W samym kwiecie grzechu

26

Portia roześmiała się i spytała zaskoczona:

– Ty? Miałaś romans?

Starsza siostra patrzyła na smugi szarego deszczu spełzające po szybach.

– Ja. Nie domyśliłabyś się tego, prawda?

No, pomyślała Lis. Zrobiłam to. Przyznałam się do tego po raz pierwszy. Powiedziałam o tym pierwszej osobie w życiu. Dzisiejszej nocy walą pioruny, ale jak dotąd żaden jakoś nie strzelił we mnie.

– Nigdy nic o tym nie wspominałaś. – Portia najwyraźniej była ubawiona. – Nie miałam żadnych podstaw, żeby cię podejrzewać.

– Nie wspominałam o tym chyba dlatego, że się bałam. Bałam się, że Owen się dowie. Znasz go przecież. Wiesz, jak potrafi się złościć.

– Przecież ja nie powiedziałabym mu o tym.

– Nie, nie, nie sądziłam, że mu powiesz. Ale mnie się wydawało, że jeżeli ktoś o tym będzie wiedział, to będzie większe prawdopodobieństwo, że sprawa się wyda. – Przerwała na chwilę, a potem mówiła dalej: – No i jest coś jeszcze… Ja się wstydziłam. Bałam się… Nie wiedziałam, co sobie o mnie pomyślisz.

– Ja? A dlaczego, na miłość boską, miałabym coś pomyśleć?

– Bo romans to nie jest coś, z czego człowiek może być dumny.

– To była tylko sprawa łóżkowa czy się zakochałaś?


Lis poczuła się obrażona, jednak wyglądało na to, że Portia pyta z czystej ciekawości.

– Nie, nie, nie, to nie było tylko pożądanie. My się kochaliśmy. Naprawdę nie wiem, dlaczego wcześniej ci o tym nie powiedziałam. Powinnam była ci powiedzieć. Za dużo przed sobą ukrywałyśmy. – Lis spojrzała na siostrę i dodała: – Owen też miał romans.

Młoda kobieta kiwnęła głową. Lis przestraszyła się, że jej siostra wiedziała o tym już wcześniej. Ale nie, okazało się, że Portia po prostu wyczuła, że Owen leci na kobiety.

Lis i to odebrała jako coś obraźliwego.

– Ale to się zdarzyło tylko raz – powiedziała, jakby go broniąc.

– Szczerze mówiąc, Lis, dziwię ci się, że tak długo zwlekałaś ze znalezieniem sobie kogoś.

– Jak możesz tak mówić? – zapytała ostro Lis. – Ja nie jestem z tego gatunku, co…

Głos jej się załamał.

– Nie jesteś taka jak ja? – zapytała sarkastycznie jej siostra.

– Mam na myśli to, że nie szukałam żadnych znajomości. Próbowaliśmy… to znaczy Owen i ja próbowaliśmy się pogodzić. On przestał się widywać z tamtą kobietą i usiłowaliśmy świadomie…

– Usiłowaliście świadomie…

Lis słuchała podejrzliwie, nie wiedząc, czy Portia nie kpi, ale doszła do wniosku, że nie. Mówiła dalej:

– Staraliśmy się utrzymać nasze małżeństwo. Ten romans… ten romans po prostu się zdarzył.

Zaczął się w pechowym momencie. W środku zeszłej zimy, kiedy w jej życiu działo się tyle negatywnych rzeczy. Kiedy Owen miał swój romans, kiedy powoli umierała matka, kiedy ona coraz bardziej nie lubiła uczyć, kiedy przejmowała majątek… Był to najgorszy czas na coś takiego, powiedziała sobie. I zaraz potem dodała w myśli: Tak jakby kataklizm kiedykolwiek przychodził w dobrym momencie.

Jej romans – w odróżnieniu od romansu Owena, który uważała za hollywoodzki i łatwy – był dla niej źródłem wielkiego cierpienia. Byłoby mi o wiele lepiej, mówiła sobie, gdybym potrafiła oddzielić seks od duszy. Ale nie potrafiła i zakochała się, a jej kochanek zakochał się w niej. Przyznawała, że początkowo zbliżyła się do niego, kierując się chęcią zemsty. Było to małostkowe, to prawda, ale tak było – chciała odegrać się na Owenie. A potem okazało się, że po prostu nie panuje nad sobą. Okazało się, że ta historia wciągnęła ją całkowicie.

– Czy to już skończone? – zapytała Portia.

– Tak, skończone.

– No to o co tyle krzyku?

– Niestety – powiedziała porywczo Lis – jest o co podnosić krzyk. Jeszcze ci wszystkiego nie powiedziałam…

Lis już otworzyła usta, żeby wszystko wyznać. Naprawdę chciała już opowiedzieć o wszystkim.

I opowiedziałaby, gdyby w tym momencie nie przyjechał samochód. Portia odwróciła się i spojrzała przez kuchenne okno na podjazd.

– Owen!

Lis patrzyła przez okno, ciesząc się bardzo z jego przyjazdu, a równocześnie czując rozczarowanie, gdyż nie dane jej było skończyć rozmowy z siostrą.

Obie z Portią weszły do kuchni i podeszły do okna, patrząc poprzez strugi deszczu.

– Nie, to chyba nie on – powiedziała powoli Portia.

Patrzyły na reflektory przesuwające się wzdłuż podjazdu. Lis liczyła pomarańczowe światełka odblaskowe. Portia miała rację. Lis nie widziała wyraźnie samochodu, ale zauważyła, że jest on jasny. A cherokee Owena był czarny jak smoła.

Lis otworzyła drzwi od kuchni i wysiliła wzrok.

Był to samochód policyjny. Wysiadł z niego młody policjant. Spojrzał na acurę zarytą na środku podjazdu i wbiegł do kuchni, ocierając sobie wodę z twarzy. Był okrągły okrągłością kogoś, kto niedawno utył, a wyraz jego twarzy wskazywał na to, że dano mu niespodziewane zadanie do wykonania.

– Słuchaj, Lis – odezwał się. – Przykro mi, ale muszę ci powiedzieć, że znaleźliśmy przed chwilą samochód Owena na dnie parowu.

– O Boże!

Lis zakryła sobie twarz. Przycisnęła dłonie mocno do oczu, tak jakby oczy piekły ją od dymu.

– Wjechał na niego… chyba ten Hrubek. Ten świr. Na to wygląda. Zepchnął go z szosy. To chyba była zasadzka.

– Nie! Hrubek jedzie do Boyleston. To nie mógł być on!

– Na pewno nie jedzie do Boyleston tym samochodem, którym uderzył w samochód Owena. Bo ten ma cały przód zmiażdżony.

Lis instynktownie odwróciła się w kierunku tego miejsca, w którym leżała jej torebka.

– W jakim on jest stanie? Muszę do niego jechać.

– Nie wiemy. Nie możemy go znaleźć. Ani jego, ani Hrubeka.

– Gdzie to się stało? – zapytała Portia.

– Koło starego mostu kolejowego. Blisko śródmieścia.

– Śródmieścia jakiego miasta? – warknęła Lis.

Policjant zamilkł, być może przypuszczając, że ona wpadła w histerię. Ale w chwilę później powiedział: – No, Ridgeton. Zaledwie o trzy mile od domu!

– Samochód nie wyglądał tak strasznie – wyjaśnił policjant. – Przypuszczamy, że Hrubek uciekł, a Owen go goni.

– Albo Owen ucieka, a Hrubek goni jego.

– Braliśmy pod uwagę i taką możliwość. Szeryf i Tom Scalon ich szukają. W tej części miasta nie działają telefony. Więc Stan przysłał tu mnie, żebym ci powiedział, co się dzieje. On uważa, że obie powinnyście stąd wyjechać. I wrócić dopiero, kiedy Hrubeka złapią. Ale wygląda na to, że wasz samochód nie jest na chodzie.

Lis nie odpowiedziała. Portia wyjaśniła policjantowi, że nie było samochodu, który mógłby je podholować.

– Mnie się zdaje, że tu będzie potrzebny nie tylko samochód do holowania. – Policjant wskazał ruchem głowy zapadniętą w błoto acurę. – Tak czy owak, ja was zabiorę. Weźcie tylko rzeczy.

– Ale Owen… – Lis rozejrzała się naokoło.

– Myślę – powiedział policjant – że powinniśmy jechać.

– Ja nigdzie nie pojadę, dopóki nie znajdzie się mój mąż.

W głosie Lis zabrzmiała chyba rozpacz, bo policjant odpowiedział na to ostrożnie:

– Rozumiem, co czujesz… Ale zostając tutaj, nie będziesz mogła nic zrobić. Będziesz się tylko denerwowała. Aja…

– Ja nigdzie nie jadę – powtórzyła powoli Lis. – Rozumiesz? Policjant popatrzył na Portię, która milczała. W końcu odezwał się:

– Dobrze, Lis, niech będzie, jak chcesz. To twoja sprawa. Ale Stanley kazał mi dopilnować, żeby ci się nic nie stało. Chyba muszę się z nim połączyć i powiedzieć mu, że nie chcesz jechać.

Odczekał jeszcze chwilę, jakby spodziewał się, że ona zmieni zdanie. Kiedy jednak ona odwróciła się do niego plecami, wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i połączył się z szeryfem drogą radiową.

– Słuchaj, Lis – odezwała się Portia. – My nic nie możemy zrobić.

– Jeżeli chcesz, to idź i siedź z nim w samochodzie. Albo powiedz mu, żeby cię zawiózł do Gospody. Ale ja nie pojadę. Przykro mi.

Portia wyjrzała na zewnątrz i zobaczyła, że drzewa gną się w silnych podmuchach wiatru.

– Nie, ja zostanę – powiedziała.

– To idź i zamknij okna. Ja sprawdzę drzwi.

Owen przed wyjściem zamknął drzwi frontowe na zasuwkę. Lis podeszła teraz do tych drzwi i założyła jeszcze łańcuch. Pomyślała przy tym, że w porównaniu z kajdankami, które Hrubek miał na rękach w czasie rozprawy, ten łańcuch wygląda na bardzo delikatny i słaby. Następnie poszła do składziku przy kuchni i zamknęła na zasuwkę i łańcuch drzwi prowadzące z niego na dwór. Zastanowiła się, czy Owen pamiętał o drzwiach, przez które można się było dostać z zewnątrz do cieplarni. Ruszyła w ich stronę, ale zatrzymała się w połowie drogi. Zauważyła duży krzew różany – hybrydę Chrysler Imperial. Kupił go dla niej Owen – w zeszłym roku, w tydzień po przyznaniu się do romansu. Była to jedyna roślina, jaką w swoim życiu kupił, nie pytając jej o radę. Pojawił się w domu z ogromnym krzewem w bagażniku. Wtedy Lis była bliska wyrzucenia rośliny. Ale później postanowiła jej nie wyrzucać. Roślina zawdzięczała ułaskawienie fragmentowi z Hamleta [1], którego Lis właśnie przerabiała z uczniami. Fragment ten brzmiał:

Tak mnie skosiła w samym kwiecie grzechu, /…/

Bez porachunku z sobą, bez spowiedzi, Która by zdjęła ze mnie ciężar win.

Zbieg okoliczności był zbyt wspaniały, nie można go było zignorować. Zbyt zaskakująca była ta kombinacja literatury, ogrodnictwa i życiowego dramatu. Więc Lis nie pozbyła się rośliny, tylko ją zasadziła i zaczęła się zastanawiać, czy roślina przetrwa. Okazało się po pewnym czasie, że jest ona jednym z jej najtrwalszych okazów.

Teraz Lis podeszła do drzewka i wzięła jeden z kwiatów w obie dłonie. Paradoksalne było to, że te dłonie były tak zgrubiałe od pracy, że nie mogła nimi wyczuć, jak delikatne są płatki. Przesunęła więc po płatkach grzbietami dłoni, a potem ruszyła w stronę drzwi. Po zrobieniu kilku kroków zauważyła na zewnątrz jakiś ruch.

Podeszła ostrożnie do okna, które było zaparowane od wewnątrz i zalane deszczową wodą od zewnątrz, wytarła je rękawem i przerażona zobaczyła sylwetkę jakiegoś wysokiego mężczyzny stojącego blisko domu. Mężczyzna trzymał ręce na biodrach i wyglądało na to, że próbuje dociec, gdzie są frontowe drzwi. Nie był to młody policjant. Może to jest drugi policjant, który z nim przyjechał, pomyślała Lis, chociaż ten za szybą nie miał chyba na sobie munduru.

Mężczyzna zauważył boczne drzwi prowadzące do składziku przy kuchni i podszedł do nich, nie zwracając uwagi na lejący deszcz. Zapukał grzecznie jak chłopak przychodzący po dziewczynę, z którą umówił się na randkę. Lis podeszła ostrożnie do drzwi i wyjrzała, odsuwając firankę. Mężczyzna, którego nie znała, miał tak miłą i niewinną twarz i był tak przemoczony, że wpuściła go do środka.

– Dobry wieczór pani. Pani pewnie jest panią Atcheson. Wytarł szczupłą rękę o spodnie i wyciągnął ją w stronę Lis.

– Przepraszam, że sprawiam pani kłopot. Nazywam się…

Nie zdążył jednak się przedstawić, bo duży posokowiec wpadł do cieplarni i zaczął się otrząsać, obsypując ich gradem kropel.

Owen Atcheson, którego połowa ciała znajdowała się w zimnym strumieniu, a połowa na brzegu, odzyskał powoli przytomność. Usiadł, modląc się

0 to, żeby nie zemdleć jeszcze raz.

Kiedy cherokee zwalił się w dół, Owen nie czekał, aż Hrubek zbiegnie z góry i go dopadnie. Obejrzał sobie lewe ramię i znalazł wgłębienie w miejscu, gdzie powinien wyczuć kość. Krzywiąc się z bólu, upewnił się, że pistolet i amunicja znajdują się w jednej z jego kieszeni.

A później wstał i niezdarnie przebiegł przez strumień, oddalając się od samochodu.

Wbiegł w las otaczający śródmieście Ridgeton i jakieś dwieście jardów dalej zatrzymał się i położył na plecach na płaskim kamieniu porośniętym mchem. Włożył sobie do ust gałązkę dębu i zaczął ją gryźć, ściskając sobie lewy biceps prawą ręką. Skupił się i rozluźnił, a potem powoli, bardzo powoli, z zamkniętymi oczami, oddychając szybko i wbijając zęby w drewno, zaczął nastawiać kość. Nagle kość wskoczyła na miejsce z cichym trzaśnię-ciem. Owen wydał niegłośny okrzyk, a potem zwymiotował z bólu, zemdlał

1 zsunął się do strumienia. Teraz otworzył oczy, wyczołgał się na brzeg i położył się na boku.

Pozwolił sobie tylko na pięciominutowy odpoczynek, po czym wstał. Zdjął pasek i przypiął nim sobie lewe ramię do boku. Ten prowizoryczny temblak powodował większy ból, ale zapobiegał ponownemu omdleniu przy nagłym jego ataku. Deszcz lał teraz równo, a wiatr wiał Owenowi w twarz. Owen odrzucił głowędo tyłu i wciągnął w płuca mokre powietrze.

Po chwili zaczął z wysiłkiem iść przez las, kierując się na północ i okrążając śródmieście Ridgeton. Nie chciał oczywiście, żeby Hrubek go znalazł. Nie chciał też, żeby natknął się na niego ktoś inny, a zwłaszcza wścibski szeryf czy policjant. Pokonawszy w męce milę drogi, doszedł do skrzyżowania North Street i Cedar Swamp Road. Znalazł automat telefoniczny i podniósł słuchawkę. Nie zdziwił się, kiedy usłyszał w niej ciszę.

Do ich domu można było dotrzeć jedynie jadąc na północ wzdłuż Cedar Swamp Road. Żeby dostać się tam z przeciwnej strony, trzeba było objechać leżący na dwustu akrach park stanowy, wjechać do innego miasta i zawrócić na południe. Hrubek tak mocno uderzył w cherokee, że jego su-baru było z pewnością też nie do użytku. Ten świr też porusza się teraz pieszo – pomyślał Owen. Jeżeli zmierza do naszego domu, to będzie musiał przejść właśnie tędy.

Owen stracił trochę czasu, nastawiając sobie ramię. Jednak mimo to nie przypuszczał, że Hrubek go wyprzedził. Hrubek nie znał przecież okolicy, w związku z czym musiał postarać się o mapę i znaleźć na niej właściwe ulice, a na mapie ulice nie są dokładnie zaznaczone.

Owen podszedł do skrzyżowania – ostrożnie, jak żołnierz patrolujący okolicę, rozglądający się, czy nie ma zasadzek i starający się zorientować, gdzie są strefy rażenia. Zobaczył rów irygacyjny i rurę z blachy falistej szeroką na cztery stopy. To dobra kryjówka, pomyślał. Wyobraził sobie Hru-beka biegnącego ostrożnie środkiem drogi i siebie samego wychodzącego z kryjówki i zbliżającego się do niego z pistoletem w ręce.

Deszcz był chłodny i pachniał wszystkimi woniami późnej jesieni. Owen wciągnął mokre powietrze głęboko w płuca, a potem wszedł do lodowatej wody wypełniającej rów, uważając na bolące ramię. Nie miał już zawrotów głowy i był w stanie ignorować ból. Posuwał się naprzód zgięty wpół jak żołnierz i powtarzał sobie, w które części ciała należy uderzać, żeby zabić: pierś, głowa, brzuch, pachwina, pierś, głowa, brzuch, pachwina… Powtarzał w kółko tę ponurą mantrę, a deszcz wokół niego wzmagał się coraz bardziej.

Lis Atcheson zaprowadziła nowo przybyłego do kuchni i dała mu ręcznik. Przyszło jej do głowy, że w swojej czapeczce baseballowej i z kędzierzawymi włosami opadającymi na ramiona wygląda on jak robotnik, który w zeszłym roku kopał u nich koparką dół, przygotowując miejsce na komorę fermentacyjną. Kiedy tak stał, widać było, że jedno biodro ma sztywno uniesione do góry. Lis zastanowiła się, czy się przypadkiem nie przewrócił i nie zranił. Jego ubranie znajdowało się w takim nieładzie, że było to całkiem prawdopodobne.

