8

Dwa tygodnie po opuszczeniu Hlurle Morgon zobaczył pierwszy śnieg. Od jakiegoś już czasu czuł w powietrzu nadciągającą zimę, słyszał ją w dzikich poświstach wiatru. Posuwając się wybrzeżem, dotarł do ujścia wielkiej rzeki Ose. Brała ona swój początek w sercu góry Erlenstar, przepływała przez Przełęcz Isig i tocząc swe wody dalej ku morzu, wyznaczała południową granicę Osterlandu. Morgon ruszył w górę rzeki, zapuszczając się na ziemię niczyją, w zapomniane bory, które oglądali tylko kupcy spływający tędy z Isig, w niegościnną, skalistą krainę przemierzaną jedynie przez stada jeleni, łosi, górskich kozic, porośniętych już nowym, gęstym włosem, mającym je chronić przed zimowymi chłodami. Raz wydało mu się, że między drzewami widzi przemykające stado legendarnych vest o cienkich złotych rogach, ale pewności nie miał. Mógł to być tylko tuman mgły dryfujący na tle białego, pustego nieba.

Czuł, że śnieg depcze mu po piętach, posuwał się więc przez tę dziką krainę najszybciej, jak mógł, tylko sporadycznie polując. Zdarzało mu się zastanawiać, czy ta dzicz kiedyś się w ogóle skończy, czy w królestwie Najwyższego pozostał choć jeden człowiek, czy rzeka, brzegiem której podąża, to aby na pewno Ose, a nie jakaś inna, nie naniesiona na mapę, wypływająca z niezamieszkałych rubieży na zachodzie królestwa. To podejrzenie nie raz budziło go w nocy. Zachodził wtedy w głowę, co właściwie robi na tym odludziu, gdzie równie dobrze jak wrogowie mogło go zabić złamanie kości, jakieś przestraszone zwierzę, gwałtowna burza. Ten lęk towarzyszył mu na każdym kroku. Jednak czasami ogarniał go dziwny spokój, kiedy nocami znikały wszelkie barwy, prócz blasku ogniska i czerni nieba, i wszelkie dźwięki, prócz tych, które wydobywał ze swojej harfy. W takich chwilach należał do nocy; czuł się bezimienny, bezcielesny, miał wrażenie, że gdyby tylko chciał, mógłby zapuścić korzenie i stać się drzewem albo rozpłynąć się w powietrzu i stać nocą.

W końcu w oddali pojawiły się zagrody, stada owiec, bydło pasące się nad rzeką, a to oznaczało, że jest już w Osterlandzie. Po części z ostrożności, po części z upodobania do ciszy, którą polubił przez kilka ostatnich tygodni, omijał napotykane gospodarstwa i małe nadrzeczne miasteczka. Raz tylko zaszedł do jednego, żeby kupić chleb, ser i wino i zapytać o drogę do Yrye. Zaciekawione spojrzenia deprymowały go; zdawał sobie sprawę, jaki podejrzany musi się tym ludziom wydawać ktoś, kto, nie będąc ani kupcem, ani traperem, przybywa z pogranicza Osterlandu, na dodatek odziany w obszarpany, co prawda, ale nadal piękny heruński płaszcz, i zarośnięty jak starożytny pustelnik.

Yrye, siedziba wilka-króla, leżało na północy u stóp Posępnej Góry, najwyższego szczytu w niskim pogranicznym paśmie górskim; z jednej z wiosek prowadziła tam droga. Morgon nie został we wsi; zatrzymał się na nocleg w pobliskim lesie. Wiatr zawodził pośród gałęzi sosen jak wataha wilków. Morgon obudził się przed brzaskiem zmarznięty na kość. Rozpalił ogień. Płomień trzepotał niczym schwytany w sidła ptak. Wiatry towarzyszyły mu przez cały ten dzień, gawędząc ze sobą w jakimś prymitywnym, niezrozumiałym języku. Pod wieczór ucichły; niebo przykrywała gładka powłoka chmur, ponad którą wędrowało i w końcu zaszło niewidoczne słońce. W nocy zaczął sypać śnieg. Obudziwszy się, Morgon stwierdził, że okrywa go płaszcz bieli.

Płatki osiadały ospale na ziemi, było bezwietrznie. Jechał przez cały dzień w sennej białej ciszy niepokojony tylko od czasu do czasu trzepotem skrzydeł kosa albo nagłym czmychnięciem zająca spod końskich kopyt. Zatrzymawszy się tego wieczoru na nocleg, rozbił namiot z wyprawionej skóry, na której do tej pory spał, a potem w znalezionej kępie uschniętych krzaków jeżyn nałamał gałązek na rozpałkę. Posilając się, wybiegł myślami do osobliwego, starożytnego króla, który, jak się okazywało, wśród gromadzonych przez siebie zagadek miał jeszcze jedną taką, o której nie wiedzieli Mistrzowie z Caithnard. Har, wilk-król, urodził się przed większością czarodziejów; rządził Osterlandem od czasów Osadnictwa. Krążyło o nim wiele przerażających legend. Potrafił zmieniać postać. Uczył go czarodziej Suth podczas swoich najdzikszych lat. Na dłoniach nosił blizny układające się w kształt rogów vesty, a na zagadkach znał się jak prawdziwy Mistrz. Morgon oparł się plecami o głaz i sącząc powoli wino, zachodził w głowę, gdzie też król nabył tę wiedzę. Budziła się uśpiona od tygodni ciekawość, tęsknota do świata ludzi. Dopił wino i sięgnął do juków, żeby schować kubek. I wtedy zobaczył oczy obserwujące go spoza kręgu światła rozsiewanego przez ognisko.

Zamarł. Łuk leżał po drugiej stronie ogniska; nóż tkwił w kawałku sera. Jął przesuwać powoli rękę w jego kierunku. Oczy zamrugały. W ciemnościach dało się słyszeć poruszenie, coś zaszeleściło i w krąg światła weszła vesta.

