Bestia najgorsza

1

Karawan bujał się łagodnie, a on leżał w nim jak w kołysce.

Zdezelowany pojazd posuwał się z chrzęstem wzdłuż wiejskiej drogi o asfaltowej nawierzchni – popękanej i wybrzuszonej w miejscach, gdzie pod spodem znajdowały się korzenie. Zdawało mu się, że ta podróż trwa kilka godzin, chociaż nie zdziwiłby się, gdyby mu ktoś powiedział, że są w drodze od kilku dni czy nawet tygodni. W końcu usłyszał pisk niezbyt sprawnych hamulców i poczuł szarpnięcie. Skręcili. Byli teraz na gładkiej szosie – na szosie stanowej – i gwałtownie przyspieszali.

Potarł policzkiem o atłasową metkę wszytą wewnątrz worka. Nie widział jej w ciemności, ale pamiętał, jaki był na niej napis – elegancko wyszyty czarnymi nićmi na żółtym materiale. Wyroby z gumy Trenton, NJ 08606 MADE IN USA

Jego pełny policzek pieścił teraz te litery, a on sam zaczął chciwie wdychać powietrze przez maleńki otwór, który powstał na skutek tego, że zamek błyskawiczny nie domknął się do końca. Nagle opanował go niepokój – pomyślał, że wszystko idzie mu zbyt gładko. Wydało mu się, że spada w dół, że leci prosto do piekła, albo może wpada do studni, w której pozostanie na zawsze, zaklinowany głową w dół.

Na tę myśl poczuł, że ogarnia go dojmujący lęk, lęk przed zamknięciem w ciasnej przestrzeni. Ten lęk wzmagał się i po chwili stał się nie do zniesienia. Wtedy on wyciągnął szyję, długimi, żółto-szarymi jak pazury kota zębami chwycił od wewnątrz suwak i zaczął go z wysiłkiem otwierać. Suwak rozsuwał się powoli. Otwór miał już cal długości, potem dwa cale, a potem zrobił się jeszcze trochę większy i zimne, pachnące spalinami powietrze wypełniło worek. Człowiek wdychał je chciwie. Odetchnąwszy poczuł, że lęk przed zamknięciem nie jest już tak dojmujący. Wiedział, że konwojenci, którzy wywożą zmarłych, nazywają to, w czym on właśnie leży, „worem powypadkowym". Nie przypominał sobie jednak, żeby ci ludzie kiedykolwiek wywozili kogoś, kto zginął w wypadku. Wywożeni przez nich zmarli tracili życie, skacząc ze szczytu schodów na Oddziale E. Albo kończyli ze sobą, podcinając sobie żyły w otłuszczonych przedramionach. Albo umierali z twarzą zanurzoną w misce klozetowej, albo – tak jak ten, co pożegnał się z tym światem dziś po południu – z kawałkiem szmaty zaciśniętym na szyi.

Wypadku natomiast nie przypominał sobie ani jednego.

Obnażył znowu zęby i dalej otwierał nimi suwak. Otwór miał już osiem cali długości, potem dziesięć. Okrągła, ogolona głowa leżącego wyłoniła się z niego. Leżący, ze swoimi grubymi wargami i z grubsza ciosaną twarzą, przypominał niedźwiedzia – niedźwiedzia pozbawionego włosów i niebieskiego, gdyż głowę miał pomalowaną na ten właśnie kolor.

Kiedy mógł już rozejrzeć się naokoło, ogarnęło go uczucie rozczarowania, gdyż zobaczył, że to, czym jedzie, nie jest prawdziwym karawanem, tylko zwykłym samochodem kombi, pomalowanym na dodatek nie na czarno, tylko na brązowo. Tylne okna nie były zasłonięte. Pojazd pędził, a on w ciemności mglistego, jesiennego wieczora dostrzegał za szybami upiorne kształty drzew, drogowskazów, słupów elektrycznych i stodół.

W pięć minut później zaczął znowu zmagać się z suwakiem. Był wściekły, bo ręce miał wciąż uwięzione w worku i nie mógł sobie nimi pomóc.

– Co za cholernie solidna guma – mruczał pod nosem.

Otwór powiększył się o następne cztery cale.

Mężczyzna zmarszczył brwi. Co to za hałas?

Muzyka! Dobiegała z szoferki oddzielonej od tylnej części samochodu czarnym przepierzeniem z płyty pilśniowej. Tak w ogóle to lubił muzykę, ale niektóre melodie działały mu na nerwy. Ta, którą słyszał teraz, jakaś piosenka country, nie wiadomo dlaczego rozdrażniła go bardzo.

Ten cholerny wór – pomyślał – jest za ciasny.

W chwilę później wydało mu się, że nie jest sam. Worek był pełen roztrzaskanych, zmasakrowanych ciał. Ciał tych, co skakali z wysokości, tych, co się utopili i tych, co podcięli sobie żyły.

Pomyślał, że dusze tych zmarłych nienawidzą go, że wiedzą, że on jest oszustem. Te dusze chciały go tu zamknąć żywcem, na zawsze, zamknąć w tym ciasnym, gumowym worku. Poczuł, że – po raz pierwszy tego wieczora – ogarnia go prawdziwa panika. Spróbował się odprężyć, zastosować ćwiczenia oddechowe, których go nauczono, ale było za późno. Oblał go pot, oczy wypełniły mu się łzami. Wystawił głowę przez otwór w worku. Zacisnął pięści i zaczął nimi walić w grubą gumę. Wierzgał nogami. Usiłował nosem rozsunąć suwak. Pchnął go gwałtownie od środka. Suwak rozsunął się nieco i zaciął się.

Michael Hrubek zaczął krzyczeć.

Muzyka ucichła. Rozległy się głosy przerażonych ludzi. Karawan za-kołysał się jak samolot pod uderzeniami bocznego wiatru.

Hrubek spróbował usiąść, po czym opadł na plecy. Ponowił próbę, raz i drugi. Usiłował wyszarpnąć się z worka przez mały otwór. Mięśnie na szyi napięły mu się z wysiłku, oczy wyszły z orbit. Krzyczał i szlochał. Małe drzwiczki w przepierzeniu otworzyły się gwałtownie i w tylną część samochodu zaczęła się wpatrywać para szeroko otwartych oczu. Oszalały ze strachu Hrubek nie widział konwojenta ani nie słyszał jego histerycznych wrzasków.

– Zatrzymaj się! Zatrzymaj się, do cholery! – krzyczał konwojent do kierowcy.

Samochód zarzucił, zgrzytając kołami o kamienie, i zatrzymał się na poboczu. Wokół niego wzbił się tuman kurzu. Dwaj konwojenci w pastelowych zielonych kombinezonach wyskoczyli z szoferki i podbiegli do tylnej części samochodu. Jeden z nich otworzył gwałtownie drzwi. Nad głową Hrubeka zabłysło małe, żółte światełko. Hrubek przestraszył się i zaczął znowu krzyczeć.

– Cholera, on wcale nie jest martwy – powiedział młodszy z konwojentów.

– On żyje! To ucieczka! Zawracaj!

Hrubek znowu krzyczał. Rzucił się konwulsyjnym ruchem w przód. Żyły na niebieskiej czaszce i szyi nabrzmiały mu tak, że wyglądały jak postronki, a wszystkie ścięgna napięły się. W kącikach ust pokazała się piana. Obu konwojentom równocześnie zaświtała nadzieja, że może ich pasażer dostał apopleksji.

– Uspokój się! – krzyknął młodszy.

– Nie rzucaj się tak, bo będzie jeszcze gorzej! – powiedział starszy piskliwym głosem, a potem dodał, raczej bez przekonania: – Złapaliśmy cię, więc się uspokój. Zawieziemy cię z powrotem.

Hrubek wrzasnął przeraźliwie. Jak gdyby pod wpływem tego dźwięku, suwak pękł i metalowe ząbki rozsypały się naokoło jak ziarenka śrutu. Łkając i chwytając powietrze ustami, Hrubek skoczył w przód, przekoziołkował ponad tylną częścią samochodu i wylądował na ziemi za nim. Przykucnął. Był prawie nagi – miał na sobie tylko białe szorty. Nie zwracając uwagi na konwojentów, którzy odskoczyli w tył, oparł głowę o pełen wgłębień po uderzeniach chromowany zderzak samochodu – dokładnie w tym miejscu, na które padał jego własny zniekształcony cień.

– No, dosyć już tego! – warknął młodszy konwojent.

Hrubek nic nie odpowiedział. Potarł tylko policzkiem o zderzak i rozpłakał się. Konwojent podniósł z pobocza gałąź dębu dwa razy dłuższą niż kij baseballowy i zaczął nią groźnie wywijać.

– Nie – powiedział starszy konwojent.

Ale ten młodszy zamachnął się jak zawodnik i walnął Hrubeka w szerokie, nagie plecy. Gałąź odskoczyła prawie bezgłośnie, a Hrubek nie zareagował, jakby w ogóle nie zauważył ciosu. Konwojent ścisnął mocniej swoją broń.

– A to sukinsyn – powiedział.

Jego towarzysz wyrwał mu gałąź z ręki.

– Nie. To nie nasza robota.

Hrubek wyprostował się, oddychając głęboko i stanął twarzą w twarz z konwojentami. Konwojenci cofnęli się. Ale potężnie zbudowany mężczyzna nie ruszył w ich stronę. Był wyczerpany. Przyglądał im się ciekawie przez chwilę, a potem padł na ziemię i potoczył się w trawę rosnącą tuż przy drodze, nie zwracając uwagi na to, że zimna jesienna rosa osiada mu na skórze. Z jego gardła wyrwał się skowyt.

Konwojenci wycofali się do samochodu. Nie zamykając tylnych drzwi, wskoczyli do szoferki, po czym samochód ruszył szybko z miejsca, obsypując Hrubeka gradem kamyków i pyłem. Hrubek, ogłupiały, wcale tego nie zauważył. Leżał nieruchomo na boku, wdychając zimne powietrze pachnące kurzem, ekskrementami, krwią i smarem. Odprowadził wzrokiem karawan, który zniknął w niebieskiej chmurze spalin, i podziękował losowi za to, że konwojenci odjechali, uwożąc ze sobą okropny wór wypełniony niesamowitymi lokatorami.

Po kilku minutach panika, której doświadczył, była dla niego już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem, a wkrótce potem zapomniał o niej prawie zupełnie. Podniósł się z ziemi i stanął wyprostowany. I stał tak, łysy i pomalowany na niebiesko, jak liczący sześć stóp i cztery cale wzrostu druid. Potem zerwał garść trawy i wytarł nią sobie usta i brodę. Rozejrzał się naokoło, chcąc się zorientować w terenie. Droga biegła środkiem głębokiej doliny. Po obu stronach szerokiej wstęgi asfaltu wznosiły się białe jak kości skały. Za nim, na zachodzie, tam skąd przyjechał karawan, krył się w ciemności oddalony o wiele mil szpital. Przed nim, niezbyt blisko, majaczyły światła domów.

Jak zwierzę, które umknęło myśliwym, ostrożnie, nie mając pewności, w którą stronę się udać, Hrubek zrobił koło.

A później, znowu jak zwierzę, które tym razem znalazło trop, zaczął biec, kierując się w stronę świateł na wschodzie. Biegł bardzo szybko, poruszając się z jakimś złowrogim wdziękiem.

2

Niebo nad ich głowami, mające dotychczas kolor spiżu, stało się czarne.

– Co to jest? O, tam.

Kobieta wskazała gwiazdozbiór widoczny ponad olchami, dębami i białymi brzozami rosnącymi na skraju ich posiadłości.

Mężczyzna siedzący obok niej poruszył się i postawił kieliszek na stole.

– Nie jestem pewien.

– To na pewno Kasjopeja.

Kobieta przeniosła wzrok z gwiazd na ogromny park stanowy oddzielony od ich posiadłości ciemnymi jak atrament wodami jeziora.

– Możliwe.

Siedzieli na wyłożonym kamiennymi płytami patio już od godziny, rozgrzewając się winem i rozkoszując niezwykle przyjemnym, ciepłym, listopadowym powietrzem. Ich twarze oświetlała jedna świeczka tkwiąca w niebieskim świeczniku, a wokół unosił się zapach gnijących liści. Najbliższe domy sąsiadów znajdowały się o pół mili stąd, jednak oni mówili prawie szeptem.

– Czy nie masz czasami uczucia – powiedziała powoli kobieta – że mama wciąż gdzieś tu jest?

Mężczyzna roześmiał się.

– Skoro już mowa o duchach, to zawsze myślałem, że one muszą być nagie. Bo nie mogą przecież nosić ubrań.

Kobieta spojrzała w jego stronę. Wśród zapadających ciemności dojrzała tylko siwe włosy i jasnobrązowe spodnie i pomyślała, że on sam przypomina teraz ducha.

– Wiem, że duchy nie istnieją. Nie to miałam na myśli.

Wzięła butelkę najlepszego kalifornijskiego Chardonnay i dolała sobie. Źle oceniła odległość i szyjka butelki zadzwoniła głośno o jej kieliszek. Oboje byli zaskoczeni tym dźwiękiem.

– Czy coś jest nie tak? – zapytał mężczyzna będący mężem kobiety, nie odwracając oczu od gwiazd.

– Nie, wszystko w porządku.

Lisbonne Atcheson z roztargnieniem przeczesała swoje krótkie blond włosy długimi, czerwonymi i pomarszczonymi palcami. Włosy ułożyły się trochę inaczej, ale pozostały tak samo jak przedtem niesforne. Lisbonne przeciągnęła się, wyprężając z rozkoszą swoje giętkie, czterdziestoletnie ciało, i popatrzyła przez chwilę na dwupiętrowy dom w stylu kolonialnym stojący za nimi. Po chwili odezwała się znowu.

– Mówiąc o mamie, chciałam powiedzieć… To trudno wyrazić. Będąc nauczycielką angielskiego, respektowała zasadę mówiącą, że

trzeba dokładać wszelkich starań, szukając odpowiednich słów, bo trudności z wyrażeniem czegoś wcale człowieka nie usprawiedliwiają. W związku z tym po chwili spróbowała jeszcze raz:

– Mnie nie chodzi o ducha, tylko o obecność. „Obecność" – to mam na myśli.

Jakby reagując na to, co powiedziała Lisbonne, świeca w błękitnym świeczniku zamigotała.

– Chyba dobrze to określiłam?

Lis ruchem głowy wskazała płomień i oboje się roześmiali.

– Która godzina?

– Dochodzi dziewiąta.

Lis zwinęła się na leżaku i podciągnęła kolana pod brodę, otulając sobie nogi długą dżinsową spódnicą. Czubki jej brązowych kowbojskich butów wytłaczanych w liście winorośli wystawały spod rąbka. Lis jeszcze raz spojrzała na gwiazdy i pomyślała, że matka jest naprawdę dobrą kandydatką na ducha. Zmarła dopiero osiem miesięcy temu, siedząc w starym bujanym fotelu i patrząc na patio, w którym teraz znajdowała się ona z Owenem. Matka pochyliła się nagle w przód* jakby rozpoznając jakiś punkt orientacyjny w terenie, powiedziała: „Och tak, oczywiście" i bardzo spokojnie umarła.

Tak, matka była dobrą kandydatką na ducha, a ten dom był domem, jaki duchy mogły z powodzeniem nawiedzać. Był duży, zbyt duży nawet dla mającej gromadkę dzieci osiemnastowiecznej rodziny. Jego cedrowe, brunatne, szorstkie ściany popękały ze starości. Futryny i obramowania okien zostały pomalowane na ciemnobrązowo. Dom, będący w czasach wojny o niepodległość gospodą, został podzielony na małe pokoje połączone wąskimi korytarzami. Sufity miał belkowane. Ojciec Lis twierdził, że otwory w ścianach i belkach pochodziły od kul wystrzelonych z muszkietów przez milicję buntowników walczącą z Anglikami i wypierającą ich z kolejnych pokoi.

W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat rodzice wydali setki tysięcy dolarów na urządzenie domu. Jednak jakoś nigdy nie założyli porządnej instalacji elektrycznej, w związku z czym dom oświetlony był lampami z małymi żarówkami. Dziś wieczorem światło tych lamp sączyło się przez niewielkie kwadraciki sfalowanego szkła, które wyglądały jak oczy chorego na żółtaczkę.

Wciąż myśląc o matce, Lis powiedziała:

– Pewnego razu, już pod koniec, matka też czuła taką obecność. Oświadczyła mi wtedy: Rozmawiałam właśnie z ojcem. Mówi, że wkrótce wróci do domu.

Z pewnością było jej trudno przeprowadzić tę rozmowę, bo ojciec wtedy nie żył już od dwóch lat.

– Ona oczywiście wyobraziła sobie tę rozmowę. Ale czuła obecność ojca naprawdę.

A ojciec? Nie, stary LAuberget prawdopodobnie nie był tu obecny duchem. Padł martwy na lotnisku Heathrow, w toalecie, wyszarpując z pojemnika papierowy ręcznik.

– To są zabobony – powiedział Owen.

– W pewnym sensie on rzeczywiście do niej wrócił. Bo ona umarła w parę dni później.

– A jednak to są zabobony.

– Ja mówię o tym, co czuje ktoś, kto znał kogoś, kto odszedł. Owena znudziła już ta rozmowa o duchach zmarłych. Napił się wina

i powiedział żonie, że na środę zaplanował podróż służbową. Zastanawiał się, czy w pralni zdążą mu do tego czasu wyczyścić garnitur.

– Wrócę dopiero w poniedziałek, więc jeżeli…

– Poczekaj. Słyszałeś coś?

Lis odwróciła się szybko i popatrzyła na gęste krzaki bzu przesłaniające im widok na tylne drzwi domu.

– Nie, chyba nie…

Urwał i podniósł w górę palec. Kiwnął głową. Lis nie widziała jego twarzy, ale patrząc na całą sylwetkę, wyczuła, że się nagle spiął.

– O – powiedziała – znowu.


Przypominało to odgłos kroków zbliżających się do domu od strony podjazdu.

– To znowu ten pies? Lis spojrzała na Owena.

– Ten od Buschów? Nie, on jest zamknięty. Widziałem, kiedy poszedłem pobiegać. To pewnie sarna.

Lis westchnęła. Tego lata sarny zjadły jej kwiaty wartości ponad dwustu dolarów, a w zeszłym tygodniu obgryzły i zniszczyły całkowicie młody japoński klon. Lis wstała.

– Przepędzę ją.

– Chcesz, żebym ja to zrobił?

– Nie. Zresztą i tak muszę pójść zadzwonić. Może zrobię też herbatę. Mam ci coś przynieść?

– Nie.

Wzięła pustą butelkę po winie i poszła do domu, od którego dzieliło ją pięćdziesiąt stóp. Szła ścieżką wijącą się pomiędzy przyciętymi w ozdobne kształty kłującymi krzewami bukszpanu i nagimi, czarnymi bzami. Minęła małą sadzawkę, w której rosły lilie. Spojrzawszy w dół, zobaczyła własne odbicie w wodzie – z twarzą oświetloną światłem padającym z okien parteru. Ludzie czasami określali ją jako osobę wyglądającą „bezpretensjonalnie", a ona nigdy tego nie uważała za krytykę. Słowo „bezpretensjonalna" sugerowało prostotę, która według niej była aspektem piękna. Spoglądając teraz w wodę, jeszcze raz poprawiła włosy. Powiał wiatr, jej odbicie zamazało się, a ona poszła dalej.

Nie usłyszała ponownie żadnych tajemniczych odgłosów i odprężyła się. Ridgeton było jednym z najbezpieczniejszych miasteczek w tym stanie. Otaczały je zalesione wzgórza i łąki porośnięte płowozieloną trawą, na których gdzieniegdzie leżały ogromne głazy i po których biegały hodowane tu konie wyścigowe, a także chodziły pasące się owce i krowy. Miasteczko włączono do Unii jeszcze zanim przedstawiciele trzynastu stanów zaczęli myśleć o zjednoczeniu i w ciągu ostatnich trzystu lat robiono w nim wszystko raczej z myślą o wygodzie mieszkańców niż o dynamicznym rozwoju gospodarczym czy wysokim statusie. Można tu było kupić pizzę w kawałkach i mrożony jogurt, można też było wypożyczyć maszyny rolnicze i taśmy wideo, ale w gruncie rzeczy Ridgeton było małą mieściną, w której mężczyźni żyli przywiązani do ziemi – budowali na ziemi, sprzedawali ziemię i brali pożyczki pod jej zastaw, a kobiety zajmowały się dziećmi i gotowaniem.

Ridgeton było miasteczkiem, w którym rzadko miały miejsce tragedie, a zbrodnia z premedytacją nie zdarzyła się nigdy.

Dlatego, przekonawszy się, że drzwi kuchenne z turkusowymi szybkami są szeroko otwarte, Lis była nie tyle zaniepokojona, co zirytowana. Przystanęła, a jej ręka trzymająca butelkę po winie znieruchomiała. Bursztynowe światło kładło się jasnym trapezem na trawniku u jej stóp.

Lis obeszła krzaki bzu i spojrzała na podjazd. Nie było tam żadnych samochodów.

To wiatr, pomyślała.

Weszła do środka, odstawiła butelkę i rozejrzała się po dolnej części domu. Nie było tu ani śladu spasionych szopów czy wścibskich skunksów. Przez chwilę Lis stała bez ruchu, nasłuchując. Nie usłyszawszy niczego, postawiła czajnik na kuchni, przykucnęła i zaczęła grzebać w szafce, w której trzymała herbatę i kawę. W chwili gdy położyła rękę na puszce z herbatą z dzikiej róży, padł na nią cień. Wstała, chwytając gwałtownie powietrze ustami, i uświadomiła sobie nagle, że ma przed sobą parę patrzących uważnie orzechowych oczu.

Kobieta miała jakieś trzydzieści pięć lat. Trzymała przewieszony przez rękę czarny żakiet i ubrana była w luźną, białą, atłasową bluzkę, krótką, błyszczącą spódniczkę i sznurowane trzewiki na niewysokich obcasach. Na ramieniu miała plecak.

Lis przełknęła i zdała sobie sprawę, że drży jej ręka. Obie kobiety przez chwilę patrzyły na siebie bez słowa. Lis pierwsza pochyliła się do przodu i objęła młodszą od siebie kobietę.

– Portia – powiedziała.

Kobieta zdjęła plecak i położyła go na krześle.

– Cześć, Lis.

Nastąpiła chwila ciężkiej ciszy. Wreszcie Lis powiedziała:

– Nie spodziewałam się… To znaczy myślałam, że zadzwonisz ze stacji. Doszliśmy już do wniosku, że nie przyjedziesz. Dzwoniłam do ciebie i odpowiedziała mi automatyczna sekretarka. Jak to miło znowu cię widzieć.

Usłyszawszy ten potok własnych nerwowych słów, zamilkła.

– Złapałam okazję. Nie chciałam wam robić kłopotu.

– To nie byłby żaden kłopot.

– A gdzie byliście? Szukałam was na górze.

Lis przez chwilę w milczeniu przyglądała się twarzy młodej kobiety i jej jasnym włosom mającym taki sam odcień jak jej własne, odgarniętym z czoła i przytrzymywanym przez czarną opaskę. Portia zmarszczyła brwi i powtórzyła pytanie.

– Siedzimy nad jeziorem. Ta noc jest dziwna, prawda? Babie lato. W listopadzie. Jadłaś coś?

– Nie, niczego nie jadłam. Od lunchu o trzeciej. Lee został na noc i potem zaspaliśmy.

– Chodź na patio. Owen tam siedzi. Napijesz się wina…

– Nie, naprawdę. Niczego nie chcę.

Poszły ścieżką. Znów zapanowała między nimi ciężka cisza. Po chwili Lis zapytała, jak Portii jechało się pociągiem.

– Powoli. Ale w końcu dojechałam.

– Kto cię podwiózł?

– Jakiś facet. Wydaje mi się, że chodziłam do liceum z jego synem. Mówił cały czas o Bobbiem. Tak jakbym wiedziała, co to za Bobbie.

– Bobbie Kelso. Jest w twoim wieku. Jego ojciec to taki wysoki, łysy facet, tak?

– Chyba tak – odpowiedziała z roztargnieniem Portia, patrząc w stronę jeziora.

Lis obserwowała ją.

– Dawno tu nie byłaś – powiedziała.

Portia parsknęła w taki sposób, że Lis nie wiedziała – śmieje się czy kicha. Resztę drogi przebyły w milczeniu.

– Witaj – zawołał Owen, wstając. Pocałował szwagierkę w policzek.

– Już myśleliśmy, że nie przyjedziesz.

– Zbierałam się w takim pośpiechu, że nie zadzwoniłam. Przepraszam.

– Nie szkodzi. My tu na wsi jesteśmy elastyczni. Napij się wina.

– Podwiózł ją Irv Kelso – objaśniła Lis, a potem wskazała leżak. – Usiądź, a ja otworzę następną butelkę. Mamy duże zaległości.

Ale Portia nie usiadła.

– Nie, dziękuję – powiedziała. – Jest jeszcze wcześnie, prawda? Więc zabierzmy się za brudną robotę i miejmy to z głowy.

Zapadła cisza. Lis spojrzała na męża, potem na siostrę, a potem znowu na męża.

– No to…

Portia upierała się przy swoim:

– Chyba że to ma być kłótnia. Owen pokręcił głową.

– No nie, skąd.

Lis zawahała się. – Nie chcesz posiedzieć przez chwilę? Przecież jutro mamy cały dzień.

– Nie, zróbmy to teraz. – Portia roześmiała się. – Jak w tej reklamie.

Owen odwrócił się w jej stronę. Jego twarz była ukryta w cieniu i Lis nie widziała, jaką ma minę.

– Jeżeli chcesz… Wszystko jest w gabinecie.

Poszedł przodem, a za nim Portia, która odchodząc, spojrzała jeszcze na starszą siostrę.

Lis została sama na patio. Zdmuchnęła świecę, wzięła ją w rękę i poszła do domu. Na trawie przed nią błyszczała rosa, a nad jej głową Kasjo-peja stała się słabo widoczna, a potem zniknęła za chmurami.


Mężczyzna w średnim wieku szedł wzdłuż posypanego piaskiem podjazdu, mijając kręgi światła padającego ze staroświeckich lamp przymocowanych do chropowatej granitowej ściany. Gdzieś z góry dobiegał lament kobiety znanej mu jako Pacjentka 223-81, kobiety, która opłakiwała jakąś tylko sobie znaną stratę.

Mężczyzna zatrzymał się przed zamkniętymi drewnianymi drzwiami. Do przymocowanego do drzwi srebrzystego plastikowego pudełka – zupełnie nie pasującego do średniowiecznego otoczenia – wsunął plastikową kartę i drzwi się otworzyły. W środku znajdowało się ze sześć osób płci obojga w białych kurtkach albo niebieskich kombinezonach. Kiedy mężczyzna wszedł, wszyscy spojrzeli na niego. A potem, zmieszani, odwrócili wzrok.

Młody lekarz – brunet z grubymi wargami, ubrany w białą kurtkę – zbliżył się szybko i szepnął:

– Jest gorzej, niż myśleliśmy.

– Gorzej? – spytał doktor Ronald Adler obojętnym tonem, patrząc na wózek. – Ja się spodziewałem, że będzie źle.