– Ja jestem z Hammond Creek. To na wschód stąd.

Trenton Heck mówił tak, jakby nikt nigdy nie słyszał o Hammond Creek. Zresztą Lis rzeczywiście nie znała tego miasteczka.

Lis przedstawiła Heckowi Portię, która spojrzała na niego obojętnie. Heck czekał z uśmiechem, aż mu wyjaśnią, skąd wzięło się tak egzotyczne imię.

– Przypomina to nazwę samochodu – roześmiał się. Portia podała mu rękę, nie uśmiechając się.

Młody policjant siedział wciąż w samochodzie, próbując zdobyć świeże informacje na temat Hrubeka.

– Panie Heck… – zaczęła Lis.

– Trenton. Albo Trent – powiedział dobrodusznie, śmiejąc się. – „Panie Heck", a to dobre.

– Napije się pan czegoś?

Nie chciał piwa, ale wypił butelkę coli w czasie krótszym niż trzydzieści sekund, a potem zaczął patrzeć przez okna tak uważnie i z miną tak pewną siebie, że Lis zapytała go, czy nie jest przypadkiem policjantem w cywilu. Nie, odpowiedział, jest raczej kimś w rodzaju konsultanta. Kiedy jej opowiedział, jak Hrubek wyprowadził w pole tropiących i potem zawrócił, Lis pokręciła głową i stwierdziła:

– On wcale nie jest głupi.

– A nie jest.

– Myślałam, że on jest wariatem – odezwała się Portia, głaszcząc głowę psa z entuzjazmem, którego zwierzę nie podzielało.

– No tak, on jest wariatem. Ale jest też inteligentnym sukinsynem. Lis zapytała, jak to się stało, że Heck zjawił się w jej domu.

– Spotkałem pani męża we Fredericks. Trafiliśmy razem do takiej jednej kobiety. Hrubek powiedział jej, że jedzie do Boyleston. Więc ja ruszyłem w tamtą stronę, a pani mąż miał przyjechać tutaj. Ten policjant przed domem mówi, że wygląda na to, że Hrubek zepchnął go z szosy.

– Nie wiemy, gdzie on jest. Ani gdzie jest Hrubek. Dlaczego pan zmienił zdanie i zjawił się tutaj?

Heck odpowiedział, że coś go tknęło. Przebył już połowę drogi do Boyleston, kiedy przyszło mu do głowy, że Hrubek ich znowu zwodzi.

– Za bardzo metodycznie posuwał się na zachód i zbyt zawzięcie usiłował nas się pozbyć albo spowodować, że się zatrzymamy. Nawet zastawiał pułapki na Emila.

– Nie!

– Naprawdę. Pomyślałem, że skoro do tej pory był taki sprytny, to jest sprytny w dalszym ciągu.

– Ale dlaczego nie zawiadomił pan policji?

Heck zmieszał się nagle. Lis wydawało się, że się zaczerwienił. Wpatrując się w okno, opowiedział im jednym tchem o wszystkim: o nagrodzie,

0 tym, że stracił pracę po prawie dziesięciu latach służby w policji, o recesji i o przyczepie mieszkalnej, którą ma mu zabrać bank.

A potem zapytał o Owena.

– Szukają go – objaśniła Lis. – Szeryf i policjant.

– Na pewno nic mu się nie stało – stwierdził Heck. – On wie, co robi. Założę się, że był w wojsku.

– Przez dwa okresy służby – powiedziała Lis odruchowo, patrząc przez okno.

Nie zwracając uwagi na siostry, Heck ukląkł i zaczął wycierać psa papierowymi ręcznikami. Robił to w skupieniu, metodycznie – wycierał mu nawet szyję pod obrożą i miejsca między krótkimi i grubymi pazurami. W ten sam sposób osuszył swój pistolet. Obserwując go, Lis natychmiast zrozumiała, że jest on człowiekiem równocześnie bardziej prostodusznym

1 bardziej przebiegłym od niej, i postanowiła traktować go poważniej, niż początkowo zamierzała.

Wrócił policjant – wszedł, ocierając sobie policzki dłońmi o grubych palcach.

– Stanley mówi, że zawiadomił policję, gdzie jest samochód Owena. Oni przekażą tę informację oficerowi nazwiskiem Haversham.

– Haversham dowodzi pogonią. To mój dawny szef – powiedział Heck.

Wyglądało na to, że nie podobają mu się te nowiny. Lis domyśliła się, że to dlatego, że nie chce stracić swojej nagrody czy też dzielić jej z kimś.

– On pewnie wyśle oddział Służby Taktycznej…

– Co to takiego?

– Nie wie pani? To coś takiego jak Oddział Antyterrorystyczny.

– Naprawdę ich wyśle? – młody policjant był pod wrażeniem.

– Oni będą tu za jakieś czterdzieści minut – mówił dalej Heck. – Albo trochę później.

– To dlaczego nie wyślą ich helikopterem?

– Helikopterem? – parsknął Heck.

Niebo rozświetliła na moment błyskawica. Lis poczuła się tak, jakby piorun uderzył ją w piersi. Młody policjant pytał ją o coś, ale ona nie usłyszała ani jednego jego słowa i wybiegła z pokoju. Portia, przerażona, zrobiła krok w jej stronę i zawołała: – Lis, co ci się stało?

Ale w'tym momencie Lis biegła już po schodach, przeskakując po dwa stopnie.

W sypialni znalazła cienki, małokalibrowy automatyczny pistolet marki colt woodsman, który Owen trzymał przy łóżku. Owen kiedyś nalegał, żeby nauczyła się nim posługiwać, i zmusił ją, żeby z tuzin razy wystrzeliła, celując w papierową tarczę przyczepioną do kupy drewna na opał leżącej za garażem. Lis posłuchała go – strzelała nerwowo, a za każdym strzałem ręka podskakiwała jej do góry. Od tamtej pory, czyli od trzech czy czterech lat, nie tknęła pistoletu.

Wzięła go teraz i – w przeciwieństwie do tego, co miało miejsce, gdy brała w ręce płatki róż – poczuła pod zgrubiałymi palcami dotknięcie jego kratkowanej powierzchni.

Pistolet zniknął w jej kieszeni. Lis podeszła powoli do okna. Ogromna czarna ciemność za tym oknem – ciemność, w której nie było żadnego punktu przyciągającego wzrok – zahipnotyzowała ją i sprawiła, że zaczęła podchodzić bliżej. Jak lunatyczka przysuwała się coraz bliżej do okna, czując, że musi zobaczyć cośkolwiek za tymi niebieskozielonymi szybami – jakąś gałąź, sowę, chmurę, zaśniedziałą chorągiewkę w kształcie Pegaza na dachu garażu, cokolwiek, co by sprawiło, że ciemność stanie się mniej nieskończona i mniej namacalna. Błyskawica oświetliła zalany wodą podjazd. Lis przypomniała sobie, jak machała mężowi ręką na pożegnanie. Teraz z przerażeniem zdała sobie sprawę, że ten gest mógł być ostatnim gestem porozumienia między nimi, ostatnim gestem porozumienia, którego on, co gorsza, nawet nie widział.

Spojrzała w ciemność. Gdzie jesteś, Owenie? Gdzie? Wiedziała, że Owen jest blisko. Bo doszła do wniosku, że on – ranny czy nie – wraca teraz do domu i usiłuje skierować Hrubeka na teren ich posiadłości i sfinalizować swoją misję polegającą na zabiciu szaleńca i stworzeniu pozorów wskazujących na to, że było to działanie w obronie własnej. Owen mógł teraz być o milę od domu albo o pięćdziesiąt jardów od niego. Wobec czego wszystko było tylko kwestią czasu.

Znowu się błysnęło i w pobliżu uderzył piorun. Lis wstrzymała oddech i cofnęła się od okna. Osiemnastowieczne błyszczące szybki zadrżały. Burza ruszyła teraz do ataku jak fala, jak ściana obojętnej wody wysoka na tysiąc stóp. Pędziła gorączkowo przez jezioro, którego powierzchnia była dziwnie oświetlona, tak jakby kropelki deszczu emanowały światłem w momencie, gdy zderzały się z ciemną wodą.

Potężny pomruk grzmotu rozległ się nad domem, a potem nastąpił ostry trzask. Lis pobiegła na dół. Zerwała płaszcz od deszczu z wieszaka i powiedziała:

– Wychodzę. Idę szukać męża.

27

Piętnastego kwietnia 1865 roku doktor Samuel A. Mudd wstawił w łubki nogę Johna Wilkesa Bootha, po czym zapakował go do łóżka w małej lecznicy u siebie w domu.

Doktor Mudd orientował się, kim jest jego pacjent, orientował się też, co ten pacjent zrobił poprzedniej nocy, nie pojechał jednak do miasta i nie wydał Bootha władzom, bo jego żona bała się zostać sama w domu z tym dziwnym rozgorączkowanym człowiekiem i prosiła go, żeby tego nie robił. Mudd został potem aresztowany i oskarżony o udział w spisku na życie Lincolna i tylko jeden głos przysięgłego uratował go przed powieszeniem. Siedział w więzieniu, z którego go w końcu zwolniono, ale po wyjściu z niego był już człowiekiem skończonym.

Michael Hrubek, myśląc teraz o tej historii, doszedł do wniosku, że Mudd swoje nieszczęście zawdzięczał kobiecie.

Pomyślał też, że w tej chwili dobrze by było dotrzeć do jakiegoś lekarza. Bo bolał go nadgarstek, którym uderzył o kierownicę, w momencie gdy wjeżdżał na samochód spiskowca. Ból nie był zbyt dokuczliwy, ale przedramię spuchło mu do prawie podwójnej objętości i przypominało błyszczącą kłodę.

Jednak maszerując przed siebie w strugach deszczu, Michael Hrubek stał się zbyt podekscytowany, żeby martwić się o swoje rany. Gdyż znajdował się w krainie Oz.

Miasteczko Ridgeton było dla niego miejscem magicznym. Było celem jego wędrówki. Było Ziemią Obiecaną i Hrubek patrzył tu z szacunkiem na każdy kawałek listopadowej trawy, na każdy licznik parkingowy i na każdą skrzynkę pocztową. Burza spowodowała, że w śródmieściu nie było prądu. Jedynymi palącymi się światłami były zasilane bateriami napisy nad zwykłymi wyjściami i napisy wskazujące wyjścia awaryjne. Te czerwone prostokąty pogłębiały atmosferę niesamowitości.

Stojąc w jakiejś budce telefonicznej, Hrubek przejrzał mokry spis telefonów i znalazł to, czego szukał. Odmówił modlitwę dziękczynną, a potem spojrzał na mapkę znajdującą się na początku książki i odnalazł na niej Cedar Swamp Road.

Wyszedł z budki na deszcz i ruszył szybko na północ. Minął ciemne sklepy – sklep monopolowy, sklep z zabawkami, a potem pizzerię i czytelnię organizacji Nauka Chrześcijańska. Zaraz, zaraz – pomyślał. Błogosław nam, naukowy Panie Jezu? Jezus Chrys-tus był fizykiem. Chrys-tus był chemikiem. Hrubek roześmiał się na tę myśl, a potem ruszył naprzód, patrząc na własne niesamowite odbicie w szybach wystawowych. Niektóre z tych szyb były czarne i miały z pewnością pełnić rolę zabezpieczającą. (Michael wiedział wszystko o szybach będących z jednej strony lustrami, które można było kupić za czterdzieści dziewięć dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów w pewnej firmie w Redding – transport wliczony.

– Dobranoc paniom – śpiewał, rozpryskując stopami wodę w rynsztokach. – Dobranoc paniom…

Doszedł do miejsca, w którym zbiegały się trzy ulice. Zatrzymał się i poczuł, że ogarnia go panika. Serce zaczęło mu bić bardzo mocno. Boże drogi, którędy teraz? Na prawo czy na lewo? Cedar Swamp Road tu się kończy. Gdzie teraz? W lewo czy w prawo?

– Którędy mam iść? – ryknął.

Zrozumiał, że jeżeli skręci w jedną stronę, to dojdzie do Cedar Swamp Road numer 43, a jeżeli skręci w drugą, to tam nie dojdzie. Spojrzał na drogowskaz i mrugnął. I podczas tego mrugnięcia, w jednym ułamku sekundy jego umysł zachował się jak przegrzana maszyna. Po prostu przestał pracować.

Ogarnął go taki lęk, że przed oczami pojawiły mu się czarne, żółte i pomarańczowe iskierki. Hrubek zaczął zawodzić. Szczęka mu się trzęsła. Opadł na kolana, atakowany przez głosy – głos starego Abe Lincolna, głosy umierających żołnierzy, głosy spiskowców…

– Doktor Anno – jęknął – dlaczego mnie opuściłaś? Doktor Anno! Tak się boję. Nie wiem, co robić! Co mam robić?

Michael tuli w ramionach drogowskaz, jakby to było jedyne źródło jego krwi i tlenu, i krzyczy ze strachu, szukając w kieszeniach pistoletu. Musi się zabić. Nie ma wyboru. Strach jest zbyt wielki. Przeszywa go swoimi strzałami. Jedna kula w głowę i będzie po wszystkim – tak jak u starego Abe. Michaela nie obchodzą już poszukiwania, nie obchodzi go zdrada, nie obchodzi go Ewa, ani Lis-bone, ani zemsta. Musi skończyć z tym okropnym strachem. O, jest pistolet, Michael czuje jego ciężar, ale ręka drży mu tak bardzo, że nie może sięgnąć do kieszeni.

W końcu rozdziera materiał, wsuwa pod niego rękę i czuje pod palcami zimne dotknięcie metalu.

– Ja… nie mogę… tego WYTRZYMAĆ! NIE MOGĘ! Odbezpiecza pistolet.

I nagle jego zamknięte oczy zalało ostre światło, a on zobaczył pod powiekami krwawy blask. Zaczął mówić do niego jakiś głos, wypowiadając słowa, których on nie mógł usłyszeć. Michael rozluźnił dłoń zaciśniętą na pistolecie, podniósł gwałtownie głowę i uświadomił sobie, że ktoś do niego mówi i że tym kimś nie jest ani doktor Anna, ani nieżyjący Prezydent Stanów Zjednoczonych, ani nikt ze spiskowców, ani poczciwy doktor Mudd.

Głos należał do mizernego człowieczka grubo po pięćdziesiątce, wystawiającego głowę z okna samochodu stojącego o jakieś trzy stopy od skulonego Michaela. Człowiek ten najwyraźniej nie zauważył pistoletu, który Michael wsunął teraz z powrotem do kieszeni.

– Hej, młody człowieku, dobrze się pan czuje?

– Ja…

– Jest pan ranny?

– Mój samochód – wybełkotał Michael. – Mój samochód…

Siwy, chudy człowieczek siedział w zdezelowanym starym dżipie z brezentowym dachem i winylowymi szybami.

– Miał pan wypadek? I nie mógł pan znaleźć dobrego telefonu? Oczywiście, oczywiście. Prawie wszystkie są zepsute. To przez tę burzę. Jest pan ciężko ranny?

Michael kilka razy odetchnął głęboko. Jego strach zmniejszył się.

– Nie, nie. Ale mój samochód jest w złym stanie. Nie był za dobry. Nie był taki jak stary cadillac.

– No tak. Na pewno. Niech pan wsiada. Zawiozę pana do szpitala. Powinni pana obejrzeć lekarze.

– Nie, nie. Nic mi nie jest. Ja tylko się zgubiłem. Wie pan, gdzie jest Cedar Swamp Road?

– Oczywiście. Pan tam mieszka?

– Tam mieszka ktoś, z kim miałem się zobaczyć. Jestem już spóźniony. Oni będą się martwili.

– No to podwiozę pana.

– Zrobiłby pan to?

– Mnie się zdaje, że powinienem pana zawieźć do pogotowia. Ta ręka nie wygląda dobrze.

– Nie. Proszę mnie zawieźć do przyjaciół. Tam jest lekarz. Doktor Mudd. Pan go zna?

– Nie, chyba nie.

– To dobry lekarz.

– No to dobrze. Bo pan ma złamany nadgarstek.

– Proszę mnie podwieźć – Michael wstał powoli – a będzie pan miał we mnie dozgonnego przyjaciela.

Mężczyzna zawahał się przez chwilę, a potem powiedział:

– No dobra… Niech pan wsiada. Tylko uwaga na drzwi, żeby się pan nie uderzył w głowę.

Owen na pewno próbuje wrócić do domu – wyjaśniła Lis. – Jestem tego pewna. I przypuszczam, że Hrubek go ściga.

– A dlaczego nie miałby pójść prosto na policję? – zapytał młody policjant.

– Bo martwi się o nas – odrzekła Lis.

Nie wspomniała nic o prawdziwej przyczynie, dla której Owen nie poszedłby na policję.

– No wiesz, ja już sam nie wiem – powiedział młody policjant. – Stan mówił…

– Nie ma o czym gadać – oświadczyła Lis. – Idę go szukać.

– Ale, Lis… – protestował policjant głosem pełnym niepokoju.

– Słuchaj, Lis, przecież nie możesz nic zrobić – pospieszyła mu z pomocą Portia.

Heck zdjął swoją żałosną czapeczkę baseballową i podrapał się w głowę. Potem włożył czapeczkę tak, że nad prawym okiem wymykał mu się spod niej kosmyk włosów, i przyjrzał się Lis.

– Pani zeznawała na jego procesie? – spytał.

– Byłam głównym świadkiem oskarżenia – odpowiedziała Lis. Heck pokiwał powoli głową, a potem rzekł:

– Ja aresztowałem sporo ludzi i zeznawałem w wielu procesach. Ale nikt nigdy nie próbował na mnie napaść.

Lis popatrzyła mu prosto w oczy, a jego spojrzenie natychmiast uciekło gdzieś w bok. – No to miał pan szczęście.

