Dlaczego morgola pozwala ci podróżować bez opieki, skoro zdarzają ci się takie niebezpieczne przygody?

— Jestem w jej straży i oczekuje się od mnie, że nie dam sobie w kaszę dmuchać. A ty? Dlaczego podróżujesz przez królestwo Najwyższego nieuzbrojony, bezbronny jak dziecko?

— Mam harfę — przypomniał jej wyniośle, ale ona pokręciła głową.

— Zamknięta w futerale na nic ci się nie zda. Na ziemiach niczyich, gdzie nie sięga królewskie prawo, roi się od złoczyńców: grasują tam dzicy ludzie napadający na kupców, banici… powinieneś się uzbroić.

— Jestem kmieciem, nie wojownikiem.

— Nie ma w królestwie Najwyższego śmiałka, który ważyłby się tknąć Detha. Ale ciebie…

— Dam sobie radę. Dzięki za przestrogę. Uniosła brwi.

— Próbuję tylko podzielić się z tobą swoim doświadczeniem — powiedziała przyjaźnie. — Deth bez wątpienia wyjdzie obronną ręką z każdych opałów. Ale ty…

— Książę Hed — odezwał się Deth, nie przerywając gry — jest mistrzem przetrwania… Hed to wyspa słynąca z panującego tam spokoju, czego poniektórzy nie potrafią pojąć.

— Książę Hed — odparowała Lyra — nie jest teraz na Hed.

Morgon spojrzał na nią ponad płonącym ogniskiem.

— Zwierzę, migrując z jednego miejsca na inne, nie zmienia skóry ani instynktów.

Puściła jego argument mimo uszu i zaproponowała:

— Mogę cię nauczyć rzucania włócznią. To nic trudnego. Mogłaby ci się przydać taka umiejętność. Masz zadatki na dobrego włócznika, skoro tak celnie rzucasz kamieniami.

— I kamienie mi wystarczą. Włócznią mógłbym pozbawić kogoś życia.

— I o to właśnie chodzi. Morgon westchnął.

— Spójrzmy na to z punktu widzenia kmiecia. Nie wyrywa się z korzeniami kukurydzy, dopóki jej kolby nie dojrzeją, prawda? Nie ścina się też gruszy obsypanej zielonymi jeszcze gruszkami, dobrze mówię? Dlaczego więc miałoby się przecinać nić życia człowieka, który jest jeszcze w pełni sił i władz umysłowych…

— Kupcy — wpadła mu w słowo Lyra — nie są zabijani dla gruszek.

— Nie w tym rzecz. Jeśli pozbawiasz człowieka życia, nic mu nie pozostaje. Możesz mu odebrać ziemię, status, myśli, imię, ale jeśli odbierzesz mu życie, nie ma już nic. Nawet nadziei.

Słuchała w milczeniu, płomienie odbijały się w jej ciemnych oczach.

— A gdybyś musiał wybierać między życiem swoim a jego, które byś wybrał?

— Oczywiście, że swoje. Chyba — dorzucił po chwili zastanowienia, ściągając brwi.

— To niedorzeczne — prychnęła. Morgon uśmiechnął się mimowolnie.

— Też tak myślę. Ale co bym powiedział Eliardowi, gdyby zdarzyło mi się kogoś zabić? Albo Grimowi Oaklandowi?

— Kim jest ten Eliard? Kim jest Grim Oakland?

— Grim jest moim ekonomem, a Eliard moim bratem, moim ziemdziedzicem.

— O, zatem masz brata? Ja też zawsze chciałam go mieć. Ale mam tylko kuzynki, no i dziewczyny ze straży, które są mi jak siostry. A siostrę masz?

— Tak. Tristan.

— Jaka ona jest?

— No, trochę młodsza od ciebie. Ciemnowłosa jak ty. Trochę do ciebie podobna, z tym że nie działa mi tak na nerwy.

Ku zaskoczeniu Morgona Lyra roześmiała się.

— Wyprowadziłam cię z równowagi, tak? Zastanawiałam się właśnie, kiedy przestaniesz się na mnie zżymać. — Jednym płynnym ruchem podniosła się z ziemi. — Podejrzewam, że morgola też nie będzie ze mnie zadowolona, ale w zasadzie jestem życzliwa ludziom, którzy mnie, tak jak ty, zaskakują.

— Skąd morgola będzie wiedziała?

— Ona wie wszystko. — Lyra skinęła im głową. — Dziękuję ci za grę, Dethu. Dobrej nocy. Ruszamy o świcie.