Odgarnął z oczu siwiejące włosy, a potem, dotykając długim palcem mięsistego policzka, popatrzył na ciało leżące na wózku. Nieboszczyk był potężny, łysy i miał stary, zatarty już trochę tatuaż na prawym bicepsie. Na jego szyi widniała czerwona pręga, a jego twarz była bardzo blada.

Adler kiwnął ręką na młodego lekarza.

– Chodźmy do mojego gabinetu. Dlaczego wszyscy ci ludzie tutaj się tłoczą? Proszę ich odprawić. I do mnie. Natychmiast.

Obaj mężczyźni przeszli przez wąskie drzwi i oddalili się słabo oświetlonym korytarzem. Towarzyszył im tylko odgłos własnych kroków i ciche zawodzenie, które mogło być lamentem Pacjentki 223-81 albo wiatru wiejącego przez szpary i hulającego w zakamarkach tego zbudowanego sto lat temu budynku.

Ściany gabinetu Adlera zrobione były z tego samego czerwonego granitu co ściany całego szpitala. Ale Adler był dyrektorem, więc obłożono je drewnianą boazerią. Ponieważ jednak szpital był szpitalem stanowym, użyto w tym celu nie prawdziwego drewna, lecz podróbki, która zdążyła już się porządnie wypaczyć. A sam gabinet wyglądał jak biuro podrzędnego prawnika.

Adler zapalił światło i rzucił płaszcz na kanapę. Dzisiejsze wezwanie do szpitala zastało go między nogami żony. Odłożywszy słuchawkę telefonu, wyskoczył z łóżka i pospiesznie się ubrał. Teraz zauważył, że zapomniał paska i że spodnie mu trochę opadają. Wprawiło go to w zakłopotanie. Usiadł szybko przy biurku i spojrzał na telefon, jakby zaniepokojony tym, że nie słyszy jego dzwonienia.

– No dobrze, doktorze – zwrócił się do młodego lekarza, który był jego asystentem – niech pan mówi. Niech pan siada i mówi.

– Nie znam zbyt wielu szczegółów. On jest zbudowany tak jak Calla-ghan. – Peter Grimes wskazał głową w stronę tej części szpitala, w której zostało ciało. – Wydaje mi się, że…


– A kto to jest? – przerwał mu Adler.

– Ten, co uciekł? Michael Hrubek. Numer 458-94.

– Proszę mówić dalej.

Adler bębnił palcami o biurko, a Grimes położył przed nim zniszczoną białą teczkę z dokumentacją.

– Zdaje się, że Hrubek…

– To ten duży? Nie myślałem, że on rozrabia.

– On nigdy nie sprawiał żadnych kłopotów. Dopiero dzisiaj… Grimes poruszył wargami tak jak ryba przełykająca wodę i obnażył

drobne, równe zęby. Adler uznał, że to odrażające, i pochylił się nad papierami. Młody lekarz mówił dalej:

– Ogolił sobie głowę, żeby wyglądać tak jak Callaghan. Ukradł brzytwę, żeby to zrobić. A później pomalował sobie twarz na niebiesko. Rozwalił długopis i zmieszał tusz…

Adler popatrzył na Grimesa tak, że ten nie wiedział, czy zwierzchnik jest zły czy zdezorientowany. Grimes powiedział szybko:

– Potem wszedł do zamrażarki i siedział tam przez godzinę. Ktoś inny na jego miejscu na pewno by umarł. Tuż przed przyjściem ludzi od ko-ronera, którzy mieli zabrać ciało, Hrubek ukrył je, a sam wszedł do worka. Sanitariusze zajrzeli do środka, zobaczyli zimne, sine ciało i…

Dyrektor zaśmiał się śmiechem przypominającym szczekanie. Ku własnemu zdumieniu poczuł, że na jego cienkich, rozciągniętych w uśmiechu wargach błąka się jeszcze zapach żony. Przestał się śmiać.

– Sine? To nie do wiary. Sine?

Callaghan, wyjaśnił Grimes, stracił życie wskutek uduszenia. – Kiedy go znaleźli dziś po południu, był siny.

– Ale później już nie był. Przestał być siny, kiedy odcięli prześcieradło. Czy tym idiotom sanitariuszom nie przyszło to do głowy?

– No… – powiedział Grimes i nie dodał nic więcej, bo nie miał pojęcia, co odpowiedzieć.

– Czy zrobił krzywdę konwojentom? – zapytał Adler.

W pewnym momencie będzie musiał policzyć, ile osób może się domagać w sądzie zadośćuczynienia w związku z dzisiejszą ucieczką.

– Nie. Mówili, że go gonili, ale on zniknął.

– Gonili go. Akurat.

Adler westchnął ironicznie i wrócił do papierów. Dał Grimesowi znak, żeby milczał, i zaczął czytać:

Rozpoznanie według klasyfikacji DSM-III: Schizofrenia paranoidal-na… Monosymptomatyczna… urojenia. Twierdzi, że przebywał w siedemnastu szpitalach i uciekł z siedmiu z nich. Nie potwierdzone.

Adler spojrzał na swego asystenta.

– Uciekł z siedmiu szpitali?

Zanim młody człowiek zdążył odpowiedzieć na to pytanie, na które tak naprawdę odpowiedzi nie było, dyrektor znowu pogrążył się w papierach.

…hospitalizowany na czas nieokreślony zgodnie z Paragrafem 403 Ustawy o Zdrowiu Psychicznym… Omamy (słuchowe, wzrokowych brak)… cierpi na poważne ataki lęku, podczas których może stać się zdolny do przemocy. Pacjent charakteryzuje się przeciętnym Iponadprzeciętnym poziomem inteligencji… Ma trudności tylko z przetwarzaniem najbardziej abstrakcyjnych myśli… Jest przekonany, że jest prześladowany i szpiegowany, a także że inni go nienawidzą i plotkują o nim… Zemsta i odgrywanie się, często pojawiające się w kontekście biblijnym lub historycznym, wydają się być integralnie związane z jego urojeniami… Wrogie nastawienie do kobiet…

Następnie Adler przeczytał sprawozdanie stażysty dotyczące wzrostu, wagi, siły, ogólnego stanu zdrowia i wojowniczości Hrubeka. Jego twarz pozostała niewzruszona, chociaż serce zaczęło mu bić mocniej, kiedy pomyślał z podziwem klinicysty: Ten skurwysyn jest zdolny zabijać. Boże miłosierny!

– Obecnie otrzymuje doustnie chloropromazynę – 3200 miligramów dziennie, w trzech dawkach. Czy to prawda?

– Tak. Obawiam się, że tak. Trzy gramy thorazyny.

– O cholera – szepnął Adler.

– A na dodatek…

Asystent pochylił się nad biurkiem, opierając się kciukami o stertę książek tak mocno, że palce mu poczerwieniały.

– Tak? No, niech się już dowiem wszystkiego!

– On nie brał leków. Chował za policzkiem. Adler poczuł, że robi mu się gorąco.

– Niemożliwe – szepnął.

– Był taki film…

– Film?

Grimes strzelił palcami.

– Taki film przygodowy. Jego bohater udawał, że bierze jakieś lekarstwo czy coś takiego…

– Oglądali go w świetlicy? To ma pan na myśli?

– To był film przygodowy. Ten facet tak naprawdę nie brał tego lekarstwa. Tych pigułek. Udawał, że bierze, ukrywał za policzkiem i potem wypluwał. To był chyba Harrison Ford. I potem przez kilka dni wielu pacjentów go naśladowało. Myślę, że nikt nie podejrzewał, że Hrubek jest taki bystry, więc nikt też go specjalnie nie obserwował. Zresztą może ten aktor to był Nick Nolte.

Adler odetchnął powoli.

– Jak długo on nie brał tych leków?

– Cztery dni. No, może pięć.

Adler przypomniał sobie stosowne informacje z psychofarmacji. Zachowania psychotyczne schizofreników ustają pod wpływem leków prze-ciwpsychotycznych. Thorazyna, inaczej niż narkotyki, nie powoduje uzależnienia. Ale przerwanie kuracji musiało u Hrubeka wywołać mdłości, zawroty głowy, poty i znaczną nerwowość, co z kolei musiało się przyczynić do wzmożenia ataków lęku.

A lęk powoduje, że schizofrenik staje się niebezpieczny.

Pacjenci tacy jak Hrubek, przerwawszy przyjmowanie thorazyny, często wpadają w pobudzenie psychotyczne. A czasami mordują.

Niekiedy słyszą głosy, które ich chwalą za to, że zrobili tak wspaniały użytek z noża czy kija baseballowego, i które każą im powtórzyć swój wyczyn.

Hrubek, zauważył Adler, prawdopodobnie cierpi też na bezsenność. A to oznacza, że może nie zmrużyć oka przez dwie czy trzy doby. Stwarzało to doskonałą okazję do zbrodniczych działań.

Zawodzenie wzmogło się, było dobrze słyszalne w ciemnawym gabinecie. Adler położył sobie dłonie na policzkach. Znowu poczuł zapach żony. I znowu zapragnął cofnąć czas o godzinę. Pomyślał też, że chciałby nigdy nie słyszeć o Michaelu Hrubeku.

– W jaki sposób wykryło się, że nie brał leków?

– Jeden z sanitariuszy – wyjaśnił Grimes, poruszając wargami jak ryba – znalazł pigułki pod materacem Hrubeka.

– Który to był sanitariusz?

– Stu Lowe.

– Kto jeszcze o tym wie? O tym, że on chował pigułki za policzkiem.

– Ja, pan. Siostra oddziałowa. Lowe jej powiedział.

– No, to wspaniale. A teraz niech pan posłucha. Niech pan powie Stuartowi Lowe, że ma trzymać język za zębami. Ma nie pisnąć słowa. Aha, zaraz – Adlerowi przyszła do głowy jakaś niepokojąca myśl. – Kostnica jest na Oddziale C. Jak, do cholery, Hrubek się tam dostał?

– Nie wiem.

– No, to niech się pan dowie.

– To wszystko działo się tak szybko, naprawdę bardzo szybko – wybuchnął zdenerwowany asystent. – Nie mamy połowy potrzebnych informacji. Zaglądam w papiery, dzwonię do ludzi…

– Niech pan do nikogo nie dzwoni.

– Słucham?

– Niech pan nie dzwoni do nikogo. Chyba że dam na to pozwolenie.

– No, ale Zarząd…

– O Boże, człowieku, zwłaszcza do nikogo z Zarządu.

– Jeszcze tego nie zrobiłem – powiedział pospiesznie Grimes, zastanawiając się równocześnie, gdzie się podziała jego odwaga.

– A policja? Chyba pan jej jeszcze nie zawiadomił?

– Nie, nie. Oczywiście, że nie.

Miał dzwonić na policję w chwili, gdy Adler pojawił się w szpitalu. Teraz, przerażony, zauważył, że drżą mu palce. Zastanawiał się, czy za chwilę nie zawiedzie go nerw błędny, powodując omdlenie. Albo czy się nie zsiu-sia na podłogę w gabinecie.

– No dobrze, zastanówmy się – myślał głośno Adler. – On na pewno krąży gdzieś w pobliżu… Gdzie to było?

– W Stinson.

Adler powtórzył cicho nazwę miejscowości, a potem przycisnął papiery końcami palców, jakby chcąc zapobiec ich uniesieniu się w ciemną stra-tosferę swego wiktoriańskiego gabinetu. Humor trochę mu się poprawił.

– Którzy sanitariusze przenieśli ciało z kostnicy do karawanu?

– Lowe i chyba Frank Jessup.

– Niech ich pan do mnie przyśle.

Zapominając o opadających spodniach, Adler wstał i podszedł do brudnego okna, które po raz ostatni myto przed pół rokiem.

– Ta historia ma się nie wydać. Odpowiada pan za to – powiedział surowo.

– Tak, panie doktorze – zgodził się odruchowo Grimes.

– I niech się pan dowie, jak on się wydostał z Oddziału E.

– Oczywiście.

– Jeżeli ktoś… Niech pan powie personelowi: ten, kto piśnie słowo dziennikarzom, wyleci z roboty. Żadnych rozmów z policjantami, żadnych rozmów z dziennikarzami. Jeżeli się tu zjawią, proszę ich przysłać do mnie. Ciężki mamy orzech do zgryzienia. Zgodzi się pan, prawda? A teraz niech tu przyjdą ci sanitariusze.

Ronnie, czujesz się lepiej?

– Czuję się świetnie – warknął młody, solidnie zbudowany człowiek. – No i co z tego? Co pan ma zamiar zrobić? Co? Ale tak szczerze.

Doktor Richard Kohler wyczuł, jak sprężyny łóżka uginają się pod ciężarem Ronniego, kiedy ten wycofuje się w drugi jego koniec jak ktoś napastowany. Rozbiegane oczy Ronniego przesuwały się z góry na dół i z powrotem – Ronnie przyglądał się badawczo człowiekowi, który od sześciu miesięcy był jego ojcem, bratem, przyjacielem, nauczycielem i lekarzem. Uważnie patrzył na kędzierzawe, rzednące włosy Kohlera, na jego kościstą twarz, wąskie ramiona i szczupłe biodra. Wyglądał tak, jakby uczył się rysów lekarza na pamięć, po to, żeby móc go dobrze opisać, składając na niego meldunek w policji.

– Czy źle się czujesz, Ronnie?

– Nie mogę, panie doktorze, nie mogę. Za bardzo się boję – powiedział Ronnie płaczliwym głosem niesłusznie oskarżonego dziecka, a potem nagle zmienił ton i stwierdził rzeczowo: – Chodzi przede wszystkim o otwieracz do konserw.

– Czy to przez tę pracę w kuchni?

– Nie, nie, nie – zajęczał Ronnie. – To otwieracz. Miałem już tego dosyć. Nie wiem, dlaczego pan tego nie rozumie.

Kohler ziewnął potężnie. Odczuwał dotkliwą potrzebę snu. Nie spał od trzeciej nad ranem, a tutaj, na oddziale przejściowym, przebywał od dziewiątej. Pomógł pacjentom przygotować śniadanie i pozmywać po nim. O dziesiątej zawiózł do pracy czterech z nich, zatrudnionych na pół etatu. Porozmawiał z pracodawcami na ich temat, występując przy tym jako mediator w sporach i orędując za pacjentami.

Resztę dnia spędził z pozostałymi pięcioma pacjentami, którzy albo nie byli zatrudnieni, albo mieli wolne, bo była niedziela. Byli to młodzi ludzie – kobiety i mężczyźni. Kohler odbył z nimi indywidualne sesje psychoterapeutyczne, a potem powrócili oni do codziennych zajęć gospodarskich. Podzielili się na grupy zadaniowe, żeby zrobić to, co dla zdrowych byłoby absurdalnie łatwe: obrać kartofle, umyć sałatę, umyć okna i toalety, posegregować śmieci i czytać na głos. Niektórzy wykonywali swoje zadania ze spuszczonymi głowami, zmarszczonymi brwiami i widoczną determinacją. Inni zagryzali wargi albo skubali sobie brwi, albo płakali, albo zbliżali się z wysiłku do stanu hiperwentylacji. W końcu prace zostały wykonane.

I wtedy, bezpośrednio przed kolacją, nastąpiła katastrofa.

Ronnie dostał ataku. Pacjent stojący obok niego otworzył puszkę tuńczyka otwieraczem elektrycznym. Ronnie z krzykiem uciekł z kuchni, co spowodowało, że – na zasadzie reakcji łańcuchowej – kilkoro innych pacjentów wpadło w histerię. Kohler w końcu przywrócił porządek, po czym wszyscy, wraz z nim, zasiedli do kolacji. Kolacja została zjedzona, a naczynia pozmywane. Następnie posprzątano, pograno w różne gry, pooglądano telewizję (tego wieczora większość chciała obejrzeć Zdrówko, a mniejszość optująca za M*A*S*H*, aczkolwiek niechętnie, musiała się na to zgodzić). A potem wzięto leki, popijając sokiem, albo przełknięto thorazynę w postaci płynu o smaku pomarańczowym i nadszedł czas snu.

Kohler znalazł Ronniego w kącie w pokoju, w którym Ronnie się schował.

– Co chciałbyś zrobić w sprawie tego hałasu? – zapytał go.

– Me wiem.

Pacjent mówił stłumionym głosem i poruszał językiem, chcąc zwalczyć polekową suchość w ustach spowodowaną proketazyną.

Procesy adaptacyjne powodują stres – pomyślał Kohler – a stres jest rzeczą, z którą schizofrenikom najtrudniej sobie poradzić, tymczasem tutaj, na oddziale przejściowym, Ronnie musiał adaptować się do wielu rzeczy. Musiał podejmować decyzje. Musiał brać pod uwagę upodobania innych, przebywających wraz z nim na oddziale, a także uwzględniać to, że ci inni czegoś nie lubią. Stracił poczucie bezpieczeństwa, które miał w szpitalu. Każdego dnia stawał w obliczu tych problemów i zmartwiony Kohler widział, że sobie nie radzi.

Na zewnątrz, za oknem, ledwie widoczny w ciemności, znajdował się trawnik, który pacjenci przez całe lato pieczołowicie kosili, a teraz pedantycznie uprzątali – usuwali z niego każdy liść, który popełnił ten błąd, że na niego spadł. Kohler spojrzał w okno i zobaczył w nim odbicie swojej wy-mizerowanej twarzy – z ogromnymi oczodołami i zbyt wąskiej u dołu. Po raz tysięczny w tym roku pomyślał, że powinien zapuścić brodę, żeby jego twarz wyglądała na mniej wychudzoną.

– Jutro – powiedział do zmaltretowanego pacjenta – jutro coś z tym zrobimy.

– Jutro? A to wspaniale! Do jutra ja mogę umrzeć. I pan też, doktorku. Niech pan o tym nie zapomina – warknął pacjent, szydząc z człowieka, któremu zawdzięczał nie tylko jako taki spokój ducha, ale również życie.

Jeszcze przed podjęciem decyzji, że będzie studiował medycynę, Kohler nauczył się, że tego, co mówią lub robią schizofrenicy, nie trzeba brać osobiście i że na schizofreników nie należy się obrażać. Słowa Ronniego zdenerwowały go, ale tylko dlatego, że świadczyły o pogorszeniu się stanu zdrowia pacjenta.

Ronnie był jednym z klinicznych błędów Kohlera. Zakwalifikowany wbrew woli na leczenie w Szpitalu Stanowym w Marsden, reagował dobrze na zastosowaną tam kurację. Po wielu próbach znaleziono dla niego odpowiedni lek i dawkę, a potem Kohler zaczął go też poddawać psychoterapii. Ronnie radził sobie doskonale. Kiedy jedna z pacjentek oddziału przejściowego przeniosła się do własnego mieszkania, Kohler umieścił go na oddziale. Ale stresy związane z życiem w zbiorowości natychmiast spowodowały ujawnienie się najgorszych stron choroby Ronniego. Pogorszyło mu się: był w złym humorze, przybrał postawę obronną i miał objawy pa-ranoidalne.

– Nie wierzę panu – warknął teraz. – Dobrze widzę, co tu się dzieje, i nie podoba mi się to wcale. I dziś w nocy będzie burza. Burza elektryczna, elektryczny otwieracz. Rozumie pan? Pan mi mówi, że potrafię się otworzyć, że potrafię zrobić to czy tamto. A to jest cholerna bzdura!

Uruchamiając swoją doskonałą pamięć, Kohler zakonotował sobie, w jaki sposób Ronnie mówi, jak używa słów „elektryczny", „otwieracz" i „otworzyć się" oraz co spowodowało u niego atak lęku. Dziś wieczorem było za późno na wykorzystanie tych obserwacji. Kohler postanowił więc przejrzeć papiery młodego człowieka na drugi dzień rano. Zrobi to w swoim gabinecie w szpitalu i zanotuje swoje obserwacje. Teraz natomiast przeciągnął się i usłyszał, jak trzeszczą mu kości.

– Czy chciałbyś wrócić do szpitala, Ronnie? – zapytał, chociaż sam podjął już w tej sprawie decyzję.

– Właśnie o to mi chodzi. Tam nie ma takiego hałasu.

– Rzeczywiście, tam jest ciszej.

– Chyba chcę tam wrócić, panie doktorze. Muszę tam wrócić – powiedział Ronnie tonem kogoś, kto przegrywa spór. – Jest po temu tyle powodów, że trudno je wyliczyć.

– No dobrze. Wrócisz. We wtorek. A teraz pośpij.

Ronnie, wciąż ubrany, skulił się, leżąc na boku. Kohler nalegał, żeby włożył piżamę i przykrył się porządnie. Ronnie wykonał polecenie bez komentarzy. Kazał Kohlerowi zostawić zapalone światło i nie powiedział „dobranoc", kiedy lekarz wychodził z pokoju.

Kohler przeszedł po oddziale, powiedział „dobranoc" tym pacjentom, którzy jeszcze nie spali, i zamienił kilka słów z siedzącym w świetlicy i oglądającym telewizję sanitariuszem na nocnym dyżurze.

Przez otwarte okno powiał wiatr i Kohler, przywabiony przez ten powiew, wyszedł na zewnątrz. Jak na listopad, ta noc była dziwnie ciepła. Kohlerowi przypomniało się, jak pewnego jesiennego wieczora szedł po płycie lotniska od schodków samolotu. Był wtedy na ostatnim roku studiów medycznych. Tego roku podróż z lotniska La Guardia na lotnisko Ra-leigh-Durham była dla niego jak podróż kolejką podmiejską, gdyż przelatał dziesiątki tysięcy mil między dwoma miastami. Tego wieczora wrócił z Nowego Jorku, z wakacji z okazji Święta Dziękczynienia. Spędził większą część tych wakacji w Szpitalu Psychiatrycznym na Manhattanie, a następnie cały dzień w gabinecie swojego ojca, który przekonywał go – na przemian spokojnie i natarczywie – że powinien zostać internistą. Posunął się nawet do tego, że zagroził mu zaprzestaniem finansowania jego studiów.

Następnego dnia młody Richard Kohler podziękował ojcu za gościnność, wsiadł do samolotu, wrócił na uczelnię, a w poniedziałek zgłosił się do kwestury i złożył podanie o stypendium, które miało pozwolić mu na kontynuowanie studiów na psychiatrii.

Kohler jeszcze raz ziewnął, wyobrażając sobie własne mieszkanie znajdujące się o pół godziny drogi stąd. Szpital położony w wiejskiej okolicy, w której można było sobie pozwolić na bardzo duży dom z ogromnym ogrodem. Ale Kohler wolał z tego zrezygnować. Dla własnej wygody. Nie chciał kosić trawy, zajmować się ogrodem ani malowaniem. Chciał mieć miejsce, do którego mógłby uciec, nieduże mieszkanie, w którym byłoby wszystko, co trzeba. I miał takie mieszkanie. Były w nim dwie sypialnie, dwie łazienki i taras. Nie brakowało też pewnych luksusów. Łazienki były doskonale wyposażone, w pokojach znajdowało się kilka płócien Hock-neya i innych dość znanych malarzy. Kuchnię natomiast pośredniczka określiła jako „zaprojektowaną". (Ale czy wszystkie kuchnie nie są przez kogoś zaprojektowane? – zapytał ją Kohler i z satysfakcją słuchał jej przymilnego śmiechu). To mieszkanie, znajdujące się na szczycie wzgórza, z którego w dzień rozciągał się widok na szachownicę pól i lasów, a w nocy na migotliwe światła Boyleston, było dla Kohlera – całkiem dosłownie – wyspą zdrowia psychicznego w świecie szaleństwa.

Jednakże dziś wieczorem Kohler wrócił na oddział przejściowy, pokonał skrzypiące schody i wszedł do pokoju, który miał dziesięć stóp szerokości i dwanaście długości, i był wyposażony tylko w łóżko, komodę i lustro przytwierdzone do ściany.

Kohler zdjął marynarkę, rozluźnił krawat i położył się na łóżku, zrzucając buty. Spojrzał przez okno i zobaczył świecące mdłym światłem gwiazdy, a potem zauważył na zachodzie chmury zasnuwające połowę nieba. Burza. Słyszał, że ma być gwałtowna. Sam lubił deszcz, ale martwił się o pacjentów – miał nadzieje, że nie będzie zbyt wielu piorunów, które przerażą niejednego z nich. Ta troska uleciała jednak w momencie, gdy zamknął oczy. Sen był jedyną rzeczą, o jakiej potrafił teraz myśleć. Czuł jego smak. Ze zmęczenia bolały go nogi. Ziewnął tak, że oczy zaszły mu łzami. Nie upłynęło pół minuty, a on już spał.

3

Każda złożyła z tuzin podpisów i obie stały się milionerkami.

Przed nimi na biurku leżało mnóstwo dokumentów pokrytych pismem z zakrętasami. W dokumentach tych roiło się od słów i zwrotów w rodzą-


ju niniejszym i zważywszy, że. Były to dobrowolne pisemne oświadczenia złożone pod przysięgą, pokwitowania, zwolnienia od zobowiązań, upoważnienia. Owen, z miną poważną, jak na prawnika przystało, powtarzał z chwilą podpisania każdego dokumentu „formalności dopełniono", po czym przystawiał swoją pieczęć, składał podpis i zaznaczał kolejną pozycję na liście dokumentów do podpisania. Portia była ubawiona jego powagą i miała ochotę powiedzieć coś złośliwego. Lis natomiast, przyzwyczajona po sześciu latach małżeństwa do takich zachowań męża, nie zwracała na to uwagi.

– Czuję się jak prezydent podpisujący traktat – powiedziała.

Wszyscy troje siedzieli w gabinecie wokół masywnego, czarnego, mahoniowego biurka, które ojciec Lis przywiózł w latach sześćdziesiątych z Barcelony. Na tę okazję, na okazję przejęcie przez nie majątku, Lis wydobyła z jakichś zakamarków zniszczony, składający się z wycinków plakat, który sama wykonała dziesięć lat temu. Służył on jako dekoracja podczas przyjęcia urządzonego z okazji sprzedaży firmy ojca przechodzącego właśnie na emeryturę. Po lewej stronie plakatu przyklejone było zdjęcie pierwszego szyldu jego firmy z wczesnych lat pięćdziesiątych – małego, ręcznie malowanego prostokąta z napisem LAuberget i Synowie, sp. z o.o. Tuż obok znajdowała się błyszcząca fotografia ogromnej tablicy, jaką posługiwała się firma w momencie, gdy ojciec ją sprzedawał. Widniał na niej napis: UAuberget, Import Napojów Alkoholowych. Całość otoczona była ramką ze sztywnych liści winorośli i winogron narysowanych pracowicie przez Lis fioletowym i zielonym flamastrem. Plakat był pożółkły ze starości.

Ojciec nie miał męskiego spadkobiercy („synowie" na szyldzie figurowali tylko po to, żeby zrobić dobre wrażenie), ale nigdy nie omawiał spraw firmy z córkami. Lis przekonała się, jakim doskonałym był biznesmenem, dopiero kiedy została wykonawczynią testamentu. Przez całe jej dzieciństwo ojca wciąż nie było w domu – stąd wiedziała, że pracuje z wielkim poświęceniem. Jednak do chwili śmierci matki i przekazania pieniędzy jej i siostrze nie miała pojęcia, jaki majątek zgromadził tak ciężkim wysiłkiem. Okazało się, że jest to dziewięć milionów w gotówce, dom, w którym mieszkała z mężem, apartament przy Piątej Alei i dom wiejski niedaleko Lizbony.