– To prawda. Ale wie pani, rzadko się zdarza, żeby uciekinier próbował na kogoś napaść. Oni zwykle zwiewają jak najszybciej na teren innego stanu.

Wyglądało na to, że Heck oczekuje na jakąś konkretniejszą odpowiedź, ale ona zauważyła tylko:

– Widocznie Michael Hrubek nie jest typowym uciekinierem.

– No tak. Nie będę się z panią spierał. Heck nie poprowadził dalej swojego rozumowania. Zdejmując jaskrawy płaszcz od deszczu z wieszaka przy drzwiach, Lis

zwróciła się do siostry: – Ty tutaj zostań. Jeżeli Owen wróci przede mną, daj znak klaksonem. Portia kiwnęła głową.

– Ale proszę pani… Lis spojrzała na Hecka.

– W tym będzie się pani rzucała w oczy. Nie sądzi pani?

– Jak to?

– No w tym żółtym…

– Rzeczywiście. Nie pomyślałam o tym.

Heck wziął od niej płaszcz i odwiesił go na wieszak. Lis sięgnęła po ciemną kurtkę, ale Heck powstrzymał ją gestem dłoni.

– Powiem pani coś. Uważam, że nikt nie powinien się niepotrzebnie narażać. Rozumiem, co pani czuje. To przecież pani mąż. Ale proszę posłuchać faceta, który ma w takich sprawach praktykę. Mnie płacą za tropienie ludzi. Proszę pozwolić, żebym poszedł sam… Nie, nie, niech mi pani pozwoli skończyć. Wyjdę i poszukam pani męża. Jeżeli on jest gdzieś w pobliżu, to prawdopodobnie będę miał szansę go znaleźć. Znacznie większą szansę niż pani. A poza tym, kręcąc się w pobliżu, pani będzie mnie tylko rozpraszała.

Jego głos zdradzał napięcie spowodowane tym, że przewidywał, że ona będzie protestowała.

Lis domyśliła się, że kieruje nim przede wszystkim pragnienie zdobycia nagrody. Jednak wiedziała, że on ma rację. Wiedziała też, że odnalazłszy męża nie przekona go, żeby przestał szukać Hrubeka. Owen przecież nie posłuchał jej przedtem. Dlaczego więc miałby posłuchać teraz?

– No dobrze – zgodziła się.

– Myślę – powiedział Heck – że powinniśmy zrobić tak: ja pójdę w stronę bramy frontowej. On oczywiście może przeleźć przez płot, ale podejmę to ryzyko. Jedno jest pewne: on nie przepłynie jeziora. No więc ja pójdę w stronę bramy, a pan – zwrócił się do młodego policjanta – zostanie koło domu. W drugiej linii obrony. Gdzieś tutaj.

Młody policjant odniósł się do tego z entuzjazmem. Spełnił swój obowiązek i widział, że nie ma co dyskutować z tą upartą kobietą. A teraz zyskał sprzymierzeńca i zanosiło się na to, że w sprawie zaczyna się jakiś ruch i że on weźmie udział w akcji.

– Wprowadzę samochód między krzaki – rzekł podekscytowany. – Dobra? Stamtąd będę widział cały teren, a on mnie nie zauważy.

Heck powiedział mu, że to dobry pomysł, a potem zwrócił się do Lis:

– Wiem, że mąż jest myśliwym. Może pani przyniosłaby sobie jakąś broń? Wiem, że może się pani czuć z nią nieswojo, ale…

Lis nie posiadała się z uciechy, wyjmując pistolet z kieszeni. Trzymała go wylotem lufy do dołu – dokładnie tak, jak nauczył ją Owen. Portia była przerażona. Młody policjant ryknął śmiechem. A Trenton Heck kiwnął tylko głową usatysfakcjonowany, jak ktoś, kto może postawić kolejnego ptaszka na liście czynności do wykonania.

– Zostawię tu z wami Emila. Nawet on nie może tropić podczas takiej burzy. Proszę go trzymać przy sobie. On nie jest psem obronnym, ale w razie gdyby ktoś niepożądany chciał się do pani zbliżyć, narobi mnóstwo hałasu.

– Nie mam niczego ciemniejszego – powiedziała Lis, wskazując ruchem głowy płaszcz od deszczu.

– To nic. Ja się deszczem nie przejmuję. Wezmę tylko torebkę nylonową, żeby ochronić pistolet. To stary niemiecki walther. On łatwo rdzewieje.

Wsunął pistolet do torebki, zabezpieczył go, a potem włożył do kowbojskiego olstra. Popatrzył przez okno i rozprostował na chwilę nogę, krzywiąc się przy tym. Lis pomyślała, że ten deszcz na pewno nie pomoże mu na ból w udzie, bez względu na to, czym ten ból był spowodowany.

Młody policjant chwycił za swoją broń automatyczną jak zły aktor w marnym westernie i wyszedł do samochodu. Potem Lis usłyszała, że samochód rusza. Młody policjant wprowadził go w krzaki rosnące w połowie drogi między garażem a domem. Stojąc tam, gdzie teraz stał, mógł reflektorami oświetlić teren za domem.

– Założę się, że pani wie, jak posługiwać się swoją bronią – rzekł cicho Trenton, zwracając się do Lis. – Sądzę jednak, że nie posługiwała się nią pani dotychczas, w każdym razie nie w takiej sytuacji jak ta. – Nie czekając na potwierdzenie, mówił dalej: – Chciałbym, żeby pani zgasiła wszystkie światła w domu. I proszę się trzymać z daleka od okien. Ja będę uważał na dom. Jeżeli będą mnie panie potrzebowały, to proszę zapalić światło na chwilę i zaraz zgasić. Przybiegnę natychmiast.

To powiedziawszy, wyszedł i zniknął w strugach deszczu. Lis zamknęła za nim drzwi.

– Boże, Lis – szepnęła Portia.

Było jednak tyle rzeczy, które mogły ją szokować, że Lis nie miała pojęcia, o co jej chodzi.

Doktor Ronald Adler już dawno przestał myśleć o żonie. O tym, jak ona smakuje, o wypukłościach jej ud, o jej skórze, o zapachu jej włosów – nie myślał już o żadnej z rzeczy, które tak zaprzątały jego pamięć jakiś czas temu.

Zwłaszcza od kiedy zadzwonił do niego kapitan Haversham i przekazał mu najświeższe wiadomości.

– Hrubek właśnie zamordował kobietę – warknął. – W Cloverton. Stało się, doktorku.

– O Boże.

Adler zamknął oczy. Przyszła mu do głowy wariacka myśl, że Hrubek popełnił tę zbrodnię wyłącznie po to, żeby dopiec właśnie jemu. Trzymał słuchawkę w drżących dłoniach i słuchał, jak policjant opowiada ze źle skrywaną wściekłością, w jaki sposób Hrubek zabił tę kobietę, jak wyciął jej na piersiach napis i jak potem ukradł motocykl i uciekł do Boyleston.

– Motocykl? Wyciął jej napis?

– Tak, na piersiach. Zginęli też dwaj policjanci z Gunderson. Patrolowali szosę numer 236 i raz połączyli się z nami, żeby złożyć meldunek na temat Hrubeka. I tyle ich słyszeliśmy. Jesteśmy pewni, że on ich zabił i wyrzucił gdzieś ich ciała. A pan twierdził, że on jest nieszkodliwy! Boże drogi, człowieku. Co pan sobie w ogóle myśli? Będę u pana za pół godziny.

W słuchawce zapadła cisza.

Teraz Adler idzie do swojego gabinetu z kafeterii szpitalnej, w której odebrał ten straszny telefon i w której później, oniemiały, siedział przez trzydzieści minut. Idzie, ale z trudem.

Jest sam w ciemnym korytarzu i zatrzymuje się na chwilę, myśląc o fizjologicznej reakcji łańcuchowej, która właśnie powoduje, że włosy na karku mu się jeżą, że oczy zachodzą mu łzami i że genitalia mu się kurczą. Myśli też o nerwie błędnym i o wzroście poziomu adrenaliny we krwi, ale przede wszystkim myśli o tym, że cholernie się boi.

Korytarz ma 130 stóp długości. Jest w nim dwadzieścioro drzwi i wszystkie z wyjątkiem ostatnich prowadzących do jego gabinetu są zamknięte i ciemne. Dla oszczędności usunięto z korytarza co drugą żarówkę, a te, które pozostały, są przeważnie przepalone. Od korytarza odgałęziają się trzy inne korytarze. We wszystkich trzech jest ciemno jak w grobie.

Adler patrzy w głąb korytarza i zastanawia się: dlaczego ja nie idę?

Wyszedł właśnie z wnęki, w której jest winda, i wie, że Haversham czeka na niego niecierpliwie w gabinecie. A mimo to stoi jak skamieniały. Na miękkich nogach. Stara się nie widzieć okropnej zjawy – ogromnej bladej zjawy, która wystawiła głowę z pobliskiego korytarza i która cofnęła się w ciemność.

Okropne zawodzenie pacjentki ustało, wyje natomiast wiatr. Jego wycie odbija się echem w piersi Adlera, kiedy ten myśli: już dobrze. W porządku, dosyć.

Adler robi pięć kroków. I znowu się zatrzymuje – pod pretekstem, że musi przejrzeć papiery, które ma przy sobie.

W tejże chwili uderza go nagła myśl – myśl, że Michael Hrubek wrócił, żeby go zabić.

Fakt, że ta myśl jest sprzeczna z wszelką logiką, nie powoduje wcale zmniejszenia się jego strachu. Adler wzdryga się niespokojnie, kiedy winda, wezwana z dołu, rusza z miejsca. Słyszy jakiegoś pacjenta, który wydaje gardłowy jęk, pełen bezbrzeżnego smutku. Kiedy ten dźwięk dociera do jego uszu, on stawia jedną stopę przed drugą i zaczyna iść.

Nie, nie – Michael Hrubek nie ma zamiaru go zabić. Michael Hrubek nawet go nie zna osobiście. Michael Hrubek na pewno nie mógłby tak szybko wrócić do szpitala, nawet gdyby rzeczywiście chciał wypruć trzewia jego dyrektorowi.

Doktor Ronald Adler – weteran służby zdrowia, który przepracował całe długie lata w stanowych szpitalach psychiatrycznych, doktor Ronald Adler – średnio zdolny absolwent jakiejś prowincjonalnej akademii medycznej, ten doktor Ronald Adler wierzy, że jest bezpieczny.

Ale człowiek, który nie tak dawno trzymał głowę między nogami żony, człowiek, który lepiej zażegnuje konflikty na zebraniach Zarządu niż leczy choroby psychiczne, człowiek, który teraz idzie tym ponurym korytarzem o kamiennych ścianach – ten człowiek jest sparaliżowany strachem, słysząc dźwięk własnych kroków.

Boże, nie pozwól mi umrzeć.

Ma wrażenie, że jego gabinet znajduje się o całe mile od niego. Patrzy na biały trapez światła padającego na betonową podłogę korytarza przez jakieś otwarte drzwi. Idzie dalej, mija jeden z głównych korytarzy i śmieje się nerwowo na myśl, że nie jest w stanie odwrócić głowy i spojrzeć w głąb tego korytarza. Wydaje mu się, że jeżeli tam spojrzy, to – jak na kolorowym filmie – zobaczy Michaela Hrubeka sięgającego mu w głąb ust. Nie może pozbyć się myśli o pewnym fragmencie historii choroby Michaela, fragmencie, który czytał tego wieczora. Przypomina sobie ze szczegółami, jak pacjent opisywał, w jaki sposób wyrwie lekarzowi śledzionę. No, dosyć już tego! Dosyć!

Adler idzie dalej korytarzem i zaczyna go nękać kolejna okropna myśl – że nie zdoła zapanować nad pęcherzem. Jest wściekły na żonę za to, że tego wieczora złapała jego penisa i niechcący wywołała u niego myśl o tym, że nie utrzyma moczu. Adler czuje, że musi oddać mocz. Musi koniecznie. Ale męska toaleta jest dość daleko w korytarzu, do którego teraz podchodzi. O tej porze nocy w toaletach jest ciemno. Adler zastanawia się, czy nie oddać moczu na ścianę.

Nie chce umrzeć.

Słyszy kroki. Nie. Tak? Czyje to kroki? Duchów. Jednej kobiety i dwóch policjantów. Co to za dźwięki

Aha, to są jego własne stopy. A może nie? Adler wyobraża sobie pisuar. Odwraca się w stronę, gdzie znajduje się toaleta, i zaczyna iść ciemnym korytarzem. Podczas tego marszu przychodzi mu do głowy pewna myśl, myśl, że ucieczka Michaela Hrubeka to kara za wszystkie jego przewinienia i błędy lekarskie. Ta ucieczka to kara za ściągawki, którymi posługiwał się na egzaminach z chemii organicznej, za zgubienie wykresów temperatury, za błędnie wypisane recepty, za to, że nieraz – przed przepisaniem dużych dawek nardilu – zapomniał zapytać o tętniaki. Ta ucieczka jest jak wyciągnięcie wędki, na której końcu znajduje się ważąca dwadzieścia funtów rozdęta, prawie martwa ryba.

A niech cię, sukinsynu – warknął Haversham po odłożeniu słuchawki.

Dyrektor szpitala i patrzący szklanymi oczami Peter Grimes, milcząc, wlepili w niego wzrok. Deszcz bębnił głośno o szyby okienne w gabinecie Adlera. Wiatr zawodził.

– Mamy następną wiadomość – mówił dalej Haversham. – Tym razem z Ridgeton. Jest meldunek, że ktoś wjechał na cherokee i zepchnął go z szosy. Obaj kierowcy zniknęli w lesie. Ten cherokee, którego uderzono, należy do Owena Atchesona.

– Owena…?

– Męża tej kobiety, która zeznawała w procesie na niekorzyść Hrubeka. No, tego faceta, który tutaj był.

Więc teraz są już być może cztery trupy.

– Wiadomo na pewno, że to Hrubek to zrobił?

– Oni tak przypuszczają. Nie wiedzą tego jeszcze z całą pewnością. Dlatego pan nam jest potrzebny.

– O Jezu – jęknął Adler i zakrył sobie oczy rękami. – Cztery trupy – wyszeptał.

– Teraz wszystko zależy od pana, doktorku. Musimy wiedzieć, dokąd mamy posłać nasze siły i środki.

O czym on mówi? Co znaczy „siły i środki"?

– Tylko proszę bez tego psychiatrycznego bełkotu. Żądam jednoznacznej odpowiedzi. Są dwie możliwości: Boyleston i stacja kolejowa albo Ridgeton i ta kobieta, która zeznawała. Dokąd on zmierza?

Adler spojrzał na niego błędnym wzrokiem.

– Oni chyba chcą wiedzieć, dokąd posłać ludzi, panie doktorze – wyjaśnił delikatnie Grimes.

– Tak, to jest problem. Są dwa meldunki. Nie trzymające się kupy. Nikt nie ma pewności, dokąd on zmierza.

Adler przeniósł wzrok ze swojego asystenta na wysokiego policjanta i pomyślał: brak snu. To jest mój problem.

– Szeryf z Ridgeton ma ludzi, których może posłać, prawda?

– Oczywiście. Tylko że ich jest zaledwie czterech. Posłano już kogoś do domu tej kobiety, tak że ona jest bezpieczna. Ale ja muszę wiedzieć, gdzie on jest. My musimy złapać tego faceta! Mam czterech ludzi ze Służby Taktycznej gotowych do wymarszu. Gdzie mam ich posłać? Pan musi mi to powiedzieć.

– Ja? Ja nie znam faktów – wyrzucił z siebie Adler. – Potrzebne mi fakty. Czy oni są pewni, że to Hrubek uderzył w samochód Atchesona? Skąd Hrubek wziął samochód? Czy jego naprawdę widziano na motocyklu? Dopóki nie będziemy tego wiedzieli, nie możemy nic powiedzieć. No i…

– Zna pan wszystkie fakty, które są znane nam. – Haversham patrzył twardo na lekarza. – Ten facet przez cztery miesiące przebywał tutaj pod waszą opieką. Musicie wykorzystać całą swoją wiedzę o nim.

– No to niech pan zapyta Dicka Kohlera. On jest lekarzem prowadzącym Hrubeka.

– Zrobilibyśmy to. Tylko że nie wiemy, gdzie on jest, a poza tym on nie oddzwania, kiedy kontaktujemy się z jego pagerem.

Adler podniósł wzrok, jak gdyby chciał zapytać: ale dlaczego ja? Pochylił się w przód i złożył ręce. Zaczął kompulsywnie gryźć swój czerwony palec wskazujący.

Boyleston…

Palec Adlera opuścił jego usta i zaczął błądzić po mapie – tej, przy której Adler sam niedawno obmyślał, jak złapać Hrubeka i pogrążyć Richarda Kohlera.

Ridgeton…

Nagle twarz Adlera skurczyła się. Złapanie błądzącego pacjenta stało się dla niego rzeczą najważniejszą w tym zwariowanym świecie. Tak, trzeba go złapać – żywego, jeżeli to będzie możliwe, a jeżeli nie – to trzeba go będzie położyć na płycie – zimnego, sinego i nieruchomego, z etykietą przyczepioną do mięsistego palca u nogi i niech czeka na pogrzeb.

Niech ta noc się już skończy – modlił się Adler. Niech już wrócę do domu i położę się na piersiach żony, niech odnajdę sen pod tymi tłustymi po-cieszycielkami, niech ta noc się już skończy i niech nie będzie więcej trupów…

Adler otworzył gwałtownie teczkę Hrubeka i zaczął przerzucać papiery. Papiery rozsypały się po jego biurku. Adler zaczął czytać.

Hrubek miał klasyczne objawy schizofrenii paranoidalnej. Cechowały go: nielogiczne myślenie, fantazjowanie, zaskakujące skojarzenia, przymus mówienia i wzmożona aktywność ruchowa charakterystyczne dla epizodów maniakalnych, stępione i nieadekwatne uczucia…

– Nie, nie, nie! – szepnął wściekle Adler, ściągając na siebie zakłopotane spojrzenia tamtych dwóch mężczyzn w jego gabinecie.