Morgonowi coś ścisnęło krtań. Zwierzę było ogromne, zbudowane potężnie jak koń pociągowy, miało delikatny, trójkątny pysk jelenia, olśniewająco białą sierść, a czubki rogów i kopyta koloru bitego złota. Mierzyło go przez chwile nieodgadnionymi oczami barwy purpury, potem uniosło łeb i zaczęło skubać sosnowe gałązki. Morgon, wstrzymując oddech, wyciągnął rękę, by dotknąć białej, lśniącej sierści. Vesta nie zareagowała. Morgon oderwał kawałek chleba. Zwabiona zapachem pieczywa vesta opuściła łeb i trąciła chleb nosem. Morgon dotknął ostrożnie jej wąskiego pyska; spłoszona, cofnęła się gwałtownie, ogromne, bezdenne purpurowe oczy znowu patrzyły mu w twarz. Po chwili zwierzę uspokoiło się, opuściło łeb i zaczęło skubać chleb, on zaś drapał je delikatnie po czole. Zlizawszy ostatni okruch, vesta powąchała dłoń Morgona, jakby czekała na jeszcze. Skarmił jej, kawałek po kawałku, cały bochenek. Obwąchawszy na koniec jego puste już dłonie i płaszcz, vesta odwróciła się i niemal bezszelestnie rozpłynęła w ciemnościach.

Morgon odetchnął swobodniej. Powiadano, że vesty są płochliwe jak dzieci. W kupieckich kramach rzadko można było trafić na ich skóry, bo zwierzęta te wystrzegały się ludzi, a przyłapany na polowaniu na nie człowiek ściągał na siebie gniew Hara. Wiosną odchodziły za śniegiem w wysokie partie gór. Jakiż to zapach zwabił je tej nocy stamtąd aż tutaj? Morgona przeszedł dreszcz niepokoju.

Przed świtem odkrył, co to było. Wyjąca jak rój pszczół wichura zerwała namiot i cisnęła go w rzekę. Morgon, tuląc się do konia i zaciskając mocno powieki przed siekącym śniegiem, wyczekiwał z utęsknieniem świtu i tracił powoli nadzieję, że ten kiedykolwiek nadejdzie. Gdy w końcu nadszedł, zmienił tylko ciemności nocy w mleczny chaos, poprzez który nie widać było nawet przepływającej w odległości dziesięciu kroków rzeki.

Morgona ogarnęła czarna rozpacz. Przemarznięty do szpiku kości, pomimo grubego płaszcza z kapturem, w który się opatulił, otoczony zewsząd śnieżną zadymką, stracił zupełnie orientację. Nie wiedział już, gdzie jest rzeka, cały świat wydawał mu się jednym ślepym zamętem. Wytężył pamięć. Wstał, z trudem rozprostowując zesztywniałe członki. Koń dygotał pod derką. Morgon wymamrotał coś do niego zdrętwiałymi z zimna wargami; odwracając się, usłyszał jeszcze, jak zdenerwowane zwierzę szamoce się, usiłując wstać. Pochylając nisko głowę, ruszył na oślep pod podcinane wiatrem tumany śniegu, w kierunku, w którym spodziewał się znaleźć rzekę. Wyłoniła się przed nim z zadymki niespodziewanie — bystra, wzburzona, o mało w nią nie wpadł. Zgięty wpół, zawrócił po własnych śladach po konia. Nie znalazł go w obozowisku.

Wyprostował się i zawołał. Wiatr wtłoczył mu słowa z powrotem do gardła. Postąpił krok w stronę majaczącego w tumanach śniegu cienia i ten rozpłynął mu się przed oczami w biel. Kiedy znowu się odwrócił, nie dojrzał już w zawierusze ani swoich juków, ani harfy.

Opadł na kolana i posuwając się przed siebie na oślep, jął macać w śnieżnych zaspach, jakie utworzyły się pod pobliskimi głazami i drzewami. Wytężał wzrok; wiatr zalepiał mu oczy wielkimi jak monety płatkami śniegu. Szukał z desperacją, z furią, zatracając tę namiastkę poczucia kierunku, którą jeszcze miał, miotając się we wszystkie strony, oślepiany gnanym przez porywisty wiatr śniegiem.

Znalazł w końcu harfę na wpół już zagrzebaną pod białym kożuchem; ledwie poczuł ją w rękach, powróciła mu jasność myślenia. Leżała tam, gdzie ją zostawił, pod głazem, pod którym spał; pamiętał, że rzeka jest po lewej. Gdzieś tutaj musiały też leżeć juki i siodło; wolał ich jednak nie szukać, w obawie że znowu straci orientację. Przewiesił harfę przez ramię i krok za krokiem dowlókł się do rzeki.

Ruszył powoli w górę jej biegu. Trzymał się niebezpiecznie blisko brzegu, żeby nie tracić z oczu matowoszarych lśnień prześwitującej spod śniegu wody; od czasu do czasu, kiedy wszystko zlewało się przed nim w jedną białą ścianę, przystawał na chwilę niepewny, czy aby nie brnie przez iluzję. Twarz i dłonie miał zdrętwiałe; włosy, które wymknęły się spod kaptura, zwisały mu lodowymi soplami. Stracił zupełnie poczucie czasu, nie wiedział już, czy ruszył w drogę przed chwilą, czy przed wieloma godzinami, nie wiedział czy to południe, czy wieczór. Bał się nadejścia nocy.

Raz wpadł na drzewo, którego w porę nie zauważył; stał tak przez chwilę z twarzą dociśniętą do zimnego, chropawego pnia. Zastanawiał się jałowo, jak długo tak wytrzyma, co się stanie, kiedy nie będzie miał już siły zrobić kolejnego kroku, kiedy zapadnie noc i nie będzie już widział rzeki. Drzewo, kołyszące się rytmicznie w podmuchach wichury, działało na niego uspokajająco. Wiedział, że musi ruszać dalej, ale ramiona nie miały ochoty puszczać pnia. I nagle stanęła mu przed oczami gniewna, zafrasowana twarz Eliarda i usłyszał własny głos z zamierzchłej przeszłości: Przysięgam: Wrócę.

Niechętnie oderwał się od pnia. Przypomniała mu się wiara w oczach Eliarda. Gdyby Eliard mu wtedy nie uwierzył, Morgon wrósłby tu w ziemię jak drzewo pośród szalejącej nad Osterlandem zamieci; ale uparty, pragmatyczny Eliard trzymał go za słowo. Otworzył znowu oczy; świat skłębionej, nieprzeniknionej bieli wciąż tam był i Morgonowi zebrało się na płacz.

Ściemniało się powoli, niepostrzeżenie. Z początku, skupiając całą swoją uwagę na rzece, nawet tego nie zauważył. Potem uświadomił sobie, że sama rzeka rozpływa się na wietrze. Potykał się coraz częściej o korzenie, o oblodzone kamienie, coraz trudniej mu było utrzymać równowagę. Raz kamień usunął mu się spod nogi i wpadł z pluskiem do rzeki. Morgon nie runął w ślad za nim tylko dzięki temu, że odruchowo chwycił się jakiejś gałęzi. Trzymając się jej kurczowo i dygocząc jak przemarznięty pies, odszukał grunt pod nogami. Spojrzał w górę, by odpędzić senność, i zaskoczyła go barwa otoczenia.