Owen uporządkował papiery. Poukładał je na równe kupki i każdą oznaczył żółtą karteczką, na której poczynił adnotacje swoim kanciastym pismem.

– Zrobię dla ciebie kopie – powiedział do szwagierki.

– Pilnuj ich – ostrzegła ją Lis.

Słysząc ten macierzyński ton, Portia zacisnęła usta, a Lis skrzywiła się, zastanawiając się, jak usprawiedliwić tę swoją uwagę. Zanim jednak znalazła odpowiednie słowa, Owen postawił na biurku butelkę i otworzył ją. Nalał szampana do trzech kieliszków.

– No to za… – zaczęła Lis i zaraz zauważyła, że Owen i Portia patrzą na nią wyczekująco. – Za ojca i matkę – powiedziała, gdyż to przyszło jej najpierw do głowy.

Trącili się kieliszkami. Szkło zadzwoniło.

– Praktycznie biorąc – wyjaśnił Owen – to jest już koniec. Większość przelewów została przekazana i dokonano większości płatności. Mamy jeszcze jeden rachunek otwarty. Musimy z niego uregulować zaległe opłaty – należne egzekutorce, firmie prawniczej i księgowemu. A co do tego drobiazgu… – Spojrzał na Lis. – Powiedziałaś jej?

Lis pokręciła głową. Portia patrzyła na Owena.

– O co chodzi?

– W piątek dostaliśmy zawiadomienie. Zostaniecie pozwane.

– Co takiego?

– Ktoś kwestionuje zapisy.

– No nie! Kto?

– Jest problem z testamentem ojca.

– Jaki problem? Czy coś zostało schrzanione?

Portia spojrzała na Owena podejrzliwie i zarazem z rozbawieniem.

– Nie przeze mnie. Ja go nie pisałem. Chodzi o jego uczelnię. Czy to ci nic nie mówi?

Portia pokręciła głową, a Owen mówił dalej. Wyjaśnił jej, że Andrew UAuberget przed śmiercią uczynił żonę zarządcą całego majątku. Kiedy i ona zmarła, pieniądze dostały się córkom. Wszystkie pieniądze, z wyjątkiem niewielkiej sumy, którą Andrew zapisał swojej uczelni – prywatnej szkole wyższej w Massachusetts.

– Boże, przebacz mi, bo zgrzeszyłam – szepnęła drwiąco Portia i przeżegnała się.

Gdyż ojciec często wspominał – z wielkim szacunkiem i rozwodząc się nad tym w wielu słowach – o czasach spędzonych w Kensington College.

– Zapis opiewał na tysiąc.

– No to co? Trzeba im dać te pieniądze. Owen roześmiał się.

– Tylko że oni ich nie chcą. Chcą miliona, który ojciec zapisał im na początku.

– Miliona?

– Mniej więcej rok przed jego śmiercią – mówiła dalej Lis – na uczelnię zaczęto przyjmować kobiety. Już samo to go ubodło. A na domiar złego oni uchwalili rezolucję stwierdzającą, że zabrania się dyskryminacji ze względu na płeć i orientację seksualną. Musisz o tym wiedzieć. Nie wysłałeś jej kopii listów? – zwróciła się Lis do męża.

– Zaraz, Lis, miej trochę zaufania. Ona jest przecież spadkobierczynią. Musiała dostać kopie.

– Może je dostałam. Ale wiecie przecież, że człowiek nie zwraca uwagi na korespondencję od prawników, jeżeli w kopercie nie ma czeku.

Lis już miała coś powiedzieć, jednak zmilczała.

– Ojciec sporządził kodycyl – mówił dalej Owen – w którym zmniejszył zapisaną sumę do tysiąca. Był to jego protest.

– Cholerny staruch.

– Portia!

– Napisał do rektora, informując go o tej zmianie. Wyjaśnił, że nie jest przeciwko kobietom i zboczeńcom, ale że jest za tradycją.

– Co za cholerny staruch. Muszę to powtórzyć.

– Uczelnia kwestionuje ten kodycyl.

– A co my zrobimy?

– W zasadzie powinniśmy trzymać na koncie sumę równą tej, której oni żądają, aż do chwili zakończenia sprawy. Nie musisz się martwić. Wygramy sprawę. Ale musimy przez to przejść.

– Nie martwić się? – powiedziała Portia. – Przecież chodzi o milion dolarów.

– Ale oni przegrają – oświadczył Owen. – To prawda, że on sporządził ten kodycyl wtedy, kiedy dość regularnie brał percodan i kiedy Lis spędzała w domu wiele czasu. Ich prawnik chce to wykorzystać. Chce argumentować, że ojciec był w takim stanie świadomości, który uniemożliwiał prawidłowe podjęcie woli i działań prawnych, a także że znajdował się pod wpływem jednej z dwóch pozostałych spadkobierczyń.


– Dlaczego twierdzisz, że oni nie wygrają? Lis z ponurą miną sączyła szampana.

– Nie chcę o tym więcej słyszeć – wtrąciła. Jej mąż uśmiechnął się.

– Ja mówię poważnie – oświadczyła Lis. Owen zwrócił się do szwagierki.

– Przeprowadziłem małe dochodzenie – powiedział. – I dowiedziałem się, że prawnik występujący w ich imieniu negocjował umowy z firmą, w której ma udziały jego żona. To poważny konflikt interesów. Nie mówiąc o tym, że również przestępstwo. Mam zamiar zaoferować mu cztery czy pięć tysięcy i załatwić rezygnację z roszczeń.

– On mówi o tym tak, jakby to była taktyka zgodna z prawem – powiedziała Lis do siostry. – A dla mnie to jest szantaż.

– Oczywiście, że to szantaż – zgodziła się Portia. – No i co z tego? Ale czy myślisz, że ten prawnik skłoni uczelnię do rezygnacji?

– Będzie ich do tego przekonywał, tego jestem pewien – odrzekł Owen. – Chyba że chce wylądować w kiciu.

– Więc sprawa załatwiona – roześmiała się Portia i podniosła kieliszek. – Dobra robota, panie mecenasie.

Owen stuknął swoim kieliszkiem o jej kieliszek. Portia wypiła szampana i pozwoliła mu nalać sobie więcej. Ado siostry powiedziała:

– Wiesz, Lis, nie zadzierałabym z tym facetem, bo on może z tobą postąpić tak, jak postępuje z innymi.

Kamienna twarz Owena zmieniła się. Zaśmiał się krótko.

– Ja po prostu czuję się obrażona – powiedziała Lis. – Nie miałam pojęcia, że ojciec zapisał uczelni jakieś pieniądze. On przecież nigdy o tym ze mną nie rozmawiał. Jak oni mogą mówić, że znajdował się pod moim wpływem. Niech więc nas pozywają!

– A ja mówię: niech nasz prawnik się tym zajmie.

Z włosami przytrzymywanymi czarną koronkową opaską Portia wyglądała jak osoba, która cudownym sposobem cofnęła się do wieku sześciu czy siedmiu lat – czyli do tego okresu, w którym po raz pierwszy okazało się, że siostry będą się tak bardzo od siebie różniły. Proces oddalania się od siebie ich charakterów zdawał się trwać nadal aż do dzisiejszego wieczora. Różniły się od siebie coraz bardziej.

Owen nalał jeszcze szampana.

– Nie byłoby całego tego problemu, gdyby wasz ojciec zatrzymał sobie te pieniądze, nic nie mówiąc. Z tego płynie morał: za każdy dobry uczynek czeka człowieka kara.

– Czy twoje usługi będą drogie, Owenie? – spytała Portia ironicznie.

– Ale skąd, pięknym kobietom nigdy nie liczę dużo.

Lis weszła między tych dwoje, z których jedno związane z nią było węzłem krwi, a drugie węzłem małżeńskim, i objęła Owena.

– Widzisz teraz, dlaczego on tak dobrze sobie radzi.

– Nie poradzi sobie w życiu zbyt dobrze, jeżeli będzie pracował za darmo.

– Nie powiedziałem, że moje usługi są darmowe. – Owen spojrzał na Portię. – Powiedziałem tylko, że nie wezmę drogo. Za jakość zawsze trzeba płacić…

Lis podeszła do schodów.

– Portia, chodź tutaj. Chcę ci coś pokazać.

Siostry zostawiły Owena z papierami, a same poszły na górę. Znowu zapadła między nimi ciężka cisza i Lis zrozumiała, że to obecność Owena umożliwiała jej rozmowę z siostrą.

– Zobacz.

Lis poszła przodem, otworzyła drzwi małej sypialni i zapaliła światło.

Voilà.

Portia kiwała głową, oglądając niedawno urządzony pokój. Na urządzenie go Lis poświęciła miesiąc, w ciągu którego wielokrotnie jeździła do Ralpha Laurena i Laury Ashley po materiały i tapety, a do sklepów z antykami po meble. Udało jej się znaleźć stare łóżko z baldachimem – identyczne jak to, w którym sypiała Portia w czasach, gdy ten pokój należał do niej.

– I co ty na to?

– Zaczęłaś zajmować się urządzeniem mieszkań?

– Ten materiał, z którego zrobione są zasłony, jest identyczny. To naprawdę dziwne, że taki znalazłam. Może jest odrobinę bardziej żółty. Ale to wszystko. Pamiętasz, jak pomagałyśmy mamie szyć te zasłony? Ja miałam wtedy – ile? Czternaście lat. A ty dziewięć.

– Nie pamiętam. Ale pewnie masz rację. Lis spojrzała siostrze w oczy.

– Ale się namęczyłaś – zauważyła Portia, chodząc w kółko po owalnym, plecionym dywaniku. – To nie do wiary. Ostatnim razem, kiedy tu zaglądałam, ten pokój wyglądał jak komórka. To mama doprowadziła go do takiego stanu.

No więc dlaczego teraz ci się nie podoba? – zastanowiła się Lis.

– Pamiętasz Kubusia Puchatka? – spytała, wskazując ruchem głowy brudnego misia wpatrującego się szklanymi oczami w kąt pokoju, w którym od czasu ostatniego sprzątania, dwadzieścia cztery godziny temu, pojawiła się błyszcząca pajęczyna.

Portia dotknęła nosa niedźwiadka, a potem cofnęła się do drzwi, krzyżując ręce na piersiach.

– O co chodzi? – zapytała Lis.

– No wiesz, nie wiem, czy mogę zostać.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– Nie miałam takiego zamiaru.

– To znaczy, że chcesz jechać dziś wieczorem'? Jest na to za późno, naprawdę.

– Pociągi jeżdżą przez całą noc. Twarz Lis poczerwieniała.

– Myślałam, że zostaniesz na parę dni.


– No tak, mówiłyśmy o tym. Ale… ja chyba wolałabym wrócić. Powinnam była ci powiedzieć…

– Nawet nie zadzwoniłaś, żeby zawiadomić, że się spóźnisz. Nie zawiadomiłaś, że przyjedziesz okazją. Chcesz tak po prostu wpaść, zabrać pieniądze i wyjechać?

– Ależ, Lis.

– Nie możesz przecież jechać kilka godzin pociągiem, a potem tylko wpaść na chwilę, odwrócić się na pięcie i zaraz wracać. To jakieś wariactwo.

Lis podeszła do łóżka. Sięgnęła po misia, ale zaraz się rozmyśliła. Usiadła na narzucie zrobionej z bawełnianej tkaniny z wątkiem z jedwabnego kordonku.

– Przecież nie rozmawiałyśmy ze sobą od miesięcy – powiedziała. – Od lata nie wymieniłyśmy dwóch słów.

Portia skończyła szampana i postawiła kieliszek na komodzie. Spojrzała na siostrę pytająco.

– Wiesz dobrze, o czym mówię – stwierdziła Lis.

– Trudno mi teraz przebywać poza domem. Lee i ja mamy ciężki okres.

– A kiedy u ciebie będzie lekki okres? Portia wskazała ręką pokój.

– Przykro mi, że zadałaś sobie tyle trudu – powiedziała. – Może w przyszłym tygodniu. A może za kilka tygodni zostanę na dłużej. Przyjadę wcześniej. Spędzę z wami dzień.

Zamilkła. Ciszę przerwał nagle głos Owena, który ostrym tonem wołał Lis. Przestraszona, spojrzała na drzwi, a potem na swój podołek i przekonała się, że w końcu wzięła misia. Wstała gwałtownie i posadziła zabawkę na poduszce.

– Lis – wołał natarczywie Owen – zejdź do mnie!

– Już idę – krzyknęła Lis, a potem zwróciła się do siostry i powiedziała: – Porozmawiajmy o tym – po czym, zanim Portia zdążyła zaprotestować, wyszła z pokoju.

Wygląda na to, że nas wykiwał.

– Mnie też tak się zdaje.

Przed dwoma mężczyznami ciągnął się wąwóz, którego ściany wznosiły się na pięćdziesiąt stóp w górę. Na jego dnie leżały czarne kamienie, znajdowała się w nim też plątanina winorośli i pozbawionych kory gałęzi, z których wiele było martwych i zbutwiałych. Na podszyciu wilgoć połyskiwała jak miliony wężowych łusek, a rosa osiadająca na kombinezonach obu mężczyzn spowodowała, że stały się one ciemnoniebieskie, takie same jak uniformy, w których pracowali na Oddziale Szczalno-Sralnym.

– Popatrz sam tutaj. Skąd mamy wiedzieć, że to jego ślad?

– Bo to czternastka, a także dlatego, że on jest boso. Ślad musi być jego, bo czyj ma być, do cholery? A teraz się zamknij.

Księżyc chował się powoli za chmury, ciemności gęstniały i obaj mężczyźni pomyśleli, że widok, który mają przed sobą, jest wzięty prosto z jakiegoś filmowego horroru.

– No, ale miałem cię o coś zapytać. Zadajesz się teraz z brzydulami?

– Chodzi ci o sekretarkę Adlera? – Stuart Lowe parsknął. – To by nie było takie głupie. Ale wiesz, po mojemu to powinniśmy tu dzisiaj zaprotestować. Żaden z nas nie musiał tutaj przychodzić. Nie jesteśmy gliniarzami.

Obaj mężczyźni byli wysocy i muskularni, i krótko ostrzyżeni. Lowe był blondynem, a Frank Jessup miał ciemne włosy. A poza tym obaj nie byli pedantami i nie żywili ani nienawiści, ani sympatii do pacjentów znajdujących się pod ich opieką. Uważali swoją robotę po prostu za robotę i nic poza tym i zadowoleni byli, że dostają przyzwoite pensje, mieszkając w okolicy, w której jest mało miejsc pracy.

Jednak to, że dziś wieczorem wyznaczono im takie zadanie, nie cieszyło ich wcale.

– Kto mógł zgadnąć – mruknął Lowe – że on zrobi coś takiego? Jessup oparł się o pień sosny, a zapach terpentyny sprawił, że jego nozdrza się rozdęły. – A Mona? Pieprzysz ją?

– Kogo?

– Monę Cabrill. Pielęgniarkę. Z Oddziału D.

– A o nią ci chodzi. Nie. A ty?

– Jeszcze nie – powiedział Jessup. – Ale chętnie dałbym jej dawkę thiopentalu i przeleciał, jakby tylko straciła przytomność.

Lowe mruknął coś z niezadowoleniem i powiedział:

– Musimy się skupić na robocie, Frank.

– Słyszelibyśmy go. Taki duży facet nie może przejść, nie robiąc hałasu… Wiesz, ona w zeszłym tygodniu przyszła bez stanika. We wtorek. Przełożona kazała jej iść do domu i wrócić w staniku. Ale przez jakiś czas było czym oczy napaść.

Przez chwilę w wilgotnym powietrzu unosił się zapach dymu z ogniska czy też z piecyka na węgiel drzewny. Lowe przycisnął sobie dłonie do oczu. Był dość przerażony.

– Za taką robotę płaci się glinom.

– Ćśśś – uciszył go nagle Jessup.

Lowe aż podskoczył, a potem, usłyszawszy tylko wybuch śmiechu, uderzył Jessupa po ramieniu.

– Ty gnojku.

Przez chwilę boksowali się – gwałtowniej niż zamierzali, bo rozładowywali w ten sposób napięcie. A potem ruszyli w głąb wąwozu. Byli przerażeni, to prawda, ale bardziej przerażało ich niesamowite otoczenie niż uciekinier. Obaj znali Michaela Hrubeka. Lowe opiekował się nim niemal cały czas przez cztery miesiące jego pobytu w Szpitalu Stanowym w Mars-den. Hrubek potrafił być prawdziwym skurwielem – złośliwym, denerwującym – ale nie wydawał się szczególnie zdolny do stosowania przemocy. Mimo to Lowe powiedział:

– Myślę, że powinniśmy to olać i wezwać gliny.

– Jeżeli go złapiemy, nie stracimy roboty.

– Nie mogą nas wylać za taką rzecz. Skąd mieliśmy wiedzieć?

– Nie mogą nas wylać? – parsknął pogardliwie Jessup. – Przecież obaj jesteśmy biali i dobijamy do czterdziechy. Mogą nas wylać, nawet z tego powodu, że im się nie podoba sposób, w jaki sramy.

Lowe doszedł do wniosku, że powinni zamilknąć. Szli w milczeniu wąwozem i czuli, że ten wąwóz ich dusi. Kiedy uszli ze trzydzieści jardów, usłyszeli, że w pobliżu coś się rusza. Dźwięk był niewyraźny i mógł pochodzić od porzuconej torby plastikowej trzepoczącej na wietrze. Sęk w tym, że wiatru nie było. Może to sarna? Ale sarny nie chodzą po lesie, nucąc sobie pod nosem. Sanitariusze popatrzyli na siebie i sprawdzili, czy mają broń – w szpitalu przydzielono każdemu pojemnik z gazem łzawiącym i gumową pałkę. Chwycili pałki mocniej i szli dalej pod górę.

– On nie ma zamiaru zrobić nikomu krzywdy – stwierdził Lowe i zaraz dodał: – Ja miałem z nim często do czynienia.

– To mnie cieszy – szepnął Jessup. – Ale zamknij się, do cholery. Zawodzenie przypominało Stuartowi Lowe, pochodzącemu ze stanu

Utah, skomlenie złapanego w pułapkę kojota, który nie ma szans na przeżycie nocy.

– O, teraz głośniej – powiedział niepotrzebnie Stuart, a Frank Jessup był tak przestraszony, że go nawet nie uciszył.

– To pies – domyślił się Lowe.

Ale to nie był pies. Dźwięki wydobywały się z potężnego gardła Michaela Hrubeka, który z zaskakująco głośnym trzaskiem wyszedł na środek ścieżki o dwadzieścia stóp od sanitariuszy i stanął jak wryty.

Lowe, który przypomniał sobie, że wiele razy kąpał Hrubeka, cackał się z nim i przemawiał mu do rozsądku, poczuł się nagle przywódcą. Wysunął się do przodu i powiedział:

– Cześć, Michael. Jak się masz? W odpowiedzi usłyszał tylko bełkot.

– Hej, to pan Michael! – krzyknął Jessup. – Mój ulubiony pacjent! Nic się panu nie stało?

Hrubek ubrany był tylko w zabłocone szorty. Jego niebieskawa twarz wyglądała przerażająco. Miał zaciśnięte wargi i oczy opętańca.

– Nie jest ci zimno? – zapytał Lowe, z wysiłkiem wydobywając z siebie głos.

– Jesteście agentami Pinkertona, wy skurwiele.

– Nie. To ja, Frank. Pamiętasz mnie przecież. Jestem ze szpitala. Znasz też Stu. Jesteśmy sanitariuszami. Przecież ty nas znasz. Hej… – Frank roześmiał się dobrodusznie. – A co ty tu robisz bez ubrania?

– A dlaczego wy, skurwysyny, chowacie się w swoich ubraniach? – warknął pogardliwie Hrubek.

Nagle Lowe uświadomił sobie, jak poważna jest sytuacja. Boże drogi, przecież oni nie są w szpitalu. Nie ma przy nich całego personelu. Nie ma telefonu, nie ma psychiatrycznych pielęgniarek, które trzymają w pogotowiu dwieście miligramów fenobarbitalu. Lowe poczuł, że jest mu słabo ze strachu, i nie ruszył się z miejsca, kiedy Hrubek, ścigany przez Jessupa, uciekł z krzykiem w głąb wąwozu.

– Frank, poczekaj! – krzyknął.

Ale Jessup nie czekał. Więc i Lowe, aczkolwiek niechętnie, puścił się w pogoń za niebieskogłowym potworem sadzącym długimi susami naprzód. Głos Hrubeka odbijał się echem w wilgotnym wąwozie. Hrubek błagał, żeby do niego nie strzelali i nie torturowali go. Lowe dogonił Jessupa i zaczęli biec obok siebie.

Przedzierali się przez zarośla, wywijając pałkami jak maczetami. Jes-sup ciężko dyszał.

– O Jezu, te kamienie. Jak on może biec po tych kamieniach? – dziwił się.

A Lowe nagle coś sobie przypomniał. Przypomniał sobie, jak Hrubek stał któregoś dnia za głównym budynkiem szpitala z butami zawieszonymi na szyi i jak potem zaczął boso chodzić w kółko po żwirze, przemawiając niewyraźnie do własnych stóp i namawiając je, żeby stwardniały. Było to w zeszłym tygodniu.

– Frank – powiedział Lowe zasapany – coś jest nie tak. Powinniśmy…

A w następnej chwili już lecieli.

Żeglowali przez czarne powietrze. Drzewa i krzewy śmigały wokół nich. Wylądowali w rowie, który Hrubek z łatwością przeskoczył. Lecąc w dół, uderzali o gałęzie i kamienie. Ich ciała stoczyły się szybko i walnęły ciężko o ziemię. Lowe poczuł lodowaty chłód w udzie i ramieniu. Obaj leżeli nieruchomo w szarym błocie.

Jessup poczuł smak krwi. Lowe zaczął oglądać swoje zgięte palce, ale zaraz przestał się nimi zajmować, bo kiedy starł błoto z przedramienia, okazało się, że to nie było błoto, tylko rozległa, długa na stopę rana.

– A to chuj – zawył – ja go zabiję. Kurwa. Wykrwawię się na śmierć. Kurwa mać…

Lowe przetoczył się na plecy, a potem usiadł, przyciskając dłonią zranione, pozbawione skóry miejsce, przerażony widokiem własnego, gorącego, żywego mięsa. Jessup leżał nieruchomo w cuchnącym metanem błocie i oddychał płytko, bo z przerażenia potrafił zaczerpnąć tylko kilka centymetrów sześciennych powietrza. Zachłysnął się. Dopiero po chwili był w stanie wyszeptać:

– Ja myślę…

Lowe nigdy się nie dowiedział, co Jessup myślał, bo w tym momencie pojawił się obok nich Hrubek, który schylił się niedbale, odepchnął go na bok i zabrał obu sanitariuszom przyczepione do pasków zbiorniki z gazem łzawiącym. Potem rzucił zbiorniki w zarośla i odwrócił się gwałtownie w stronę Stuarta Lowe, który spojrzał mu w twarz i zaczął krzyczeć.

– Przestań! – ryknął na niego Hrubek.

Lowe umilkł i, korzystając z tego, że Hrubek też się boi, wygramolił się z pułapki. Jessup zamknął oczy i zaczął coś bełkotać.

Lowe podniósł pałkę.

– Jesteście nasłani. Pinkerton was nasłał – warknął Hrubek. – Pink-er-ton. Jesteście na-sfo-ni. A ty, zasrany sanitariuszu, wyglądasz słabo. Masz rozwaloną rękę. Dobrze się spisaliście, ale nie powinniście byli mnie ścigać. Ja muszę się zająć śmiercią.

Gumowa pałka w ręce Lowe'ego pozostała przez chwilę uniesiona, ale zaraz potem wylądowała z łoskotem u jego stóp. Lowe puścił się biegiem w las. Pędził na oślep, bo jego odwaga nagle ulotniła się.

– Nie zostawiaj mnie, Stu – krzyknął do niego Jessup, nie unosząc głowy z błota. – Ja nie chcę umierać sam.

Hrubek popatrzył za uciekającym Stuartem, a potem ukląkł na plecach Jessupa, wpychając mu głowę głębiej w błoto. Sanitariusz poczuł smak ziemi i trawy. Zapach tej ostatniej przypomniał mu dzieciństwo. Zaczął płakać.

– Ty głupi dupku – powiedział Hrubek, a potem wpadł we wściekłość. – Twoje ubranie też na nic mi się nie zda.

Stuknął w napis: Stanowa Płacówka Zdrowia Psychicznego w Mars-den, wyhaftowany na kombinezonie Jessupa

– Jaki z ciebie pożytek – powiedział, a potem zaśpiewał: – Dobranoc paniom, dobranoc. Zobaczę pewnie, jak płaczecie…

– Wypuścisz mnie, co, Michael?

– Ty mnie wyśledziłeś. A to, co robię, miało być niespodzianką. Dobranoc paniom, dobranoc, zobaczę, jak umieracie.

– Ale, Michael, ja nikomu nie powiem. Puść mnie, Michael, puść, dobrze? Błagam cię. Ja mam żonę.

– A masz żonę. A ładna jest ta twoja żona? Często ją pieprzysz? Dymasz ją tak jak jakiś zbok, co? Podaj mi jej adres.

– Błagam cię, Michael.

– Przykro mi – szepnął Hrubek i pochylił się.

Sanitariusz krzyknął bardzo głośno. Hrubek z nieopisaną przyjemnością zauważył, że ten krzyk spłoszył wspaniałą sowę, która zerwała się do lotu z pobliskiego dębu i – złotawa w niebieskawym świetle księżyca – przeleciała w odległości pięciu stóp od jego twarzy.

…powtarzam: Państwowa Służba Meteorologiczna ostrzega mieszkańców hrabstw Marsden, Cooper i Mahican, że zbliża się burza. Spodziewane są wiatry wiejące z prędkością osiemdziesięciu mił na godzinę, tornada i powodzie w nisko położonych okolicach. Rzeka Marsden osiągnęła już poziom zagrażający powodzią, spodziewane jest też dalsze podniesienie poziomu jej wód o co najmniej trzy stopy. Najwyższy prawdopodobnie osiągnie około pierwszej łub drugiej w nocy. W miarę napływu informacji będziemy nadawać dałsze komunikaty…

Portia zastała ich w gabinecie, pochylonych nad stereofonicznym radiem szafkowym z tekowego drewna. Oboje mieli ponure miny.

Z radia zaczęła znowu płynąć muzyka poważna. Owen wyłączył je.

Portia zapytała, co się stało.

– Nadciąga burza.

Owen odwrócił się, żeby popatrzeć przez okno.

– Rzeka Marsden to jedna z tych, które wpadają do jeziora.

– Mieliśmy otrzymać wyniki ekspertyzy i zacząć budować wał ochronny – powiedziała Lis – ale nie spodziewaliśmy się powodzi przed przyjściem wiosny.

Lis wyszła z gabinetu i podeszła do dużej cieplarni. Spojrzała w górę w niebo, które było ciemne, ale jeszcze spokojne.

Portia dostrzegła na jej twarzy wyraz zaniepokojenia i spojrzała na Owena.

– Tu nie ma fundamentów – wyjaśnił jej Owen. – To znaczy pod cieplarnią. Wasi rodzice zbudowali ją bezpośrednio na ziemi. Jeżeli zaleje ogród…

– To cieplarnia zostanie podmyta jako pierwsza – wtrąciła Lis.