Co te słowa znaczą? – złościł się w duchu. Co Hrubek robi? Co nim kieruje?

Kim jest Michael Hrubek?

Adler obrócił się na krześle i spojrzał w zalane deszczem okno.

Po pierwsze: Hrubek cierpi na omamy słuchowe, a jego mowa to typowa schizofreniczna sałata słowna. Mówiąc temu kierowcy ciężarówki, że chce jechać „do Bostonu", mógł mieć na myśli „Boyleston".

Po drugie: Chęć zemsty, którą jest powodowany, jeżeli zmierza do Ridgeton, jest częstym elementem urojeń w schizofrenii paranoidalnej.

Po trzecie: Schizofrenik unikałby okrężnej drogi do Boyleston przez Cloverton.

Po czwarte: Pociąg przejeżdża przez Boyleston. Podróż pociągiem powoduje o wiele mniejszy stres niż podróż samolotem i dlatego psychotyk wolałby jechać pociągiem.

Po piąte: On prowadzi samochód, mimo że nie bierze thorazyny. Opanował więc, cudem czy wysiłkiem woli, swój niepokój i możliwe jest, że odbędzie trudniejszą i bardziej skomplikowaną podróż na południe do Boyleston, a nie o wiele mniej skomplikowaną podróż do Ridgeton.

Po szóste: Wszystkie te triki, które zastosował dziś wieczorem, te mylne tropy i inne dowody sprytu, świadczą o tym, że Hrubek jest bardzo sprawny umysłowo. Z łatwością mógłby udać, że zmierza do Ridgeton, mając przez cały czas zamiar dotrzeć do Boyleston.

Po siódme: Z drugiej jednak strony mógłby być tak bardzo sprawny umysłowo, że udawałby podwójnie – a stąd wniosek, że tak naprawdę to zmierza do Ridgeton.

Po ósme: Hrubek jest zdolny popełnić nieumotywowane morderstwo.

Po dziewiąte: Niektóre jego urojenia mają związek z historią Stanów Zjednoczonych, z polityką i z agenturami rządowymi. Kilka razy podczas sesji terapeutycznych wymienił on Waszyngton – miasto, do którego mógłby się dostać koleją.

Po dziesiąte: Hrubek nienawidzi kobiet i był sądzony za gwałt. Kilka miesięcy temu groził tej pani Atcheson.

Po jedenaste: Boi się konfrontacji.

Po dwunaste: Chował leki za policzkiem z myślą o dzisiejszej nocy, co wskazuje na to, że dawno sobie obmyślił tę ucieczkę. Po trzynaste… Po czternaste… Po piętnaste…

Tysiące faktów kłębiło się w umyśle lekarza. Dawki haldolu i stelazy-ny, obserwacje z badania wstępnego przy przyjęciu do szpitala i z terapii zajęciowej, dosłowne zapisy wypowiedzi Hrubeka dotyczących jego urojeń, sprawozdania psychofarmakologa i pracownika socjalnego… Adler obrócił się na krześle, siadł przodem do biurka i zaczął przewracać papiery. Spojrzał na jeden z nich, ale zamiast niego stanęła mu przed oczami twarz Michaela Hrubeka – jego oczy, które nie świadczyły ani o wzburzeniu, ani o letargu, ani o pozytywnych uczuciach, ani o pogardzie, ani o ufności ani o tym, że nękają go wątpliwości.

Przez chwilę Adler siedział bardzo spokojnie. A potem podniósł wzrok, spojrzał w pomarszczoną, zmęczona twarz policjanta i wypowiedział słowa, które uważał za odpowiadające prawdzie:

– Hrubek zmierza na stację kolejową. Chce jechać do Waszyngtonu. – A potem dodał: – Niech pan natychmiast pośle ludzi do Boyleston!

Obie siostry zajęły się robieniem tego, co należało zrobić. Zaczęły obchodzić dom, gasić światła. Chodziły po domu w milczeniu, podskakując ze strachu, kiedy uderzał piorun, a także na widok cieni, kiedy pioruny nie biły. W końcu dom był oświetlony tylko przez światło dochodzące z zewnątrz i przez kilka niebieskich żarówek w cieplarni, które Lis zostawiła zapalone, gdyż uważała, że ich światło nie będzie widoczne. Po ścianach i podłogach przebiegały cienie. Siostry wróciły razem do kuchni i usiadły obok siebie na ławie, patrząc przez okno na rząd sosen i brzóz rosnących za zalanym deszczem tylnym podwórzem.

Minęło pięć minut, podczas których panował spokój i podczas których słychać było tylko deszcz bębniący o dach cieplarni i wiatr wyjący w otworach i szparach starego domu. W końcu Lis, nie mogąc dłużej wytrzymać milczenia, powiedziała:

– Słuchaj, Portio, zaczęłam ci o czymś mówić.

– No tak…

– O tym romansie – szepnęła dyskretnie Lis, tak jakby Owen znajdował się w sąsiednim pokoju.

– Nie wiem, czy to jest odpowiednia chwila…

Lis dotknęła kolana siostry. – To zbyt długo zalegało między nami. Nie mogę już dłużej wytrzymać.

– Co zalegało między nami? Lis, to naprawdę nie jest odpowiedni moment na rozmowę. Na litość boską…

– Ja muszę z tobą porozmawiać.

– Później.

– Nie. Teraz! – powiedziała Lis porywczo. – Teraz! Jeżeli nie zrobię tego teraz, to mogę nie zrobić nigdy.

– A dlaczego to takie ważne?

– Bo musisz zrozumieć, dlaczego powiedziałam wtedy do ciebie te straszne słowa. A poza tym to ja muszę się czegoś dowiedzieć od ciebie. Spójrz na mnie. No popatrz na mnie!

– No dobrze, powiedziałaś mi, że się z kimś widywałaś. Co z tego? Co to ma wspólnego z Indian Leap?

– Oj Portio…

Lis musiała niechcący zaczerpnąć za dużo powietrza, bo poczuła nagle ostre ukłucie w piersiach. Opuściła głowę do podciągniętych kolan, chcąc, żeby ból się zmniejszył. Wśród pełnej napięcia ciszy, która teraz między nimi zaległa, Lis poczuła, że ból odpływa. Podniosła głowę i spojrzała w twarz siostrze. Już miała coś powiedzieć, kiedy rozległ się słaby grzmot. W tejże chwili oczy Portii zwęziły się, bo Portia zrozumiała.

– O nie – powiedziała.

– Tak – potwierdziła Lis. – Tak. Moim kochankiem był Robert Gil-lespie.


To od jak dawna zna pan Atchesonów?

Kierowca dżipa miał wąską twarz i szyję obwisłą jak indyk. Jego stary pojazd z trudem piął się pod górę, wjeżdżając na pagórek położony na północ od śródmieścia Ridgeton. Rosły człowiek siedzący obok niego obserwował jego czynności związane z prowadzeniem samochodu z zainteresowaniem, które jemu wydało się nienaturalne.

– Ooo, długie lata – powiedział. – Naprawdę od lat.

– Ja znam Owena – stwierdził kierowca. – Rozmawiałem z nim kilka razy. Wpadaliśmy na siebie w sklepie żelaznym. To przyzwoity facet. Jak na prawnika.

– Ja ich znam chyba ze sto lat.

– Słucham?

– Zwłaszcza Lis-bone.

– Wydawało mi się, że jej imię inaczej się wymawia. No, ale pan zna ich chyba lepiej niż ja. – Dżip podskoczył na jakimś wyboju. – Miał pan szczęście, że pan na mnie trafił. Dzisiaj nikt nie jeździ z powodu tej burzy. Ci faceci od pogody straszyli, że będzie okropna, ale teraz tylko trochę pada.

Potężny mężczyzna nie odpowiedział.

Dżip przejechał przez skrzyżowanie Cedar Swamp Road i North Street. Kierowcy przez chwilę wydawało się, że widzi kogoś, kto – zaskoczony ich obecnością – odwraca się szybko, a potem chowa się za pagórkiem koło rowu irygacyjnego. Równocześnie na niebie pojawiła się potężna błyskawica i naokoło zatańczyły cienie. W pobliżu spadła gałąź. Kierowca uznał, że ta postać, którą widział, to było złudzenie wywołane przez nagłe światło błyskawicy, mgłę i deszcz. Dodał gazu, jadąc krętą, nierówną Cedar Swamp Road.

– Ta droga to po prostu skandal. Kiedy oni ją wreszcie naprawią? Kiedy wyleją tu nowy asfalt? Niech pan patrzy, ile tu błota i gałęzi!

– Błota i gałęzi – powtórzył potężny mężczyzna. – Błota i gałęzi. Oj, chyba popełniłem błąd – pomyślał kierowca.

– Co się stało z pana samochodem? – zapytał.

– Błota i gałęzi, może i tak. O tym to ty wiesz więcej. Kiedy pasażer nie dodał już nic, kierowca powiedział:

– Aha.


– Wyślizgnął się spode mnie na śliskiej drodze. Przekręcił się. Przekoziołkował.

– A policja? Nie przyjechała?

– Policja jest zajęta gdzie indziej. Dwaj policjanci. Dwaj młodzi policjanci. Bardzo mi ich szkoda. Biedni chłopcy z Gunderson. Ale nie miałem wyjścia.

Nigdy więcej, pomyślał kierowca. Nigdy, nigdy, deszcz nie deszcz, złamana ręka czy zdrowa, nigdy.

Potężny mężczyzna wpatrywał się przez chwilę w drzewa za szybą, a potem w wielkim skupieniu siedem razy otworzył i zamknął drzwi szoferki.

– Był pan kiedyś w wojsku? – zapytał.

Jaka odpowiedź będzie najlepsza? – zastanowił się kierowca, a potem odrzekł:

– Tak, odbyłem służbę. Stacjonowaliśmy w…

– Był pan w wywiadzie wojskowym?


– Nie. Byłem piechurem. Potężny mężczyzna zmarszczył brwi. – Co to znaczy?

– Prosty żołnierz. Byłem w piechocie.

– Był pan prostym żołnierzem?

– Tak.

– Aha. Ciekawe, czy pan wie, gdzie postrzelono Abrahama Lincolna.

– Hm…

– W głowę. Albo w teatrze. Obie te odpowiedzi są prawidłowe.


– Oczywiście, wiem. – O Boże, co ja zrobiłem. – No, w końcu zrobiła się porządna burza. Nie sądziłem, że aż taka. Dobrze, że mam samochód z napędem na cztery koła.

– Z napędem na cztery koła – powtórzył mężczyzna. – A właściwie co to takiego?

– Pan tego nie wie? – Kierowca parsknął śmiechem. – Każdy wie, co to jest napęd na cztery koła.

Potężny mężczyzna spojrzał na niego z wściekłością, a on potarł sobie wierzchem dłoni zarośnięty policzek i dodał:

– To był pewnie taki żart, co?

– Nieźle sobie radzisz – warknął pasażer, pochylając swoją okrągłą twarz do jego twarzy. – Ale jeżeli ktoś był daleko, w jakimś innym kraju, i to przez długi czas, to chyba może tego nie wiedzieć?

– No tak, to możliwe.

– A co, jeżeli ktoś z roku 1865 pojawiłby się nagle w naszych czasach? Czy uważa pan, że ktoś taki by wiedział, co to jest napęd na cztery koła?

– No raczej nie – powiedział przerażony kierowca. – Wie pan, co ja myślę? Myślę, że powinniśmy jednak pojechać do szpitala. Tam by panu obejrzeli rękę.

Potężny mężczyzna otarł sobie twarz dłonią o krótkich palcach wieśniaka, tak samo żółtych jak jego zęby, a potem wyjął z kieszeni niebiesko-czarny pistolet. Podniósł go do twarzy, powąchał go i polizał lufę.

– O Boże – szepnął kierowca i zaczął się modlić.

– Zawieź mnie do Atchesonów – ryknął mężczyzna. – Zawieź mnie tam natychmiast!

Przejechawszy kilka mil, kierowca zatrzymał dżipa. Ręce mu drżały, a pęcherz prawie odmawiał posłuszeństwa. Nigdy sobie nie wybaczę, że zrobiłem to Atchesonom, pomyślał, ale tak musiało być.

– To tutaj – powiedział. – Tam jest podjazd.

– Nie widzę tabliczki z nazwiskiem.

– Jest tam. Tam! Na skrzynce na listy. Zasłania ją róża. Widzi pan nazwisko? Chce pan mnie zabić?

– Wysiadaj z samochodu. Chcę, żeby był zepsuty. Tak żeby nie można nim było jeździć.

– Chce pan, żeby mój dżip był zepsuty?

– Tak.

– Dobrze. Ja mogę go unieruchomić. Wysiądźmy obaj. Proszę pana tylko, niech mi pan nie robi krzywdy.

– Miałeś kiedyś ochotę pojechać do Waszyngtonu?

– Do Waszyngtonu – stolicy kraju?

– Oczywiście! Kogo obchodzi stan Waszyngton?

– Nie, nie. Nigdy. Przysięgam.

– To dobrze. A teraz pokaż mi, jak unieruchomić samochód.

– Trzeba zdjąć głowicę rozdzielacza zapłonu i wyrzucić ją. Samochód nie ruszy.

– Zrób to.

Kierowca otworzył maskę i usunął głowicę. A potem głowica poleciała w las. Kierowca wyglądał na niepocieszonego. Włosy miał mokre, po pomarszczonej twarzy spływała mu woda. Potężny mężczyzna zwrócił się do niego:

– Myślisz pewnie, że jestem głupi. Mówisz, że nie chcesz jechać do Waszyngtonu, mając nadzieję, że ja ci każę tam pojechać, tak?

– Tak, proszę pana – powiedział kierowca zdławionym głosem.

– No dobra. Chcę, żebyś pobiegł. Żebyś pobiegł do Waszyngtonu – stolicy kraju i powiedział im, że nadszedł czas zemsty.

– Czy pan chce mi strzelić w plecy?

– Masz im to powiedzieć.

– Czy pan…

– RUSZAJ! BIEGIEM!

Kierowca pobiegł, nie oglądając się za siebie i mając pewność, że straci życie, nim oddali się na odległość dziesięciu stóp. A potem dwudziestu. A potem pięćdziesięciu. Biegł tak w strugach deszczu, czekając na śmierć. Nie obejrzał się ani razu i dlatego nie widział, że potężny mężczyzna, trzymając podniesiony pistolet (jak dziewiętnastowieczny agent Pinkertona) posuwa się powoli, idąc po pokrytym błotem żwirowanym podjeździe.

Lis patrzyła na twarz Portii. Nawet w ciemności widziała wyraźnie błyski inteligencji w jej oczach. Mimo to miała ochotę zapalić wszystkie światła w kuchni – ryzykując, że przywabi tym stu Michaelów Hrubeków – i zobaczyć, jaki wyraz twarzy ma w tej chwili jej siostra – przekonać się, czy mówi ona prawdę, czy kłamie.

– Powiedz mi szczerze, Portio. Wiedziałaś o nas, o Robercie i o mnie? Zanim… zanim zaczęłaś się z nim kochać?

Cokolwiek odpowie, ja będę stroną przegraną – pomyślała. Bo albo zdradził mnie kochanek, albo zdradzili mnie oboje – kochanek i siostra. Mimo to jednak czuła, że musi poznać prawdę.

– Ależ Lis, oczywiście, że nie. Nie zrobiłabym ci tego. Nie wiedziałaś

0 tym?

– Nie! Skąd miałabym o tym wiedzieć? Jesteś moją siostrą, ale… Nie, nie wiedziałam. – Lis otarła łzy. – Myślałam, że może on ci o tym powiedział, a ty… no… postanowiłaś i tak go zdobyć.

– Nie, nie, tak nie było.

Serce Lis po raz ostatni biło tak mocno wtedy, gdy w jaskini w Indian Leap uciekała przed szaleńcem. – Nie wiedziałam o tym. Przez wszystkie te miesiące nie miałam pojęcia, jak było.

– Uwierz mi, Lis. Pomyśl tylko. Po co Robert miałby mi o tym mówić? Chciał mnie przelecieć. Nie miał zamiaru psuć sobie tej przyjemności, informując mnie, że jest kochankiem mojej siostry.

– Kiedy zobaczyłam was tam wtedy… razem… – Lis zamknęła oczy

1 pomasowała sobie skroń. – I dzisiaj, kiedy flirtowałaś z Owenem…

– Lis.

– A co, może nie?

Portia zacisnęła mocno wargi.

– Ja flirtuję, rzeczywiście – powiedziała w końcu. – Ale to nie znaczy, że chcę zdobyć tego, z kim flirtuję. Gdyby Robert powiedział mi o was, odmówiłabym mu. Ja przyciągam spojrzenia mężczyzn. Mam nad nimi taką władzę. Czasem myślę, że to jest wszystko, co mam.

– Ja byłam wtedy taka wściekła na Roberta. Nie na ciebie. Chciałam uderzyć jego. Chciałam zabić… – Głos jej się załamał. – Czułam się zdradzona. Claire zginęła przez niego. Kiedy was zobaczyła razem, była taka wstrząśnięta, że wbiegła do jaskim i zgubiła drogę.

– Połowa facetów, z którymi chodzę, jest taka jak Robert. Można ich rozpoznać z odległości mili. Lis, to nie był facet dla ciebie.

– Nie mów tak! Ty wcale tak nie myślisz. Tb nie był taki sobie krótki epizod. My byliśmy sobie równi, Robert i ja. Dorothy ciągnęła go w dół. Oni się nienawidzili. Bez przerwy się kłócili. A Owen? On nie kocha mnie w ten sam sposób. Ja to czułam. Po tym doświadczeniu z Robertem czułam jakiś taki brak miłości ze strony Owena. Wtedy, przed piknikiem, w sobotę wieczorem… Owen był w pracy w Hartford. I wpadł Robert.