Przycisnął policzek do pnia i usiłował zebrać myśli. Przed nocą nie ucieknie. Najlepiej byłoby znaleźć sobie jakieś schronienie — jaskinię, dziuplę w drzewie — spróbować rozniecić ogień; szansę na to były jednak nikłe. Podążanie brzegiem rzeki po ciemku było zbyt niebezpieczne, oddalić się od niej też nie mógł, bo wtedy zacząłby prawdopodobnie krążyć w kółko, by po jakimś czasie paść bez sił i znikając pod śniegiem, stać się kolejną, po Kernie, osobliwością związaną z Hed, godną umieszczenia na liście Mistrzów. Rozważał uparcie ten problem i wbijając wzrok w teksturę kory, walczył jednocześnie z sennością. Schronienie i ognisko, choć wszystko wskazywało, że nie ma co o nich marzyć, stanowiły jego jedyną nadzieję. Chciał się wyprostować i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że nie stoi o własnych siłach, że leżałby już na ziemi, gdyby nie drzewo, którego się przytrzymuje. Powiew dziwnego, wilgotnego ciepła, który poczuł na policzku, przeraził go bardziej niż cokolwiek tego dnia; drgnął i obejrzał się. Tuż nad sobą zobaczył łeb vesty wyłaniający się z sypiącego śniegu.

Nie miał pojęcia, jak długo wpatrują się już w niego te purpurowe oczy. Vesta stała nieruchomo, nie zważając na wiatr, który tarmosił jej sierść. Ręce Morgona same wyciągnęły się do zwierzęcia, zaczęły gładzić pysk, szyję, mamrotał coś pod nosem bardziej do siebie niż do niego. Oderwał się od drzewa i krok za krokiem, sunąc dłońmi po szyi i grzbiecie vesty, zaszedł ją z boku. Zacisnął zdrętwiałe z zimna palce na gęstej grzywie. Zwierzę poruszyło się wreszcie, wyciągając szyję, by zerwać z gałęzi szyszkę. Morgon zebrał się w sobie, przygryzł wargi i wskoczył mu na grzbiet.

Nie był przygotowany na eksplozję niewiarygodnej szybkości, która uniosła go lotem strzały w serce śnieżnej burzy. Trzymał się kurczowo rogów, zagryzał wargi, zaciskał mocno powieki, harfa uwierała go pod żebrami; dmący prosto w twarz wiatr uniemożliwiał niemal oddychanie. Wydał z siebie przeciągły jęk; jakby w odpowiedzi, dziki, paniczny pęd zaczął przechodzić stopniowo w wolniejszy, spokojniejszy bieg. Vesta poruszała się bez wyraźnego wysiłku, szybciej niż jakikolwiek koń, jakiego do tej pory dosiadał. Przywierał do ciepłej szyi zwierzęcia i było mu wszystko jedno, dokąd zmierzają, pragnął tylko pozostać z nim tak długo, jak długo będzie w stanie biec.

Zapadł w drzemkę. Czuł przez sen lekki, rytmiczny ruch. W pewnej chwili rozluźnił trzymające rogi dłonie, stracił równowagę i spadł na ziemię. Przekręcił się na wznak i otworzył oczy; zobaczył nad sobą czarne, rozgwieżdżone niebo; nad przysypaną śniegiem równiną zalegała martwa cisza. Podźwignął się na nogi. Vesta, ledwie widoczna na tle ciągnącej się aż po horyzont bieli, stała nieruchomo nieopodal i przyglądała mu się ciekawie. Ruszył ku niej. Po chwili wahania wyszła mu naprzeciw. Wgramolił się niezdarnie na grzbiet. Ręce drżały mu z wysiłku. Vesta puściła się biegiem ku gwiazdom świecącym nad widnokręgiem.

Obudziła go wilgoć płatków śniegu topniejących na policzkach. Vesta kroczyła statecznie zasypanymi śniegiem ulicami jakiegoś miasta. Ciągnęły się wzdłuż nich piękne drewniane domy i sklepy pomalowane na soczyste barwy. Świtało dopiero, więc drzwi oraz okiennice były jeszcze pozamykane. Morgon wyprostował się z trudem, krusząc pokrywającą płaszcz skorupę zmarzniętego śniegu. Vesta skręciła za róg; Morgon zobaczył przed sobą wielkie dworzyszcze o zniszczonych ścianach ozdobionych mozaiką z najrozmaitszych gatunków drewna, pochodzących z odległych zakątków królestwa: dębu, białej brzozy, czerwonego cedru; podstrzesze, ramy okien i dwuskrzydłowe drzwi zdobione były misternymi zakrętasami z czystego złota.

Vesta weszła śmiało na podwórzec, po czym się zatrzymała. Ciemny dom stał w śniegu pogrążony we śnie. Morgon przypatrywał mu się przez chwilę bezmyślnie; vesta przestąpiła z nogi na nogę, jakby chciała dać mu w ten sposób do zrozumienia, że zrobiła już swoje i chce odejść. Morgon zsunął się z jej grzbietu. Nogi odmówiły mu posłuszeństwa; opadł na klęczki, harfa stuknęła o ziemię. Obserwowany przez vestę spróbował wstać i upadł na wznak. Drżał cały z wyczerpania. Vesta trąciła Morgona nosem, ciepły oddech omył mu ucho. Objął ją rękami za szyję, przytulił policzek do pyska. Znieruchomiała na chwilę. Potem wyswobodziła się z jego objęć, zdecydowanym ruchem podrywając w górę łeb. Błysnęły złote koniuszki rogów, zwierzę rozpłynęło się w powietrzu, a na jej miejscu stał w śniegu mężczyzna.

Był wysoki, szczupły, siwowłosy, półnagi. Z pociągłej, pomarszczonej twarzy patrzyły błękitne jak lód oczy; na dłoniach, które wyciągał do Morgona, widniały blade blizny po rogach vesty. — Har — szepnął Morgon.

— Witaj. — W jasnych oczach pojawił się błysk uśmiechu. Wilk-król wziął Morgona pod pachy, pomógł mu wstać, a następnie wejść po schodach. Otworzył na ościerz szerokie drzwi na ich szczycie, prowadzące do sali wielkiej jak stodoła w Akern, z paleniskiem biegnącym przez niemal całą jej długość. Podniesiony głos Hara zmącił panującą tu ciszę. Rozkrakała się para kruków siedzących na parapecie długiego okna.