I wolę nawet nie myśleć, co może się stać z cienkimi szybkami szklanego dachu, kiedy runie na nie pięćdziesięciostopowy dąb rosnący w pobliżu – dodała w duchu. Popatrzyła na ceglaną ścianę obok siebie i z roztargnieniem poprawiła kamiennego gargulca, który uśmiechał się złośliwie, pokazując długi, zakręcony jęzor.

– Cholera – szepnęła.

– Jesteście pewni, że rzeka wyleje? – zapytała Portia.

Jej głos świadczył o tym, że jest zdenerwowana. Tak, była zdenerwowana, bo utrudniało jej to natychmiastową ucieczkę z domu LAubergetów. Tak w każdym razie przypuszczała Lis.

– Jeżeli poziom wody podniesie się o trzy stopy, to wyleje – wyjaśniła siostrze. – I woda zaleje ogród. Było tak kiedyś, w latach sześćdziesiątych, pamiętasz? Zmyło wtedy starą werandę. Ona była tu, dokładnie w tym miejscu, w którym teraz stoimy.

Portia powiedziała, że sobie tego nie przypomina. Lis znowu popatrzyła na okna, żałując, że nie mieli czasu, żeby umocnić dach i boczne ściany. Będą mieli szczęście, jeżeli przed burzą zdążą zbudować wał ochronny na brzegu jeziora, wysoki na dwie stopy, i umocnić taśmą połowę okien.

– No to – powiedziała – zabierajmy się za naklejanie taśmy i noszenie worków z piaskiem.

Owen kiwnął głową.

Lis zwróciła się do siostry:

– Czy mogę cię prosić, żebyś została?

Młoda kobieta nic nie odpowiedziała. Była nie tyle zirytowana, co sfrustrowana tym, że musi tu zostać wskutek takiego „spisku".

– Twoja pomoc naprawdę nam się przyda.

Owen popatrzył najpierw na jedną siostrę, a potem na drugą i zmarszczył brwi.

– Czy nie miałaś zamiaru zostać na parę dni?

– Powinnam wrócić dziś wieczorem.

Powinna'? – zdziwiła się Lis. A kto jej taką powinność narzucił? Ten chłopak, z którym ma problemy?

– Zawiozę cię na stację jutro z samego rana. Nie spóźnisz się do pracy więcej niż godzinę.

Portia kiwnęła głową. – W porządku.

– Słuchaj, Portio – powiedziała Lis szczerze. – Ja naprawdę jestem ci za to wdzięczna.

Po czym poszła szybko do garażu, odmawiając krótką modlitwę dziękczynną. Dziękowała Bogu za to, że pogoda zmusi jej siostrę do pozostania przynajmniej na jedną noc. Ale nagle poczuła, że ta modlitwa może przynieść nieszczęście i, kierując się zabobonnym lękiem, odwołała ją. A potem zabrała się za gromadzenie łopat, taśmy do naklejania na okna i płóciennych worków.

4

Trzech w ciągu dwóch lat…

Wysoki mężczyzna w eleganckim szarym mundurze przygładził sobie siwiejące wąsy i dodał:

– Uciekają od was ile sił w nogach.

Doktor Ronald Adler przebierał palcami przy pasku od spodni. Westchnął niecierpliwie, co miało oznaczać, że przyjmuje postawę ofensywną, i powiedział:

– Panie kapitanie, czy nie można tego czasu wykorzystać jakoś lepiej? Ja w każdym razie założę się, że można.

Policjant zaśmiał się zduszonym śmiechem.

– Dlaczego o tym nie zameldowaliście?

– Zameldowaliśmy, że Callaghan umarł – powiedział Adler.

– Wie pan, o czym mówię, panie doktorze.

– Myślałem, że go złapiemy bez hałasu.

– Jak mianowicie? Posłaliście po niego tych sanitariuszy i wynik jest taki, że jeden dał sobie rozwalić rękę, a drugi zesrał się w kombinezon.

– On w zasadzie nie jest groźny dla otoczenia – powiedział Peter Grimes, przypominając zarówno Adlerowi jak i policjantowi o swojej obecności w pokoju.

– Każdy kompetentny członek personelu rozegrałby to inaczej. Oni zabawili się w kowbojów. Spadli ze skały i potłukli się.

– Spadli. Aha. Próbowaliście sprawę zataić, a mnie się to nie podoba.

– Tu nie ma co zatajać. Ja nie wzywam policji za każdym razem, kiedy jakiś pacjent wyjdzie poza teren.

– Niech mnie pan nie bajeruje, panie doktorze.

– Myśmy go prawie złapali.

– Prawie, ale nie do końca. No dobra. Jak on wygląda?

– Jest duży – zaczął Grimes, ale zaraz zamilkł, bojąc się użyć niewłaściwych przymiotników.

– Jaki duży, do cholery? No dalej, panowie! Nie traćmy czasu. Adler opisał Hrubeka, a potem dodał:

– Ogolił sobie głowę i pomalował twarz na niebiesko. Proszę nie pytać dlaczego. Po prostu tak zrobił. Ma brązowe oczy, szeroką twarz, żółte zęby i dwadzieścia siedem lat.

Kapitan Don Haversham, człowiek dwa razy starszy od Hrubeka, robił równym pismem notatki.

– Dobra. Kilka samochodów pojedzie do Stinson. Widzę, że to się panu nie podoba, panie doktorze, ale musimy tak zrobić. A teraz niech mi pan powie: do jakiego stopnia on jest groźny dla otoczenia? Czy może wyskoczyć na ludzi z zarośli?

– Nie, nie – powiedział dyrektor, spoglądając na Grimesa, który przebierał palcami w swoich gęstych, czarnych włosach. – Hrubek jest – kontynuował Adler – no, jak to powiedzieć, jest taki jak duży, dobry, sympatyczny pies. Ta jego ucieczka to… no, to dla niego po prostu taka gra.

– Hau, hau – powiedział kapitan. – Przypominam sobie, że to on był główną postacią w tej historii w Indian Leap. To, co zrobił, nie jest sympatyczne i wcale nie przywodzi na myśl dobrego psa.

Dlaczego więc – pomyślał Adler – prosiliście nas o opinię? Po co, skoro już sami go zdiagnozowaliście?

– Chcę wiedzieć, czy po tych czterech miesiącach spędzonych u was on wciąż jest niebezpieczny dla otoczenia. Coś mi się zdaje, że tak. Sądząc po tym, jak się obszedł z tymi waszymi sanitariuszami. Niech mi pan powie: czy on posłusznie brał swoje pigułki?

– Tak – powiedział szybko Adler. – Ale zaraz, to Callaghan prawdopodobnie popełnił samobójstwo.

– Samobójstwo?

Grimes znowu popatrzył na swego szefa, zdając sobie sprawę, że niektóre jego słowa z trudem dają się dopasować do faktów.

– Czekamy na potwierdzenie koronera – mówił dalej Adler.

– Tak, koroner na pewno powie, jak było – stwierdził wesoło Haver-sham. – A pan oświadczy pewnie, że to taki zbieg okoliczności? Ten Callaghan odbiera sobie życie, a potem ten wasz ulubiony piesek Hrubek ucieka w jego worku?

– Mhm.

Adler wyobraził sobie, że Haversham siedzi zamknięty w jednym pomieszczeniu z Billiem Prescottem, który odstawił stelazynę i masturbuje się godzinami, wyjąc równocześnie na cały głos.

– Chodzi o to, że… – zaczął Grimes i zamilkł, kiedy dwaj pozostali spojrzeli na niego.

– Mój młody kolega – podchwycił Adler – chciał powiedzieć, że przez te wszystkie miesiące Hrubek był wzorowym pacjentem. Siedział spokojnie, nikomu się nie naprzykrzał.

– On jest jak roślina. Haversham wybuchnął śmiechem.

– Roślina? – zapytał Grimesa. – Przed chwilą był psem. No to musi mu się pogarszać. Ale powiedzcie mi, tak dokładnie, na co jest chory.

– Ma schizofrenię paranoidalną.

– Schizofrenię? Rozdwojenie jaźni? Widziałem takich.

– Nie, nie, on nie ma rozdwojenia jaźni. On jest schizofrenikiem. To znaczy, że ma urojenia i nie radzi sobie z niepokojem i stresem.

– Jest głupi? Niedorozwinięty?

Adler, będąc profesjonalistą, aż wzdrygnął się wewnętrznie na takie słowa, ale nie dał niczego po sobie poznać.

– Nie. Ma średnio wysoki iloraz inteligencji – powiedział. – Ale nie działa w sposób przemyślany.

Kapitan prychnął pogardliwie.

– Musiał jednak działać w sposób przemyślany, nie sądzi pan? Musiał, bo wydostał się ze szpitala psychiatrycznego dla chorych niebezpiecznych dla otoczenia.

Adler zacisnął na chwilę wargi, zastanawiając się, co odpowiedzieć. Znów poczuł smak żony i zaczął się zastanawiać, czy będzie miał wytrysk. Nie miał go. Powiedział do Havershama:

– Ta ucieczka wynikła wskutek błędu sanitariuszy. Zdyscyplinujemy

ich.

– Mnie się zdaje, że oni już zostali zdyscyplinowani. Przynajmniej ten ze złamaną ręką.

– Proszę posłuchać, panie kapitanie, czy możemy załatwić to po cichu?

Kapitan uśmiechnął się szeroko.

– A co, boi się pan rozgłosu, panie doktorze?

Adler odczekał chwilę, a potem powiedział głosem cichym, ledwie dającym się słyszeć z powodu zawodzenia, które znowu rozlegało się w budynku:

– Proszę posłuchać, panie kapitanie. Proszę się ze mną nie drażnić. Mam pod opieką prawie tysiąc najnieszczęśliwszych ludzi na Północnym Wschodzie, a pieniędzy dostaję tylko tyle, ile wystarcza na zajęcie się jedną czwartą tej liczby. Ja tu mogę…

– Dobra. W porządku.

– Mogę części z nich poprawić jakość życia i mogę ochronić przed nimi pozostałą ludność. Robię w tym celu, co w mojej mocy, wykorzystując tę sumę pieniędzy, którą dostaję. I niech mi pan nie mówi, że panu nie obcinają funduszy.

– Obcinają. To fakt.

– Jeżeli ta ucieczka stanie się głośna, jeżeli jakiś dziennikarzyna narobi wokół niej szumu, to prawdopodobne jest, że obetną nam fundusze jeszcze bardziej albo w ogóle zamkną szpital.

Adler szerokim gestem wskazał w kierunku oddziałów pełnych nieszczęśników, z których jedni spali, inni spiskowali, a inni jeszcze wyli, mieli koszmarne sny albo sny normalnych, zdrowych ludzi.

– Jeżeli tak się stanie, połowa moich podopiecznych zostanie rozpuszczona i zacznie się włóczyć. I wtedy pan będzie miał z nimi kłopot, nie ja.

– Niech się pan uspokoi, doktorze.

Haversham, w którego policyjnej karierze, podobnie jak w karierze większości wyższych oficerów, większą rolę grały rutyna i instynkt samozachowawczy niż zdolność wykrywania, powiedział:

– Proszę, niech pan będzie ze mną szczery. Kiedy mi pan mówi, że uciekł pacjent z oddziału, na którym nie obowiązywał ścisły nadzór – ja staram się tego trzymać. Ale sęk w tym, że pan równocześnie twierdzi, że on jest niebezpieczny dla otoczenia. Więc jak to właściwie jest?

Adler podciągnął spodnie. Zastanawiał się, czy żona jest w domu i ma-sturbuje się tak zawzięcie jak Billy Prescott.

– Hrubek jest w stanie półśpiączki – odpowiedział, patrząc prosto w oczy Grimesowi.

Młody asystent kiwnął głową i dodał:

– On łazi tak oszołomiony, jak jakiś kretyn, który się upił dżinem. Wypowiedział te słowa i zastanowił się z bezgranicznym zdziwieniem,

co go do tego skłoniło.

– Dobra – powiedział zdecydowanie Haversham. – Przekażę informację o zaginięciu pacjenta. Wyszedł od was facet i wy martwicie się, że może mu się coś stać. Cała ta hałastra, która uważa siebie za dziennikarzy, nie zwróci uwagi na taki komunikat, zwłaszcza że zbliża się burza mająca pozrywać dachy z domów.

– Będę panu za to wdzięczny.

– A teraz jeszcze jedno pytanie. Macie trochę dolców, które możecie wydać?

– Jak to?

– No bo jest ktoś, kto mógłby nam pomóc. Ale on bierze niemało.

– To jest szpital stanowy – powiedział Adler. – Nie mamy dużo pieniędzy.

– To pewnie prawda. Ale prawdą jest też to, że uciekł wam czubek, który wygląda jak Attyla Bicz Boży. No więc jak? Wysłucha mnie pan?

– Ależ tak, panie kapitanie, jak najbardziej.

Zmarznięty i zaniepokojony Michael Hrubek stał na swoich szerokich, bosych stopach w samym środku dużego prostokąta zdeptanej trawy. Podtrzymywał sobie rękami zabłocone i mokre od rosy krótkie spodenki i wpatrywał się w odrapany budynek stojący przed nim.

Mały sklep, którego właściciel sprzedawał pułapki na zwierzęta i sprzęt myśliwski, a także zajmował się preparowaniem zwierząt, ogrodzony był siatką przymocowaną do zardzewiałych słupków. Część tej siatki leżała skotłowana na ziemi, co nie wiadomo dlaczego podziałało na Hru-beka przygnębiająco.

Całą drogę z wąwozu, w którym zaatakował dwóch sanitariuszy, Hru-bek przebył biegiem. I dobiegł wreszcie tutaj, do tego miejsca, gdzie wśród mgły świeciło niesamowitym światłem kilka latarni i gdzie znajdował się parking dla ciężarówek, a obok niego ten sklep myśliwski, mały bar, stacja benzynowa i sklep ze starociami. Hrubek miał całkowitą pewność, że ścigają go Tajne Służby, i chciał za wszelką cenę uciekać dalej. Jednak zdawał sobie sprawę (i powiedział sobie głośno), że „nagi facet na pewno będzie rzucał się w oczy" i że nie może popełnić błędu i iść dalej bez ubrania.

Powiedziawszy to sobie, zauważył okno, przez które można było zajrzeć do sklepu myśliwskiego. To okazało się decydujące.

W tej chwili stał nieruchomo w miejscu i zaglądał do sklepu. Jego wzrok padał na siedem małych czaszek zwierzęcych białych jak obłoki.

No tak. Tak! Ich jest siedem!

W kosmologii Michaela Hrubeka siódemka była cyfrą znaczącą. Hrubek pochylił się więc naprzód i przeliczył czaszki, jeszcze raz głośno, rozkoszując się dźwiękiem wypowiadanych liczb.

Siedem czaszek, siedem liter M-I-C-H-A-E-L.

Nie popełnij błędu, powiedział sobie. Dzisiejsza noc jest wyjątkowa.

Hrubek przeważnie myślał metaforami i teraz przyszło mu do głowy, że budzi się właśnie ze snu. Lubił spać. Uwielbiał spać. Uwielbiał spędzać długie godziny w łóżku. Jego ulubioną pozycją była pozycja embriona – na boku z nogami podciągniętymi tak wysoko, jak się tylko dało. Jego czuwanie też było przeważnie rodzajem snu. Gdy tak czuwał-spał, w jego głowie pojawiały się jeden za drugim, chaotyczne rojenia, jakaś plątanina nie powiązanych ze sobą scen i twarzy będących wytworami jego chorego umysłu i skutkami działania różnych leków.

Obudził się!

Pochylił się i napisał na ziemi krótkim i szerokim palcem u nogi: Dzisiaj w Nocy niE śPię. Nie śPię!

Obszedł naokoło sklep i zauważył wywieszkę informującą, że właściciel jest na urlopie. Kopniakiem otworzył boczne drzwi i wszedł do środka. Obchodząc dużego, czarnego niedźwiedzia stojącego na tylnych łapach, zajrzał we wszystkie kąty sklepu. Oddychał głęboko i czuł zapach piżma i spreparowanych zwierząt. Ręce trzęsły mu się z radości. Zauważył półki, na których leżały ubrania. Zaczął przeglądać sterty koszul i kombinezonów i w końcu znalazł odpowiednie dla siebie rzeczy. Potem poszukał skarpetek i wybrał też sobie czapkę z irlandzkiego tweedu, która bardzo mu się podobała. Włożył ją na głowę.

– Bardzo modna – szepnął, patrząc w lustro.

Szukał dalej, dopóki nie znalazł pary długich butów i nie zaczął ich z wysiłkiem wciągać. Buty były przyciasne, ale nie za bardzo cisnęły.

– Wyglądam jak robotnik – mruknął, głaszcząc ubranie z aprobatą. – Zupełnie jak robotnik.

Nalał na szmatkę trochę płynu do czyszczenia i zaczął mocno trzeć sobie twarz, chcąc usunąć niebieski tusz z policzków i czoła.

Z namaszczeniem umieścił siedem czaszek w zielonym płóciennym plecaku, który znalazł w sklepie. A następnie, spoglądając podejrzliwie na stojącego na tylnych łapach niedźwiedzia, podszedł do lady, na której zauważył suszoną wołowinę w ośmiu celofanowych paczuszkach. Otworzył zębami wszystkie po kolei i zżuł mięso.

Miał już wychodzić, kiedy spojrzał w dół, pod ladę, i na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

– Prezent od Jezusa Chrystusa, naszego Płaczącego Pana.

Broń była coltem o długiej lufie. Hrubek podniósł go, przysunął sobie do twarzy i powąchał. A potem potarł sobie policzek zimnym, niebieskim metalem, uśmiechając się jak mały chłopiec, który dostał właśnie banknot dziesięciodolarowy. Włożył colta do plecaka i jeszcze raz mierząc wzrokiem niedźwiedzia, wyszedł ze sklepu.

Akurat gdy na trawie pojawił się trójkąt światła. Zabrzęczały też aluminiowe drzwi. Hrubek wszedł szybko do dużej, otwartej szopy za sklepem i wyciągnął broń z plecaka.

W ciemności rozległ się męski głos:

– Zostawiłeś go tam. Idź, przynieś go. Jeżeli zardzewiał, to wygarbuję ci skórę.

Mężczyzna znajdował się w odrapanym, ale jasno oświetlonym jednopiętrowym domu, z którego komina walił dym świadczący o tym, że palono w nim drewnem i śmieciami. Dom znajdował się o jakieś trzydzieści jardów od sklepu.

Ukazał się ośmio-, a może dziewięcioletni chłopiec, który przeszedł obok szopy. Nie zaglądając do wnętrza, zniknął za sklepem. W chwilę później wracał już do domu z długim młotkiem w rękach. Trzymał młotek przy twarzy, przyglądał mu się uważnie i skrobał paznokciem w tych miejscach, w których narzędzie było zardzewiałe.

W pobliżu rozległ się jakiś hałas. Hrubek przestraszył się. W szopie był tłusty szop. Kręcił się po betonowej podłodze. Nie zauważył Hrubeka i węszył wśród worków ze śmieciami. Chłopiec usłyszał skrobanie pazurów o beton i zatrzymał się. Trzymając zardzewiały młotek jak maczugę, podszedł do drzwi szopy i zajrzał w atramentową ciemność.

Hrubek poczuł, że serce bije mu mocno, i zaczął się zastanawiać, co ma zrobić, jeżeli chłopiec go zobaczy. Co ja mu powiem? Wiem, powiem mu, że jestem Wilhelmem Tellem. Strzelę mu w głowę, pomyślał, próbując zapanować nad szybkim oddechem. Szop, usłyszawszy kroki chłopca, przestał się kręcić. Odwrócił głowę, zobaczył Hrubeka i znieruchomiał pełen napięcia. A potem wyszczerzył kły i spanikowany rzucił się szaleńcowi do nóg. Hrubek błyskawicznym ruchem skoczył w przód i schwycił duże zwierzę za szyję. Złamał szopowi kręgosłup, zanim ten zdążył wystawić ostre jak szpilki pazury.

Nieźle, pomyślał. Miałem szczęście.

Zwierzę, wstrząsane drgawkami, zdechło.

Chłopiec podszedł bliżej do drzwi i nasłuchiwał. Nie usłyszawszy niczego więcej, odszedł powoli do domu. Latarnia oświetlająca podwórko została zgaszona.

Hrubek z roztargnieniem głaskał przez chwilę futro szopa i uspokajał się. Potem pieczołowicie ułożył zwierzę na brzuchu z tylnymi nogami wyciągniętymi do tyłu, a przednimi sięgającymi w przód. Śliniąc się obleśnie, wziął z warsztatu śrubokręt i wbił go głęboko w tył czaszki szopa. Potem wyciągnął narzędzie z rany i rzucił bezwładne ścierwo w kąt pomieszczenia.

Miał już wychodzić, kiedy spojrzał w górę, i zobaczył sześć pułapek na zwierzęta wiszących rzędem na kołkach.

O, ho, ho! Znowu prezenty… To opóźni pościg. Nie zrób błędu, Mi-chael.

Hrubek wsunął trzy pułapki do plecaka, a potem wyszedł z szopy. Zatrzymał się na środku zakurzonego podwórka za sklepem i powąchał swoje dłonie. Unosił się z nich zapach benzyny pomieszany z zapachem piżma pozostawionym przez szopa. Hrubek przysunął sobie palce do nosa i wdychał tę woń wraz z pachnącym spalonym drewnem powietrzem – głęboko, tak głęboko, że poczuł ból w płucach. Prawie natychmiast miał wzwód, tak jakby powietrze popłynęło bezpośrednio do jego pachwin. Wyciągnął penisa na zewnątrz i zaczął go z roztargnieniem gładzić palcami mokrymi od krwi szopa. Zamknął oczy i kołysał głową w takt ruchów prawej ręki. Napięcie rosło w nim, a on czuł coraz większy zawrót głowy, wpadając w stan hiperwentylacji.

Jęknął potężnie, kiedy sperma wytrysnęła na ziemię.

Hrubek wytarł ręce o trawę, a potem poprawił sobie czapkę. Wsunął się w zarośla i ukucnął.

Była tylko jedna rzecz, której teraz potrzebował. I wiedział dobrze, że Bóg mu ją wkrótce ześle.

Owen Atcheson zdjął z półki w cieplarni duży stos płóciennych worków. Dobrze im szła robota nad jeziorem i obłożyli już spory kawał nisko położonego trawnika kilkustopową warstwą worków z piaskiem. Owena bolały mięśnie. Myśląc o spotkaniu wyznaczonym na jutro i podróży służbowej planowanej na drugą połowę tygodnia, przeciągnął się.

Wyjrzał na zewnątrz i zobaczył, że Lis stoi nad jeziorem i napełnia worki piaskiem.

Idąc cicho wzdłuż przejścia, mijał rośliny, których nazw nie znał i nie chciał poznać. Klapka w automatycznym urządzeniu nawadniającym otworzyła się z cichym syknięciem i część cieplarni napełniła się wodnym pyłem, który przesłonił mu rośliny i kamienne płaskorzeźby wiszące na ceglanej ścianie.

Owen zatrzymał się w drugim końcu cieplarni. Portia podniosła na niego swoje orzechowe oczy.

– Zdawało mi się, że tu jesteś.

– Musisz mi udzielić pierwszej pomocy.

Portia podciągnęła spódnicę i odwracając się do niego tyłem, pokazała mu małą smużkę krwi o jakąś stopę nad zgięciem pod kolanem.

– Co się stało?

– Przyszłam po nowa rolkę taśmy. Schyliłam się i jakiś cholerny kolec wbił mi się w dupę. Jego część jeszcze tam tkwi. Czuję to.

– Nie wygląda to źle.

– Może i nie wygląda. Ale cholernie boli.

Odwróciła się, zmierzyła go wzrokiem i roześmiała się krótko.

– Przypominasz mi pana na włościach. Takiego średniowiecznego wielmożę. Jakiegoś Sir Ralpha Laurena.

W jej głosie brzmiała kpiąca nuta, ale jej uśmiech dowodził, że nie miała zamiaru być złośliwa. Skrzywiła się, badając małą rankę paznokciem pomalowanym na kolor identyczny z kolorem krwi na jej skórze.

Na każdej dłoni miała cztery srebrne pierścionki, z jednego ucha zwisał jej spiralny kolczyk o skomplikowanym kształcie, a w drugim nosiła srebrne kółka. Wbrew sugestii Lis, nie chciała przebrać się w bardziej praktyczne rzeczy. Wciąż miała na sobie błyszczącą, złoto-srebrną spódnicę i luźną bluzkę. W cieplarni panował chłód, a Owen był pewny, że pod bluzką z białego atłasu jego szwagierka nie nosi stanika. Przyjrzał się szybko jej figurze i pomyślał, że jego żonę o chłopięcych kształtach można by nazwać kobietą interesującą albo oryginalną, ale za to siostra żony jest czystym uosobieniem zmysłowości. Czasami dziwił się, że te dwie kobiety mają wspólne geny.

– Daj, popatrzę na to – powiedział.

Portia znowu odwróciła się tyłem do niego i podciągnęła spódnicę. Owen włączył lampę i skierował światło na jej nogę, a potem ukląkł, chcąc przyjrzeć się ranie.

– Czy ona naprawdę popłynie? – spytała Portia. – Mam na myśli cieplarnię.

– Chyba tak.

Portia uśmiechnęła się. – Co Lis zrobiłaby bez swoich kwiatów? Jesteście ubezpieczeni od powodzi?

– Nie. Dom stoi za nisko. Nie sprzedaliby polisy.

– Nie sądzę w każdym razie, że dałoby się ubezpieczyć krzewy różane…

– To by zależało od rodzaju polisy. Tutaj jednak wchodzi w grę nadmierne ryzyko.

– Zawsze mówisz jak prawnik – stwierdziła Portia.

Owen podniósł wzrok, nie mając pewności, czy szwagierka znowu z niego nie kpi.

– A co do werandy, o której mówiła Lis – kontynuowała Portia – w tej części ogrodu, to mnie się zdaje, że ona się myli. Mnie się zdaje, że ojciec rozebrał tę werandę, żeby zbudować cieplarnię dla mamy…

Portia wskazała ruchem głowy wysokie, pomarańczowo-czerwone krzewy różane.

– Lis traktuje cieplarnię jak jakąś świętość. A mama wcale nie miała na nią zbytniej ochoty.

– A ja myślałem, że Ruth żyła dla tych kwiatów.

– Tak przedstawia to Lis. Ale tak nie było. Ojciec upierał się przy tym, koniecznie chciał zbudować cieplarnię. Według mnie chodziło mu o to, żeby mama miała jakieś zajęcie podczas jego podróży służbowych.

– Dwulicowość i udawanie to coś, co moim zdaniem zupełnie nie pasuje do waszej matki… – Mówiąc to, Owen usunął kropelkę krwi i przyjrzał się ranie.

– No wiesz, z tym to nigdy nie wiadomo. Cicha woda brzegi rwie. Ale czy ojciec nie miał skłonności do paranoi?

– Nie mam pojęcia. Nigdy go za bardzo nie lubiłem.

– Ooo, to boli – szepnęła, gdy on badał ranę. – Kiedy byłyśmy małe, na tej werandzie jadało się niedzielne obiady. Punktualnie o drugiej. Ojciec dzwonił dzwonkiem i musiałyśmy się zjawiać natychmiast. Rostbef, kartofle i fasolka. Jadłyśmy, a on wygłaszał wykład o literaturze, biznesie albo lotach kosmicznych. Czasami o polityce. Szczególną sympatią darzył astronautów.