– Lis…

– Daj mi skończyć. Owen zadzwonił i powiedział, że nie wróci przed drugą, a może nawet trzecią w nocy. Kochaliśmy się z Robertem w cieplarni. Siedzieliśmy tam godzinami. Robert zrywał płatki róż i dotykał mnie nimi… – Lis zamknęła oczy i jeszcze raz schyliła głowę aż do kolan. – A potem oświadczył się.

– Oświadczył się? – Portia parsknęła śmiechem. – Poprosił cię, żebyś za niego wyszła?

– On i Dorothy od dawna byli ze sobą nieszczęśliwi. Ona go od kilku lat oszukiwała. Robert chciał się ze mną ożenić.

– A ty odmówiłaś, tak?

– A ja – szepnęła Lis – odmówiłam. Portia pokręciła głową.

– Więc był na ciebie wściekły. I kiedy ja w samochodzie popatrzyłam na niego swoimi wielkimi orzechowymi oczami, on od razu połknął przynętę. O Jezu, więc ja niechcący zrobiłam ci świństwo.

– Ja nie chciałam zakończyć tej historii. Ja tylko nie mogłam opuścić Owena. Nie byłam jeszcze gotowa. Owen dla mnie zrezygnował z tamtej kobiety. Uważałam, że powinnam zrobić wszystko, żeby odbudować nasze stosunki.

– To błąd, Lis. Błąd. Powinnaś była pójść na całość. Boże, to mogła być dla ciebie jedyna okazja, żeby odczepić się od tego ostatniego członka rodziny.

Lis, zdezorientowana, pokręciła głową.

– To znaczy od ciebie?

– Nie, nie! Od Owena. Powinnaś to była zrobić kilka lat temu.


– Co masz na myśli, nazywając go „ostatnim członkiem rodziny"? Portia roześmiała się.

– Czy Owen nie przypomina ci trochę ojca?


– O nie, nie mów tak. Między nimi nie ma porównania. Zobacz tylko, co on robi teraz. – Wskazała ręką okno. – Jest gdzieś tam – dla mnie.

– Owen jest despotą, Lis. Takim samym jak ojciec.

– Nie! On jest dobrym człowiekiem. Jest solidny. I naprawdę mnie kocha. Na swój sposób.

– No, a ojciec zapewniał nam dach nad głową. Czy to nazywasz miłością? – Portię ogarnęła złość. – Czy uważasz, że kocha cię ktoś, kto ci mówi: „W tym tygodniu nie posprzątałaś porządnie" albo „Jak śmiesz nosić bluzkę z takim dekoltem?", a potem podnosi ci spódnicę i zostawia na twoim ciele te śliczne pręgi? Widzę, że ta wierzba ciągle tutaj rośnie. Ja bym ją natychmiast ścięła. Zmiotłabym to cholerstwo z powierzchni ziemi w dziesięć sekund… Powiedz mi, Lis, co mówiłaś o tych pręgach na gimnastyce? Pewnie się przebierałaś, stojąc za drzwiami do szafki, co? Ja mówiłam wszystkim, że mam sporo starszego od siebie kochanka, który mnie wiąże i dostaje wzwodu, bijąc mnie. Nie bądź taka przerażona. Mówisz mi tutaj o miłości… Miłość? Na litość boską, jeżeli wyrosłyśmy w takich normalnych warunkach, to dlaczego ty zaszyłaś się tutaj na tym zadupiu i dlaczego ja jestem najłatwiejszą dziewczyną na Wschodniej Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy w Nowym Jorku?

Lis ukryła głowę w ramionach. Z oczu płynęły jej łzy.

– Lis, przepraszam – powiedziała jej siostra i roześmiała się. – Sama widzisz, jakie skutki ma mój przyjazd tutaj. To miejsce doprowadza mnie do szału. Dostałam zbyt dużą dawkę tego rodzinnego życia. Nie mogę sobie z nią poradzić. Wiedziałam, że nie powinnam jechać na ten piknik. I dzisiaj też nie powinnam była tutaj przyjeżdżać.

Lis dotknęła kolana siostry i zauważyła, że ta ma znowu na sobie pretensjonalne srebrne pierścionki i kryształowy wisiorek przypominający dużą grudkę soli. Po chwili Portia położyła rękę na zgrubiałej dłoni siostry, ale nie uścisnęła jej. I zaraz cofnęła rękę.

A potem Lis cofnęła swoją i spojrzała w okno, na deszcz spływający po szybach. W końcu wstała.

– Muszę coś zrobić. Za chwilę wrócę.

– Zrobić?

– Zaraz wracam.

– Wychodzisz z domu?

Po głosie Portii można było poznać, że jest ona przestraszona, zdenerwowana.

– Ta kłódka na drzwiach od sutereny… Muszę ją sprawdzić.

– Nie, Lis. Nie rób tego. Owen na pewno ją sprawdził.

– Nie sądzę.

Portia pokręciła głową, a potem obserwowała, jak Lis wyjmuje pistolet z kieszeni i nieudolnie usiłuje go załadować.

– Lis…

– Co?

– Nic. Ja tylko… Nie, już nic.

Lis ostrożnie wkłada kurtkę, trzymając pistolet lufą do dołu. Zatrzymuje się przy drzwiach kuchennych i rozgląda się. W domu jest ciemno. Ciemno jest w tym starym domu o trzech kondygnacjach, pełnym kwiatów i książek, i duchów wielu zmarłych. Lis stoi i myśli: Jakie to dziwne – to, że jesteśmy śmiertelni, przeraża nas tylko czasami, i to na bardzo krótko, w chwili gdy myślimy o lakierowanych paznokciach albo o przemijaniu muzyki, albo o bliskości śpiących ciał, a nigdy w chwilach takich jak ta. Lis odbezpiecza broń i nie czuje strachu, wychodząc na zalane deszczem podwórze.

Owen Atcheson, cały mokry i cierpiący katusze, pochylił się i schował za nasypem osłaniającym rów irygacyjny, kuląc się jak dziecko. Tymczasem niebo nad nim rozświetliła błyskawica. Grzmot, który po niej nastąpił, spowodował, że Owen zaszczekał zębami i że ostry ból przeszył jego lewe ramię.

O Boże, spraw, bym po tym wszystkim nie zginął od pioruna.

Owen spojrzał w głąb Cedar Swamp Road, którą pięć minut wcześniej przejechał, rozpryskując brudną wodę deszczową, dżip będący według niego dżipem Willa McCaffreya. Owen domyślił się, że ten stary bałwan Will pracował w nadgodzinach i teraz wreszcie wracał do domu.

Doszedłszy do takiego wniosku, osunął się z powrotem w brudną, spienioną wodę. Nie przejął się jednak tym, że się w niej zanurzył. Podczas polowań nieraz godził się z tym, że gryzą go pijawki i komary i że musi znosić bardzo niskie temperatury. Dzisiaj miał ze sobą jedynie pistolet i dwadzieścia naboi, a podczas różnych wypraw nieraz zdarzało mu się nieść nie tylko broń, ale i ważący osiemdziesiąt funtów plecak, a czasami i rannego towarzysza broni.

Z takimi niewygodami potrafił sobie radzić. O wiele bardziej niepokojące było dla niego pytanie: „Gdzie, do cholery, jest moja ofiara?"

Owen chyba po raz dziesiąty przyjrzał się okolicy. No tak, był zdania, że do domu można podejść, idąc z dala od drogi i przez las. Ale do tego potrzebny byłby kompas. No i czas. Co najmniej kilka godzin. Hrubek, wybrawszy taką drogę, musiałby poza tym przepłynąć przez jezioro i przejść jego brzegiem, a brzeg ten był bardzo zarośnięty, co praktycznie uniemożliwiało dojście z tamtej strony. Zresztą Hrubek dowiódł już tego wieczora, że woli drogi – tak jakby w swoim ułomnym umyśle żywił przekonanie, że ludzi można połączyć tylko za pośrednictwem asfaltu czy betonu.

Drogi, pomyślał Owen. Samochody…

Ten dżip…

McCaffrey – przypomniał sobie – nie mieszka po północnej stronie miasta. Jego bungalow stoi poza miastem, po stronie zachodniej. McCaffrey nie miał więc żadnego interesu na Cedar Swamp Road, a w każdym razie nie mógł tędy jechać do domu. Ktoś, kto nie mieszka w tej okolicy, jeździ tędy tylko po to, żeby skrócić sobie drogę do centrum handlowego w Chilton. A o tej porze nocy z pewnością wszystkie sklepy są zamknięte.

Owen podniósł wzrok, popatrzył przez chwilę na zalaną deszczem drogę, a potem wygramolił się z wody i, pokonując ból, puścił się biegiem w stronę domu, w którym znajdowała się jego żona.

29

Trenton Heck powoli wspinał się na ogromną półkę skalną znajdującą się w środku posiadłości Atchesonów.

Powierzchnia skały była mokra i śliska, ale to nie z powodu tej ślisko-ści Heckowi trudno było się wspiąć na wysokość dwudziestu stóp. To raczej jego nieposłuszna noga opóźniała wspinaczkę. W chwili gdy osiągnął szczyt i upadł na płaską skałę, Heck był wyczerpany i całkiem przemoczony. Uspokoił oddech, rozmasował sobie udo i przyjrzał się podjazdowi i lasowi znajdującym się pod nim. W lesie nie zobaczył niczego poza masą szumiącego listowia moknącego na deszczu. Po krótkim odpoczynku wstał powoli i zgięty wpół zaczął się posuwać wzdłuż szczytu pagórka, równolegle do białego pasa podjazdu ciągnącego się w płytkiej dolince leżącej poniżej. Posuwał się powoli od domu ku Cedar Swamp Road – bardzo pragnąc znaleźć Hrubeka, ale jeszcze bardziej chcąc natrafić na Owena – człowieka, z którym, czuł to wyraźnie, łączyło go znaczne duchowe pokrewieństwo. Człowieka, który prawdopodobnie był teraz bezbronny, a może i ranny.

Posuwając się powoli w stronę drogi, złapał się na tym, że myśli o żonie tego człowieka. Wracał ciągle do pytania, które pojawiło się w jego umyśle, "kiedy}echa\ do Hidgeton, po tymi &kpostefto^ nifc wdawać s\ę do Boyleston. Stojąc za wysokim dębem i na próżno błądząc wzrokiem po rozciągającej się przed nim panoramie, jeszcze raz zadał sobie to pytanie: dlaczego właściwie Michael Hrubek dąży do tego, żeby dopaść Lis Atcheson?

Oczywiście przyczyną może być to, że jest on zupełnym wariatem. Może rzeczywiście nim jest – skoro tylu ludzi uważa go za wariata. Jednak z tego, co Heck zrozumiał, Hrubek potrzebował silnej motywacji, żeby podjąć taki wysiłek – żeby odbyć tę podróż, która go tak przerażała. Odbycie tej podróży oznaczało dla Hrubeka tyle, co dla niego, Trentona Hecka, podejście do kogoś, kto grozi, że postrzeli go znowu w nogę.

Po co ten człowiek naraża się na coś takiego?

Czy z tego powodu, że Lis zeznawała na jego niekorzyść? Nie, za tym musi kryć się coś jeszcze. Gdyż prawdą było to, co on, Heck, jej powiedział: prawdą było, że skazańcy rzadko pogarszają swoją sytuację, robiąc krzywdę świadkom.

Czynią to jedynie wtedy, gdy…

Tak, oni spełniają swoje groźby jedynie wtedy, gdy świadek kłamał. Ale dlaczego Lis miałaby kłamać?

Heck przerwał te rozmyślania, kiedy w pewnej odległości od siebie zauważył duży sześcian słabego niebieskiego światła. Ruszył w stronę tego światła i, mrużąc oczy, wysilił wzrok. Było to światło palące się w cieplarni. Widocznie Lis zapomniała je zgasić. Heck pomyślał, że to niedobrze, ale nic na to nie mógł poradzić.

Błysnęło się i rozległ się grzmot. Hecka to zaniepokoiło – nie dlatego, że się obawiał, że strzeli w niego piorun, ale dlatego, że uważał, że źle by było, gdyby został oślepiony. Nie chciał też stać się łatwym celem, do czego światło błyskawicy mogło się przyczynić.

Zagrzmiało jeszcze raz.

Ale czy był to naprawdę grzmot? Ten dźwięk przypominał raczej trzaśniecie. Zastanowiwszy się przez chwilę, Heck doszedł do wniosku, że dźwięk dobiegł z podjazdu koło domu Atchesonów. Zaniepokojony spojrzał w tamtą stronę, czekając na sygnał alarmowy, ale nie zabłysło żadne światło.

Heck dotknął nerwowo starego walthera znajdującego się w torebce nylonowej i zaczął się skradać w stronę Cedar Swamp Road, rozglądając się po gęstym lesie. Na ziemi leżał gruby dywan opadłych liści. W gęstwinie Heck zobaczył z tuzin cieni. Cienie te bardzo przypominały człowieka, którego szukał. Potem Heck zapomniał o grzmocie przypominającym wystrzał i ogarnęło go przygnębienie. Zadanie, które przed nim stało, wydawało mu się nie do wykonania. Nie znajdę ani Owena, ani Hrubeka – pomyślał.

– O rany – mruknął pod nosem.

Odrzucił łapówkę Kohlera, przyczynił się do śmierci tamtej kobiety, a teraz po prostu słyszał, jak Adler mówi: „No nie, przykro mi, panie Heck, Hrubeka złapali chłopcy ze Służby Taktycznej. Ale tu ma pan sto dolców za fatygę".

– Cholera.

Minutę później, kiedy w duchu rozmawiał o tych swoich kłopotach z Jill, zobaczył kątem oka błysk światła docierającego od strony domu. Ruszył szybko w tamtą stronę, myśląc, że to Lis go wzywa. Ale zaraz potem zatrzymał się i, mrużąc oczy, zobaczył, że światło odbija się od łysej, pomalowanej na niebiesko głowy.

Michael Hrubek znajdował się o niecałe pięćdziesiąt stóp od niego.

Szaleniec nie zdawał sobie sprawy z jego obecności i chował się w krzakach, w miejscu, z którego widać było garaż.

Boże, to potwór – pomyślał Heck. Twarz mu płonęła, tak był podekscytowany, widząc po raz pierwszy tego, którego ścigał. Nie wyjmując walthera z torebki nylonowej, wycelował w plecy Hrubeka. Odbezpieczył broń kciukiem i, idąc jak najciszej, zbliżył się do szaleńca. Kiedy był w odległości trzydziestu stóp od niego, zaczerpnął tchu i krzyknął:

– Hrubek!

Potężny mężczyzna podskoczył i wydał żałośnie brzmiący okrzyk przerażenia. Obejrzał się, szukając wzrokiem tego, kto wołał.

– Połóż się na ziemi! Ostrzegam, że mam broń.

Akurat, pomyślał Heck, on będzie uciekał. Masz zamiar do niego strzelić czy nie? Zdecyduj teraz. Bo inaczej będziesz musiał go gonić.

Hrubekowi rozbiegały się oczy. Wysunął język, oblizując wargi. Wyglądał jak zdezorientowany niedźwiedź stający ze strachu na tylnych łapach.

Heck podjął decyzję. Strzelaj! Celuj w nogę.

Hrubek ruszył biegiem.

Heck wystrzelił dwa razy. Kula poderwała w górę liście tuż za uciekającą postacią, która sadziła naprzód ogromnymi susami, omijając drzewa, tratując młode pędy, upadając, gramoląc się wśród liści i wstając ponownie na nogi. Hrubek wył ze strachu. Heck ścigał go zawzięcie. Mimo że był dwa razy cięższy od Hecka, Hrubek biegł bardzo szybko i przez dłuższy czas miał nad Heckiem przewagę. Ale powoli Heck zaczął się do niego zbliżać.

A potem nagle krzyknął z bólu. Złapał go kurcz – jego chora noga była sparaliżowana od łydki do biodra. Heck upadł na bok z wyprostowaną nogą. Noga drgała, mięśnie w niej były twarde jak dębina. Heck wił się rozpaczliwie, starając się przybrać pozycję, w której ból nie byłby tak dojmujący. Stopniowo ból ustąpił nieco sam z siebie, ale Heck leżał wyczerpany i bez tchu. Kiedy usiadł i rozejrzał się naokoło, Hrubeka już nie było.

Sapiąc głośno, Heck wstał. Podniósł pistolet i ruszył biegiem wzdłuż niskiego grzbietu, kierując się tam, gdzie zniknął Hrubek. Zorientował się, gdzie jest dom. Dom był o sto jardów od niego. Poprzez strugi deszczu Heck widział tysiąc drzew i dziesięć tysięcy cieni, z których każdy mógł być ściganym przez niego człowiekiem.

Kiedy ruszył w stronę domu – tak szybko, jak pozwalała mu na to drżąca noga – usłyszał strzał, który padł o jakieś dziesięć stóp za nim. Nie czując bólu, z bezgranicznym zdumieniem zorientował się, że kula wychodzi mu przez plecy.

– O Boże – szepnął.

Zrobił kilka kroków, dziwiąc się, dlaczego nikt nie powiedział mu, że Hrubek może mieć broń. Upuścił pistolet, spojrzał w dół na swoją koszulę i zobaczył miejsce, przez które przeszła kula.

– O nie! Cholera jasna.

Przed oczami jego wyobraźni pojawił się niewyraźny obraz byłej żony Jill w świeżo wyprasowanym mundurku kelnerki. Potem, podobnie jak w życiu, Jill szybko zniknęła, jak gdyby miała jakieś ważne sprawy do załatwienia, a on opadł na kolana, przewrócił się w przód i zaczął się staczać z pokrytego śliskimi liśćmi pagórka.

Lis! – krzyknęła Portia, kiedy jej siostra wróciła do kuchni, powiesiła kurtkę i otrząsnęła wodę z włosów.

Lis zamknęła drzwi na klucz, a potem odwróciła się i zaczęła patrzeć przez okno, za którym lał taki deszcz, że prawie nic nie było widać.

– Co to za dźwięk? – zapytała Portia.