— Czyżby ten dom pogrążył się w zimowym śnie? Dawać mi tu jadło, wino i suchy przyodziewek, i to zanim kości popękają mi ze starości i powypadają zęby. Aia!

Do sali wbiegli zaspani służący; ożywione psy pętały się im między nogami. Do żaru na palenisku wrzucono pół pnia, iskry strzeliły pod powałę. Harowi zarzucono na ramiona opończę z białej wełny, Morgona rozebrano do naga. Następnie wciągnięto mu przez głowę długą wełnianą tunikę, na ramiona zarzucono wielobarwny futrzany płaszcz. Wniesiono i postawiono przy ogniu tace z jedzeniem; Morgona uderzył w nozdrza aromat świeżego chleba i gorącego, przyprawionego mięsiwa. Nogi się pod nim ugięły i upadłby, gdyby Har go nie podtrzymał. Wlano mu do ust zimne, wytrawne wino. Przełknął je i Zakrztusił się, krew znowu zaczynała krążyć mu ospale w żyłach, całe ciało przeszywał tępy ból.

Kiedy zasiedli w końcu do posiłku, do sali weszła kobieta. Miała wyrazistą, śliczną twarz i włosy koloru starej kości, zaplecione w sięgające kolan warkocze. Zaciskając pas i popatrując to na Hara, to na Morgona, zbliżyła się do paleniska.

— Witaj w domu — powiedziała, składając lekki pocałunek na policzku Hara. — Kogo tym razem przyprowadziłeś?

— Księcia Hed.

Morgon drgnął i spojrzał na Hara z niemym pytaniem. Uśmieszek nie znikający z oczu wilka-króla pogłębił się jeszcze.

— Mam dar odgadywania imion. Nauczę cię tego. To moja żona Aia. Znalazłem go nad Ose, brnącego pieszo przez zamieć — zwrócił się do kobiety. — Strzelano już do mnie, kiedy występowałem pod postacią vesty; na wzgórzach za Posępną Górą pewien kłusownik, nie wiedząc, kim jestem, zarzucił na mnie sieć; ale nigdy jeszcze nie byłem karmiony z ręki chlebem przez człowieka, którego szuka połowa kupców królestwa. — Spojrzał znowu na Morgona, który siedział oniemiały, zapomniawszy o jedzeniu. — Jesteśmy obaj Mistrzami Zagadek — powiedział łagodnie. — Nie będę więc owijał w bawełnę. Wiem o tobie coś niecoś, ale nie tyle, ile bym pragnął. Nie wiem, po co idziesz do góry Erlenstar ani przed kim się ukrywasz. A bardzo mnie to ciekawi. W zamian za jedno dam ci wszystko, o co mnie poprosisz, czy to będzie coś z wiedzy, czy z umiejętności. Gdybyś nie zawitał do mojego kraju, ja w końcu odwiedziłbym cię w twoim, pod taką czy inną postacią: może starego kruka, może starego kupca sprzedającego guziki za wiedzę. Na pewno bym się tam zjawił.

Morgon odstawił talerz. Pod wpływem słów Hara wracały mu siły, wracała chęć do życia.

— Gdybyś nie znalazł mnie nad rzeką — powiedział, zacinając się — zginąłbym marnie. Możesz liczyć na moją pomoc.

— Niebezpiecznie jest obiecywać coś w ciemno pod moim dachem — powiedział Har.

— Wiem. Ja też coś niecoś o tobie słyszałem. I powtarzam: możesz liczyć na moją pomoc.

Har uśmiechnął się. Jego dłoń spoczęła na moment na ramieniu Morgona.

— Brnąłeś brzegiem Ose pod wiatr, w szalejącej zamieci, tuląc do siebie tę harfę, jakby od niej zależało twoje życie. Kmiecie z Hed znani są ze swego uporu.

— Być może. — Morgon odchylił się na oparcie i przymknął oczy, rozkoszując się ciepłem bijącym od ognia. — Ale rozstałem się w Herun z Dethem, by wracać na Hed. A zamiast tego jestem tutaj.

— Dlaczego zmieniłeś zamiary?

— Wysłałeś z Osterlandu zagadkę, żeby mnie odnaleźć… — Morgon zawiesił głos. Z serca ognia dobiegł go głos mówiącego coś Hara, a potem znowu zobaczył bezkształtną, wirującą zamieć, która ciemniała, ciemniała…

Ocknął się w małej, urządzonej z przepychem komnacie. Było już ciemno. Leżał, nie myśląc o niczym, zakrywając przedramionami oczy, i naraz usłyszał zgrzyt metalu o palenisko. Odwrócił głowę. Siwowłosa postać poprawiała pogrzebaczem polana płonące na kominku.

— Deth?! — wykrztusił zdumiony. Postać obejrzała się.

— Nie. To ja. Mam ci służyć, z polecenia Hara. — Chłopiec wstał i zapalił łuczywo przy łóżku Morgona. Był o kilka lat od niego młodszy, grubej kości, włosy miał mlecznobiałe. Jego twarz nie wyrażała nic, ale Morgon wyczuwał pod tą maską jakąś płochliwość, dzikość. Oczy chłopca lśniły w blasku łuczywa znajomą purpurą. Pod pytającym spojrzeniem Morgona młodzieniec zmieszał się.

— On powiedział… — podjął łamiącym się, jakby niezbyt często używanym głosem — … Har kazał mi wyjawić ci moje imię. Jestem Hugin. Syn Sutha. Morgonowi krew uderzyła do głowy.

— Suth nie żyje.

— Nieprawda.

— Wszyscy czarodzieje nie żyją.

— Nieprawda. Har zna Sutha. Har znalazł… znalazł mnie przed trzema laty biegającego z vestami. Wejrzał w mój umysł i napotkał tam Sutha.

Morgon przyglądał się mu w milczeniu. Po chwili zebrał siły i nie zważając na obolałość mięśni i kości, usiadł na łóżku.

— Gdzie moje ubranie? Muszę porozmawiać z Harem.

— On wie — powiedział Hugin. — Czeka na ciebie.

Umywszy się i ubrawszy, Morgon podążył za chłopcem do wielkiej sali Hara. Była pełna ludzi — strojnie odzianych mieszkańców miasta obu płci, kupców, myśliwych, muzyków, kmieci. Pili grzane wino przy palenisku, gawędzili, grali w szachy, czytali. Ta nieformalna atmosfera przypominała Morgonowi Akren. Har, zagłębiony w fotelu, słuchał harfisty. Obok niego siedziała Aia, drapiąc za uchem psa, który złożył jej łeb na kolanach. W pewnym momencie król podniósł wzrok i spojrzał z uśmiechem na przeciskającego się przez tłum Morgona.