– On naprawdę tam jest… ten kolec. Taki koniuszek. Widzę go.

– A boli jak cholera. Możesz go wyjąć?

– Mam szczypczyki.

Wyciągnął szwajcarski nóż wojskowy.

Portia sięgnęła do kieszeni i wręczyła mu zapalniczkę. – Masz. Kiedy spojrzał na nią zdziwiony, roześmiała się.

– Wysterylizuj je. Kiedy człowiek mieszka w Nowym Jorku, uczy się ostrożności. Nie wpakowuje w siebie byle czego.

Owen wziął zapalniczkę i opalił końce szczypczyków.

– Szwajcarski nóż wojskowy – powiedziała Portia, patrząc mu na ręce. – Czy ma korkociąg? I wszystko inne? Małe nożyczki? Szkło powiększające?

– Wiesz, czasami trudno się zorientować, czy ty się z człowieka nie nabijasz.

– To pewnie dlatego, że mam taki wielkomiejski, szorstki sposób bycia. Czasami popadam przez to w kłopoty. Nie bierz tak do siebie tego, co mówię.

Portia zamilkła i odwróciła się. Pochyliła się nad różanym krzewem i wciągnęła głęboko powietrze.

– Nie wiedziałem, że palisz. – Owen zwrócił jej zapalniczkę.

– Nie palę. W każdym razie nie papierosy. A potem, po deserze, któremu towarzyszyło… co?

– Nie mam pojęcia.

– Porto.

Owen powiedział, że powinien był zgadnąć.

– Lubisz porto, Owenie?

– Nie. Nie lubię porto.

– O Jezu, jak to boli.

– Przepraszam.

Położył swoją dużą dłoń na jej udzie i przytrzymał je, chwytając szczypczykami kolec.

– Trzymaj spódnicę w górze, żeby się nie pobrudziła krwią.

Portia podciągnęła trochę wyżej spódnicę, a przed jego oczami błysnęła koronka u jej majtek. Owen przycisnął mocniej szczypczyki. Portia miała zamknięte oczy i zaciśnięte zęby.

– Ja też nie znoszę porto, ale znam się na rocznikach jak fachowiec. Słuchałam uważnie przemów ojca przy obiedzie. Rok tysiąc dziewięćset siedemnasty był tak dobry jak najlepszy rok w tym stuleciu… Czyli który?

Portia uniosła pytająco brew.

– Oczywiście tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty trzeci. Myślałam, że wszyscy tacy farmerzy z wyższych sfer to wiedzą.

– Ja pracy na roli nie lubię tak samo jak porto. Więc nie jestem farmerem.

– No to zajmij się ogrodem.

Owen poczuł, że jej udo drży mu w dłoni. Chwycił je mocniej. Portia mówiła dalej:

– Naprawdę doskonałe porto z roku tysiąc dziewięćset siedemnastego ma bukiet przypominający zapach tytoniu… Ach, te niedzielne wieczory! Po wypiciu porto i wykładzie ojca na temat porto albo NASA, albo literatury, albo Bóg wie czego jeszcze i po naszych bolos levados i dżemie my, dzieci, nie miałyśmy nic do roboty…

Portia wciągnęła głęboko powietrze, a potem zapytała:

– Słuchaj, Owen, ja tak naprawdę to nie musiałam tutaj przyjeżdżać, prawda? Mogłam wszystko podpisać w Nowym Jorku, poświadczyć podpisy u notariusza i przysłać wam papiery pocztą. Tak?

Owen milczał przez chwilę.

– Tak. Mogłaś.

– Więc czego ona naprawdę chce?

– Jesteś jej siostrą.

– Czy to oznacza, że mam wiedzieć, dlaczego mnie wezwała? Czy też może, że ona pragnie mojego towarzystwa?

– Ostatnio nie widywała cię często.

Portia roześmiała się. – Masz tego cholernika?

– Już prawie wyszedł.

Owen spojrzał na drzwi, przez które w każdej chwili mogła wejść jego żona i przyłapać ich na tym, co właśnie robili. Jeszcze raz przycisnął szczypczyki i poczuł, że Portia drży. Portia zagryzła wargę i nic nie powiedziała. A potem on wyciągnął kolec i wyprostował się.

Wciąż podtrzymując swoją przezroczystą spódnicę, Portia odwróciła się. Przed oczami Owena jeszcze raz błysnęły jej majtki. Owen podniósł szczypczyki ubrudzone krwią.


– Wydawałoby się, że powinien być większy – powiedziała Portia. – Dzięki. Jesteś człowiekiem o wielu talentach.

– Nie jest tak źle. Jest mały znak. Powinnaś to zdezynfekować.

– A macie coś do dezynfekcji?

– W łazience na górze – odpowiedział. – W tej przy naszej sypialni. Portia przyłożyła do ranki papierową chusteczkę, a potem przyjrzała

jej się.

– Te cholerne róże – mruknęła i, opuściwszy spódnicę, ruszyła w stronę schodów.

5

Objął ją ramionami i przycisnął usta do jej ust. Nie był to pocałunek łagodny. Jej palce natrafiły na jego twardy biceps. Przyciągnęła go do siebie. Potarła piersiami przykrytymi tylko cienkim materiałem bluzki o jego nagi tors.

Nie panuję nad sobą, pomyślał Owen. Zamknął oczy i pocałował ją jeszcze raz.

Jego język wsunął się między jej wargi i zaczął igrać z jej językiem. Ona schwyciła jego dolną wargę zębami i wessała ją. A potem zawahała się i zmieszana odwróciła się od niego.

– Nie – powiedział rozkazująco. – Pocałuj mnie.

– Ajeżeli ona nas zobaczy?

Owen uciszył ją, zauważywszy, że protestuje bez wielkiego przekonania. Wyglądało na to, że ryzyko, iż zostaną przyłapani, podnieca ją.

Jego dłonie przesunęły się na jej bluzkę. Ona zadrżała, kiedy oderwany guzik upadł na ziemię, ale nie stawiała już oporu. Bluzka rozchyliła się i jego dłonie zaczęły gładzić jej obnażone piersi.

– Czy…? – zaczęła, ale on znowu ją pocałował i wziął koniuszek jej piersi między kciuk a mały palec. Drugą ręką objął ją z tyłu i przyciągnął do siebie.

Podniósł wysoko jej spódnicę i zatknął jej rąbek za pasek, odsłaniając białą skórę. Uniosła biodra, ale on pogładził tylko jej obcisłe jedwabne majteczki i nie dotknął ich więcej. Wziął ją natomiast za rękę, rozpiął sobie spodnie, wyciągnął członek i zamknął jej dłoń na nim, mówiąc jej po cichu, jak ma go gładzić. Mocno, bardzo mocno, prawie do bólu. Kiedy na chwilę przestała, rozkazał: – Mocniej!

Usłuchała.

W chwilę później powstrzymał ją. Chwycił ją gwałtownie za ramiona i obrócił tak, że leżała na brzuchu, plecami do niego. Położył jej rękę na głowie, popchnął ją lekko do przodu, a potem zdjął jej majtki. Przytrzymując obiema rękami jej biodra, wszedł w nią i natychmiast stracił resztkę panowania nad sobą. Przycisnął się do niej. Ujął jej piersi w ręce i przyciągnął ją mocniej do siebie. Z jej ust wydobywał się urywany oddech. Owen przysunął usta do jej szyi i ugryzł ją w kark. Poczuł smak potu i perfum. A ona, wijąc się i pojękując, przycisnęła się do niego.

Jej jęk przyspieszył wytrysk. A potem on się z niej wyślizgnął, pozostawiając na wewnętrznej stronie jej uda lśniący ślad. Przycisnął ją całym ciężarem ciała, oddychając ciężko.

Wtedy zauważył ruch i uświadomił sobie, że ona przez cały czas się głaszcze. Jego ręce przesunęły się znowu na jej piersi, pieszcząc je mocno. W kilka chwil później poczuł, że jej nogi napinają się, i usłyszał, że ona wypowiada jego imię, podczas gdy jej ciałem jeszcze raz wstrząsa silny dreszcz. Przez chwilę trwała w bezruchu, a następnie wysunęła się spod niego i przewróciła się na plecy. Leżała na plecach, a on klęczał obok niej.

Dzieliło ich kilka cali. Nie dotykali się.

Owen pochylił się nad nią i złożył na jej policzku braterski pocałunek. Milczał, jak gdyby słowa nie miały tu racji bytu, jak gdyby słowa mogły zdradzić tę tajemnicę. Ona ścisnęła go za rękę.

A potem Owen podniósł swoją łopatę i odszedł, pozostawiając żonę leżącą jak studentka na schadzce tuż nad jeziorem, na równiutko ułożonych workach z piaskiem.

Lis Atcheson popatrzyła na ciemne chmury nad głową, a potem rzuciła okiem w stronę domu, chcąc sprawdzić, czy Portia nie była przypadkiem świadkiem tej sceny.

Woda obmywała kamienie znajdujące się o kilka stóp od głowy Lis. Jej poziom podniósł się, mimo to jednak robiła wrażenie spokojnej.

Lis.odetchnęła głęboko kilka razy i zamknęła na chwilę oczy. Co, na miłość boską, było tego przyczyną? – zastanowiła się. Owen miał większy temperament od niej, to prawda, ale miewał też humory i tracił ochotę na seks, zawsze gdy był zły albo czymś przejęty. Od jakichś trzech czy czterech tygodni nie zbliżał się do niej w łóżku.

A kiedy to ostatnio kochali się poza łóżkiem? W kuchni, w dżipie, na dworze? Nie mogła sobie przypomnieć. Od tego czasu upłynęły całe miesiące. Wiele miesięcy.

Owen podszedł do niej dziesięć minut temu z naręczem worków płóciennych. Stała tyłem do niego, pochylona i z wysiłkiem wciągała na tamę powodziową worek z piaskiem. I w tym momencie usłyszała, że worki spadają na ziemię, i poczuła jego ręce na swoich biodrach.

– Owen, co ty robisz?

Roześmiała się i uświadomiła sobie, że on przyciąga ją do siebie. Miał już wzwód.

– Nie. Nie mamy na to czasu. Boże, Portia okleja okna na górze! Może w każdej chwili wyjrzeć!

Nic nie mówiąc, ujął jej piersi w dłonie i pocałował ją w kark. Pocałunek był gorący.

– Owen, nie! Odwróciła się do niego. Powiedział tylko: – Ćśśś.

A potem jego ręce przesunęły się powoli pod jej spódnicę.

– Owen, zwariowałeś? Nie teraz.

– Tak – powiedział. – Teraz.

I wziął ją na dodatek od tyłu. Przeważnie nie lubił tej pozycji. Wolał brać ją, kiedy leżała na plecach, bezradna, i lubił obserwować wtedy jej twarz.

Co w niego wstąpiło?

Może za tymi chmurami kryje się księżyc w pełni? Może to…

Woda uderzała o brzeg w rytm bluesa…te kowbojskie buty.

Lis spojrzała na żółte okna domu, okna, z których można ją było zobaczyć bez trudu, chociaż niezbyt wyraźnie. Czy Portia widziała?

A co, jeżeli tak? – zastanowiła się Lis. A niech tam. Owen jest w końcu moim mężem.

Lis zaniknęła oczy i ze zdziwieniem zauważyła, że chce jej się spać. Tak, chciało jej się spać, mimo że w jej krwiobiegu wciąż krążyła adrenalina i mimo że w jej głowie tłukła się myśl, że trzeba jak najszybciej skończyć układanie worków z piaskiem. To po prostu cud. O Boże – zapomnieć o powodzi i o orgazmach na wolnym powietrzu… Chyba zasypiam.

Lis Atcheson cierpiała na bezsenność. Potrafiła nie zmrużyć oka przez całe dwadzieścia cztery godziny. A czasami nawet przez trzydzieści, trzydzieści sześć godzin. Ta choroba męczyła ją od lat, ale nasiliła się bardzo niedługo po tym zdarzeniu w Indian Leap, zdarzeniu, które miało miejsce w maju zeszłego roku. Zwykle po jakichś dwudziestu minutach od zaśnięcia zaczynały jej się śnić koszmary – czarne jaskinie, krew, martwe oczy, oczy błagające o litość, oczy pełne życia i okrucieństwa… I budziła się przerażona.

W końcu jednak, po pewnym czasie, jej serce przestawało mocno bić, a pot na skroniach i szyi wyparowywał. I leżała tak w łóżku, całkiem rozbudzona, coraz bardziej zmęczona i nękana halucynacjami. Leżała tak, a godziny płynęły jedna za drugą. Leżała i patrzyła na niebiesko-zielone, zmieniające się cyfry. Te cyfry zaczynały nabierać jakichś dziwnych znaczeń. Cyfry oznaczające pierwszą trzydzieści dziewięć wydawały się nieprawdziwe; te, które oznaczały drugą pięćdziesiąt osiem, działały kojąco, a czwarta czterdzieści pięć to była barykada, którą ona musiała przekroczyć we śnie, jeżeli nie chciała przegrać bitwy toczonej tej nocy.

Wiedziała różne rzeczy na temat snu. Einstein potrzebował dziesięciu godzin snu na dobę, Napoleon tylko pięciu. Rekord niespania pobił pewien Kalifornijczyk, który czuwał przez 453 godziny. Przeciętny człowiek śpi od siedmiu i pół do ośmiu godzin na dobę, kot-samiec szesnaście. Istnieje pewna śmiertelna odmiana bezsenności, pewien rodzaj choroby, która niszczy wzgórzową część mózgu. Lis miała dokładnie dwadzieścia dwie książki traktujące o zaburzeniach snu i bezsenności. Czasami, zamiast liczyć owce, wyliczała tytuły tych książek.

– Może pani radzić sobie z koszmarami – powiedział jej lekarz – mówiąc sobie, że to tylko sny. Niech pani sobie powtarza: „To tylko sny, one nie mogą mi zaszkodzić. To tylko sny, one nie mogą mi zaszkodzić".

Próbowała tak robić, ale ta mantra, na której łamała sobie język, osłabiała ją jeszcze bardziej.

A jednak dzisiaj Lis Atcheson – leżąc na dworze z obnażonymi piersiami i podciągniętą spódnicą – poczuła, że szybko zapada w sen. Była coraz bardziej odprężona. Patrzyła sennymi oczami na cieplarnię i na światła w kolorze ultramaryny. Usłyszała, jak Owen ciska łopatę na worek z piaskiem. I zobaczyła cień siostry w oknie sypialni.

Dziwne obrazy zaczęły tańczyć przed oczami jej wyobraźni. Było to takie śnienie na jawie. Lis widziała rozpływające się twarze ludzi, którzy zamieniali się w cienie, kwiaty zmieniające formę, jakieś mgliste kształty.

Wyobraziła sobie ciemnoczerwoną, krwistoczerwoną wiktoriańską różę John Armstrong i był to ostatni obraz, jaki jej się ukazał, zanim zapadła na dobre w sen.

W jakieś dziesięć sekund później trzasnęła gałązka. Trzask był głośny jak wystrzał. Lis, która leżała z rękami złożonymi na piersiach jak nagrobna figura jakiejś świętej, usiadła gwałtownie – całkiem rozbudzona.

Zaczęła obciągać spódnicę i zapinać szybko bluzkę, wpatrując się równocześnie w sylwetkę mężczyzny, który wyszedł spomiędzy świerków kanadyjskich i zbliżał się do niej.

Skręcając z podrzędnej drogi na autostradę numer 236, zwiększył szybkość do siedemdziesięciu mil na godzinę. Leniwie chodzący silnik jego fur-gonetki-chevroleta z 79 roku zaczął pracować energiczniej. Trenton Heck usłyszał coś, co wskazywało na jakąś usterkę w silniku, ale postanowił nie zwracać na to uwagi.

Siedział wygodnie oparty, jego lewa noga spoczywała na pedale przyspieszenia, a prawa, wyciągnięta, pod obwisłym ciałem czteroletniego psa

0 bezgranicznie smutnym wyrazie pyska. Heck w ten właśnie sposób prowadził samochód – z jedną nogą wyciągniętą, choć niekoniecznie przywaloną ciałem psa. Kupił maszynę z automatyczną skrzynią biegów i odpowiednim siedzeniem wyłącznie z tego powodu.

Trentona Hecka, który był dokładnie o trzydzieści dwa lata starszy od psa, nazywano czasami „tym chudym facetem z Hammond Creek". Jednak ci, którzy widzieliby go bez koszuli, ci, którzy zobaczyliby jego muskuły wyrobione podczas polowań, łowienia ryb i wykonywania różnych prac fizycznych na wsi, z pewnością doszliby do wniosku, że nie jest on wcale chudy. Trenton był szczupły i muskularny, ale nie chudy. W ostatnim miesiącu jego brzuch zaczął nawet trochę sterczeć ponad paskiem od spodni. Było to spowodowane przede wszystkim bezczynnością, chociaż picie niezliczonych Budweiserów i jedzenie podwójnych gotowych zestawów obiadowych na kolację też musiało się do tego przyczynić.

Heck pomasował sobie to miejsce na spranych, niebieskich dżinsach, pod którym znajdowała się lśniąca blizna po ranie od kuli – miejsce znajdujące się dokładnie na środku prawego uda. Ta czteroletnia blizna (niedługo będzie rocznica – zauważył) wciąż powodowała, że mięśnie miał napięte jak kauczukowe paski. Heck wyprzedził jadącą powoli limuzynę

1 wrócił na własny pas ruchu. Duża, plastikowa kość dyndała pod lusterkiem wstecznym. Wyglądała jak prawdziwa i Heck zawiesił ją, żeby oszukać psa, jednak pies – pies z rodowodem imieniem Emil – nie dał się skołować.

Heck jechał szybko szosą, pogwizdując. To, co gwizdał, pozbawione było melodii, a gwizd wydobywał się spomiędzy jego nierównych zębów. Błysnął mu przed oczami znak drogowy. Heck zdjął stopę z pedału przyspieszenia i zahamował gwałtownie, wskutek czego pies przesunął się w przód na winylowym siedzeniu, marszcząc pysk. Heck skręcił i pojechał jakieś


ćwierć mili wiejską drogą pokrytą sfatygowanym asfaltem. Zobaczył świecące w oddali światła, a na niebie dostrzegł kilka nieśmiało migoczących gwiazd. Ogarnęło go przemożne poczucie osamotnienia. Zauważył opuszczone stoisko przydrożne – szopę, w której jakiś farmer sprzedawał przed laty ser i miód. Wysiadł z samochodu, nie wyłączając silnika i pozostawiając niespokojnego psa na siedzeniu.

Dzisiejszego wieczora Heck miał na sobie to, co nosił prawie każdego dnia (z wyjątkiem dni bardzo zimnych) – czarną koszulkę trykotową, koszulę roboczą i dżinsową, niebieską kurtkę. Jego kędzierzawe, ciemne włosy opadające na uszy przykrywała czapka z emblematem nowojorskich Mets. Czapka ta była prezentem od kobiety imieniem Jill, która potrafiła z pamięci wyrecytować wyniki wszystkich meczów rozegranych przez tę drużynę w ciągu ostatnich piętnastu lat (i sama dobrze grała w baseball). Jego jednak nie interesowały losy drużyny, a postrzępioną czapkę nosił tylko dlatego, że była prezentem od niej.

Rozejrzał się niepewnie i zaczął powoli iść przez parking, robiąc koło. Spojrzał na swoją furgonetkę i doszedł do wniosku, że jej reflektory dają za dużo światła. Wyłączył więc i silnik, i reflektory. Otulony ciemnością, zaczął znowu iść. W pobliżu rozległ się jakiś szelest. Heck natychmiast rozpoznał, że to szop. W kilka chwil później przeszedł za nim cicho skunks, a on poczuł zapach piżma. Te zwierzęta nie były groźne, ale on, idąc, chwycił czarną, prążkowaną, bakelitową kolbę starego automatycznego pistoletu, który znajdował się w jeszcze starszym, kowbojskim olstrze z rzemykami z nie garbowanej skóry.

Niebo było pochmurne. Burza powinna była już się zacząć. Wiem, Boże, że musisz spuścić deszcz – powiedział Heck cicho, wcale nie patrząc w niebo – ale na kilka godzin powstrzymaj wiatr. Potrzebna mi twoja pomoc, naprawdę, bardzo mi potrzebna.

Gdzieś z tyłu trzasnęła głośno gałązka. Heck odwrócił się szybko, starając się przeniknąć wzrokiem przez listowie dobrze widocznej brzozy. Znał tylko nieliczne dzikie zwierzęta, które w ten sposób łamały gałęzie. Mogła to zrobić samica łosia prowadząca swoje młode albo siedmiostopo-wej długości niedźwiedź grizzly patrzący na niego z pewnością pożądliwym wzrokiem i mający poczucie absolutnego bezpieczeństwa, oczywiste u zwierzęcia pod ochroną.

A może to pijany jeleń? – pomyślał Heck, chcąc rozweselić samego siebie.

Szedł dalej. W pewnym momencie parking zalało światło. Przyjechał ten samochód, którego Heck się spodziewał. Zaparkował z leniwym piskiem opon. Do Hecka podszedł wyprostowany jak sierżant musztrujący rekrutów oficer policji w szarym mundurze.

– Czołem, Don.

Heck zasalutował niedbale.

– Czołem, Trent. Dobrze, że byłeś wolny. Miło mi cię widzieć.

– Ta burza jest już blisko – powiedział Heck.

– Myślałem, że ten twój Emil potrafi tropić nawet podczas huraganu.

– Możliwe – odpowiedział Heck – ale ja sam wolałbym nie zginąć od pioruna. No, a kto to uciekł?

– Ten świr, którego złapali w zeszłym roku na wiosnę w Indian Leap. Pamiętasz tę historię?

– Kto by jej nie pamiętał.

– On uciekł dzisiaj wieczorem. W worku na ciało – wyjaśnił Haver-sham.

– Może jest wariatem, ale ma też spryt.

– Jest gdzieś koło Stinson.

– Więc odjechał kawał drogi.

– Tak. Chłopak od koronera, ten, co prowadził karawan, jest tam teraz. No i Charlie Fennel, i paru policjantów. Charlie ma ze sobą suki.

Suki policyjne, o których mówił Haversham, nie były prawdziwymi tropicielami. Były psami myśliwskimi, labradorami, od czasu do czasu używanymi do tropienia. Miały dobry węch, a będąc sukami wysterylizo-wanymi, omijały słupy i drzewa i niełatwo dawały się sprowadzić z tropu. Ale rozpraszały się. Emil natomiast był psem, który szedł pewnie. Kiedy był na tropie, potrafił przejść po króliku siedzącym mu na drodze, nie zauważając go. W takich razach szedł prosto, a jedynym słyszalnym dźwiękiem było jego sapanie. Suki lubiły tropić i spędzały dużo czasu na szukaniu na wszystkie strony z pełnym entuzjazmu skomleniem. Jednak ścigając niebezpiecznego uciekiniera, dobrze było mieć ze sobą całe stado psów. Heck spytał Havershama, co dadzą Emilowi do powąchania.

– Bieliznę.

Kapitan wręczył Heckowi plastikową torbę. Heck był pewien, że Haversham wie, jak obchodzić się z rzeczami, które ma wąchać pies. Na pewno dopilnował, żeby rzeczy nie były ostatnio prane i żeby nikt nie dotykał ich palcami.

– O ile nam wiadomo, on lata prawie nagi – dodał policjant. Heck myślał, że kapitan żartuje.

– Nie, nie żartuję – powiedział Haversham. – On jest gruby, ma dużo sadła. Adler, lekarz ze szpitala, mówił mi, że ci schizofrenicy nie czują zimna tak jak normalni ludzie. Oni są jakby znieczuleni. Możesz takiego uderzyć, a on nawet tego nie zauważy.

– Oooo, dobrze, że mi o tym mówisz, Don. A może on potrafi też fruwać, co?

Haversham zakrztusił się ze śmiechu, a potem dodał:

– Oni mówią, że on jest dość nieszkodliwy. Często ucieka. Adler twierdzi, że zwiewał z siedmiu szpitali. Zawsze go znajdują. To jest dla niego taka zabawa. A w tym worku mieli przewozić faceta, który popełnił samobójstwo.

– Nieszkodliwy? Czy oni nie czytali, co się stało w Indian Leap? Heck prychnął pogardliwie i wskazał ruchem głowy w kierunku szpitala.

– Kto w tym szpitalu jest wariatem? – zapytał, a potem, nie patrząc Havershamowi w oczy, dodał: -' Przez telefon mówiłeś, że dostanę pięćset dolców honorarium. I nagrodę. Dziesięć tysięcy. To prawda, Don? Dziesięć?

– Tak. Honorarium jest z moich funduszy – jak zwykle. A nagroda z pieniędzy stanowych. Z budżetu Adlera. Adler bardzo chce, żebyś go złapał. Gorączkuje się.

– Nie sądzę, że dał ci to na piśmie.

– Adler? Nie. Ale on naprawdę chce, żebyś go złapał. Jeżeli go złapiesz – dostaniesz swoją forsę, Trent. Jesteś tu jedynym cywilem. Moi chłopcy nie mogą wziąć ani centa.

– Złapie się go.

Kapitan popatrzył w ciemność, zastanawiając się nad czymś. W końcu powiedział:

– Słuchaj, Trenton. Powiedziałem ci, że on nie jest niebezpieczny, jednak miej to pod ręką – wskazał pistolet na biodrze Hecka. – Muszę ci to powiedzieć. Adler twierdzi, że to był wypadek, ale możliwe jest, że Hru-bek zaatakował dwóch sanitariuszy. Jednemu złamał rękę jak wykałaczkę. Facet by wykorkował, gdyby nikt go nie znalazł.

– No więc jak? On jest niebezpieczny czy nie? – zapytał Heck.

– Ja ci tylko mówię: uważaj. Co to za broń?

– To mój stary P-38.

Heck poklepał olstro, przypominając sobie dzień, w którym oddał swoją służbową broń nie komu innemu, tylko Havershamowi. Nie mógł oderwać od niej wzroku, kiedy ją oddawał – już bez magazynka. Odznaka i dowód tożsamości poszły w ślad za bronią. Mundur kupił za własne pieniądze, więc pozwolili mu go zatrzymać, chociaż musiał podpisać zobowiązanie, że nigdy nie będzie go nosił w miejscach publicznych. Kiedy je podpisywał, twarz miał czerwoną ze wstydu i złości.

– Można jeszcze do tego kupić amunicję?

– To jest nic innego jak dziewięciomilimetrowe parabellum. Haversham wetknął głowę do furgonetki Hecka przez okno po stronie

pasażera i pogłaskał psa. Pies siedział zobojętniały i znudzony, patrząc na siwe włosy kapitana.

– No, Emil, zrób tak, żebyśmy byli z ciebie dumni. Słyszysz? Złap tego wariata. Dobry piesek, dobry. Dobry jest, nie? – zwrócił się do Hecka.

ATrenton Heck, który odbierał porody szczeniaków i opiekował się nimi, który wysysał jad węży z ciał psów myśliwskich, który jeździł do weterynarzy, rozwijając prędkość dziewięćdziesięciu mil na godzinę, kiedy psa dawało się uratować, i który pakował litościwą kulkę w łeb tym psom, dla których nie można było zrobić niczego innego, ten Trenton Heck, który mówił do psów tylko wtedy, kiedy trzeba było wydać im rozkaz, ten Trenton Heck kiwnął tylko kapitanowi głową, uśmiechając się chytrze.