Wyszła z kręgu światła rozsiewanego przez ognisko i rozpłynęła się w mrokach nocy tak cicho, że nie usłyszeli ani jednego jej kroku. Morgon rozwinął swój śpiwór. Mgiełka unosząca się od moczarów już do nich dotarła. Noc była wilgotna i przeraźliwie zimna. Dorzucił gałąź do ogniska i legł tuż obok niego. Kiedy wpatrywał się w płomienie, do głowy przyszła mu pewna myśl. Parsknął śmiechem.

— Gdybym miał wprawę we władaniu bronią, nie kamieniem bym w nią dziś nad ranem cisnął, lecz włócznią — powiedział do Detha. — I ona chce mnie uczyć.

Nazajutrz zobaczył Herun, mały, otoczony górami kraik, przywodzący na myśl misę wypełnioną świtem. W miarę, jak schodzili w dolinę, opadały poranne mgły. Skaliste szczyty wynurzały się spod nich niczym ciekawe świata głowy. Trawiasta równina w dole, powykręcane przez wiatr drzewa i grunt pod kopytami ich koni to się pojawiały, to znów znikały przesłaniane mlecznymi tumanami. Lyra zatrzymywała się co jakiś czas i czekała, aż mgła rozwieje się i odsłoni któryś z punktów orientacyjnych, które wskazywały jej drogę.

Morgon, choć wolałby widzieć grunt pod nogami, zachowywał stoicki spokój do chwili, kiedy Lyra znowu zatrzymała konia.

— To wielkie moczary Herun — oznajmiła, kiedy się z nią zrównał. — Za nimi leży Miasto Korony. Prowadząca przez nie ścieżka jest darem morgoli i zna ją niewielu ludzi. Gdybyś zatem chciał kiedyś dostać się do Herun lub wydostać z niego szybko, wybieraj lepiej szlak północny, który wiedzie przez góry. Tutaj przepadło już bez śladu wielu takich, którym się spieszyło.

Morgon spojrzał z nowo rozbudzonym zainteresowaniem na ziemie, po której stąpał jego koń.

— Dzięki, żeś mi to powiedziała.

Mgła rozwiała się wreszcie, odsłaniając niebo bez jednej chmurki, wibrujące błękitem nad skąpaną w rosie zieloną równiną. Na wypiętrzeniach pofałdowanego terenu widać było teraz kamienne domy i całe wioski skupione wokół wyrzynających się spod ziemi skalnych iglic. W oddali wił się bity trakt połyskujący bielą na zakrętach. Na tle rysującej się na horyzoncie smugi górskiego pasma majaczyła jakaś plamka, która w miarę, jak się do niej zbliżali, zaczynała nabierać kształtu. Była to kamienna konstrukcja odcinająca się ostro od otoczenia: wielki krąg czerwonych, ustawionych na sztorc głazów przywodził na myśl płonących strażników otaczających kordonem czarną, owalną budowlę. Po chwili ich oczom ukazała się rzeka spływająca z gór na północy, przecinająca błękitną wstążką równinę i wpadająca w samo serce kamiennej konstrukcji.

— To Miasto Korony — oznajmiła Lyra. — Zwane również Miastem Kręgów. — Zatrzymała konia; podążająca za nią straż również się zatrzymała.

— Słyszałem o tym mieście — powiedział Morgon, nie odrywając wzroku od głazów. — Co symbolizuje siedem kręgów Herun i kto je zbudował? Rhu, czwarty morgol, wzniósł miasto, stawiając jeden krąg dla każdej z ośmiu zagadek, które postawiła przed nim jego ciekawość i które rozwiązał. Podróż, którą podjął, by rozwiązać ósmą, kosztowała go życie. Co to była za zagadka, nie wie nikt.

— Morgola wie — powiedziała Lyra. Morgon spojrzał na nią zdębiały. — Właśnie tę zagadkę, która zabiła Rhu, mam na jej polecenie zadać tobie: kim jest Naznaczony Gwiazdkami i co takiego jest mu przeznaczone utracić?

Morgon wstrzymał oddech. Potrząsnął głową, poruszył bezgłośnie ustami.