– Jaki dźwięk?

– Nie słyszałaś? – Młodsza siostra zaczęła chodzić po kuchni, załamując nerwowo ręce. – Zdawało mi się… To znaczy… to nie był grzmot. Wydawało mi się, że to strzały. Martwiłam się… Gdzie ty byłaś?

– Jest takie błoto, że trudno dojść do piwnicy. Drzwi były zamknięte. To była strata czasu.

– Może powinniśmy powiedzieć o tym temu policjantowi.

W pobliżu błysnęło i zagrzmiało. Portia aż podskoczyła na dźwięk grzmotu.

– Cholera. Okropna ta burza.

Samochód policyjny stał o jakieś pięćdziesiąt, sześćdziesiąt stóp od domu. Lis stanęła przy drzwiach i pomachała ręką, ale policjant nie zareagował.

– On cię nie widzi – powiedziała Portia. – Chodźmy do niego. Tak leje, że on mógł niczego nie słyszeć. Nie patrz na mnie tak. Ja się boję. Po prostu cholernie się boję.

Lis zawahała się, a potem kiwnęła głową. Włożyła znowu kurtkę i czarny kapelusz przeciwdeszczowy Owena – bardziej dla kamuflażu niż po to, żeby ochronić i tak już mokre włosy. Portia naciągnęła czapeczkę baseballową i granatową kurtkę chroniącą od wiatru – bezużyteczną na deszczu, ale mniej rzucającą się w oczy niż żółty płaszcz. Potem Lis otworzyła drzwi. Portia poszła pierwsza, a Lis za nią, ściskając pistolet w kieszeni. Natychmiast musiały zacząć walczyć z deszczem i wiatrem. Pochylone posuwały się w kierunku samochodu. W połowie drogi wiatr porwał kapelusz Lis i poniósł go w stronę jeziora.

To właśnie od tej strony, od strony jeziora, pojawił się nagle ten ktoś. Chwycił Lis za ramiona i oboje upadli w błoto. Upadając, Lis skuliła się we dwoje. Starała się zaczerpnąć tchu, nie mogła wydobyć z siebie głosu i zawołać o pomoc. Tamten przygniótł ją całym swoim ciężarem, przyciskając ją do ziemi. Lis próbowała wyszarpnąć z kieszeni pistolet, ale pistolet zaczepił się o materiał w środku i nie udało jej się go wyciągnąć.

Portia odwróciła się i zobaczyła napastnika. Z krzykiem rzuciła się w stronę samochodu policyjnego, podczas gdy Lis, kopiąc, wyrywała się tamtemu. Lis zdołała tylko przesunąć się przez pełen błota rowek i wylądować, siedząc, na kłującym, pozbawionym kwiatów krzaku róży Prospero. Nie mogła się ruszyć z miejsca. Tymczasem napastnik, z głową opuszczoną jak zwierzę, pełzł po błocie w jej stronę, wydając dziwne dźwięki. Lis – rozdzierając materiał – wyszarpnęła pistolet z kieszeni, Przytknęła jego lufę do głowy mężczyzny w chwili, gdy ten powiedział:

– Niech mi pani pomoże. Był to Trenton Heck.

– O Boże – szepnęła Lis.

– Jestem… Może mi pani pomóc?

– Portia! – krzyknęła Lis, wkładając broń z powrotem do kieszeni. – To Trenton. Jest ranny. Zawołaj policjanta. Powiedz mu o tym.

Młoda kobieta dalej stała przy drzwiach samochodu patrolowego.

– To Trenton – zawołała Lis, starając się przekrzyczeć wiatr i deszcz. – Powiedz policjantowi!

Ale Portia nie zrobiła tego. Cofnęła się i zaczęła krzyczeć. Lis szarpnęła kurtkę, która zaczepiła się o krzak róży, i odpełzła od Hecka. Marszcząc brwi, zbliżyła się ostrożnie do siostry. Z przedniego siedzenia samochodu patrolowego unosił się dym. Portia zakryła sobie twarz dłońmi i padła na kolana, krztusząc się. W chwilę później zwymiotowała.

Kiedy policjant został zastrzelony – strzałem prosto w twarz – papieros, który trzymał w dłoni, spadł mu na kolana. Od papierosa zajął się mundur, który tlił się teraz powoli.

– Nie! – krzyczała Portia. – Nie! Nie!…

Lis odepchnęła siostrę, zaczerpnęła w dłoń trochę błota i zdusiła ogień. Ona też, poczuwszy zapach tlących się włosów, sukna i przypalonej skóry, omal nie zwymiotowała.

– Radio! – krzyknęła Portia.

Wyprostowała się, wycierając sobie usta, i powtórzyła to słowo jeszcze dwa razy, zanim Lis zrozumiała, o co jej chodzi. Ale z tablicy rozdzielczej sterczał tylko pokręcony czarny kabel – aparat został wyrwany. Lis jeszcze raz pochyliła się nad policjantem, chociaż oczywiste było, że niczego już nie można dla niego zrobić. Młody człowiek miał ziemistą cerę i był zimny. Lis cofnęła się i spojrzała na acurę. Samochód był pełen wody, która sięgała aż do okien i zalała znajdujący się w środku telefon.

Obie kobiety, potykając się w błocie, podeszły do miejsca, gdzie na boku leżał Trenton Heck. Udało im się dźwignąć go tak, że stanął na własnych nogach, po czym wszyscy troje zaczęli się posuwać w stronę drzwi kuchennych. Deszcz padał im na twarze i ciążył jak tuzin mokrych koców. Kiedy przebyli już połowę drogi do domu, zaatakował ich z tyłu potężny podmuch wiatru. Portia poślizgnęła się i wpadła do rowu pełnego błota, pociągając za sobą nieprzytomnego Hecka. Wyciągnięcie go z błota i doprowadzenie do kuchni zajęło siostrom długie, pełne napięcia minuty. Potem Portia padła w otwartych już drzwiach.

– Nie, nie zatrzymuj się tu. Wciągnijmy go do środka.

– Muszę odpocząć – szepnęła zdyszana Portia.

– Ruszaj się. To ty przecież uprawiasz biegi. To ty jesteś ta silna.

– Jezu!

Kobiety wciągnęły Hecka do salonu i położyły go na kanapie.

Podszedł do nich Emil. Nie miał on jednak szóstego zmysłu, którym mógłby wyczuwać nieszczęście. Powąchał bowiem but swego pana, a potem wrócił do kąta, który sobie przywłaszczył. Położył się i zamknął oczy. Portia zamknęła drzwi kuchenne na klucz i zapaliła w salonie małą lampkę. Lis rozpięła Heckowi koszulę.

– O Boże, otwór po kuli! – zawołała cienkim głosem zaszokowana Portia. – Daj coś. Nie wiem. Jakiś ręcznik.

Lis poszła do kuchni. Urywając z rolki papierowe ręczniki, usłyszała jakiś dźwięk na zewnątrz. Dźwięk był z początku cichy, potem coraz głośniejszy, a wreszcie tak głośny, że zaczął rywalizować z wyciem wiatru. Serce Lis zamarło, bo dźwięk ten przypomniał jej zawodzenie Claire dochodzące przed śmiercią dziewczyny z jaskini w Indian Leap. Oszołomiona tym wspomnieniem i obecnym strachem Lis podeszła, potykając się, do drzwi i wyjrzała na zewnątrz. Nie zobaczyła niczego poza strugami deszczu i szarpanymi wiatrem liśćmi i upłynęła spora chwila, nim uświadomiła sobie, że ten dźwięk to wołanie – dobiegające znikąd i ze wszystkich stron wołanie Michaela Hrubeka: „Lis-bone, Lis-bone, Lis-bone…"

30

Trenton odzyskiwał przytomność, a potem ją na powrót tracił. Lis usiłowała wyczuć jego puls, jednak nie udawało jej się to. Kiedy w końcu przyłożyła ucho do jego piersi, wydało jej się, że jego serce bije mocno.

– Słyszy mnie pan? – zapytała podniesionym głosem.

Heck wymamrotał coś jak lunatyk. Prawie nie reagował na straszliwy ból, jaki musiała mu sprawiać Lis, przyciskając mocno ręczniki do poszarpanej, otoczonej czarną obwódką dziury w jego brzuchu.

Portia siedziała w kącie salonu ze spuszczoną głową, obejmując ramionami kolana. Lis wstała i przeszła koło niej. Będąc już w ciemnej kuchni, spojrzała przez okno i nie zobaczyła śladu Hrubeka, który przestał już ją wołać. Ale makabryczny dźwięk jego głosu wciąż brzmiał jej w uszach. Czuła się splamiona, sponiewierana. Proszę cię, myślała z rozpaczą, proszę, zostaw mnie w spokoju.

Stała przy oknie przez dłuższą chwilę. A potem zawołała siostrę:

– Portia!

Młoda kobieta spojrzała na nią i zaczęła kręcić głową. – Nie.

– Włóż to. – Lis wręczyła Portii kurtkę.

– Nie, Lis, nie.

– Pojedziesz i sprowadzisz pomoc.

– Nie mogę.

– Możesz.

– Ja nie wyjdę.

– Wiesz, gdzie jest biuro szeryfa. Jest na…

– Samochód nie ruszy.

– Weźmiesz samochód policyjny.

Portii aż zabrakło tchu. – Nie. Bo on jest w środku.

– Tak, weźmiesz go.

– Nie. Nie pojadę. Nie proś mnie o to.

– Wjedziesz w Cedar Swamp Road, pojedziesz nią półtorej mili i dotrzesz do North Street. Potem skręcisz w lewo i pojedziesz dalej jakieś sześć mil. Biuro szeryfa jest po prawej stronie. Cedar Swamp Road będzie miejscami pod wodą. Będziesz więc musiała jechać powoli.

– Nie!

Twarz Portii była mokra od łez.

Palcami czerwonymi od krwi Hecka Lis wzięła siostrę za ramię.

– Wsadzę cię teraz do samochodu i pojedziesz do szeryfa.

Portia zobaczyła teraz szkarłatne plamy na swoim swetrze i oczy jej zabłysły. – Zabrudzisz mnie…

– Portia!

– …jego krwiąl Nie pojadę!

Lis wyciągnęła z kieszeni niebieskoczarny pistolet i zbliżyła go do twarzy zdumionej siostry.

– Ani słowa więcej. Wsiądziesz do samochodu i pojedziesz! Idziemy! Złapała Portię za kołnierz i wyrzuciła ją na deszcz.

Obejmowały się za ramiona i szły, potykając się, do samochodu. Ziemia była tak rozmoknięta, że dojście do niego zabrało im pięć minut. Mętna woda stojąca naokoło garażu sięgała już zakrętu podjazdu. Miała cztery stopy głębokości. Mało brakowało, aby samochód policyjny został zalany.

Nagle obie kobiety straciły równowagę i przewróciły się w błoto. Kolano Lis ugrzęzło tak głęboko, że Portia musiała wyciągać siostrę obiema rękami. A potem znowu, krok za krokiem, posuwały się w stronę samochodu.

Jeszcze dwadzieścia stóp.

– Nic nie widzę – szepnęła Portia.

Lis zostawiła ją na skraju podjazdu i brnęła dalej sama. Deszcz lał w dalszym ciągu, jednak – mimo że było zbyt wcześnie na świt – niebo rozświetlało jakieś słabe światło. Może, pomyślała Lis, moje oczy po prostu przyzwyczaiły się do ciemności. Wszystkie zmysły miała wyostrzone, jak zwierzę. Przystosowała się do spadającej temperatury, do zapachów deszczu, dymu i kompostu, do śliskiego błota i mokrych liści. I była gotowa zaatakować każdego, kto by się znalazł w zasięgu radaru jej instynktów.

Sięgając do klamki w drzwiczkach samochodu, obejrzała się na siostrę. Co to jest? – zastanowiła się, patrząc ponad ramieniem Portii. W odległości jakichś dwunastu jardów tworzyła się niezwykła chmura. Ta chmura stawała się coraz ciemniejsza, była już czarniejsza niż wszechobecne strugi deszczu. I płynęła niepewnie w ich stronę.

Aż w końcu stała się dobrze widoczna. To Michael Hrubek brnął ku nim. Jedno ramię miał wyciągnięte, a drugie zwisało mu bezwładnie. Najwyraźniej był w nie ranny. W zwisającej ręce trzymał pistolet, który w porównaniu z jego dłonią wydawał się bardzo mały.

Hrubek patrzył na Portię.

– Lis-bone… Lis-bone…

Młoda kobieta odwróciła się gwałtownie i krzyknęła, padając na plecy w błoto.

Lis znieruchomiała. O Boże! On myśli, że Portia to ja! Hrubek wyciągnął rękę.

– Ewo…

Lis podniosła oburącz colta woodsmana i pociągnęła za cyngiel. Szarpała ostry metalowy języczek tak mocno, że omal nie złamała sobie palca. Kule poleciały w ciemność i przeleciały w odległości paru cali od Hrubeka.

Hrubek zawył i, zatykając sobie uszy, uciekł w zarośla. Lis podbiegła do siostry i przyciągnęła ją do samochodu.

Portia była tak przerażona, że bezwolnie dawała się prowadzić. Głowa jej się chwiała. Lis wetknęła jej do ręki pistolet. Portia wzięła go i zagapiła się na czarną lufę. Lis tymczasem zaczęła wyciągać grubego policjanta z samochodu. Chwyciła go za ramiona i z wielkim wysiłkiem szarpnęła, a potem bez szacunku upuściła w błoto. Sięgnęła do wnętrza samochodu i włączyła silnik. Wyrwała Portii colta. Portia zaczęła się cofać. Lis chwyciła ją swoimi silnymi rękami i wepchnęła na przednie siedzenie. Siadając w kałuży krwi, Portia skurczyła się, tak jakby się bała, że krew przesiąknie jej przez nogi. Szlochała i drżała. Lis zatrzasnęła drzwiczki.

– Jedź!

– Ale… Odsuń… Odsuń jego nogi! – zawodziła Portia, wskazując policjanta, którego kolana znajdowały się tuż przed tylnymi kołami samochodu.

– Jedź! – krzyknęła Lis i, sięgając ręką do środka, przesunęła dźwignię zmiany biegów. Kiedy samochód ruszył gwałtownie, boczne lusterko uderzyło Lis. Lis poślizgnęła się na mokrych, pogniecionych liściach i upadła w błoto. Samochód powoli przejechał po ciele policjanta i wjechał na podjazd. Portia dodała gazu. Rozpryskując błoto i powodując, że żwir odskakiwał na boki, samochód ruszył szybciej. Zniknął na długim podjeździe w fontannach wody.

Lis z trudem wstała. Przez chwilę nic nie widziała, bo tylne koła samochodu ochlapały ją błotem, oślepiając. Potem podniosła głowę, tak żeby strugi deszczu obmyły jej twarz i oczy. Kiedy otworzyła oczy, zobaczyła, że Michael Hrubek idzie w jej stronę, ostrożnie brodząc w wodzie, i że znajduje się już w połowie podwórza.

Lis uderzyła się po kieszeni. Pistoletu nie było. Podczas upadku wyślizgnął się i wypadł. Lis osunęła się na kolana i zaczęła macać naokoło siebie, ale nie mogła go znaleźć.

– Gdzie? – krzyknęła. – Gdzie on jest?

Hrubek znajdował się o trzydzieści stóp od niej. Brnął powoli przez sięgającą mu do pasa wodę. W końcu Lis nie wytrzymała i uciekła do domu. Zatrzasnęła za sobą drzwi.

Zamknęła je na dwa zamki i chwyciła długi nóż. Stanęła twarzą do drzwi.

Ale Hrubek się nie pojawiał.

Lis podeszła do okna i ostrożnie wyjrzała. Hrubeka nigdzie nie było widać. Lis cofnęła się od okna, bojąc się, że on się nagle pojawi. Gdzie? Gdzie?

Jego nieobecność była prawie tak samo przerażająca jak jego widok.

Lis wpadła pospiesznie do salonu i sprawdziła, co się dzieje z Trento-nem Heckiem. Heck był wciąż nieprzytomny, ale oddychał miarowo. Lis rozejrzała się po pokoju. Popatrzyła niewidzącymi oczami na zdjęcia rodzinne, na kolekcję porcelanowych ptaszków, na pamiątki związane z Don Kichotem, które ojciec przywiózł z Półwyspu Iberyjskiego, na pokryte perkalem meble, na obrazy pracowicie wymalowane przez niezbyt dobrych malarzy.

Na dworze rozległ się jakiś trzask i brzęk tłuczonego szkła. Hrube okrążał dom. W oknie salonu pojawił się jakiś cień, a potem zniknął. W chwilę później sylwetka Hrubeka zamajaczyła za drugą firanką i przesunęła się dalej. Nastąpiła minuta trudnej do wytrzymania ciszy. Nagle we frontowe drzwi został wymierzony potężny kopniak. Lis wstrzymała oddech. Nastąpił kolejny kopniak. W drzwiach z głośnym trzaskiem pękła drewniana płyta. Hrubek kopnął jeszcze raz, ale drzwi wytrzymały. Lis zobaczyła sylwetkę Hrubeka przesuwającą się za wąskim okienkiem obok drzwi.

Obracała się powoli w ślad za nim. Hrubek okrążał dom. Lis usłyszała, jak z hałasem otwiera drzwi do szopy z narzędziami, a potem je zatrzaskuje.

Cisza.

W zrobione z butelkowego szkła okno pokoju gościnnego zaczęła walić jakaś pięść. Pękła jedna szybka, ale nie było dalszego ciągu i Lis domyśliła się, że okno było za wysoko, a drewniana krata zbyt mocna. Hrubek nie mógł więc tamtędy wejść.

Znowu cisza.

A potem wycie i walenie w ścianę.

Lis rozejrzała się. Jej wzrok padł na drzwi prowadzące do sutereny. Boże, pomyślała nagle, broń Owena. Przypomniała sobie, że na dole jest cały skład broni. Trzeba wziąć stamtąd jeden pistolet.