– Lepiej teraz chodźmy. Zanim tropy ostygną.

Jak, u diabła, to się stało? – warknął Owen. – On jest wariatem! Nie wolno było dopuścić do jego ucieczki! Co, do cholery – zostawili mu otwarte drzwi?

– Nastąpiło pewnego rodzaju nieporozumienie. Oni, no wie pan, tak jakoś nie dopilnowali szczegółów.

Człowiekiem, który obudził Lis z krótkotrwałego snu, okazał się Stanley Weber, wybrany zgodnie z obowiązującą procedurą szeryf miasteczka Ridgeton. Minął Lis, nie zauważając jej nawet, i poszedł z Portią do przepustu, przy którym pracował Owen.

Wieści, które przyniósł, okazały się bardziej niepokojące niż samo jego niespodziewane przybycie.

– Boże drogi, Stan – powiedziała Lis – to jest szpital dla chorych psychicznie niebezpiecznych dla otoczenia. Czy tam nie ma krat?

Przypomniała sobie dokładnie te głęboko osadzone oczy i twarz – okrągłą, o wesołkowatym wyrazie. I żółte zęby. I jego wrzask: Sic semper tyrannis… Lis-bone… Cześć, Lis-bone!

– To niewybaczalne!

Rozzłoszczony Owen chodził w tę i z powrotem. Był mężczyzną potężnej budowy, był silny i miał temperament, który czasami przerażał nawet Lis. Szeryf, jakby chcąc się od niego odgrodzić, skrzyżował ręce na piersi i pochylił się nieco do przodu.

– Kiedy to się stało? – pytał dalej Owen. – Czy oni wiedzą, dokąd on zmierza?

– Stało się to przed paroma godzinami. Dowiedziałem się o tym dzięki łączności radiowej.

Szeryf wskazał swój samochód, jakby próbując skierować furię Owena na inny tor.

– Rozmawiałem z Donem Havershamem. Z policji stanowej – dodał znacząco. – To dobry policjant. Ma stopień kapitana.

– Aha, aż kapitana.

Lis złapała się na tym, że patrzy na stopy szeryfa. W ciężkich buciorach z ciemnej skóry szeryf wyglądał nie tyle na urzędnika państwowego, co na członka jednostki bojowej w akcji. Powiał lekki wiatr, chłodząc skórę Lis pod cienką bluzką. Lis spojrzała na liście spadające z gałęzi wysokiego klonu. Wydało jej się, że te liście szukają schronienia przed nadciągającą burzą. Przeszedł ją dreszcz. Zorientowała się, że drzwi od kuchni są uchylone. Zamknęła je.

Usłyszała odgłos kroków i spojrzała na drzwi prowadzące do salonu.

Portia przystanęła w nich na chwilę, a potem weszła do kuchni. Była wciąż ubrana w swoje cienkie, seksowne szatki, a jej duże piersi prowokująco podkreślał luźno spływający jedwabisty biały materiał, z którego uszyta była bluzka. Szeryf kiwnął w jej stronę głową, a ona uśmiechnęła się obojętnie. Oczy szeryfa dwa razy zatrzymały się na jej piersiach. Portia miała w kieszeni spódnicy mały odtwarzacz, a w jednym uchu słuchawkę. Z drugiej słuchawki, dyndającej swobodnie, wydobywał się cichy dźwięk rytmicznej muzyki.

– Hrubek uciekł ze szpitala – poinformowała siostrę Lis.

– Niemożliwe.

Portia wyjęła słuchawkę z ucha i założyła ją sobie na szyję, tak jak to czynią lekarze ze stetoskopami. Dźwięki drażniącego rocka były teraz głośniejsze. Wydobywały się z dwóch małych słuchawek.

– Mogłabyś to wyłączyć? – poprosiła Lis, a Portia machinalnie spełniła jej prośbę.

Lis, Owen i Portia stali teraz na płytkach z terakoty tak zimnych jak betonowa terasa na zewnątrz – stali wszyscy z założonymi rękami i w jednym szeregu. Lis wydało się to idiotyczne. Złamała więc szereg i podeszła do zlewu, żeby napełnić czajnik wodą.

– Napijesz się kawy czy herbaty, Stan?

– Dziękuję, niczego. Oni twierdzą, że on się błąka w okolicy. Uciekł w Stinson, o jakieś dziesięć mil od szpitala.

To pięćdziesiąt mil na wschód od nas, pomyślała Lis. Było to jakieś pocieszenie – jak bak pełen benzyny albo dwa banknoty dwudziestodolaro-we w kieszeni – niewielkie, ale jednak pocieszenie.

– Więc wygląda na to, że oddala się od nas.

– No tak.

Lis przypomniała go sobie. Przypomniała sobie, jak się ożywił, jak kajdanki na jego rękach i nogach zaczęły brzęczeć i jak on sam zaczął rozbierać wzrokiem publiczność obecną na sali sądowej. A ją rozbierał z najwięk-.szym zapałem. „Lis-bone, Lis-bone…"

Wtedy, w czerwcu, Lis aż krzyknęła, słysząc jego śmiech podobny do śmiechu hieny. Teraz też zachciało jej się krzyczeć. Zacisnęła zęby i odwróciła się do kuchenki, żeby zrobić filiżankę ziołowej herbaty. Owen wciąż gniewnie bombardował szeryfa pytaniami. Ilu ludzi go szuka? Czy mają psy? Czy on ma przy sobie broń? Szeryf dzielnie zniósł ten krzyżowy ogień, a potem powiedział:

– Prawdę mówiąc, to za dużo się w tej sprawie nie robi. Rozesłano tylko informacje. Nie nadano im statusu prośby o pomoc w złapaniu uciekiniera. Mnie się zdaje, że oni go już dobrze podleczyli. Pewnie zastosowali kurację wstrząsową. No wiecie, te elektrowstrząsy. On się po prostu tak włóczy i oni go na pewno złapią…

Owen machnął ręką i już miał coś powiedzieć. Przerwała mu jednak

Lis.

– Jeżeli nikt się tym nie martwi, to co ty tu robisz, Stan?

– No, ja przyszedłem się dowiedzieć, czy macie jeszcze ten list. Bo z niego może da się wywnioskować, dokąd on chce się udać.

– List? – spytał Owen.

Ale Lis wiedziała doskonale, o jaki list chodzi. Pomyślała o nim w momencie, w którym zjawił się szeryf, wymieniając nazwę szpitala.

– Wiem, gdzie on jest – powiedziała i poszła po list.

6

Pani Lis-bone Atcheson!

Siedzę w swoim Pokoju nie mogę oddychać nic nie słyszę. To niespraWIEdliwe, że mnie tu TRZymają, trzymają mniE i nie dają zrObić, nijaK nie dają zrObić tego, co MUSZĘ ZROBIĆ. To JEST bardzo ważnE. trzy-Mają mnie i naopowiadali kłamstw o mnie tym w wasZyngtonie i całeMu chĘtnie oCZerniającemu czlOwieka światu. oNi mYślą, że jestem niebezpieczny, itd. To tylko takiE usprawiedliwienie, Ale wszyscy w nie wierzą, to znaczy „im" wierzą, a oni są bardzo silni i my musimy ich się bać. Oni są wszędzie.

To jest SPISEK. SPIS+EK.

a ja wiem, że i TY do niego należysz!!!!

Zemsta należy do mnie, a nie do PANA, bo PAN wie co ja Zrobiłem i nie daje MI odpocząć. Co noc strzela mi w łeb!!!

Zatem JA Długo męczony przyjmuję mój los i ty, co jEsteś taka piękna też Musisz, proszę CIĘ przyjdź do mnie na wieczny spoczynek. Wszędzie. NieprzErWAnie. Zawsze. Zemsta. EWO – kobieto PRZYJDŹ do MNIE. ja twój kochanek List został napisany zielonym, czarnym i niebieskim tuszem. A jej imię i jego „podpis" były czerwone. Szeryf cmoknął zirytowany.

– Czy rozumiesz coś z tego? – zapytał, zwracając się do Owena.

– To jest bełkot – powiedziała Lis.

Owen spojrzał na nią i oświadczył: – Rozmawialiśmy o tym po otrzymaniu tego listu. Myśleliśmy, że to wybryk jakiegoś nastolatka. Lis uczyła angielskiego w drugiej klasie miejscowego liceum.

– Ja jestem srogą nauczycielką – zaśmiała się niezbyt wesoło. – Szesnastolatki za mną nie przepadają.

– ja twój kochanek" – szeryf ściągnął pas, u którego miał broń. Patrzył na list przez chwilę, a potem zapytał: – Jest adres zwrotny?

Lis przejrzała teczkę z szarej tektury, w której trzymała list w przegródce zatytułowanej Listy różne, zaraz za przegródką zatytułowaną Testamenty – Owen i Lis. (To ostatnie zauważyła dopiero teraz.) Znalazła kopertę. Nie było na niej adresu nadawcy. Pieczęć pocztowa pochodziła z Gloucester.

– Gloucester nie jest w pobliżu Marsden – zauważyła.

– Czy mogę zadzwonić? – szeryf spojrzał na Owena, który wskazał mu telefon ruchem głowy.

Opierając się o ladę kuchenną i popijając herbatę z dzikiej róży, Lis przypomniała sobie gorącą wrześniową sobotę. Przesadzała wtedy krzak herbacianej róży. Wzdłuż nosa, łaskocząc ją, spływał jej pot. Owen przez cały dzień pracował i wrócił przed chwilą. Było gdzieś koło czwartej, słońce świeciło blado i stało nisko. Owen ukazał się w drzwiach. Szerokie ramiona miał przygarbione, a w ręce trzymał kawałek papieru. Lis podniosła na niego wzrok. Krzak róży przesunął jej się między palcami, a jakiś kolec przebił skórę. Widząc poważną minę męża, nie zwróciła w pierwszej chwili uwagi na ból. W chwilę później, opuściwszy wzrok, zauważyła na palcu kropelkę krwi. Położyła krzew na ziemi. Owen wręczył jej ten właśnie list, a ona wzięła go powolnym ruchem, zostawiając na kopercie krwawy odcisk palca przypominający staromodną pieczęć woskową.

Teraz Portia przeczytała list. Wzruszyła ramionami i powiedziała do

Lis:

– Mam ze sobą trochę tego, co wiesz. Jeżeli chcesz, to przyjdź do mojego pokoju. To cię zrelaksuje.

Lis zmrużyła oczy, starając się zachować spokój. Tylko jej siostra mogła zrobić coś takiego – proponować komuś dżointa w obecności policjanta (na którego zderzaku widniał napis Ridgeton mówi NIE narkotykom). To była cała Portia – przewrotna i cyniczna. Och, ta Portia – ta jej kuta na cztery nogi blada młodsza siostra z francuskim warkoczem, odtwarzaczem w kieszeni i wianuszkiem narzeczonych. Została zmuszona do spędzenia wieczoru na wsi i teraz daje Lis w kość.

Lis nie odpowiedziała. Młoda kobieta wzruszyła ramionami i, spojrzawszy na Owena, wyszła z kuchni.

Szeryf, który nie słyszał propozycji Portii i który prawdopodobnie i tak by jej nie zrozumiał, odwiesił słuchawkę.

– No więc – powiedział do Owena – krótko mówiąc, ona nie ma się czym martwić.

Ona? – zastanowiła się Lis. Czy on ma na myśli mnie? Poczuła, że płonie jej twarz. Zobaczyła też, że nawet staromodny Owen poruszył się niespokojnie, słysząc lekceważący ton szeryfa.

– Oni mówią, że ten list nic nie znaczy. Hrubek jest schizofrenikiem, a schizofrenicy nie radzą sobie, kiedy stoją z kimś twarzą w twarz. Są zbyt nerwowi, żeby rozmawiać czy zrobić cokolwiek. Dlatego pisują takie długie listy, które są przeważnie bez sensu. A kiedy komuś grożą, to nie spełniają groźby, bo się za bardzo boją.

– Aten stempel? – zapytała nieustępliwie Lis. – Ten z Gloucester?

– A to. Pytałem. Posłali go do szpitala w Gloucester na jakieś badania w pierwszym tygodniu września. Szpital jest słabo strzeżony. Mógł się wymknąć i wysłać list. Ale mówiłem już, że on zmierza na wschód, posuwa się więc w przeciwnym kierunku.

Szeryf i Lis popatrzyli na Owena, który – będąc osobą najpotężniejszej postury z nich trojga – zdawał się tu dowodzić.

– A co, jeżeli tak nie jest? – zapytał Owen.

– Do diabła, on nie ma samochodu. Lekarz powiedział, że nie umie prowadzić. A kto go podwiezie? Takiego wielkiego świrusa?

– Ja po prostu pytam – rzucił Owen. – Co, jeżeli on nie kieruje się na wschód? Co będzie, jeżeli zmieni zdanie i pojawi się tutaj?


– Tutaj? – powtórzył szeryf i zamilkł.

– Chcę, żebyście tu przysłali policjanta.

– Przykro mi, Owen. To niemożliwe. Zbliża się…

– Słuchaj, Stan, to jest poważna sprawa.

– Zbliża się… burza. Straszna burza. A Fred Bertholder ma grypę i leży w łóżku. Jest naprawdę chory. Cała jego rodzina też choruje.

– Jednego policjanta. Tylko do chwili, kiedy go złapią.

– Ale nawet policja stanowa nie ma ludzi. Są na szosie z powodu…

– Tej kurewskiej burzy – warknął Owen.

Rzadko przeklinał w obecności ludzi, których dobrze nie znał – uważał to za oznakę słabości. Dlatego Lis poczuła się przez chwilę zszokowana. Zaszokowało ją nie tyle samo słowo, ile wielka złość, która musiała spowodować, że Owen je wypowiedział.

– Musimy brać pod uwagę hierarchię ważności. Nie denerwuj się tak. Będę w kontakcie z Havershamem. Jeżeli coś się zmieni, natychmiast tu przyjadę.

Owen podszedł do okna i spojrzał na jezioro. Wyglądało na to, że albo jest tak wściekły, że nie może wydobyć z siebie głosu, albo zastanawia się nad czymś głęboko.

– A może byście przenocowali w jakimś hotelu? – zaproponował szeryf tak wesoło, że Lis poczuła gniew. – W ten sposób wyśpicie się i nie będziecie się musieli o nic martwić…

– Wyśpicie się – mruknęła Lis. – Akurat.

– Wierzcie mi, nie macie się czym przejmować – powiedział szeryf. Po czym podszedł do okna i spojrzał w niebo, mając prawdopodobnie

nadzieję, że zaraz zacznie się błyskać i że to usprawiedliwi fakt, że policjanci zostali rozesłani w teren.

– W każdym razie ja będę pilnował sprawy – dodał. Wychodząc, uśmiechnął się ze skruchą.

Lis była jedyną osobą, która odpowiedziała mu „dobranoc".

Owen chodził w tę i z powrotem koło okna, spoglądając na jezioro.

– Myślę, że powinniśmy tak zrobić – rzekł rzeczowym tonem. – To znaczy pójść do hotelu. Weźmiemy pokój w Gospodzie Marsden.

No tak, wezmą niezmiernie oryginalny apartament, zaśmiecony (według słów Owena) suszonymi kwiatami, umeblowany sztampowymi meblami, ozdobiony wiejskimi girlandami i kiczowatymi obrazkami przedstawiającymi żywe konie, martwe ptaki i dziewiętnastowieczne dzieci o szklanych oczach.

– Nie jest to chyba najlepsza kryjówka.

– Nie wygląda na to, że on przebędzie nawet połowę drogi do Ridge-ton, nie mówiąc już o tym, że przecież nie znajdzie hotelu, w którym zamieszkamy… Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle ma zamiar nas szukać. Poza tym Gospoda znajduje się zaledwie o dwie mile stąd. A ja nie chcę za bardzo oddalać się od domu.

– Musimy skończyć tamę i oklejanie okien.

Owen milczał przez chwilę. A potem zapytał z roztargnieniem:

– Jak myślisz, gdzie on jest?

– Ja się stąd nie ruszę, dopóki nie skończymy tej tamy. Te worki z piaskiem…

Oczy Owena zabłysły.

– Dlaczego się ze mną sprzeczasz?

Lis zamrugała. Nauczyła się znosić jego humory. Wiedziała, że zwykle wyładowywał się nie na tym, na kim trzeba. Był teraz zły, to prawda, ale nie na nią, tylko na szeryfa. Przeważnie Lis reagowała gniewem na«jego gniew. Ale dzisiaj nie podniosła głosu. Nie miała jednak zamiaru mu ustąpić.

– Ja się nie sprzeczam. Możemy pójść do hotelu. Ale ja nie ruszę się stąd, dopóki nie zostanie ułożona przynajmniej jeszcze jedna warstwa worków, gruba co najmniej na stopę.

Wzrok Owena skierował się znów na jezioro, gdy tymczasem ona spojrzała na list leżący na ladzie kuchennej. Wzięła go, wygładziła papier, a potem złożyła na czworo. Papier zaszeleścił, a ten szelest nie wiadomo dlaczego przywiódł jej na myśl szelest wysuszonej skóry. Lis wzdrygnęła się i rzuciła list na kupkę rachunków, które zamierzała schować do teczki.

Włożyła kurtkę. Czy Owen ustąpi, czy ma zamiar się kłócić? Nie potrafiła przewidzieć jego reakcji i poczuła, że ze zdenerwowania zaczynają boleć żołądek.

– To nie powinno zająć więcej niż godzinę – powiedziała ostrożnie. Ale on milczał.

– Myślisz, że przez ten czas ułożymy wystarczającą liczbę worków? Owen w końcu odwrócił się od okna i powtórzył jej pytanie:

– Czy przez godzinę ułożymy wystarczającą liczbę worków?

– No tak, przez godzinę. Ja jestem pewna, że tak. Zdziwił ją jego spokój.

– Zresztą uważam – dodała – że nie będzie tak źle, jak zapowiadają. Znasz tych tutejszych meteorologów. Zawsze podnoszą fałszywy alarm…

Kierowca minął restaurację i bardzo powoli wprowadził ogromną ciężarówkę na parking. Zahamował i wyłączył silnik, a potem pochylił się nad mapą. Ustalenie, że znajdzie się w Bangor na drugi dzień przed czwartą po południu, zajęło mu więcej czasu, niż się spodziewał. Przy swojej inteligencji powinien był to obliczyć prędzej.

Był młody. Na głowie nosił czapkę z napisem Dolphins założoną daszkiem do tyłu, a na nogach buty Nike'i. W jego magnetofonie tkwiła taśma z muzyką grunge. Miał też sześć innych z rapem i hip-hopem (był to sekret, którego nie zdradzał nikomu z rodziny). Wyszedł z szoferki, zatrzymując się na chwilę na stopniu, przy bocznym lusterku, i widząc – ku własnemu zmartwieniu – konstelację trądzikowych wyprysków na policzku, a potem zeskoczył na ziemię. Znajdował się w połowie drogi do baru, kiedy za jego plecami rozległ się jakiś głos.

– Hej, szoferuniu!

I nagle obok niego pojawił się potężnej budowy mężczyzna o nogach jak pnie drzew. Kierowca zatrzymał się i zdumiony spojrzał w błyszczącą od potu okrągłą twarz. Zobaczył, że mężczyzna uśmiecha się szeroko i że ma pianę na ustach, a także że jego oczy zdradzają podniecenie równe podnieceniu dziecka grającego w piłkę.

– Sie ma – bąknął kierowca.

Potężny mężczyzna zmieszał się nagle. Wyglądało na to, że zastanawia się, co powiedzieć.

– Niezła maszyna – stwierdził wreszcie, nie patrząc jednak na ciężarówkę, tylko na kierowcę.

– Mhm. Dzięki za uznanie. Przepraszam, ale jestem wykończony i muszę coś przegryźć.

– Aha, przegryźć. Oczywiście. Szczęśliwa siódemka. Widzisz? Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć… – Wskazywał ręką pojazdy stojące na parkingu. – Siedem.

Poprawił tweedową czapkę, która tkwiła na jego przypominającej kulę bilardową głowie. Wyglądało na to, że jest łysy. Kierowca pomyślał więc, że może to skinhead-nazista.

– Tak, szczęśliwa siódemka – przyznał i roześmiał się trochę zbyt głośno.

– O ho ho. To już osiem.

Potężny facet wskazał następną ciężarówkę wjeżdżającą właśnie na parking. Jego usta wykrzywiły się w dziwnym uśmiechu.

– Zawsze jakiś skurwysyn wszystko popsuje.

– To się zdarza.

Kierowca ciężarówki doszedł do wniosku, że mógłby przyspieszyć i wyprzedzić tego przygłupa, jednak powstrzymywały go dwie rzeczy: strach, że wyjdzie na idiotę w oczach innych kierowców, oraz obawa, że ten przy-głup mu przyłoży.

– No tak, dobranoc panu – powiedział i skierował się do baru. Oczy potężnego faceta zabłysły. Wydawał się zmartwiony.

– Zaraz, zaraz. Poczekaj! – zawołał. – Jedziesz na wschód, szofe-runiu?

Młody człowiek podniósł wzrok i spojrzał w jego mroczne oczy.

– Ja się nie nazywam „szoferunio" – zaprotestował ostrożnie.

– Ja jadę do Bostonu. To kolebka naszego kraju. Naprawdę muszę się dostać do Bostonu.

– Przykro mi, ale nie mogę pana podrzucić. Pracuję dla…

– Podrzucić? – zapytał potężny mężczyzna z zaciekawieniem. – Podrzucić?

– No tak. Nie mogę pana podwieźć. No, wie pan, co mam na myśli. Pracuję w pewnej firmie i straciłbym pracę, gdybym to zrobił.


– A to pech.

– W naszej firmie jest taki przepis.

– No to co ja mam zrobić?

– Ludzie nie lubią, kiedy ktoś prosi o podwiezienie na parkingu? – Nie było to właściwie pytanie, ale chłopak był zbyt przestraszony, żeby powiedzieć to temu człowiekowi tonem twierdzącym. – Może pójdzie pan na szosę i spróbuje zatrzymać kogoś?

– Na szosę? Zatrzymać kogoś?

– Tak. Podniesie pan kciuk i zatrzyma kogoś. Może ktoś pana weźmie.

– Aha. No tak. Mógłbym tak zrobić. Czy dostanę się w ten sposób do Bostonu?

– Widzi pan tamte światła? To szosa numer 118. Ona skręca w lewo, czyli na północ. Dostanie się pan nią na Międzystanową, a tą dostanie się pan szybko do Bostonu.

– Dzięki, szoferuniu. Niech cię Bóg ma w opiece. Tak, na szosę i podnieść kciuk.

Potężny mężczyzna ruszył biegiem przez parking. Sadził naprzód niezdarnymi susami. Kierowca zmówił krótką modlitwę dziękczynną. Dziękował Bogu za to, że uszedł z życiem, a także za to, że ma świetną historię do opowiedzenia innym kierowcom. Świetną bez żadnego koloryzowa-nia.

Peter Grimes wrócił do gabinetu dyrektora szpitala i usiadł przed biurkiem.

– Więc co on zrobił? – zapytał Adler, jak gdyby podejmując dopiero co przerwaną rozmowę.

– Słucham?

Adler postukał palcem w zieloną papierową teczkę.

– Tu jest sprawozdanie pielęgniarki z dyżuru. Hrubek miał prawo przebywać na Oddziale C. Miał prawo chodzić po terenie. On po prostu wszedł sobie do kostnicy. Tak, dostał się tam tak po prostu. No i wszedł do zamrażarki. O Boże, Boże drogi. Jest źle, Peter, jest źle.

W gabinecie było chłodno i Adler miał teraz na sobie beżowy rozpinany sweter. Mały palec jednej ręki trzymał w jego dolnej dziurce.

– Ja wiem, dlaczego tak się stało – oświadczył Grimes. – On brał udział w programie Dicka Kohlera.

– No nie! On był na oddziale przejściowym?

– Nie, nie. Wolno mu było tylko chodzić po terenie. Brał udział w terapii zajęciowej i w programie terapii przez pracę. Miał pracę na farmie. Doił krowy czy coś takiego.

Asystent popatrzył przez okno, za którym w ciemności leżało szpitalne, nie nastawione na zysk gospodarstwo rolne. Gospodarstwem tym kierowali wolontariusze, a pracowali w nim pacjenci. Rozciągało się ono na jakichś dziesięciu akrach pagórkowatego, kamienistego terenu.

– Dlaczego nie ma o tym nic w jego dokumentacji? Adler jeszcze raz stuknął w teczkę.

– Mnie się zdaje, że są jeszcze jakieś inne papiery, których my nie mamy. Nie wiem, co się z nimi stało. Dzieje się tutaj coś dziwnego…

– Czy to Zarząd zarekomendował Hrubeka do tego programu? Adler, będąc członkiem Zarządu szpitala, modlił się o pewną określoną odpowiedź na to pytanie.

– Nie – powiedział Grimes.

– Aha.

– Chyba to Dick Kohler jakoś go tam wkręcił.

– Wkręcił go? – rzucił gniewnie Adler. – Mój przyjacielu, mówiąc o tej sprawie, musimy bardzo liczyć się ze słowami. Miał pan na myśli, że go „wkręcił"? Tak? No, niech się pan zastanowi.

– Właściwie to ja nie wiem. Hrubek był zawsze pod ścisłym nadzorem. Nie jest jasne, kto to zatwierdził. W papierach nie ma szczegółowych informacji.

– Więc może tak naprawdę Hrubek nie został tam „wkręcony"? – myślał głośno Adler. – Może to jakiś inny idiota popełnił błąd.

Grimes zastanowił się, czy ma te słowa potraktować jako obraźliwe dla siebie.

Dyrektor szpitala oddychał powoli.

– Chwileczkę… Kohler nie jest członkiem naszego personelu… Ma tutaj gabinet?

Grimesa zdziwiło, że Adler tego nie wie.

– Tak, ma – powiedział. – W ramach umowy z Framington. Udostępniamy co trzeba lekarzom leczącym poszczególnych chorych.

– On nie jest takim lekarzem – warknął Adler.

– W pewnym sensie jest.

Pod nieobecność policjanta Grimes miał znacznie więcej odwagi.

– Chcę się dowiedzieć, co tu się, do diabła, dzieje. Chcę to wiedzieć najpóźniej za godzinę. Który stażysta jest teraz na Oddziale E?

– Nie jestem pewien. Chyba…

– To niech się pan dowie – warknął Adler. – Niech się pan dowie, kto to taki, i każe mu iść do domu. Niech sobie zrobi wolny wieczór.

– Aha. Zaraz. Ma iść do domu? Jest pan tego pewien?

– I niech mu pan powie, żeby z nikim nie rozmawiał… Interesuje mnie ta kobieta… – Adler znalazł jakiś kawałek papieru i podał go Gri-mesowi. – Czy Hrubek kiedyś o niej mówił? Czy ktokolwiek kiedyś o niej mówił?

Grimes przeczytał nazwisko.

– Pani Atcheson? Nie. Kim ona jest?