— Nie! — wrzasnął nagle, strasząc Lyrę. Zawrócił konia, uderzył go piętami i pomknął przed siebie na oślep. Trawiasta równina uciekała rozmazaną smugą zieleni spod kopyt. Pochylony nisko w siodle pędził ku moczarom połyskującym niewinnie w promieniach słońca i ku niskim górom za nimi. Tętent za sobą usłyszał dopiero wtedy, gdy na skraju pola widzenia mignęło mu coś czarnego. Ze ściągniętą, nieruchomą twarzą poganiał wierzchowca, ziemia dudniła, ale czarny koń trzymał się go jak cień i ani nie zwalniając, ani nie przyspieszając, pędził za nim ku linii, wzdłuż której ziemia zlewała się z nieboskłonem. Nagle poczuł, że jego koń gubi rytm, zwalnia bieg. Deth zrównał się z nim, chwycił za cugle i zdecydowanym szarpnięciem osadził w miejscu.

— Morgonie… — wysapał.

Morgon wyrwał mu z ręki swoje cugle i cofnął konia o krok.

— Wracam do domu — wykrztusił roztrzęsionym głosem. — Nie chcę dalej w to brnąć. Nie muszę.

Deth podniósł rękę w uspokajającym geście.

— To prawda. Nie musisz. Ale nigdy nie dotrzesz do Hed, gnając na oślep przez heruńskie moczary. Jeśli chcesz wracać na swoją wyspę, odprowadzę cię tam. Ale najpierw się zastanów. Uczono cię przecież myśleć. Mogę cię przeprowadzić przez moczary, ale co dalej? Będziesz wracał przez Ymris? Czy nie lepiej morzem z Osterlandu?

— Okrążę Ymris i dojdę do Lungold… potem szlakiem kupców ruszę do Caithnard… w przebraniu kupca…

— A kiedy już uda ci się dotrzeć na Hed, co mało prawdopodobne, to co potem? Bezimienny ugrzęźniesz na tej wyspie do końca swych dni.

— Nic nie rozumiesz! — Morgon oczy miał dzikie jak schwytane w sidła zwierzę. — Moje życie zostało zaprogramowane, zanim przyszedłem na świat… zaprogramowane dla mnie przez coś — przez kogoś, kto teraz zna naprzód wszystkie moje ruchy. Jak Yrth mógł mnie widzieć setki lat temu? Bo widzieć musiał, skoro zrobił dla mnie tę harfę? Kto widział mnie dwa tysiące lat temu i ułożył o mnie zagadkę, która zabiła morgola Rhu? Jestem zmuszany do podejmowania jakichś z góry zaplanowanych działań, których sensu nie rozumiem, nad którymi nie mam kontroli… nadaje mi się imię, którego nie chcę nosić… mam prawo wyboru! Urodziłem się, by rządzić na Hed, i tam moje miejsce — to moje imię i miejsce na ziemi.

— Możesz się uważać za księcia Hed, Morgonie, ale są też inni, którzy szukają rozwiązania tych samych zagadek, które nurtują ciebie, i oni nadadzą ci to imię: Naznaczony Gwiazdkami. Oni nie spoczną, dopóki nie umrzesz. Nie dadzą ci żyć w spokoju na Hed. Pójdą tam za tobą. Otworzysz drzwi Hed przed Eriel? Przed tymi, którzy zabili Athola i próbowali zabić ciebie? Myślisz, że będą mieli litość dla twoich kmieci, dla twojego bezzębnego świniopasa? Jeśli wrócisz teraz na Hed, ściągniesz tam za sobą śmierć, śmierć będzie na ciebie czekała za otwartymi drzwiami twojego domu.

— No to nie wrócę na Hed. — Twarz mu płonęła; odwrócił się do Detha plecami. — Udam się do Caithnard, przyjmę Czerń i będę uczył…

— Czego? Zagadek, które uznajesz za wyssane z palca, za stare bajania snute o zmierzchu…

— To nieprawda!

— A Astrin? A Heureu? Oni również są wplątani w zagadkę twego życia; potrzebują twojej jasności spojrzenia, twojej odwagi…

— Nie mam ich! Nie w tym przypadku! Śmierć przynajmniej mogę zobaczyć; mogę spojrzeć jej w oczy i nadać jej imię, ale ta… ta droga, która jest przede mną budowana… jej nawet nie widzę! Nie wiem, kim jestem, po co się urodziłem. Na Hed mam przynajmniej imię!