Morgon usiadł obok niego na ławie. Pies oderwał się od Aii i obwąchał go ciekawie. Dopiero teraz Morgon zauważył z zaskoczeniem, że to wilk. Przy palenisku wygrzewało się kilka innych zwierząt: rudy lis, pręgowany borsuk, szara wiewiórka, para białych jak śnieg łasic. Morgon ostrożnie podrapał wilka za uchem.

— Schodzą się tu na zimę — powiedziała uspokajająco Aia. — To przyjaciele Hara. Czasami spędzają tu jakiś czas, nieraz przynoszą wieści o ludziach i zwierzętach zamieszkujących Osterland. Czasami przysyłają je nasze dzieci, kiedy same nie mogą przybyć z wizytą — ten biały sokół śpiący na krokwi to posłaniec od naszej córki.

— Potrafisz z nimi rozmawiać? — zapytał Morgon. Pokręciła z uśmiechem głową.

— Potrafię jedynie wchodzić w umysł Hara, a i to tylko wtedy, kiedy występuje pod własną postacią. Tak jest lepiej; gdyby nie to, o wiele bardziej bym się o niego martwiła w młodości, kiedy przemierzał swoje królestwo i był gościem we własnym domu.

Harfista, szczupły, śniady mężczyzna o skwaszonym uśmiechu, skończył grać i wstał, żeby przepłukać usta winem. Wilk podszedł do Hara sięgającego po swoją czarkę. Król nalał wina Morgonowi i posłał sługę po jadło.

— Zaofiarowałeś się z pomocą — powiedział. — Gdybyś był kimś innym, nie trzymałbym cię za słowo, ale jesteś księciem Hed, najniewyobrażalniejszej z krain. Chcę cię prosić o pomoc w bardzo trudnej sprawie, ale będzie to pomoc nieoceniona. Znajdź mi Sutha.

— Sutha? Harze, czy to możliwe, żeby on jeszcze żył? Po siedmiuset latach?

— Znałem Sutha, Morgonie. — Głos króla był nadal spokojny, ale pojawiło się w nim coś przywodzącego na myśl zimny wiatr. — Razem przed laty dorastaliśmy. Zżerał nas głód wiedzy i nie było nam obojętne, jak ją zdobywamy, jak siebie nawzajem wykorzystujemy. Staczaliśmy pojedynki na zagadki jeszcze przed założeniem Caithnard, pojedynki, które ciągnęły się latami, bo tyle zajmowało szukanie rozwiązań. Stracił w tamtych szalonych czasach oko; to on, ucząc mnie sztuki zmieniania kształtu, poranił moje dłonie rogami vesty. Kiedy zniknął z całą szkołą czarodziejów, myślałem, że nie żyje. Aż tu pewnego razu, trzy lata temu to było, młoda vesta zmieniła się na moich oczach w chłopca. Kiedy wniknąłem w jego myśli i wspomnienia, ujrzałem tam człowieka, którego uważał za swojego ojca, a ja znałem tę twarz tak samo, jak znam swoje serce. To był Suth. On żyje. Od siedmiuset lat ucieka, ukrywa się. Ukrywa się przed kimś. Kiedy zapytałem go kiedyś, jak stracił oko, roześmiał się tylko i powiedział, że nie ma niczego takiego, na co nie można by spojrzeć. A jednak zobaczył coś, co skłoniło go do ucieczki, i zniknął jak lawina w krainie śniegów. Dobrze się ukrył. Mnie zna. Od trzech lat pod postacią wilka depczę mu po piętach i znajdę go.

Pękały wpojone Morgonowi dogmaty, niczego nie był już pewien.

— Morgola Herun podejrzewa, że Ghisteslwchlohm, założyciel Lungold, również żyje. Ale to tylko przypuszczenie nie poparte żadnym dowodem. Przed czym on ucieka?

— A co każe ci zdążać do góry Erlenstar?

Morgon odstawił czarkę z winem i odgarnął z czoła włosy, odsłaniając gwiazdki odcinające się krwistą czerwienią od bladej skóry.

— To.

Dłonie Hara drgnęły, rozbłysły zdobiące je pierścienie. Aia siedziała w bezruchu, zasłuchana, zamyślona.

— A zatem — odezwał się król — ta wielka zagadka mocy związana jest z Hed. Kiedy po raz pierwszy to sobie uświadomiłeś?

Morgon zastanowił się.

— W Ymris. Znalazłem tam harfę ozdobioną trzema, takimi samymi jak te na moim czole, gwiazdkami, z której nikt prócz mnie nie potrafił wydobyć dźwięku. Poznałem tam też kobietę poślubioną Heureu Ymrisowi, która próbowała mnie za te gwiazdki zabić i która twierdziła, że jest starsza od pierwszej kiedykolwiek zadanej zagadki…

— Jak trafiłeś do Ymris?

— Zdążałem z koroną Aum do Anuin.

— Ymris — zauważył Har — leży w przeciwnym kierunku.

— Z pewnością wiesz, co mi się przytrafiło, Harze. Nawet gdyby wszyscy kupcy z królestwa poszli na dno morza z koroną Aum, ty byś się o tym pewnie dowiedział.

— Wiem, co się stało — odparł niewzruszenie Har. — Ale niewiele mi wiadomo o tobie. Miej cierpliwość do mnie, starego człowieka, i opowiedz wszystko od początku.

I Morgon spełnił tę prośbę. Kiedy kończył opowieść o swoich przypadkach, w sali pozostali już tylko król, Aia, grający cicho i zasłuchany harfista, oraz Hugin, który przysiadł u stóp króla i złożył głowę na jego kolanach. Dopalały się łuczywa, zwierzęta wzdychały przez sen. Morgon w końcu zamilkł. Har wstał i zapatrzył się w ogień. Długo się nie odzywał, zaciskał tylko pięści.

— Suth…

Na dźwięk tego imienia Hugin podniósł na niego wzrok.

— Skąd u ciebie przypuszczenie, że on mógłby coś wiedzieć? — zapytał Morgon. — Morgola uważa, że wiedza o gwiazdkach została usunięta z umysłów czarodziejów.

Har rozprostował palce. Odwrócił się i spojrzał na Morgona, ważąc myśli.