– Ona była w Indian Leap. Podczas procesu zeznawała na niekorzyść Hrubeka. Twierdzi, że dostała od niego list z pogróżkami. We wrześniu, wtedy kiedy nasz milusiński bawił się klockami w Gloucester. Szeryf mówi, że jej mąż uważa, że Hrubek ma zamiar na nią napaść.

– Ridgeton – zamyślił się Grimes. – To jest czterdzieści mil na zachód stąd. Nie, to żaden problem.

– Tak pan uważa? – Adler spojrzał na młodego lekarza zaczerwienionymi oczami. – To dobrze. Ulżyło mi. Ale proszę mi powiedzieć dlaczego, cytuję: „to żaden problem".

Grimes przełknął ślinę i powiedział:

– Bo większość schizofreników nie jest w stanie samodzielnie przebyć trzech mil. Więc nie ma co mówić o czterdziestu.

– Ach tak – powiedział Adler tonem zdziwaczałego profesora Oxfor-du. – A na jakiej podstawie tak nisko go pan ocenia?

Grimes poddał się. Zamilkł i zmierzwił sobie kędzierzawe włosy.

– A co, jeżeli on nie jest sam? – warknął Adler. – Co, jeżeli są jacyś współspiskowcy, świadomi swego uczestnictwa albo mimowolni? A po drugie: co, jeżeli Hrubek jest inny niż większość schizofreników? Co wtedy, doktorze? No, a teraz proszę się tym zająć. I dowiedzieć się, jak ten sukinsyn się wydostał.

Grimes, który stracił już część odwagi, powiedział tylko:

– Tak jest, panie dyrektorze. Powiedział to bardzo szybko.

– A jeżeli… Niech pan chwilę poczeka. Jeżeli… – Adler zrobił nieokreślony gest ręką, nie będąc w stanie nazwać po imieniu potencjalnej tragedii. – Jeżeli będą kłopoty…

– Jak to?

– Niech zadzwoni do mnie Lowe. Muszę z nim porozmawiać. Aha, i gdzie jest Kohler?

– Kohler? Powinien być na oddziale przejściowym. W niedziele tam nocuje.

– Myśli pan, że on będzie na wieczornym obchodzie?

– Nie. Dziś rano zjawił się w szpitalu już o wpół do piątej. I od tego czasu był bez przerwy na nogach. Jestem pewien, że teraz śpi.

– To dobrze.

– Mam do niego zadzwonić?

– Zadzwonić do niego? – Adler spojrzał na Grimesa ze zdumieniem. – Doprawdy, doktorze. On jest ostatnią osobą, która powinna się o tym dowiedzieć. Niech mu pan nic nie mówi. Ani słowa.

– Pomyślałem tylko…

– Nic pan nie pomyślał. Wcale pan nie myślał. Czy zawołałby pan baranka i powiedział mu: „Wiesz co? Jutro jest Wielkanoc"?


Para unosząca się z plastikowego kubka z kawą utworzyła elipsę na przedniej szybie.

Doktor Richard Kohler, rozparty na przednim siedzeniu swojego piętnastoletniego BMW, ziewnął szeroko i wziął kubek. Wypił trochę gorzkiego płynu, odstawił kubek na deskę rozdzielczą, trochę na prawo od miejsca, w którym stał poprzednio, i patrzył bezmyślnie, jak para tworzy nowy owal na szkle – zachodzący na ten poprzedni, który już zdążył prawie zniknąć.

Samochód znajdował się na parkingu dla personelu Stanowej Placówki Zdrowia Psychicznego w Marsden. Stał na wpół schowany za anemicznym świerkiem kanadyjskim, przodem do małego, jednokondygnacyjnego domku znajdującego się w pobliżu głównego budynku szpitala.

Pielęgniarka dyżurna z Oddziału E, zaprzyjaźniona z Kohlerem, który kiedyś umawiał się z nią na randki, zadzwoniła do oddziału przejściowego dwadzieścia minut temu. Powiedziała Kohlerowi o ucieczce Hrubeka i ostrzegła go, że Adler gra na zwłokę. Kohler obmył twarz lodowatą wodą, napełnił termos kawą, a potem, potykając się, pobiegł do samochodu i przyjechał tutaj. Wjechał na parking i postanowił zaczaić się w tym właśnie miejscu.

Spojrzał teraz w górę na gotycką fasadę szpitala i zobaczył kilka świateł. Jedno z nich z pewnością paliło się w gabinecie Adlera.

Co dowcipniejsi sanitariusze przezywali jego i Adlera nazwiskami dwóch skłóconych sąsiadów sprzed wieku – Hatfielda i McCoya, co dość dokładnie charakteryzowało stosunki panujące między nimi. Mimo to Kohler współczuł nieco dyrektorowi szpitala. Adler kierował placówką przez pięć lat i przez wszystkie te lata toczył boje o pieniądze i o jej istnienie. Większość stanowych szpitali psychiatrycznych została zamknięta i zastąpiona małymi placówkami leczniczymi podlegającymi lokalnym władzom. A przecież potrzebne były placówki dla psychicznie chorych niebezpiecznych dla otoczenia, a także dla pacjentów ubogich i bezdomnych.

Marsden było taką placówką.

Adler ciężko pracował, żeby zdobyć pieniądze ze stanowej kiesy, pilnował też, żeby nieszczęśnicy znajdujący się pod jego opieką byli traktowani dobrze i mieli się możliwie nieźle. Było to zajęcie niewdzięczne. Kohler z pewnością nie chciałby go wykonywać i gdyby mu powiedziano zawczasu, że będzie to robił, zrezygnowałby z medycyny.


Jednak poza współczuciem z powyższych powodów Kohler nie żywił dla Adlera żadnych innych pozytywnych uczuć. Bo wiedział, że Adler zarabia sto dwadzieścia tysięcy dolarów rocznie (w co wchodziły dodatki do poborów i składki ubezpieczenia na wypadek błędu w leczeniu) oraz że pracuje najwyżej czterdzieści godzin tygodniowo. Poza tym Adler nie śledził bieżącej literatury, nie brał udziału w rozwijających szkoleniach i rzadko rozmawiał z pacjentami. To ostatnie robił zresztą najchętniej, kiedy miał okazję przekazać pacjentom nieszczere pozdrowienia od polityków.

Jednak najważniejszym powodem niechęci Kohlera było to, że Adler uważał Marsden nie za placówkę leczniczą, ale za skrzyżowanie więzienia z ośrodkiem opieki dziennej. Jego celem było nie tyle polepszenie stanu zdrowia pacjentów, ile trzymanie ich w zamknięciu. Adler twierdził, że zadaniem szpitala stanowego nie jest leczenie ludzi, tylko pilnowanie, żeby ci ludzie nie zrobili krzywdy sobie lub innym.

– Więc kto ma ich leczyć? – pytał go Kohler. A Adler odburkiwał:

– Niech mi pan da pieniądze, to zacznę to robić ja.

Obaj lekarze mieli ze sobą na pieńku od samego początku, od chwili gdy Kohler pojawił się w Marsden i zaczął wprowadzać niekonwencjonalne formy terapii dla pacjentów z ciężkimi psychozami. Później, nie wiadomo jakim cudem, Kohlerowi udało się uruchomić program terapii zajęciowej. W ramach tego programu pacjenci, którzy nie byli niebezpieczni dla otoczenia, przeważnie schizofrenicy, uczyli się pracować i nawiązywać kontakty z ludźmi. Pacjenci ci później przenosili się na oddział przejściowy znajdujący się w pobliżu Stinson, żeby w końcu przeprowadzić się do własnych mieszkań i domów.

Adler miał dość inteligencji, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że ma tutaj ciepłą posadkę, jaką trudno byłoby mu znaleźć gdzie indziej. Dlatego nie zależało mu w najmniejszym stopniu na tym, żeby jacyś przemądrzali nowojorscy doktorkowie pakowali się na jego delikatną łódkę i roz-huśtywali ją za pomocą swoich zwariowanych kuracji. Ostatnio próbował spowodować przeniesienie Kohlera, twierdząc, że młody lekarz załatwił sobie pracę w Marsden z pominięciem właściwych czynników w administracji stanowej. Jednak jego argumenty były słabe, bo Kohler nie pobierał pensji i był uważany za konsultanta. A poza tym pacjenci zbuntowali się, kiedy usłyszeli plotkę, że prawdopodobnie stracą swojego doktora Richarda. Adler był zmuszony ustąpić. Kohler nadal zdobywał sobie coraz lepszą pozycję, wkradając się w łaski lekarzy zatrudnionych na pełnych regularnych etatach i zyskując sobie przyjaciół wśród tych, co w szpitalu dzierżyli rzeczywistą władzę – pielęgniarek, sekretarek i sanitariuszy. A Adlera darzył nadal głęboką i wzajemną niechęcią.

Wielu lekarzy w Marsden zastanawiało się, dlaczego Kohler, który mógł mieć lukratywną praktykę prywatną, pakował się we wszystkie te kłopoty. Nie mieli pojęcia, dlaczego spędza on tyle czasu w Marsden, gdzie otrzymuje bardzo niskie honoraria za leczenie pacjentów i gdzie praca jest tak ciężka i frustrująca, że zniechęca wielu lekarzy do psychiatrii albo i do medycyny w ogóle.

Tymczasem Richard Kohler lubił się sprawdzać. Czynił to nieustannie. Był prymusem na studiach doktoranckich z historii sztuki, kiedy porzucił ten kierunek i w dojrzałym wieku lat dwudziestu trzech zdecydował się na ciężkie studia medyczne. Skończył je i odbył staż najpierw w Szpitalu Prezbiteriańskim w Columbii, a potem w Szpitalu Ogólnym w New Haven. Następnie miał praktykę prywatną na Manhattanie. Pracował z pacjentami hospitalizowanymi w celu obserwacji i chorymi bliskimi psychozy. A potem z własnej woli zajął się najtrudniejszymi przypadkami: przewlekłymi schizofreniami i dwubiegunowymi depresjami. Zmagał się z machiną biurokratyczną, walcząc o rozszerzenie praktyki w Marsden, Framington i innych szpitalach stanowych, w których i tak pracował po dwanaście do piętnastu godzin na dobę.

Wyglądało na to, że Kohlerowi służy stres – ten największy wróg jego pacjentów ze schizofrenią.

Już w początkach swojej kariery opracował sobie kilka sposobów pozwalających mu zwalczać niepokój. Najskuteczniejszym z nich była makabryczna medytacja. Wyobrażał sobie, że wbija igłę w dużą żyłę na własnym ramieniu i tą igłą wyciąga z tej żyły palące białe światło wyobrażające stres. Ta technika była zadziwiająco skuteczna (z tym, że dawała najlepsze wyniki wtedy, kiedy towarzyszył jej kieliszek burgunda albo dżoint). Spróbował się nią posłużyć teraz, siedząc w samochodzie pachnącym starą skórą, olejem i płynem do odmrażania, i nie wzmacniając medytacji żadnymi środkami chemicznymi. Okazało się jednak, że chwyt nie przyniósł pożądanego skutku. Kohler spróbował jeszcze raz, zamykając oczy i wyobrażając sobie wszystko dokładnie, ze szczegółami. I znowu nic. Westchnął i popatrzył na parking.

Zesztywniał i zagłębił się bardziej w przednie siedzenie, kiedy zobaczył białą furgonetkę z napisem „Agencja Ochrony", która pojawiła się i przejechała powoli przez parking, oświetlając reflektorami podejrzane cienie.

Kohler zapalił małą latarkę (której używał przy badaniach dna oka) i powrócił do czytania papierów leżących przed nim. W tych papierach zapisana była bardzo skrótowo historia Michaela Hrubeka. Dane o życiu młodego człowieka były żałośnie skąpe. Ponieważ Hrubek był pacjentem ubogim, papiery zawierały bardzo nieliczne szczegóły dotyczące jego hospitalizacji i historii choroby. Jego dokumentacja właściwie nie istniała, a dotychczasowa kuracja pozostawała w znacznym stopniu tajemnicą. Michael bardzo często bywał bezdomny, wyrzucano go z wielu szpitali, a poza tym personel tych szpitali znał go pod różnymi nazwiskami. Wszystko to powodowało, że nie istniała spójna kronika jego choroby. Ponadto cierpiał na taką chorobę psychiczną, która sprawiała, że obraz przeszłości w jego umyśle był niewyraźny i niespójny. Jako schizofrenik paranoidalny przedstawiał swoim rozmówcom mieszaninę kłamstw, prawdy, wyznań, nadziei, marzeń i urojeń.

Mimo to Kohler, przy swoim doświadczeniu, potrafił na podstawie dostępnych mu materiałów zrekonstruować dość szczegółowo pewną część życia Michaela. I znajomość tej części zadziwiająco dużo mu dawała. Kohler znał z grubsza te materiały, bo otrzymał je przed czterema miesiącami, kiedy Michael został jego pacjentem. Żałował teraz, że nie czytał ich wtedy z większą uwagą. Żałował także, że w tej chwili nie ma więcej czasu na gruntowne przypomnienie sobie, co one zawierają. Po jednokrotnym ich przejrzeniu zauważył, że biała furgonetka odjechała z parkingu. Położył teczkę na podłodze samochodu.

Po czym włączył silnik i podjechał po mokrym asfalcie do jednokondygnacyjnego budynku, który obserwował przez ostatnie pół godziny. Okrążył go i znalazł tylne drzwi. Zahamował, zastanowił się przez chwilę, a potem, kierując się rozsądkiem, zapiął pas bezpieczeństwa i wjechał prawym przednim zderzakiem prosto w te drzwi. Według własnej oceny zrobił to powoli. Jednak mimo to uderzenie było tak gwałtowne, że drzwi wyskoczyły z obu zawiasów i wpadły do środka, gdzie panowała ciemność.

Skierował swojego chevroleta na pobocze szosy numer 236. Odrapany samochód worał się lewym kołem w ziemię, a jakaś pusta puszka po napoju zwanym Orange Crush potoczyła się po jego podłodze i uderzyła o drzwi. Hamulce zapiszczały i Chevrolet zatrzymał się.

Trenton Heck otworzył drzwi i wysiadł. Puszka wypadła z brzękiem na kamieniste pobocze. Heck schylił się i wpakował ją pod siedzenie.

– Chodź – powiedział do Emila, który już rozluźnił mięśnie i zdążył ześlizgnąć się z siedzenia, wyskoczyć z samochodu, wylądować na ziemi, przeciągnąć się i mrugając, patrzeć na światła samochodu policji stanowej stojącego po drugiej stronie autostrady.

Tuż obok oświetlonego krążownika – dodge'a – stał jeszcze jeden samochód policyjny, a zaraz obok niego karawan miejscowego koronera. Czterech mężczyzn podniosło głowy, kiedy Heck przeszedł przez szeroki pas asfaltu i oddalił się wraz z Emilem od samochodu. Zawsze w takich razach wysiadał z psem jak najszybciej ze swojego chevroleta i trzymał go z daleka od silników innych samochodów. Bo spaliny stępiają węch.

– Siadaj! – rozkazał, kiedy znaleźli się na trawie po tej stronie, z której w kierunku samochodów wiał wiatr. – Siad!

Emil zrobił, co mu kazano, chociaż wyczuł, podniecony, że w pobliżu znajdują się jakieś czworonożne damy.

– Hej, Trenton – zawołał jeden z mężczyzn.

Był gruby. Miał nie tylko brzuch – przykład otyłego, który dużo je, a nie takiego, co dużo pije. Guziki szarego munduru ledwie mu się dopinały. Trzymał na smyczy dwie suki labradorki, które węszyły naokoło.

– Cześć, Charlie.

– O, jest nasz mistrz tropienia.

To powiedział jeden z dwóch młodych policjantów stojących przy drodze, facet, którego Heck – za jego plecami – nazywał „Chłoptasiem". Był to mężczyzna o wąskiej twarzy, o sześć lat młodszy od Hecka i wyglądający, jakby był od niego młodszy o piętnaście lat. Kiedy zaczęto mówić o cięciach budżetowych, Heck uważał, że należy wylać tego właśnie młodego człowieka, a jego samego, Trentona Hecka, zatrzymać w oddziale z pensją w wysokości trzech czwartych dotychczasowej. Jednak przełożeni nie zapytali Hecka o radę, w wyniku czego Chłoptaś, młodszy, ale służący w policji o dwa miesiące dłużej niż on, był wciąż policjantem. On tymczasem za osiemdziesiąt parę dolarów miesięcznie wywoził stare pralki i inne graty do Hammond Creek, na wysypisko.

– Hej, Emil – zawołał Chłoptaś.

Heck kiwnął mu głową i pomachał ręką drugiemu policjantowi, który go pozdrowił.

Charlie Fennel i Heck poszli w stronę brązowego karawanu, koło którego stał młody człowiek w jasnozielonym kombinezonie.

– Niewielu nas – powiedział Heck do Charliego.

Policjant odrzekł mu na to, że i tak mają szczęście, że jest ich aż tylu.

– Koło północy w Miejskim Ośrodku Kultury kończy się koncert. Słyszałeś o tym?

– Aha, rock'n'roll – mruknął Heck.

– Mhm. Don posłał tam trochę naszych. Podczas ostatniej takiej imprezy jakiś chłopak dostał kulkę.

– A nie mają oni na takie okazje jakichś strażników?

– To właśnie strażnik postrzelił tego dzieciaka.

– No, to pieniądze podatników nie są chyba dobrze wykorzystywane. To bez sensu, że policja musi pilnować stada gówniarzy, którzy płacą za to, żeby ich ogłuszano.

– A poza tym – dodał Fennel – kapitan skierował sporo naszych na drogi. Wygląda na to, że w czasie burzy trzeba będzie pomagać ludziom. Ale, ale, słyszałem, że za złapanie tego świra jest wyznaczona nagroda.

Heck spuścił oczy. Wpatrywał się w trawę, nie wiedząc, co odpowiedzieć.

– Słuchaj, Trenton – kontynuował Fennel szeptem. – Obiło mi się o uszy, w jakiej jesteś sytuacji. Mam nadzieję, że dostaniesz te pieniądze. Trzymam za ciebie kciuki.

– Dzięki, Charlie.

Między Heckiem a Charliem Fennelem istniała dziwna relacja. Ta kula, która rozorała Heckowi prawe udo, przeszła przedtem przez pierś brata Fennela kucającego obok samochodu patrolowego i zabiła go na miejscu. Heck przypuszczał, że trochę krwi młodego policjanta wniknęło wraz z kulą do jego organizmu i dlatego uważał, że z Charliem Fennelem łączy go braterstwo krwi. Czasami przychodziło mu do głowy, że on i Charlie powinni trzymać się bardziej razem. Jednak kiedy przebywali trochę dłużej w swoim towarzystwie, okazywało się, że mają bardzo mało wspólnego. Nieraz planowali, że razem zapolują albo pojadą na ryby, ale jakoś do tego nie dochodziło, co obaj przyjmowali ze skrywaną ulgą.

Teraz Heck i Fennel zatrzymali się przed karawanem koronera. Heck podniósł głowę i odetchnął powietrzem pachnącym gnijącymi liśćmi. W takie wilgotne noce ten zapach był szczególnie silny. Heck parsknął, a Fennel spojrzał na niego z ciekawością.

– Nie czuję zapachu dymu – powiedział Heck.

– Ja też nie.

– Więc Hrubek nie wyskoczył w miejscu, w którym wyczuł zapach domu.

– Nauczyłeś się takiego rozumowania od Emila, co?

– Co dokładnie się tu stało? – zapytał Heck pomocnika koronera. Młody człowiek spojrzał na Fennela, prosząc go bez słów o to, żeby mu

pozwolił odpowiedzieć cywilowi. Heck zdążył się już przyzwyczaić do tego, że autorytet mają mundurowi, a nie on, człowiek bez munduru. Kiedy

Fennel mruknął coś, co można było wziąć za przyzwolenie, pomocnik ko-ronera opowiedział, w jaki sposób Hrubek uciekł.

– Goniliśmy go trochę – dodał po chwili.

– Goniliście, i co? – powiedział Heck zgryźliwie. – Łapanie go to nie wasze zadanie. Nie zdziwiłbym się, gdybyście stąd zwiali. A tego świra zostawili, żeby sobie poszedł do diabła.

– No tak. Ale my tak nie zrobiliśmy. Goniliśmy go. – Młody człowiek wzruszył ramionami, nie okazując wcale wstydu.

– No, dobra. Bierzmy się za to.

Heck zauważył, że Fennel już jakiś czas temu założył psom specjalną uprząż do tropienia. Na psy podziałało to podniecająco. Widać było, że są zdezorientowane. Psy, które nie mają za chwilę zacząć tropić, powinny mieć na sobie zwykłe obroże. Heck już miał powiedzieć Fennelowi parę słów do słuchu, ale się powstrzymał. Tb, jak policjant obchodził się ze swoimi psami, było sprawą policjanta, a on, Trenton Heck, nie był już instruktorem uczącym ludzi, jak się tropi.

Doszedłszy do takiego wniosku, Heck wyjął z kieszeni nylonową uprząż i ćwierćcalowej grubości nylonową linkę. Emil natychmiast się spiął, chociaż dalej siedział, trzymając zad na ziemi. Heck założył mu uprząż i okręcił sobie koniec linki wokół lewego nadgarstka, a nie wokół prawego, jak to się zwykle robiło. Ten facet mógł sobie być oszołomiony lekami i ogłupiały, ale Heck pamiętał ostrzeżenie Havershama i dlatego chciał mieć prawą rękę wolną, gotową do strzału. Chwyciwszy dobrze linkę, Heck wyjął z drugiej kieszeni kurtki torebkę plastikową. Otworzył ją i odciągnął plastik od bawełnianych spodenek.

– O Jezu – powiedział Chłoptaś, marszcząc nos. – Brudne gacie?

– Najlepiej śmierdzą – mruknął Heck. – Zobacz. Podsunął szorty pod nos młodemu policjantowi, który odskoczył.

– Przestań, Trenton! Na nich jest sperma tego świra! Trzymaj je z daleka ode mnie!

Charlie Fennel roześmiał się głośno. Heck stłumił własny śmiech i powiedział surowo do Emila:

– Dobra!

Oznaczało to, że pies ma wstać.

Pozwolili, żeby psy się obwąchały i wymieniły swoje skomplikowane pozdrowienia. Potem Heck potrzymał szorty Hrubeka przy ziemi, uważając, żeby nie szorować nimi po nosach psów. Pozwolił po prostu, żeby dotarł do nich zapach, który dla człowieka byłby postrzegalny tylko przez ułamek sekundy.

– Szukaj! – krzyknął Heck. – Szukaj, Emil, szukaj!

Wszystkie trzy psy przeszedł dreszcz, a zaraz potem zarówno Emil jak i suki zaczęły zataczać koła z nosami przy ziemi. Prychały, wciągając w nozdrza kurz i spaliny, a także opary smaru, i starając się odróżnić niewidzialne cząsteczki zapachu ściganego człowieka różniące się od milionów innych.

– Szukaj! Szukaj!

Emil wysunął się naprzód, powodując napięcie się linki i pociągając Hecka za sobą. Pozostałe psy poszły za nim. Fennel był człowiekiem potężnej postury, ale dwa ważące po sześćdziesiąt funtów labradory ciągnęły go z łatwością. Dreptał niezdarnie obok Hecka, który z wysiłkiem starał się dotrzymać kroku Emilowi. Wkrótce obaj mężczyźni dyszeli ciężko.

Nosy suk opuszczały się tuż nad ziemię sporadycznie i prawie w tych samych miejscach. Suki obwąchiwały wszystkie ślady Hrubeka – wszystkie te miejsca, w których stawiał stopy na asfalcie szosy numer 236. Emil tropił inaczej: przez kilka sekund wdychał zapach, a potem szedł naprzód z podniesionym łbem. W ten sposób tropiły doświadczone psy. Wieczne obwąchiwanie śladów wyczerpałoby Emila w ciągu kilku godzin.

Nagle Emil skręcił na południe i zszedł na łąkę porośniętą wysoką trawą i krzakami. Na tej łące z łatwością mógłby schować się człowiek, nawet tak wysoki jak Hrubek.

– O cholera – mruknął Heck, badając wzrokiem mroczne pustkowie. – Zaczyna się na całego.

Fennel zawołał Chłoptasia i drugiego policjanta.

– Posuwajcie się dalej szosą. Jeżeli będziemy was potrzebowali, wezwę was przez walkie-talkie. Miejcie wtedy broń w pogotowiu.

– On jest naprawdę duży – krzyknął pomocnik koronera. – Naprawdę nie ma z nim żartów.

Kohler wyprowadził swoje BMW ze szpitalnego parkingu i wjechał na drogę prowadzącą na szosę numer 236. Pomachał przyjaźnie ręką strażnikowi, który szedł szybko w stronę dzwoniącego przeraźliwie dzwonka alarmowego. Strażnik nie zareagował na pozdrowienie Kohlera.

Mimo że Kohler był lekarzem i miał prawo wypisywać recepty na wszystkie legalnie dostępne lekarstwa, Adler ustanowił zasadę, że ani jemu ani innym lekarzom nie wolno bez zezwolenia ordynować więcej niż pojedyncze dawki leków reglamentowanych – leków odurzających, uspokajających czy środków znieczulających. Zezwoleń udzielał sam Adler albo Grimes. Edykt ten został wydany po tym, jak pewien młody stażysta został przyłapany na sprzedawaniu – dla podreperowania własnego budżetu – xanaxu, miltownu i librium uczniom miejscowych szkół średnich. Kohler nie miał czasu na bajerowanie nocnej aptekarki i dlatego uznał, że w celu dobrania się do tego, co mu jest potrzebne, należy raczej posłużyć się stalowym zderzakiem niemieckiego samochodu.

Podjechawszy bliżej do szosy, zatrzymał samochód i przyjrzał się temu, co ukradł. Strzykawka różniła się od tych, które zwykle znajdują się w gabinetach lekarskich czy szpitalach. Była duża, miała cal średnicy i pięć cali długości, wykonano ją z grubego szkła i nierdzewnej stali. Towarzysząca jej igła, tkwiąca w plastikowej osłonce, miała dwa cale długości i była bardzo gruba. Mimo że nikt się do tego nie przyznawał, a już najmniej jej producent, była to strzykawka dla zwierząt. Jednak tego rodzaju strzykawki sprzedawano lekarzom jako „model ciężki, przeznaczony dla pacjentów nadmiernie pobudzonych".

Ponadto Kohler miał dwie duże buteleczki innovaru – środka znieczulającego, który – w przeciwieństwie do większości leków znieczulających wymagających wstrzyknięcia dożylnego – działał, kiedy go się wstrzyknęło domięśniowo. Ta właśnie cecha zadecydowała o tym, że wybór Kohlera padł na ten, a nie inny środek. Kohler znał się przede wszystkim na lekach psychiatrycznych, mało natomiast wiedział o innovarze. Zdawał sobie tylko sprawę, jakie są przeciwwskazania dla jego stosowania i jaka powinna być dawka tego środka na kilogram wagi ciała. Był też świadomy tego, że ma przy sobie ilość, która mogłaby zabić kilku ludzi.

Była też pewna rzecz, co do której nie miał pewności, ale której się domyślał: domyślał się mianowicie, że kradnąc lek reglamentowany z grupy drugiej, popełnił przestępstwo.