— Imię masz też poza Hed. — Do głosu Detha powrócił spokój. Zbliżył się do Morgona i ścisnął delikatnie jego przedramię. — Morgonie, czemu służyłyby wszystkie zagadki i komentarze Caithnard, jeśli nie temu? Jesteś jak ten Sol z Isig wzięty w dwa ognie przez strach przed śmiercią i zamknięte od tysięcy lat drzwi. Jeśli brak ci wiary w siebie, to uwierz przynajmniej w to, co nazywasz prawdą. Dobrze wiesz, co trzeba zrobić. Brak ci może do tego odwagi, pewności siebie, zrozumienia albo woli, ale co trzeba zrobić, wiesz. Nie możesz zawrócić. Za tobą nie ma odpowiedzi. Boisz się tego, czego nie potrafisz nazwać. Spójrz więc na nienazwane i nadaj temu nazwę. Stań twarzą ku przyszłości i ucz się. Zrób, co trzeba zrobić.

Wiatr nadleciał znad równiny, targnął ich płaszczami, posrebrzył trawę. W oddali, niczym kępa barwnych kwiatów, czekał oddział strażniczek morgoli.

Morgon patrzył na nie przez chwilę spode łba, ściskając cugle w dłoniach. Potem uniósł powoli głowę.

— Jesteś harfista Najwyższego i nie do ciebie należy udzielanie mi takich rad. A może zwracasz się do mnie jako ten, który nosi Czerń Mistrzostwa? Naznaczony Gwiazdkami… żaden z Mistrzów Zagadek z Caithnard nigdy mnie tak nie nazwał; nie wiedzieli tam nawet, że takie imię istnieje. Ale ty podchwyciłeś je tak, jakby było ci znajome. Jaką nadzieję, której nikt prócz ciebie nie dostrzega, jaką zagadkę we mnie widzisz? — Harfista spuścił oczy i milczał. Morgon podniósł głos: — Pytam ciebie: kim był Ingris z Osterlandu i dlaczego umarł?

Dłoń Detha, ściskająca rękę Morgona, drgnęła. Jego twarz przybrała dziwny wyraz.

— Ingris z Osterlandu — odezwał się po chwili — rozgniewał Hara, króla Osterlandu, który pewnej nocy zapukał do jego drzwi pod postacią starca i nie został przez Ingrisa wpuszczony. Oburzony wilk-król rzucił na Ingrisa klątwę: jeśli następny obcy, który poprosi Ingrisa o gościnę, nie poda swojego imienia, Ingris umrze. I pierwszym obcym, który zjawił się po odejściu Hara był… pewien harfista. Harfista ten robił wszystko, o co Ingris go poprosił: śpiewał mu, opowiadał, pozwolił zagrać na swojej harfie, opowiedział historię swoich wędrówek — ale swego imienia wzbraniał się podać, chociaż Ingris rozpaczliwie próbował je z niego wyciągnąć. Ilekroć Ingris pytał go o imię, harfista miał dla niego tylko jedno słowo, i to słowo w uszach Ingrisa brzmiało Death — śmierć. I tak, ze strachu przed Harem, przytłoczony brzemieniem klątwy, poczuł Ingris, że serce mu staje, i umarł. — Deth umilkł.

— Nigdy bym nie pomyślał… — mruknął Morgon, któremu twarz, w miarę słuchania, łagodniała. — Mogłeś zdradzić Ingrisowi swoje imię. Swoje prawdziwe imię. Komentarz brzmi: dawaj z siebie innym to wszystko, czego potrzeba im do życia.

— Morgonie, nie wszystko mogłem wtedy dać Ingrisowi i nie wszystko mogę dać teraz tobie. Ale przysięgam: jeśli nie przerwiesz tej trudnej podróży do góry Erlenstar i dotrzesz tam, dam ci wszystko, o co mnie poprosisz. Ofiaruję ci moje życie.

— Dlaczego? — szepnął Morgon.

— Bo nosisz znamię trzech gwiazdek.

Morgon milczał przez chwilę. Potem pokręcił powoli głową.

— Nigdy tego od ciebie nie zażądam.

— Wybór będzie należał do mnie. Nie pomyślałeś, że ten komentarz odnosi się również do ciebie? Musisz dawać z siebie innym wszystko, czego potrzebują.

— A jeśli nie mogę?

— Wtedy umrzesz jak Ingris.

Morgon spuścił wzrok. Siedział w siodle nieruchomo i tylko wiatr, którego poświst przypominał brzmienie harfy, rozwiewał mu włosy i szarpał opończę. W końcu zawrócił konia i podjechał powoli do czekających cierpliwie strażniczek. Powitały jego powrót milczeniem i ruszyli w kierunku Miasta Kręgów.

Загрузка...