— Mierzi cię zabijanie — powiedział takim tonem, jakby nie słyszał pytania Morgona. — Istnieją inne sposoby obrony. Mógłbym cię nauczyć zaglądania w umysł ludzki, demaskowania iluzji, zamykania drzwi umysłu przed czyjąś penetracją. Jesteś bezbronny jak zwierzę bez zimowej szaty. Mógłbym cię nauczyć jak przechytrzać samą zimę…

Morgon nie spuszczał z niego wzroku. Coś mu świtało, jakieś zarzewie nie do końca jeszcze sformułowanej myśli.

— Nie rozumiem — powiedział, choć zaczynał już rozumieć.

— Ostrzegłem cię — podjął Har — że nie należy obiecywać niczego w ciemno pod moim dachem. Sądzę, że Suth żyje wśród vest za Posępną Górą. Nauczę cię przybierać postać vesty i wmieszasz się między nie podczas zimy. Będziesz miał ciało i instynkty vesty, ale umysł zachowasz własny; Suth może się ukrywać nawet przed samym Najwyższym, ale przed tobą się ujawni.

Morgon poprawił się niespokojnie na ławie.

— Nie mam daru zmieniania kształtów, Harze.

— Skąd wiesz?

— Nie jestem… żaden człowiek z Hed nie urodził się jeszcze z takim darem. — Poprawił się znowu niespokojnie, odnosząc osobliwe wrażenie, że ma cztery rwące się do biegu nogi i głowę obciążoną złotymi rogami, że nie ma rąk, którymi mógłby dotykać, brak mu głosu, którym mógłby przemawiać.

— To coś wspaniałego… — odezwał się nieśmiało Hugin — … być vestą. Har to wie.

Morgonowi stanęła przed oczyma twarz Grima Oaklanda, twarz Eliarda; patrzyli na niego osłupiali, zdezorientowani: „Co potrafisz? A na co ci to?”. Poczuł na sobie spojrzenie Hara i powiedział niepewnie:

— Spróbuję, ponieważ obiecałem ci pomóc. Ale wątpię, że się uda; buntują się przeciwko temu wszystkie moje instynkty.

— Twoje instynkty. — W oczach króla odbił się blask ognia i Morgon wzdrygnął się. Har przypominał mu teraz zwierzę. — Uparty jesteś. Podążasz do Góry Erlenstar położonej tysiące mil dalej, niż zawędrował jakikolwiek książę Hed, masz harfę i imię, a wciąż lgniesz do swojej przeszłości jak pszczoła do miodu. Co wiesz o sobie? Jesteś zdecydowany narazić nas wszystkich na zgubę, wzbraniając się spojrzeć na siebie i nadać imię temu, co zobaczysz?

Morgon zacisnął dłonie na krawędzi stołu.

— W pierwszym rzędzie jestem ziemiowładcą — powiedział, siląc się na spokój — potem Mistrzem Zagadek, a na koniec Naznaczonym Gwiazdkami…

— Nie. Naznaczonym Gwiazdkami jesteś przede wszystkim. Masz tylko to jedno imię, tylko ta przyszłość przed tobą. Dysponujesz darami, z jakimi nie urodził się jeszcze żaden książę Hed; masz oczy, które widzą, umysł, który pracuje. Drzemiące w tobie instynkty kazały ci opuścić Hed, zanim się jeszcze zorientowałeś, dlaczego to czynisz; z Hed do Caithnard, do Aum, do Herun, do Osterlandu, którego król pogardza tymi, którzy uciekają przed prawdą.

— Urodziłem się…

— Urodziłeś się Naznaczonym Gwiazdkami. Mądry człowiek zna swoje imię. Ty nie jesteś głupcem; tak samo jak ja wyczuwasz chaos budzący się pod powierzchnią naszej egzystencji. Nie trzymaj się tak kurczowo swojej przeszłości; ona jest bez znaczenia. Możesz żyć bez ziemiowładztwa, jeśli tak trzeba; nie musisz…

Morgon sam nie wiedział, kiedy zerwał się na równe nogi.

— Nie…

— Masz bardzo zdolnego ziemdziedzica, który został w domu i miast parać się wyjaśnianiem nie rozwiązanych zagadek, uprawia rolę. Twoja kraina poradzi sobie bez ciebie; jeśli jednak będziesz nadal uciekał przed swoim przeznaczeniem, na ciebie spadnie odpowiedzialność za zgubę nas wszystkich.

Har zamilkł. Morgonowi wyrwał się ze ściśniętej krtani chrapliwy szloch. W blasku padającym od ognia twarze Aii i Hugina wyglądały jak wykute z białego kamienia; poruszało się tylko obce, ani ludzkie, ani zwierzęce, oblicze króla. Morgon poderwał dłonie do ust i wyszeptał:

— Jak wyceniasz prawo ziemi? Co mi oferujesz za to, że mu się sprzeniewierzę? Ile mi zapłacisz za wszystko to, co zawsze kochałem?

Jasne, błyszczące, nieruchome spojrzenie wpijało się w jego twarz.

— Pięć zagadek — odezwał się Har. — To sporo dla człowieka, który nie ma niczego. Kim jest Naznaczony Gwiazdkami i co takiego jest mu przeznaczone utracić? Cóż takiego wywoła jedna gwiazdka z ciszy, druga z ciemności, a trzecia ze śmierci? Kto nadejdzie z końcem czasu i co przyniesie? Kto wydobędzie dźwięk z harfy ziemi milczącej od Początku? Kto będzie nosił gwiazdki ognia i lodu do Końca Ery?

Morgon odsunął powoli dłonie od ust. W sali panowała głucha cisza. Czuł łzy cieknące mu po policzkach jak pot.

— Jakiego końca? Wilk-król nie odpowiedział.

— Jakiego końca? — powtórzył.

— Ty jesteś od rozwiązywania zagadek. Suth zadał mi je pewnego dnia jak człowiek, który oddaje przyjacielowi swoje serce na przechowanie. Noszę je nie rozwiązane od czasu jego zniknięcia. — Skąd je znał?

— To wie tylko on.

— A więc jego spytam. — Twarz Morgona była blada, upstrzona wypiekami. Spojrzeniem oczu koloru zwęglonego drewna wwiercał się w Hara, który patrzył teraz na niego z czymś na kształt współczucia. — Znajdę ci rozwiązanie tych zagadek. I podejrzewam, że kiedy to uczynię, będziesz do końca swych dni żałował, że ruszyłem się z Hed.