Kohler włożył strzykawkę i buteleczki do plecaka w kolorze rdzy, który nosił zamiast teczki, a potem otworzył małą, białą kopertę. W charakterze premii ukradł też kilka kapsułek chlorphenterminy. Dwie z nich włożył sobie teraz do ust. A potem włączył silnik i ruszył naprzód, mając nadzieję, że lek podziała wkrótce i że efekt jego działania będzie taki, jakiego on oczekuje. Kohler rzadko brał jakiekolwiek leki i jego organizm czasami reagował na nie w sposób nieoczekiwany. Możliwe więc było, że ten lek podobny do amfetaminy spowoduje u niego senność. Richard Kohler modlił się, żeby to się nie stało. Bo tej nocy bardzo pragnął myśleć jasno.

Tej nocy musiał być naprawdę przytomny.

No bo przecież będzie miał do czynienia z pacjentem nadmiernie pobudzonym.

Wjeżdżając na szosę i rozglądając się w ciemności, Kohler poczuł się przygnębiony i bezradny. Zastanawiał się, czy nie powinien przypadkiem pogodzić się z Adlerem i poprosić go o pomoc. W końcu dyrektor szpitala też usiłował za wszelką cenę ukryć fakt, że Michael uciekł, i odnaleźć go bez robienia szumu wokół całej sprawy. W końcu obaj mieli na uwadze ten sam cel, mimo że kierowali się zupełnie innymi motywami. Jednak Kohler doszedł do wniosku, że zwrócenie się do Adlera byłoby wielką głupotą. Takie posunięcie mogłoby mieć opłakane skutki, mogłoby osłabić jego pozycję w Marsden, a nawet zrujnować całą jego karierę. Chociaż… może te niepokoje spowodowane były w pewnym stopniu jakimiś objawami para-noidalnymi – łagodniejszą wersją tego, z czym Michael Hrubek zmagał się na co dzień. No tak, ale między nim, doktorem Kohlerem, i pacjentem Michaelem Hrubekiem była istotna różnica: Michael został uznany za schizofrenika paranoidalnego, bo zachowywał się tak, jakby jego wrogowie usiłowali spenetrować jego najskrytsze tajemnice, podczas gdy i sami ci wrogowie stanowili wytwór jego wyobraźni, i tajemnice były wymyślone.

A u mnie – pomyślał Kohler, dodając gazu – wszystko jest jak najprawdziwsze.

8

Emil zataczał koła i skręcał na boki jak koń tańczący wokół rozpraszającego się stada bydła. Śmigał w tę i z powrotem przez zarośla i trawę, dopóki nie natrafił znowu na trop.

Znalazł to miejsce, w którym Hrubek zwarł się z sanitariuszami, a potem wrócił na szosę. Teraz znowu skoczył w bok, zapuszczając się w zarośla, a labradory podążyły za nim.

Tropiciele przez kilka minut szli po łące, kierując się na wschód, oddalając się od szpitala i posuwając się równolegle do szosy numer 236.

W pewnym momencie, kiedy przechodzili przez wysoką, szeleszczącą trawę, Heck szarpnął linkę i powiedział:

– Siad!

Emil zatrzymał się natychmiast.

Heck czuł, że pies trzęsie się z podniecenia – linka zdawała się naładowana elektrycznością.

– Leżeć!

Pies niechętnie położył się. Suki nie chciały posłuchać podobnego rozkazu Charliego Fennela; ciągnęły wciąż za swoje linki. Charlie szarpnął te linki kilka razy i krzyknął na suki, żeby leżały, ale one nie reagowały. Heck zdołał zignorować krzyki Charliego i hałas, jaki robiły psy, i poszedł naprzód, oświetlając ziemię światłem długiej, czarnej latarki.

– Zobacz, co znalazłem. Oświetlił świeży ślad bosej stopy.

– A niech to szlag – szepnął Fennel – to trzydziestka, co do cala.

– No przecież wiemy, że on jest duży.

Heck dotknął wgłębienia pozostawionego przez ogromną stopę.

– On biegnie.

– No tak, masz rację. Biegnie. Aten doktor Adler mówił, że on będzie tylko tak łaził w kółko, taki ogłupiały…

– On się spieszy. Cholernie się spieszy. Chodź, musimy nadrobić stracony czas. Szukaj, Emil, szukaj!

Fennel wziął pozostałe dwa psy. Psy pobiegły naprzód po śladach. Jednak ku zdziwieniu obu tropicieli, Emil nie objął tym razem prowadzenia. Stanął na swoich muskularnych nogach, ale nie ruszył się z miejsca. Podniósł głowę, a nozdrza rozdęły mu się. Kręcił głową na wszystkie strony.

– No, chodźcie – krzyknął Fennel.

Heck milczał. Obserwował Emila, który rozglądał się na prawo i lewo i oglądał za siebie. Pies obrócił się głową na południe i podniósł ją jeszcze raz.

– Zaczekaj – zawołał Heck do Charliego. – I zgaś latarkę.

– Co?

– Zrób, co ci mówię!

Nastąpił cichy trzask i dwaj mężczyźni z trzema psami znaleźli się w ciemności. Heck uświadomił sobie coś, co z pewnością wiedział też Fennel – że są teraz wystawieni na cios. Szaleniec mógł czaić się o dziesięć stóp od nich z łyżką do opon albo stłuczoną butelką w dłoni.

– Chodźmy, Trenton.

– Nie spieszmy się za bardzo.

Pięćdziesiąt jardów na północ od nich znajdowały się samochody. Emil kręcił się i rozglądał na wszystkie strony. Heck przyglądał mu się uważnie.

– Co on robi? – zapytał szeptem Fennel. – Trop jest tutaj. On tego nie wie?

– Wie. Ale jest coś innego. Może jakiś zapach w powietrzu. Nie taki wyraźny jak zapach na ziemi, ale jest.

Możliwe, myślał Heck, że Hrubek, który jest duży i poci się, pozostawił po sobie zapach, a ten zapach zebrał się tutaj jak dym, wisząc w wilgotnym powietrzu. Emil prawdopodobnie to wyczuł. Mimo to jednak Heck nie chciał odciągać psa z tego miejsca. Bo wierzył w inteligencję zwierząt. Widział w swoim życiu, jak szopy z wielką zręcznością otwierały słoik z dżemem, widział też, jak niezdarny grizzly (ten sam, który patrzył na niego tak pożądliwie) zrobił pazurem nie jedną, ale dwie dziurki w puszce 7-up, a potem wypił napój, nie rozlewając ani kropelki. A Emil, według Hecka, był dziesięć razy inteligentniejszy od któregokolwiek niedźwiedzia.

Heck odczekał jeszcze chwilę, ale nie usłyszał ani nie zobaczył niczego.

– Chodź, Emil – Heck spróbował ruszyć naprzód. Ale Emil nie chciał iść.

Heck rozejrzał się naokoło. Niebo promieniowało leciutką poświatą, ale księżyc był teraz ukryty za chmurami. No chodź, stary – pomyślał Heck – wracajmy do roboty. Nasza forsa biegnie na wschód z szybkością jakichś pięciu mil na godzinę.

Ale Emil spuścił łeb i wetknął nos w trawę. Drżał. Heck wyciągnął przed siebie pistolet i rozgarnął nim zielone i brązowe pędy. Weszli głębiej w trawę. I tam właśnie znaleźli to, czego szukał Emil.

Kawałek papieru w plastikowej torebce.

Powoli podszedł do nich Fennel. Stanął plecami do Hecka i nerwowo przyglądał się trawie, przesuwając z lewa na prawo swoją broń.

– Przynęta?

Heckowi też przyszło to do głowy. Przestępcy przyzwyczajeni do tego, że w pościgu za nimi biorą udział psy, zostawiają czasami jakąś część garderoby albo oddają mocz w miejscu ważnym z taktycznego punktu widzenia. Kiedy ścigający wraz z psem zatrzymuje się, żeby się temu miejscu przyjrzeć, uciekinier atakuje ich od tyłu. Jednak tym razem Heck popatrzył na Emila i powiedział:

– Nie sądzę. Gdyby on tu gdzieś był, Emil by go wyczuł.

Mimo to, podnosząc torebkę z ziemi, nie patrzył na nią, tylko na trawę rosnącą naokoło. Trzymał też palec na cynglu. Potem wręczył torebkę Fennelowi i obaj przeszli na polankę, na której mogli przeczytać to, co było napisane na kartce bez obawy, że zostaną znienacka zaatakowani.

– To kawałek gazety – powiedział policjant. – Na jednej stronie jest reklama staników, a na drugiej… hej, popatrz, to jest plan. Plan śródmieścia Bostonu. Tej części, w której są zabytki.

– Bostonu?

– Tak. Skontaktujemy się z patrolem drogowym? Powiemy im, żeby obserwowali główne drogi prowadzące do Massachusetts?

Ale Heck, który oczyma wyobraźni zobaczył, jak znika jego dziesięć tysięcy dolarów, powiedział: – Wstrzymajmy się z tym. Może on zostawił to tutaj, żeby nas zmylić?

– Nie, Trenton, nie. Gdyby chciał, żebyśmy to znaleźli, zostawiłby to na drodze, a nie w takiej wysokiej trawie.

– Może i tak – powiedział Heck zmartwiony. – Ja jednak uważam… Nagle tuż nad jego uchem rozległ się głośny trzask przypominający

wystrzał. Heck odwrócił się błyskawicznie, podnosząc pistolet. Serce waliło mu jak młotem. Okazało się, że to odezwało się walkie-talkie Charliego, rozkręcone na cały regulator. Charlie przykręcił gałkę i zbliżył nadajnik do ust. Mówił coś do niego cicho. W oddali, na szosie, czerwone i niebieskie światła na dachu wozu Chłoptasia zaczęły obracać się szybko.

– Tu Fennel. Odbiór. Charlie pochylił głowę i słuchał.

Co oni robią? – zastanowił się Heck.

Fennel skończył rozmowę i przytroczył sobie aparat do pasa.

– Chodź – powiedział. – Znaleźli go. Heckowi serce zamarło.

– Złapali go? O cholera.

– No, niezupełnie. Okazuje się, że on dotarł do zajazdu dla ciężarówek w Watertown…

– W Watertown? To siedem mil stąd.

– Próbował złapać okazję. Zgadnij dokąd. Do Bostonu. Kierowca ciężarówki odmówił, więc Hrubek poszedł pieszo na północ. Podjedziemy tam i odnajdziemy trop. O Boże, mam nadzieję, że on się już zmęczył. Bo ja nie mam ochoty tak za nim zasuwać. Nie miej takiej skwaszonej miny, Trenton. Będziesz jeszcze bogaty. On jest o jakieś pół godziny drogi stąd.

Fennel zawrócił w stronę szosy, prowadząc ze sobą suki.

– Chodź, Emil – zawołał Heck.

Pies wahał się przez chwilę, a potem powoli poszedł za panem. Widać było, że niechętnie opuszcza łąki, mimo że panuje na nich wilgoć i chłód, i że niechętnie udaje się na swoje śliskie, plastikowe siedzenie w chevro-lecie.

Usłyszawszy dobiegający ze schodów piwnicy odgłos zdecydowanie stawianych kroków – odgłos ciężkich kroków, któremu towarzyszyło podzwanianie metalu – Lis Atcheson natychmiast zrozumiała, na co się zanosi. Przeszedł ją lodowaty dreszcz.

Owen wszedł do cieplarni i popatrzył na żonę, która brała właśnie ze sterty kolejne płócienne worki.

– O Boże, nie! – szepnęła Lis.

Pokręciła głową i usiadła na ławce zrobionej z czereśniowego drewna. Owen zatrzymał się na chwilę, a potem podszedł, usiadł obok niej i zaczął zakładać jej kosmyk włosów za ucho. Robił tak zawsze, kiedy jej coś wyjaśniał – czy to sprawy związane z interesami albo z majątkiem, czy to kwestie prawne. Jednak dzisiaj nie były potrzebne żadne wyjaśnienia. Gdyż Owen nie miał już na sobie ubrania, w którym chodził do pracy. Ubrany był natomiast w ciemnozieloną koszulę i workowate spodnie w tym samym kolorze, czyli w rzeczy, które wkładał pod pomarańczowy płaszcz nieprzemakalny, kiedy wybierał się na polowanie. Na nogach miał swoje nieprzemakalne buciory, za które zapłacił mnóstwo pieniędzy.

A w rękach – strzelbę na jelenie i pistolet.

– Nie, Owen, nie możesz… Owen odłożył broń.

– Rozmawiałem przed chwilą z szeryfem. Tego świra ściga czterech ludzi. Tylko czterech, rozumiesz? A on jest już w Watertown.

– Ale to na wschód od nas. On się od nas oddala.

– To nie ma znaczenia, Lis. Zobacz tylko, jaką drogę już przebył. Jest o jakieś siedem czy osiem mil od miejsca, w którym zwiał. A ucieka przecież pieszo. On wcale nie jest oszołomiony i nie łazi jak pijany. On coś knuje.

– Ja nie chcę, żebyś ty się w to wdawał.

– Mam zamiar sprawdzić, jakie oni podejmują kroki, żeby go złapać. Mówił poważnie, zdecydowanie. Głosem jej ojca. Głosem, który działał

na nią jak hipnoza.

Mimo to Lis powiedziała:

– Nie okłamuj mnie, Owen.

Oczy Owena zwęziły się jak niegdyś oczy ojca. Patrzyły bystro. Owen uśmiechał się, ale ona mu nie dowierzała. Jej słowa wcale na niego nie podziałały. Mogła równie dobrze przemawiać do jednego z trofeów myśliwskich o szklanych oczach, które on porozwieszał na ścianach swojego gabinetu. Dotknęła jego ramienia. Przez chwilę trzymała rękę na grubym materiale. A on przykrył jej dłoń swoją.

– Nie idź – powiedziała.

Przyciągnęła go do siebie. Poczuła podniecenie. Było ono wywołane czymś więcej niż tylko wspomnieniem ich niedawnego zbliżenia. Siła, która była w Owenie, jego powaga, wyraz jego twarzy zdradzający silne pragnienie czynu – to wszystko bardzo na nią podziałało. Pocałowała go mocno, prosto w usta. Zastanawiała się, czy jej podniecenie spowodowane jest pożądaniem czy pragnieniem zatrzymania go przy sobie przez całą tę noc, pragnieniem trzymania go w ramionach, dopóki niebezpieczeństwo nie minie.

Jakiekolwiek były jej motywy, uścisk nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Owen przez chwilę ją obejmował, a potem wstał i podszedł do okna. Ona też się podniosła i stanęła za nim.

– Dlaczego się nie przyznasz? – zapytała. – Masz zamiar na niego zapolować.

Patrzyła na jego plecy i na odbicie jego twarzy w szybie. Na tej twarzy powinien był się malować głęboki niepokój. Jednak tak nie było, Owen zdawał się być bardzo spokojny.

– Nie zrobię nic niezgodnego z prawem – powiedział.

– Tak? – zapytała. – A morderstwo? Ono jest z nim zgodne?


– Morderstwo? – powtórzył ściszonym, ochrypłym głosem, odwracając się gwałtownie i wskazując ruchem głowy schody. – Czy ty nigdy nie zastanawiasz się nad tym, co mówisz? Co by było, gdyby ona cię usłyszała?

– Portia na ciebie nie doniesie. A ja mam na myśli to, że nie można przecież kogoś tak po prostu wyśledzić, dopaść i…

– Zapominasz, co zaszło w Indian Leap – odrzekł ostro. – Czasami myślę, że ja się tym bardziej przejąłem niż ty.

Lis odwróciła się. Czuła się tak, jakby Owen ją spoliczkował.

– Lis… – Owen uspokoił się szybko, krzywiąc się na myśl o własnym wybuchu. – Przepraszam. Nie miałem na myśli… Słuchaj, to nie jest człowiek. To zwierzę. Wiesz, do czego on jest zdolny. Ty wiesz to lepiej niż ktokolwiek inny. Uciekł raz, może uciec i po raz drugi – kontynuował gładko swoją argumentację. – Kiedy był w Gloucester, też się oddalił na tyle, że mógł wysłać do ciebie ten list. Kiedy się tam znajdzie następnym razem, może znowu uciec. I przyjechać tutaj…

– Złapią go dziś w nocy. I wsadzą tym razem nie do szpitala, a do więzienia.

– Nie masz racji. Jeżeli on jest wciąż niepoczytalny, to wróci do szpitala. Takie są przepisy. Lis, przecież słuchasz wiadomości. I wiesz, że szpitale są opróżniane. Słyszysz o tym codziennie. Może być tak, że za rok albo za dwa oni go wypuszczą na ulicę. I ani się zorientujemy, jak on się tu pojawi. W ogrodzie. W sypialni.

W oczach Lis pojawiły się łzy. I w tejże samej chwili Lis zdała sobie sprawę, że przegrała. Zresztą wiedziała chyba, że przegra, już wtedy, kiedy usłyszała jego kroki na schodach piwnicy. Owen nie zawsze ma rację, pomyślała, ale zawsze jest pewny siebie. On po prostu załaduje broń do samochodu i pojedzie w tę burzliwą noc na polowanie na psychopatę, uważając to za rzecz najzupełniej naturalną.

– Chcę, żebyście obydwie z Portią pojechały do Gospody. Ułożyliśmy już wystarczająco dużo worków z piaskiem.

Lis pokręciła głową.

– Lis, nalegam.

– Nie! Woda podniosła się już o dwie stopy, a nie zaczęło jeszcze padać. A co z tym miejscem koło doku, gdzie wpada strumień? Musimy tam dodać worków, tak żeby wał był wyższy o dwie stopy.

– Ja już tam skończyłem robotę. Naprawdę, ułożyłem dużo worków. Wał ma trzy stopy wysokości. Jeżeli woda podniesie się wyżej, to i tak nie będziemy mogli niczego zrobić.

– Dobrze – powiedziała Lis lodowatym tonem. – Jedź, jeżeli chcesz. Baw się w żołnierza. A ja zostaję. Muszę zresztą okleić taśmą cieplarnię.

– Daj sobie z nią spokój. Jesteśmy ubezpieczeni od zniszczeń, które spowoduje wiatr.

– Mnie nie chodzi o pieniądze. Te róże to całe moje życie. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby coś się im stało.

Usiadła znowu na ławce. Zauważyła kiedyś, że stojąc, cieszy się mniejszym autorytetem u męża, który był od niej o stopę wyższy. A siedząc, paradoksalnie, czuła się prawie mu równa.

– Nic się nie stanie. Wyleci najwyżej parę szyb.

– Słyszałeś prognozę. Wiatr ma wiać z prędkością osiemdziesięciu

mil.

Owen usiadł obok niej i ścisnął mocno jej udo. Łokciem dotykał jej piersi. Ale ona nie poczuła się tym uspokojona, tylko zagrożona. Jego bliskość sprawiała, że nie potrafiła się bronić.

– Nie mam zamiaru dyskutować na ten temat – powiedział Owen spokojnie. – Nie chcę się o was martwić. Chcę, żebyście pojechały do Gospody. Kiedy go złapią…

– Chcesz powiedzieć: kiedy ty go złapiesz.

– Kiedy go złapią, zadzwonię do was. Wrócicie obie do domu i we trójkę skończymy robotę.

– Owen, on idzie w przeciwną stronę. Oczy Owena zabłysły.

– Lis, on przebiegł siedem mil w czterdzieści pięć minut. On coś knuje. Przecież to oczywiste. Dlaczego jesteś tak cholernie uparta? W okolicy znajduje się zabójca. Zabójca-psychotyk! Zna twoje nazwisko i adres.

Lis nie odezwała się słowem. Oddychała płytko. Owen przytulił twarz do jej włosów.

– Nie pamiętasz go? – szepnął. – Nie pamiętasz procesu?

Lis podniosła wzrok i przypadkiem zauważyła patrzącego złośliwie gargulca. Przypomniało jej się, jak Hrubek nucił: „Lis-bone, Lis-bone, moja Ewa od zdrady, moja śliczna Lis-bone…"

Kiedy tak siedzieli, nagle ktoś powiedział wesoło:

– Chyba za późno na ryby, co, Owen?

Portia stała w drzwiach, przyglądając się jego ubraniu. Owen odsunął się od żony, ale nie przestał na nią patrzeć.

– Zapakuję parę rzeczy – powiedziała Lis.

– Wybierasz się dokądś? – zapytała jej siostra.

– Do Gospody – poinformował ją Owen.

– Już? Myślałam, że to jest w programie później. Wtedy, kiedy pojawi się ten świr i będzie chciał gwałcić. O, przepraszam. Chyba to było nietaktowne.

– On odszedł dalej, niż wszyscy się spodziewali. Mam zamiar pogadać z szeryfem i dowiedzieć się, co tam się robi, żeby go złapać. A wy obie pojedziecie do Gospody przy drodze.

– On nie idzie w tę stronę? – zapytała Portia.

– Nie, idzie na wschód. – Lis spojrzała na siostrę. – Ale lepiej będzie spędzić noc w Gospodzie.

– Nie mam nic przeciwko temu.

Portia wzruszyła ramionami i poszła po plecak. Lis wstała. Owen ścisnął jej udo. Co to ma znaczyć? – zastanawiała się. Dziękuję? Wygrałem? Kocham cię? Daj mi broń, kobieto?

– To nie potrwa długo. Najwyżej kilka godzin. Chodź, zamknij za mną drzwi.

Weszli do kuchni i Owen pocałował ją. Pocałunek trwał dość długo, ale ona czuła, że jego myśli wędrują już po łąkach i drogach, po których włóczyła się jego ofiara. Owen włożył pistolet do kieszeni, a strzelbę zarzucił sobie na ramię. A potem wyszedł z domu.

Lis zamknęła drzwi na dwa zamki, patrząc, jak Owen wsiada do wozu. Potem podeszła do okna i spojrzała na garaż. Czarny cherokee cofnął się


i zatrzymał na chwilę. W samochodzie było ciemno i Lis była ciekawa, czy Owen macha jej ręką. Sama podniosła dłoń.

Owen wyjechał na podjazd. Oczywiście miał rację. Wiedział o Hrube-ku więcej niż wszyscy ci profesjonaliści – policjanci, szeryfowie, lekarze. A co więcej, Lis wiedziała to wszystko co on. Wiedziała, że Hrubek nie jest nieszkodliwy, że nie łazi jak oszołomione zwierzę, że coś knuje, że w jego uszkodzonym mózgu wykluwają się jakieś plany. Wiedziała to wszystko, chociaż nie były to fakty, a przypuszczenia.

Przycisnęła na chwilę policzek do okna. Po czym odsunęła się, spojrzała na nierówne szkło z bąbelkami powietrza i uświadomiła sobie coś, o czym nigdy przedtem nie myślała, a mianowicie, że szybki zostały zrobione dwa i pół wieku temu. Jak to się stało, zastanawiała się, że to delikatne szkło przetrwało nietknięte te wszystkie niespokojne lata? Kiedy znowu spojrzała na dziedziniec, światła samochodu już znikły. Jednak ona jeszcze przez dłuższą chwilę nie odrywała wzroku od ciemnego podjazdu, z którego wyjechał cherokee jej męża.

I pomyśleć, że to ja – powiedziała sobie z niedowierzaniem – stoję tu jak żona pioniera i wypatruję oczy za mężem przemierzającym nocą pustkowie w poszukiwaniu człowieka, który zamierza mnie zabić.

Kurz, który się wzbił wokół pojazdów, opadł już, a tylne światła tych aut zniknęły za wzgórzem na wschodzie. Naokoło zapanował spokój. Chmury, które napłynęły z zachodu, przesłoniły blady księżyc wiszący nad skałą górującą ponad opustoszałą szosą.

Burza jeszcze nie nadciągnęła. Nie było wcale wiatru. I przez chwilę na tej części szosy panowała absolutna cisza.

Michael Hrubek nacisnął sobie mocniej na głowę swoją cenną irlandzką czapkę, rozgarnął trawę i wyszedł prosto na środek szosy numer 236. Włożył pistolet do plecaka.


GETO

To słowo wypłynęło przed oczy jego wyobraźni i pozostało tam przez chwilę, dziwnie wirując. Hrubek wiedział, że jest ono bardzo ważne, ale nie miał pojęcia, co znaczy. Po chwili słowo zniknęło, a jemu pozostała dojmująca świadomość jego nieobecności.

Co to znaczył – zastanawiał się. Co on ma z tym zrobić?

Stanął na asfalcie, a potem zaczął chodzić po nim w kółko, szukając w swoim skołatanym umyśle odpowiedzi na te pytania. Co znaczy GETO? Przerażony pomyślał, że to oni mieszają mu myśli. Oni – ci żołnierze, którzy przed chwilą go ścigali.

Pomyślmy. GETO

Co to może znaczyć?

Hrubek znowu spojrzał na szosę, w stronę, w którą pojechali żołnierze. Spiskowcy! Mieli psy na smyczach, które węszyły i warczały. Skurwysyny! Jeden ubrany na szaro. A drugi na niebiesko. Jeden był żołnierzem armii Konfederatów. A drugi wojsk Unii – ten, który kulał. To jego Hrubek nienawidził najbardziej.

Ten człowiek był spis-kowcem, pieprzonym żołnierzem Unii.


GETO

GETO


Powoli, myśląc o tym, jak ich wykiwał, przestał tak intensywnie nienawidzić. Znajdował się w odległości zaledwie trzydziestu stóp od żołnierzy. Trzymając pistolet z naciągniętym cynglem, kucał przycupnięty na półce skalnej nad nimi. Żołnierze weszli w trawę i znaleźli torebkę, którą tam zostawił. Trzęsąc się ze strachu, słyszał ich obce głosy, prychanie psów i szelest trawy.

Przed oczami Hrubeka znowu pojawiły się litery. GETO. Przepłynęły obok niego, a potem zniknęły.

Hrubek przypomniał sobie, jak na dachu policyjnego samochodu zaczęły się obracać kolorowe światła. W chwilę później żołnierze wrócili do samochodów i ten, który najbardziej nienawidził Hrubeka, ten chudy skurwysyn ubrany na niebiesko, ten, co kulał, wsiadł do furgonetki razem z psem. Odjechali szybko na wschód.

Hrubek pochylił się i dotknął policzkiem wilgotnego asfaltu. A potem wstał.

„Dobranoc paniom, dobranoc…"

Ten dziwny wyraz znowu do niego wrócił. GETO. Hrubek spojrzał na zachód. Ale nie widział czarnego pasa asfaltu, tylko litery, które powoli przestawały wirować i ustawiły się w szeregu. Jak grzeczne, małe żołnierzyki.


GETO 4

W głowie Hrubeka kłębiły się myśli, skomplikowane, cudowne. Hrubek zaczął iść. „Zobaczę pewnie, jak płaczecie…" GETON 4 Jest!

Tak, jest tam! Hrubek zaczął biec w tamtą stronę. Litery ustawiły się w szeregu.


GETON 47 M

Psów już nie było, spiskowców też. Tego kulejącego skurwiela, doktora Richarda, sanitariuszy, cały szpital… wszystkich wrogów pozostawił za sobą. Wykiwał ich wszystkich!

Michael Hrubek przeanalizował swoje uczucia i doszedł do wniosku, że panuje nad lękiem i że jego misja jest czymś najzupełniej oczywistym. Przystanął i położył jedną zwierzęcą czaszkę na trawie pod słupem, mrucząc pod nosem krótką modlitwę. A potem przeszedł obok zielonej tablicy, na której było napisane RIDGETON 47 MIL, zszedł z szosy w zarośla i puścił się biegiem na zachód.

Загрузка...