Kiedy jednak zrobiła krok w tamtą stronę, usłyszała na zewnątrz jakiś trzask, a potem odgłosy potężnych uderzeń, które zdawały się wstrząsać fundamentami domu. Poleciały drzazgi i Hrubek z okropnym rykiem wdarł się do sutereny przez zewnętrzne drzwi, wyłamawszy je kopniakiem. Kłódka na drzwiach zatrzymała go tylko na trzydzieści sekund. Rozległy się jego kroki na betonie. A w chwilę później zaczęły skrzypieć schody prowadzące do hallu, w którym znajdowała się Lis.

O Chryste.

Drzwi od sutereny były zamknięte na zasuwkę, ale zasuwka była zrobiona z cienkiego mosiądzu i służyła raczej jako ozdoba. Lis rozejrzała się za czymś, czym mogłaby zabarykadować drzwi. Wzięła ciężkie dębowe krzesło stojące w jadalni, przyciągnęła je do drzwi i zaklinowała je nim, akurat w chwili gdy gałka zaczęła się obracać.

Gałka przekręciła się gwałtownie. Lis odskoczyła, zastanawiając się, czy Hrubek mógłby rozwalić drzwi kopniakiem. Ale Hrubek tego nie zrobił. Majstrował przez jakąś minutę przy gałce – prawie bojaźliwie, a potem zszedł z powrotem po schodach. Powróciła cisza przerywana tylko niesamowitymi wybuchami śmiechu i szuraniem jego nóg po podłodze sutereny. Hnibek coś mamrotał, ale ona nie słyszała jego słów. Po pięciu minutach uspokoiło się i to. Czy on tam jeszcze jest? Czy on może podpalić dom? Co on robi?

Z dołu nie dobiegały już żadne dźwięki. Z zewnątrz też. Żadne, poza ciągłym bębnieniem deszczu. Michael Hrubek znowu zniknął. Trzymając nóż w jednej ręce, a drugą prowadząc psa Hecka, Lis Atcheson weszła do cieplarni, a potem usiadła w ciemnym kącie. Siedziała tam i czekała.

Deszcz bębnił o dach cieplarni. Jego bębnienie przypominało uderzenia drobnych kamyków. Od chwili gdy odjechała Portia, upłynęło już dwadzieścia minut. Biuro szeryfa było położone w odległości zaledwie ośmiu mil, ale droga mogła być teraz zupełnie nieprzejezdna. Jazda do biura mogła zająć Portii jakąś godzinę. W miarę jak czas upływał, a Hrubek nie dawał znaku życia, Lis odprężyła się. Zaczęła nawet zastanawiać się, czy on przypadkiem nie uciekł. Poczuła, że ogarnia ją euforia, i pomyślała, że na tym właśnie polega tajemnica dobrego samopoczucia: mamy je, kiedy głęboko wierzymy w to, że jesteśmy bezpieczni, mimo że istnieją oczywiste zagrożenia, przed którymi chroni nas tylko szklana tafla.

Lis złapała się na tym, że się zastanawia, co się dzieje z Owenem. Nie chciała dopuścić do siebie myśli o najgorszym. Nie, nie. Z Owenem jest wszystko w porządku. Leje tak strasznie, że on prawdopodobnie schronił się gdzieś, żeby przeczekać najgorszy deszcz. Lis spojrzała na czarne niebo nad głową i zmówiła cichą modlitwę. Prosiła Boga o to, żeby nadszedł już świt – odwrotnie niż zwykle, bo zwykle, leżąc w łóżku i rozpaczliwie próbując zasnąć, modliła się o coś wprost przeciwnego.

A tym razem modliła się o jasność, o poranek, o szalejące czerwone, niebieskie i białe światła na dachach zbliżających się samochodów.

Poczuła zapach róży. Jeszcze tylko dwadzieścia minut. Albo dziewiętnaście. Albo piętnaście. Za piętnaście minut Portia sprowadzi tu pomoc. Michael Hrubek na pewno zabłądził w lesie. Na pewno upadł i złamał nogę.

Lis podrapała psa za uszami.

– W porządku, piesku, twój pan wyzdrowieje – powiedziała, kiedy pies przechylił głowę.

Objęła go. Biedaczek. Był tak zdenerwowany jak ona – uszy mu drżały, mięśnie szyi napięły się. Lis odsunęła się trochę i przyjrzała mu się.


Przyjrzała się fałdom skóry i oczom, które wyrażały znudzenie. Pies trzymał nos w górze, nozdrza mu się kurczyły.

– Lubisz róże? Co, piesku?

Pies wstał. Mięśnie pod skórą napięły mu się. Z jego gardła wydobyło się złowrogie warknięcie.

– O Boże – krzyknęła Lis. – Nie!

Pies węszył, przebierając nogami, podnosząc i opuszczając głowę. Zaczął chodzić szybko w tę i z powrotem. Lis skoczyła na równe nogi i chwyciła nóż, rozglądając się naokoło, patrząc na zaparowane szyby cieplarni. Nic przez nie nie widziała. Gdzie on jest?

Gdzie?

– Przestań – krzyknęła do psa, który nadal chodził, węsząc, i stawał się coraz bardziej niespokojny.

Jej dłonie pokryły się nagle zimnym potem. Lis wytarła je i ścisnęła mocniej nóż.

– Przestań! Jego nie ma\ Nie ma go tutaj. Przestań warczeć!

Kręciła się w kółko, szukając wroga, którego obecność był w stanie wyczuć jedynie pies. Warczenie przeszło w ujadanie, a potem w okropne wycie odbijające się echem od każdego cala szyb okiennych.

– Proszę cię – błagała – przestań! Pies przestał.

Nie wydając dźwięku, okręcił się wokół własnej osi i podbiegł do drzwi prowadzących z cieplarni na zewnątrz – do tych, które Lis miała zamiar sprawdzić w chwili, gdy pojawił się Heck.

Do drzwi, o których zupełnie zapomniała.

Do drzwi, które teraz otworzyły się nagle i uderzyły psa, zwalając z nóg. Michael Hrubek wszedł do cieplarni. Stał, ociekający wodą – ogromny i zabłocony – na środku betonowej podłogi. Kręcił głową, przyglądając się gargulcom i kwiatom – wszystkim szczegółom – tak jakby był na wycieczce z klubu ogrodniczego. W dłoni trzymał zabłocony pistolet. Kiedy zobaczył Lis, wypowiedział szeptem jej imię, a potem na jego ustach pojawił się uśmiech – uśmiech, który nie był ani uśmiechem ironicznym, ani uśmiechem tryumfu, i który nie został też wywołany przez przypływ szaleńczego humoru. Był to uśmiech przypominający wyraz, jaki się widuje na twarzach zmarłych.


Stojąc tak przed nią, wydał jej się o wiele większy niż kiedyś.

W sądzie wyglądał na małego. A teraz wypełniał sobą całą cieplarnię, rozciągał się, dotykał każdej ściany, dotykał żwiru na ziemi, dotykał dachu. Otarł sobie wodę z oczu.

– Lis-bone. Pamiętasz mnie?

– Błagam – wyszeptała. Strach jak narkotyk rozszedł się po jej ciele i spowodował, że mówiła bardzo cicho.

– Przybyłem z bardzo daleka, Lis-bone. Oszukałem ich wszystkich. Wyprowadziłem ich w pole.

Lis cofnęła się o kilka stóp.

– Powiedziałaś im, że zabiłem tego człowieka. Tego o imieniu R-O-B-E-R-T. Imieniu, które ma sześć liter. Kłamałaś.

– Proszę mi nie robić krzywdy.

Pies stojący za Michaelem warknął wściekle. Warcząc, pokazywał żółte zęby. Michael spojrzał w dół i wyciągnął w jego stronę prawą rękę, jak gdyby pies był wypchaną zabawką. Pies wymknął mu się i zatopił zęby w jego spuchniętym lewym przedramieniu. Lis myślała, że potężny mężczyzna ryknie z bólu, ale on zdawał się niczego nie czuć. Podniósł w górę psa wiszącego na jego ręce i zaciągnął go do dużej komórki. Wyrwał zęby z ciała i wrzucił zwierzę do środka, a potem zatrzasnął drzwi.

Nie zwracając uwagi na to, że Lis trzyma błyszczący, ostry jak brzytwa nóż, Michael odwrócił się twarzą do niej. Dlaczego miałabym się przejmować? – pomyślała Lis. On jest taki wielki, nie czuje bólu i ma broń… A jednak trzymała nóż nieruchomo – nie pchnęła nim, chociaż nóż był skierowany prosto w jego serce.

– Lis-bone. Ty byłaś w sądzie. Brałaś udział w tej zdradzie.

– Musiałam pójść do sądu. Nie miałam wyboru. Oni zmuszają człowieka do tego, żeby był świadkiem. Rozumie pan to, prawda? Nie chciałam panu zrobić żadnej krzywdy.

– Krzywdy? – krzyknął z wściekłością. – Krzywdy? Krzywda jest wszędzie naokoło ciebie! Jak mogłaś jej nie zauważyć? Te skurwysyny są wszędzie!

Usiłując go uspokoić, Lis powiedziała tonem współczującym:

– Pan musi być zmęczony.

Aon, nie zwracając na to uwagi, mówił dalej:

– Muszę ci coś powiedzieć. Zanim się za to weźmiemy.


Lis zrobiło się zimno.

– Słuchaj uważnie. Nie mogę mówić głośno, bo w tym pomieszczeniu na pewno jest podsłuch. Znasz to pewnie pod nazwą inwigilacja. Wiesz, to jest wtedy, kiedy się podgląda zza kotar, masek czy ekranów telewizyjnych. Słuchasz mnie? Dobrze.

Rozpoczął wykład. Mówił z jakąś zapamiętałością, ale spokojnie.

– Sprawiedliwość leczy zdradę – zaczął. – Ja kogoś zabiłem. Przyznaję. Zabijając, nie postąpiłem modnie ani mądrze – wiem o tym. – Zmrużył oczy, jakby starając się przypomnieć sobie tekst. – Prawdą jest, że to nie było coś, co ty uważasz za zabójstwo. Ale to mnie nie usprawiedliwia. To nie usprawiedliwia nikogo. Nikogol

Zmarszczył brwi i spojrzał na słowa, które miał wypisane czerwonym tuszem na ręce. Te słowa były niewyraźne jak stare tatuaże.

A potem kontynuował swój monolog. Tematem tego monologu była zdrada i zemsta. Hrubek chodził w tę i z powrotem, od czasu do czasu odwracając się plecami do Lis. W pewnej chwili Lis była już gotowa skoczyć i wbić ostrze w jego plecy. Ale on, jakby coś podejrzewając, odwrócił się szybko i mówił dalej.

Pomieszczenie oświetlone słabym niebieskozielonym światłem było jakby nierzeczywiste. Lis przypomniała się pewna scena z książki, którą czytała przed laty, z książki, która była chyba pierwszą powieścią jej dzieciństwa. Dwadzieścia tysięcy mii podmorskiej żegługi. Ta scena rozgrywała się w łodzi podwodnej z czasów wiktoriańskich. Lis była tak oszołomiona i ogłupiała, że wydało jej się, że oboje z Hrubekiem stoją nie w cieplarni, ale w tej właśnie łodzi, i że ona jest niewinnym harpunnikiem patrzącym jak wścieka się oszalały kapitan, podczas gdy nad nimi i wkoło nich faluje ciemny ocean.

Michael mówił teraz coś o krowach i o członkach organizacji Nauka Chrześcijańska, a także o kobietach, które chowają się za niemodnymi kapeluszami. Lamentował nad stratą ukochanego czarnego samochodu. Kilka razy wspomniał o jakiejś doktor Annie i, robiąc ponurą minę, o jakimś doktorze Richardzie. Czy jemu chodzi o Kohlera? – zastanowiła się Lis.

A potem zwrócił się do niej:

– Napisałem do ciebie list. A ty mi nie odpisałaś.

– Bo nie podał pan zwrotnego adresu. I nie podpisał się pan. Skąd miałam wiedzieć, od kogo jest ten list?

– No, nieźle sobie radzisz – warknął. – Ty wiedziałaś, od kogo on jest.

Jego oczy patrzyły tak przenikliwie, że Lis przyznała od razu:

– Tak, wiedziałam – i dodała: – Przepraszam.

– To oni nie pozwolili ci odpisać, prawda?

– No…

– Duchy. Spiskowcy.

Lis kiwnęła głową, a on mówił dalej. Wyglądało na to, że uważa, że jej imię składa się z siedmiu liter. Bardzo był z tego zadowolony, a ona przeraziła się, że znajdzie jakiś list czy rachunek, przekona się, że tych liter jest osiem, i zabije ją za to oszustwo.

– A teraz już czas – powiedział wreszcie uroczyście. Na te słowa Lis znowu zadrżała.

Michael Hrubek zdjął plecak i położył go koło siebie. Potem rozpiął kombinezon i spuścił go, odsłaniając potężne uda. Rozporek w spodenkach bokserskich rozchy\i\ się i "Lis – oszołomiona – zobacxy\a ciemnego \ grubego penisa w stanie połowicznej erekcji. O Boże…

Lis chwyciła nóż, czekając, aż on odłoży pistolet i wyjmie swój przekrwiony członek, gotowa do skoku.

Ale Michael nie odłożył broni. Jego lewa ręka, ta zraniona, znajdowała się pod poplamioną i brudną bielizną – wyglądało to tak, jakby Michael dalej się podniecał. Ale po chwili, kiedy wyjął rękę, Lis zobaczyła, że trzyma plastikową torebkę. Torebka była zamknięta, jej wylot był obwiązany sznurkiem i Michael zaczął ten sznurek rozwiązywać zdrową ręką, mrużąc oczy jak zaaferowane dziecko. Potem przerwał tę czynność, podciągnął kombinezon i, trochę sfrustrowany, zapiął paski.

Wyjął z torebki kawałek gazety. Papier był wilgotny i trochę podarty. Michael położył go sobie na dłoni, wyciągnął przed siebie jak tacę i ułożył na nim z szacunkiem małą czaszkę zwierzęcą, którą wydobył z plecaka. Lis nie dotknęła ani czaszki, ani papieru. On uśmiechnął się domyślnie, widząc, jaka jest ostrożna, i umieścił oba przedmioty na stole obok niej. Rozpostarł i wygładził wycinek, a potem pchnął go w jej stronę, cofając się o krok, jak pies myśliwski, który u stóp pana złożył zwierzynę.

Ręce miał spuszczone wzdłuż boków. W jednej trzymał pistolet – lufą do dołu. Lis zaplanowała sobie atak. Podejdzie bliżej i postara się przejechać mu nożem po oczach. Myśl o tym przerażała ją. Ale Lis wiedziała, że musi działać. Teraz był właściwy moment. Zacisnęła palce na nożu i spojrzała na wycinek. Był to kawałek z gazety lokalnej ze sprawozdaniem z procesu o zabójstwo w Indian Leap. Marginesy pokryte były bazgrołami Michaela. Fragmenty słów, rysunki, gwiazdki, strzałki – coś, co przypominało pieczęć prezydencką. Sylwetka Abrahama Lincolna. Flagi amerykańskie. Wszystko to otaczało zdjęcie, które Lis rozpoznała – zdjęcie przedstawiające jej własny, ziarnisty, biało-czarny portret, zrobione w chwili gdy już po ogłoszeniu wyroku schodziła po schodach gmachu sądu, idąc do samochodu.

Michael znajdował się teraz w odległości sześciu stóp od niej. Lis zrobiła krok w jego stronę, podnosząc wycinek, przechylając głowę i udając, że czyta. Nie odrywała przy tym wzroku od pistoletu tkwiącego w jego dłoni. Poczuła przykry zapach, usłyszała jego ciężki oddech.

– Jest tyle zdrady – wyszeptał.

Lis ścisnęła mocniej nóż. Oczy! Celuj w oczy. No, już. Zrób to! Lewe oko, a potem prawe. A potem pod stół. No, zrób to! Nie wahaj się. Lis pochyliła się w przód, gotowa do skoku.

– Tyle zdrady – powiedział Michael, opryskując jej policzki kropelkami śliny.

Lis nie cofnęła się. On spojrzał w dół na pistolet, który trzymał w lewej dłoni, i przełożył ten pistolet do zdrowej ręki. Lis znowu ścisnęła mocniej nóż. Nie była w stanie się modlić, ale przez jej głowę przelatywały myśli. O ojcu. O matce. I o Owenie, Boże, Boże, niech on żyje. Nasza miłość była ułomna, ale chwilami, przynajmniej chwilami to była naprawdę miłość. I słuchaj, Portio, ja ciebie też kocham – mimo że nasze stosunki nigdy nie będą takie, jak bym chciała.

– W porządku – powiedział Michael Hrubek. Obrócił pistolet w dłoni i wręczył go jej, kolbą do przodu.

– W porządku – powtórzył łagodnie.

Lis była tak przerażona, że nie mogła oderwać wzroku od pistoletu na dłużej niż ułamek sekundy. Ale w tym ułamku sekundy zobaczyła, że po policzkach Michaela płyną łzy.

– Zrób to natychmiast – powiedział Michael zdławionym głosem. – Zrób to szybko.

Lis stała bez ruchu.

– No, weź to – nalegał, wciskając jej pistolet do ręki.

Lis upuściła wycinek z gazety, który sfrunął na podłogę jak liść. Michael ukląkł u jej stóp i skłonił głowę gestem wyrażającym błaganie. Wskazał tył swojej głowy i powiedział:

– Tutaj. Strzel tutaj.

To jakaś sztuczka! – pomyślała Lis. To musi być jakaś sztuczka.

– Zrób to. Szybko.

Lis położyła nóż na stole i wzięła pistolet. Trzymała go luźno w dłoni.

– Michael… – Jego imię ledwo przeszło jej przez gardło. Czuła się tak, jakby smakowała piasek. – Michael, czego ty chcesz?

– Zapłacę życiem za zdradę. Zrób to, szybko.

– Nie przyszedłeś tutaj po to, żeby mnie zabić? – zapytała szeptem.