* * *

Nazajutrz Morgon siedział w okrągłym kamiennym budyneczku na tyłach domostwa Hara i czekał z utęsknieniem, aż rozpalone przez Hugina ognisko ogrzeje trochę lodowatą posadzkę. Był ubrany w lekką, krótką płócienną tunikę, stopy miał bose. W kącie stały dzbany z rozwodnionym winem i kubki. Poza nimi niczego więcej nie dostrzegł, ani jedzenia, ani posłania. Drzwi były zamknięte; izba nie miała okien, tylko otwór w stropie, przez który uchodził dym, topiąc płatki śniegu usiłujące dostać się tą drogą do środka. Har zajmował miejsce po drugiej stronie ogniska, jego twarz falowała w blasku tańczących płomieni. Hugin siedział za nim nieruchomo, ze skrzyżowanymi nogami, i zdawał się w ogóle nie oddychać.

— Wejdę w twój umysł — powiedział Har. — Natknę się tam na rzeczy, które wolisz zachować dla siebie. Nie próbuj stawiać mi oporu. Jeśli chcesz coś przede mną ukryć, wypuść to z siebie jak wodę ze zbiornika, niech te myśli staną się bezkształtne i niewidzialne jak wiatr.

Morgon poczuł lekkie muśnięcie czegoś, co jęło sortować jego myśli. Budziły się wspomnienia oderwanych chwil, dawnych zdarzeń: oto on i Rood uczący się późno w noc, między nimi ogarek świeczki; oto lady Eriel, przemawiająca do niego cicho w mrocznej sali, i jego palce sunące ku ostatniej, najniższej strunie harfy; oto Tristan z ubłoconymi stopami, podlewająca krzewy róż; oto Lyra schylająca się po miecz, który ożywa jej w dłoniach, zmienia kształt. Pozwalał ulegle obcej wiedzy innego umysłu, temu poczuciu obecności nie rozszyfrowanych myśli kogoś innego, pozostawać w swoim umyśle, dopóki nie ujrzał niespodziewanie mężczyzny z włócznią w piersi, którego ciało koloru morza zachowywało płynne, falujące kształty i którego twarz na moment przed upadkiem nabrała wyrazistości. Wtedy drgnął i wymruczał coś pod nosem. Har wpatrywał się w niego poprzez płomienie, nawet mu przy tym nie drgnęła powieka.

— Nie ma niczego takiego, czemu nie można by stawić czoła, niczego, na co nie można by spojrzeć. Jeszcze raz.

Wspomnienia z całego życia przesuwały się Morgonowi przed oczyma duszy powolnym korowodem następujących po sobie scenek. Niektórym z nich Har przypatrywał się dłużej i uważniej. Mijały godziny odmierzane tylko ilością popiołu ze spalającego się drewna. Morgon znosił cierpliwie sondowanie, nauczył się bez wzdragania reagować na wspomnienia odgrzebywane z zakamarków pamięci. Potem, zmęczony nieustającym przeszukiwaniem, uwolnił swe myśli i te stały się bezkształtne jak mgła. Sondujący umysł prześlizgiwał się przez nie na wskroś, nie znajdując żadnego punktu zaczepienia. I nagle stwierdził, że jest na nogach i krąży jak rozdrażnione zwierzę po maleńkiej izdebce, myśląc tylko o doskwierającym mu głodzie, o zimnie przypiekającym bose stopy, o krzyku protestującego ciała, przypominającym płacz dziecka, któremu nie daje się zasnąć. Nie słyszał mówiącego coś Hara, nie widział gapiącego się nań Hugina, nie zauważył otwierających się w głęboką noc drzwi, kiedy Hugin wychodził po nowy zapas drewna na opał.

I naraz poczuł, jak w jego umyśle formuje się coś, czego Har jeszcze nie dotknął: niepokój, rosnąca trwoga, początki przygnębienia tak strasznego, że w każdej chwili mógł w nim utonąć. Spróbował zrobić unik przed sondującym, bezlitosnym umysłem. Przygnębienie nabrzmiewało, kwitło. Walczył z nim zajadle, walczył bez powodzenia z Harem, aż w końcu ujrzał znowu w blasku ognia te nieruchome, zaciekawione oczy i wybrał jedyną drogę ucieczki, jaka mu pozostała — skrył się przed własnymi myślami pod powierzchnią innego umysłu.

Odniósł wrażenie, że wstąpił w inny świat. Zobaczył izbę oczami Hara, zobaczył siebie samego — zdumionego, stojącego w półmroku. Z wahaniem podłączył się do spirali wspomnień, zagrzebanej głęboko w umyśle Hara. Ujrzał młodą kobietę o włosach koloru słońca i wiedział, że to Aia doglądająca moczenia i wyginania kawałków drewna, z których miała powstać mozaika na ściany ich nowego domu. Ujrzał czarodzieja o szaro złotych oczach, z rozwichrzoną grzywą siwych włosów, stojącego boso w śniegu i przeistaczającego się ze śmiechem w smukłego wilka. Ujrzał ukryty świat Osterlandu: lisią norę w ciepłej ziemi pod śniegiem, zarojoną rudymi szczeniętami, gniazdo białej sowy w dziupli wysokiego drzewa, stado wygłodniałych jeleni na jałowych, zimnych rubieżach, prostą kmiecą chatę, ścianę obwieszoną błyszczącymi narzędziami, gromadkę dzieci baraszkujących przed paleniskiem jak szczenięta. Przemierzał śladami Hara jego królestwo, to pod postacią zwierzęcia, to znów ubogiego, trochę pomylonego staruszka, jego chłonny umysł gromadził wiedzę pod sennymi powiekami. Zaczął rozpoznawać miejsca, które odwiedzał Har, i uświadomił sobie, że ten nie ograniczał swoich wędrówek do Osterlandu. Odnalazł we wspomnieniach Hara znajomy budynek; ze wstrząsem, który odrzucił go z powrotem w siebie, rozpoznał próg własnego domu.

— Kiedy… ? — wykrztusił. Głos miał tak chrapliwy, jakby budził się z głębokiego snu.

— Byłem kiedyś na Hed, by spotkać się z Kemem. Zaciekawiła mnie zasłyszana opowieść o nim i o Stworze bez imienia. Zupełnie o tym zapomniałem. Dobrześ się spisał.

Morgon usiadł znowu na kamiennej posadzce. Protesty własnego ciała wydawały mu się teraz jakieś nierealne, bezosobowe, jakby je wnosił jego cień. Ogień w palenisku wygasł, zatlił się na nowo, zatrzepotał, rozgorzał. Kamienna posadzka ogrzała się. Morgon wszedł w umysł Hugina, odkrył tam jego bezdźwięczny język, podzielił się z chłopcem swoim uczuciem głodu, czym wywołał w oczach vesty uśmiech zrozumienia. Potem Har znowu zapuścił sondę w umysł Morgona i zaczął go uczyć, jak przebijać się przez bariery zamkniętego umysłu, jak bronić własnych barier, jak raz po raz atakować i parować ciosy, aż w końcu Morgon, tak zmęczony, że bliski eksplodowania wściekłością, oczyścił swój umysł poza granice prawdopodobieństwa, by spróbować jeszcze raz. Har wycofał się; Morgon czuł, jak pot ścieka mu po twarzy, po plecach; drżał pomimo ciepła panującego w izbie.

— Jak długo… jak długo już to robimy… ? — Gardło wyschło mu na wiór.

— Czymże to jest dla nas obu? Huginie, wina.

Hugin przykląkł z czarką przy Morgonie. Twarz miał ściągniętą, oczy podkrążone, ale mimo to Morgon widział w nich uśmiech. W małej izdebce było gęsto od dymu. Morgon nie potrafił stwierdzić, czy ponad otworem w stropie panuje dzień czy noc. Hugin uchylił na moment drzwi; do środka wdarł się podmuch przenikliwego wiatru, a z nim tuman zmarzniętego śniegu. Na zewnątrz było czarno. Pot zamarzł na ramionach Morgona, który zaczął dygotać, i Hugin zamknął drzwi.

— Jeszcze raz — powiedział cicho Har i niczym kot wślizgnął się w umysł Morgona, ten zaś, oszołomiony, szukał po omacku wspomnień jego dotychczasowych nauk. Płynęły godziny, Morgon szamotał się między obroną własnego umysłu przed sondowaniem Hara a szukaniem dostępu do zamkniętego umysłu Hara. Hugin siedział obok nieruchomy jak cień. Czasami Morgon widział go, jak śpi rozciągnięty na kamiennej posadzce. Czasami, kiedy udawało mu się wyrwać spod władzy Hara i wyczerpany zerkał na chłopca, patrzyły na niego purpurowe oczy i widział poprzez nie sylwetkę vesty. Potem zaczął widzieć vestę tam, gdzie siedział Hugin, i nie wiedział, czy Hugin wkłada tylko ten obraz w jego umysł, czy też naprawdę zmienia postać. Raz spojrzał przez ogień na Hara i zamiast niego zobaczył smukłego, szarego wilka o żółtych, roześmianych ślepiach.

Przetarł poduszkami dłoni oczy, a Har powiedział:

— Jeszcze raz.

— Nie — wyszeptał Morgon, czując, że ciało i umysł wymykają mu się spod kontroli. — Nie.

— Wyjdź więc. — Nie.

Dym spowił go niczym wiatr. Patrzył na siebie z wysoka, jakby ten na wpół oślepiony, zbyt słaby, by się poruszyć, człowiek nie miał z nim nic wspólnego. Obserwujący go z wyczekiwaniem Hugin i Har wydawali mu się to uformowanymi z dymu królem i synem czarodzieja, to wilkiem i vestą. Wilk zaczął się do niego podsuwać, był coraz bliżej i bliżej, okrążał go, ślepia mu płonęły, aż w końcu stanął tuż przed nim. Morgon poczuł, jak otwierają mu się dłonie. Widniał na nich wysypany popiołem wzór.

— Teraz — powiedział wilk.

Ból ściągnął go gwałtownie w siebie. Otworzył oczy, zamrugał powiekami, pod którymi zbierały się słone łzy. Wpatrywały się w niego purpurowe oczy vesty. Kątem oka dostrzegł błysk stali; z zaschniętego gardła wyrwał mu się zdławiony okrzyk. Odwracając się, odskakując przed tym dymem, przed męką własnego zmęczenia, przed ostrzem noża, stoczył się na łeb na szyję w świat za oczami vesty.

Kamienne mury zlały się w linię zimowego widnokręgu. Stał samotnie w bezkresie śniegu i nieba, wsłuchując się w wiatr, wyławiając z niego zapachy. Gdzieś w sobie, poza sobą wyczuwał walkę, galopadę myśli; nie chciał ich, uchylał się przed nimi, wycofywał coraz głębiej w rozkoszną ciszę, którą właśnie odkrył. Porywy wiatru spadały jeden po drugim z błękitnego nieba, niosąc ze sobą odcienie i tony zapachów, którym potrafił teraz nadać nazwy: woda, zając, wilk, sosna, vesta. Słyszał jękliwe zawodzenie wiatru, znał jego siłę, ale te podmuchy nie robiły na nim wrażenia. Chaotyczne, straszne odgłosy, przed którymi uciekł, osłabły, zmieszały się z nieartykułowanym poświstem wichury. Odetchnął głęboko czystym, zimowym powietrzem, odgłosy ścichły jeszcze bardziej. Wiatr przenikał go do szpiku kości, stapiał się z mięśniami serca, płynął żyłami, nasycał ścięgna siłą i sprawnością. Coś nie dawało mu ustać w miejscu, coś rzucało mu wyzwanie; i nagle twarde, niespożyte mięśnie jego ciała sprężyły się do biegu z wiatrem w zawody.

Nie wiedzieć skąd wyrosły wokół niego głazy. Rozejrzał się oszołomiony, szukając drogi ucieczki, czując na sobie spojrzenia jakichś obcych, milczących postaci. Ukąsił go płomień; odskoczył i odwrócił się. Zawadził rogami o głaz. I dopiero teraz, zdjęty paniką, uświadomił sobie, że ma rogi. Powrócił do własnej postaci i roztrzęsiony spojrzał na Hara. Dłonie pulsowały mu bólem, były lepkie od krwi.

Hugin otworzył drzwi. Mdłe światło przedpołudnia padało na śnieg przy progu. Har podniósł się. Jemu też drżały ręce. Nie odzywał się i Morgon, zaznajomiony z umysłem króla jak ze swoim własnym, poczuł, jak panika cofa się, ustępując pola spokojowi. Podszedł niepewnie do drzwi, oparł się o framugę i odetchnął pełną piersią. Krew z opuszczonych bezwładnie rąk broczyła tunikę. Odczuwał dziwny smutek, tak jakby odwrócił się na zawsze plecami do czegoś nienazwanego, co w nim tkwiło. Har położył mu dłoń na ramieniu.

— Odpocznij teraz. Odpoczywaj. Huginie…

— Wiem. Zaopiekuję się nim.

— Opatrz mu dłonie. Zostań przy nim. Odpoczywajcie obaj.

Загрузка...