– Nie zabiłbym ciebie, tak jak nie zrobiłbym krzywdy temu psu. Roześmiał się, kiwając głową w stronę komórki.

– Zastawiałeś przecież pułapki na psy! – powiedziała Lis bez namysłu.

Michael skrzywił się. – Oczywiście, zastawiałem pułapki, ale na spiskowców. Tak było trzeba. Ale w te pułapki nikt nie mógł się złapać. Bo ja je zatrzaskiwałem. Ja bym nigdy nie zrobił krzywdy psu. Psy są stworzeniami bożymi i żyją w czystej niewinności.

Lis była zaszokowana. Więc cała ta jego dzisiejsza podróż nie miała sensu. Michael był człowiekiem, który zabija ludzi i uwielbia psy. Przebył całą tę odległość, żeby odegrać jakąś makabryczną, bezsensowną, wydumaną scenę.

– Bo widzisz – powiedział – to, co ludzie mówią o Ewie, to nieprawda. Ewa była ofiarą. Taką jak ja. Ona była ofiarą szatana. Aja jestem ofiarą rządowych spiskowców. Jak można potępiać kogoś, kto został zdradzony? Przecież nie można! To by nie było sprawiedliwe*. Ewa była prześladowana. Ja też jestem prześladowany. No powiedz, czy ty i ja nie jesteśmy podobni? Czy to nie zadziwiające, Lis-bone?

Roześmiał się znowu.

– Słuchaj, Michael – powiedziała Lis drżącym głosem – zrobisz coś dla mnie?

Michael podniósł na nią wzrok. Jego twarz była tak smutna jak pysk psa Hecka.

– Chcę cię prosić, żebyś poszedł ze mną na górę.

– Nie, nie, nie… Nie możemy czekać. Musisz to zrobić. Musisz! Ja po to tu przyszedłem. – Płakał. – To było takie straszne, takie trudne. Przybyłem z tak daleka… Już czas, żebym poszedł spać. – Wskazał ruchem głowy pistolet. – Jestem taki zmęczony.

– Zrób to dla mnie. Tylko na chwilę.

– Nie, nie… Oni są wszędzie naokoło nas. Nie rozumiesz, jakie to niebezpieczne. Jestem taki zmęczony czuwaniem.

– Nie zrobiłbyś tego dla mnie? – błagała.

– Nie, chyba nie mogę.

– Będziesz tam bezpieczny. Już ja dopilnuję, żebyś był bezpieczny.

Ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Lis nie miała pojęcia, co Michael widzi w jej oczach.

– Biedna Ewo – powiedział powoli i kiwnął głową. – A jeżeli tam pójdę, jeżeli zrobię to dla ciebie… to zrobisz to szybko? – zakończył, patrząc na pistolet.

– Tak, jeżeli wciąż tego chcesz.

– No to pójdę na górę. Zrobię to dla ciebie, Lis-bone.

– Chodź ze mną, Michael. Tędy.

Nie chciała odwrócić się do niego plecami, ale równocześnie czuła, że istnieje między nimi iskierka zaufania, iskierka wynikająca prawdopodobnie z szaleństwa, ale realna. Nie chciała podejmować ryzyka jej unicestwienia. Szła przodem, nie robiąc gwałtownych ruchów i nic nie mówiąc. Weszli po wąskich schodach i skierowali się do jednej z zapasowych sypialni. Ponieważ Owen trzymał tutaj dokumenty prawne o charakterze poufnym, na drzwi był założony mocny zamek. Lis otworzyła drzwi i Michael wszedł do środka. Lis zapaliła światło i powiedziała mu, żeby usiadł w fotelu na biegunach. Ten fotel należał do pani LAuberget, która w nim umarła, pochylając się w przód i ściskając trzykrotnie dłoń Lis. Michael podszedł do fotela i usiadł w nim.

– Zamknę drzwi na klucz – powiedziała łagodnie Lis. – Wrócę niedługo. Niech pan zamknie oczy i odpocznie, dobrze?

Michael nie odpowiedział, tylko przyjrzał się z uznaniem fotelowi i zaczął się bujać. A potem opuścił powieki, tak jak sugerowała Lis, i oparł głowę na oparciu okrytym zielonym afgańskim dywanikiem. Fotel przestał się bujać. Lis zamknęła cicho drzwi, przekręciła klucz i zeszła do cieplarni. Stanęła na środku pomieszczenia i stała tam długo, miotana gwałtownymi uczuciami.

Przypomniał jej się jeszcze jeden cytat z Szekspira. Bestia najgorsza zna nieco litości. [2]

– O mój Boże – szepnęła. – Mój Boże… Osunęła się na kolana i zaczęła szlochać.

W dziesięć minut później Lis ocierała pot z czoła Trentona Hecka. Wyglądało na to, że Heck majaczy, i Lis nie miała pojęcia, czy obmycie twarzy przyniesie mu ulgę. Wycisnęła gąbkę nad jego twarzą, a potem delikatnie i z zabobonnym lękiem wytarła nadmiar wody. Wstała, żeby przynieść jej więcej, i w tym momencie usłyszała jakiś hałas przy drzwiach. Weszła do kuchni, dziwiąc się, że nie słyszała, jak przyjechał samochód szeryfa ani nie widziała jego świateł. Tymczasem to nie był szeryf. Lis z okrzykiem radości podbiegła do drzwi, żeby wpuścić Owena. Wycieńczony i zabłocony Owen wszedł do kuchni, potykając się. Jedną rękę miał przywiązaną do boku.

– Jesteś ranny! – krzyknęła Lis.

Objęli się na chwilę, a potem on odwrócił się, ciężko dysząc, i wyjrzał na dwór. Zlustrował podwórze jak żołnierz. Wyciągając pistolet z kieszeni, powiedział:

– Nic mi nie jest. To tylko ramię. Ale ten policjant… Jezu Chryste! Ten policjant tam na dworze. On nie żyje!

– Wiem, wiem… To było straszne! Michael go zastrzelił. Owen oparł się o futrynę i spojrzał w ciemność.

– Biegłem od North Street. Biegłem przez całą drogę. On mnie wyprzedził.

– Jest na górze.

– Musimy się trzymać z daleka od okien… Co takiego?

– On jest na górze – powtórzyła Lis, głaszcząc męża po pokrytym błotem policzku.

Owen wytrzeszczył na nią oczy.

– Kto? Hrubek?

Lis wzięła brudny pistolet Hrubeka i dała mu go. Owen przeniósł wzrok z jej znękanej twarzy na pistolet.

– To jest jego?… Co tu się dzieje?

Roześmiał się nerwowo, a potem spoważniał, słuchając jej opowieści.

– On nie miał zamiaru cię zabić? No to dlaczego tu przyszedł? Tuląc się do piersi Owena i uważając przy tym na jego ramię, Lis powiedziała:

– On jest kompletnie niepoczytalny. Mnie się zdaje, że chciał się poświęcić dla mnie. No… nie wiem dokładnie. Zresztą on chyba też tego nie wie.

– A gdzie jest Portia?

– Pojechała po pomoc. Powinna już tu być, ale jej nie ma. Przypuszczam, że jej samochód utknął gdzieś po drodze.

– W północnej części miasta prawie wszystkie drogi są nieprzejezdne. Będzie musiała iść pieszo…

Lis opowiedziała Owenowi o Trentonie Hecku.

– No tak, to jego samochód tam stoi. Kiedy się rozstawaliśmy, miał zamiar jechać do Boyleston.

– Lepiej by było dla niego, gdyby tam pojechał – powiedziała Lis. – Nie wiem, czy przeżyje. Mógłbyś go obejrzeć?

Owen z dużą wprawą zbadał nieprzytomnego Hecka. Z wojska wiedział dużo o ranach.

– Jest w szoku – powiedział. – Potrzebna mu krew albo plazma. Ja nic nie mogę mu pomóc. A gdzie jest Hrubek?

– Zamknęłam go w małej sypialni na górze, w tej co służy jako magazyn.

– I on tak po prostu tam poszedł?

– Jak szczenię… Ojej!

Lis zakryła sobie usta dłonią, a potem podeszła do drzwi komórki i uwolniła psa Trentona Hecka. Pies nie był zadowolony, że go więziono, ale nie stało mu się nic złego.

Lis jeszcze raz uściskała Owena, a potem weszła do cieplarni i podniosła wycinek z gazety. Przeczytała: ZDRAJCĄ JEST ten, co się chowa jako rozwałacz głów. A Dziś jA Mam być poświęcony dła ratowania tej, co się zwie BIEDNA EWA

Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, czytając te makabryczne słowa szaleńca.

– Owen, słuchaj, powinieneś na to spojrzeć.

Lis podniosła wzrok i zobaczyła, że jej mąż ogląda pistolet Michaela. Otworzył magazynek i liczył, ile w środku jest naboi. Potem zrobił coś, czego nie rozumiała. Wyciągnął swoje rękawiczki do strzelania i zaczął wycierać pistolet miękką skórą.

– Owen, co ty robisz?… Kochanie?

Owen nie odpowiedział, tylko metodycznie wycierał pistolet. Właśnie wtedy Lis uświadomiła sobie, że on nadal chce zabić Michaela Hrubeka.

– Nie! Nie wolno ci! Nie…

Owen nie oderwał wzroku od pistoletu. Powoli wsunął nabój na miejsce w magazynku i zamknął magazynek z trzaskiem.

– On nie miał zamiaru zrobić mi krzywdy – mówiła błagalnym tonem Lis. – Przyszedł tu, żeby mnie ochronić. On jest niepoczytalny, Owenie. Niepoczytalny. Nie wolno ci go zabijać!

Owen przez chwilę stał bez ruchu, jakby zamyślony.

– Nie rób tego! Ja ci nie pozwolę. Owen?… O Boże!

Białe światło błyskawicy padło na jego rękę. W tej samej chwili zadzwoniły wszystkie szyby w cieplarni. Lis podniosła szybko dłoń do twarzy, próbując – jak ktoś szalony – skierować kulę w inną stronę. Kulę, która omal jej nie trafiła w kość policzkową i która ucięła jej pukiel włosów, przelatując zaledwie o cal od jej lewego ucha.

32

Upadła, łamiąc mały krzew żółtej róży, i leżała na niebieskozielonych płytkach. W uszach jej szumiało. Czuła zapach własnych przypalonych włosów.

– Zwariowałeś? – krzyknęła. – Owen, to ja! To ja\

W chwili gdy on ponownie podniósł pistolet, nastąpił nagły ruch, mignęło coś brązowego. Psie zęby zaatakowały zranione ramię Owena, zupełnie tak samo jak przedtem zaatakowały rękę Hrubeka. Owen, który nie był nieczuły na ból, krzyknął. Pistolet wyleciał mu z ręki i upadł z brzękiem na płytki.

Owen zaczął kopać psa i walić go zdrową pięścią. Pies zaskowyczał z bólu i wybiegł przez drzwi prowadzące z cieplarni na zewnątrz. Owen zatrzasnął te drzwi.

Lis rzuciła się w przód, chcąc chwycić pistolet, ale Owen uprzedził ją. Złapał ją za rękę i przewrócił na twardą podłogę z płytek. Lis potoczyła się, ocierając sobie skórę na łokciu i policzku. Leżała przez chwilę, dysząc ciężko. Była tak zaskoczona, że nie mogła wykrztusić z siebie słowa. W chwili gdy z trudem wstawała, jej mąż szedł powoli w stronę pistoletu.

Mój mąż, pomyślała.

Mój własny mąż! Człowiek, z którym leżałam przez większość nocy w ciągu ostatnich sześciu lat. Człowiek, któremu w innych warunkach urodziłabym dzieci, któremu powierzyłam tyle sekretów…

Tak, wiele sekretów.

Ale nie wszystkie.

Biegnąc do salonu, a potem w dół po schodach prowadzących do sutereny, zobaczyła go przez moment stojącego z pistoletem w dłoni i patrzącego na nią – na swoją ofiarę – przenikliwym, zdradzającym pewność siebie spojrzeniem.

Jego wzrok był zimny i Lis przyszło do głowy, że szaleństwo w oczach Michaela Hrubeka było czymś o wiele bardziej ludzkim niż to spojrzenie drapieżnika.

Biedna Ewa…

Ciemność. Absolutna. Drobne pęknięcia w murze są dość duże na to, żeby przedostawało się przez nie powietrze. I brązowy deszcz, który pochodzi nie z nieba, a z przesiąkniętej wilgocią ziemi i fundamentów domu. Gdyby było o dwie godziny później, być może do wnętrza przesączyłoby się też światło świtu. Ale teraz jest tu zupełnie ciemno. Za drzwiami rozlega się szuranie.

On nadchodzi. Lis opuszcza głowę na podciągnięte pod brodę kolana. Rana na policzku boli. Ta na łokciu także. Lis kuli się, a kuląc się, eksponuje rany, o których nawet nie wiedziała. Tę na udzie i tę na kostce.

Potężne kopnięcie w drzwi.

Lis zaczyna cicho szlochać, odbierając to kopnięcie jak cios we własną pierś. Cofając się gwałtownie przed jego siłą, ląduje plecami na kamiennej ścianie. W głowie jej szumi. Owen w korytarzyku za drzwiami nie mówi nic. Czy ten kopniak był wyrazem frustracji, czy też, wymierzając go, Owen chciał utorować sobie drogę do niej? Drzwi są zamknięte na klucz, to prawda, ale może on nie wie, że można je zamknąć od wewnątrz? Może uważa, że w suterenie nikogo nie ma, może odejdzie? Może ucieknie swoim czarnym dżipem, ucieknie nocą do Kanady albo do Meksyku…

Jednak nie, on nie ucieka. Ale wydaje się zadowolony z tego, że jej nie ma w tym malutkim magazynie, i idzie dalej, żeby sprawdzić inne pomieszczenia. Jego kroki cichną.

Lis siedzi skulona przez dziesięć minut, skulona i wściekła na siebie za to, że schowała się tutaj, a nie poza domem. Uciekając, w połowie drogi do drzwi – tych, które Michael otworzył kopniakiem – zatrzymała się, żeby się zastanowić. Nie, on będzie czekał na podwórzu. Może mnie dogonić. Strzeli mi w plecy… Doszedłszy do takiego wniosku, Lis zawróciła i pobiegła do tego starego pomieszczenia w głębi sutereny, zamknęła drzwi za sobą i przekręciła klucz, o którym nie wiedział nikt prócz niej samej. Klucz, którego nie dotykała od dwudziestu pięciu lat.

Dlaczego, Owen, dlaczego? Dlaczego to robisz? Lis znajduje się w dziwnym stanie – jest tak, jakby zaraziła się od Michaela wirusem szaleństwa.

Znowu jakiś trzask – to on kopie w kolejne drzwi. Lis znowu słyszy jego kroki.

Pomieszczenie ma sześć stóp długości i cztery szerokości, a jego sufit jest na wysokości jej piersi. Przypomina jej jaskinię w Indian Leap, tę ciemną, w której Michael szeptał, że czuje jej zapach. Przypominają jej się też czasy dzieciństwa, kiedy kuliła się tutaj, w tym pomieszczeniu wtedy pełnym węgla, podczas gdy Andrew LAuberget wycinał wierzbowe witki.

Wtedy, w dzieciństwie, słyszała następnie jego kroki. Lis, będąc dzieckiem, ze dwanaście razy czytała Pamiętnik Anny Frank i zrozumiała, że chowanie się jest rzeczą daremną, a jednak mimo to zawsze się chowała. Ale ojciec ją znajdował.

Ojciec ranił ją podwójnie, kiedy usiłowała przed nim uciekać. Mimo to urządzała tu swoją fortecę – gromadząc krakersy i wodę, i wrzucając do jeziora wszystkie z wyjątkiem jednego pozieleniałe mosiężne klucze do staromodnego zamka. A ten jeden zawiesiła na gwoździu ukrytym nad drzwiami.

Do jej krakersów dobrały się myszy, woda wyparowała, jakiś kuzyn znalazł klucz i zabrał go ze sobą.

Zresztą klucz byl bez znaczenia, bo zawsze kiedy ojciec kazał jej otworzyć drzwi, otwierała je.

Na beton spada z brzękiem coś metalowego. Owen stęka, podnosząc łom. Lis wydaje cichy okrzyk i opuszcza głowę. W dłoni ma wycinek z gazety – makabryczny prezent od Michaela, dla niej bardziej makabryczny niż czaszka. Kiedy zaczyna się walenie, ona zaciska mocno dłoń z wycinkiem. Słyszy, że Owen postękuje z wysiłku. Potem zapada cisza, a później następuje okropny trzask. Dębowe drzwi drżą. A jednak jej komórka jest wciąż bezpieczna. Owen atakuje sąsiednie pomieszczenie – kotłownię. Oczywiście. W tamtym pomieszczeniu jest okno. Owen, kierując się logiką, myśli, że ona uciekła właśnie tam, bo stamtąd jest wyjście. Ale ona – przebiegła Lis, Lis nauczycielka, Lis naukowiec na modłę własnego ojca – sprytnie wybrała pomieszczenie bez wyjścia.

Następne uderzenie, i następne. I tuzin kolejnych. Drewno trzeszczy, gwoździe puszczają. Straszny huk. Jego kroki oddalają się. Zajrzał do środka, przekonał się, że jej tam nie ma i że okno jest wciąż zabite zakurzoną dyktą.

Lis nic nie słyszy. Ale uświadamia sobie, że znowu widzi. Do wnętrza wsącza się nikły promień światła – przez szparę w ścianie sąsiadującej z kotłownią. Oczy Lis przyzwyczajają się do tego światła, ale ona nie dostrzega niczego. Nie słyszy już męża. Została tu sama z duchem swego ojca, z dwunastoma funtami starego antracytu i z wycinkiem z gazety, który – jak teraz rozumie – wyjaśnia jej, dlaczego musi umrzeć.

ZDRAJCĄ JEST ten, co się chowa jako rozwalacz głów. A Dziś jA Mam być poświęcony dla uratowania tej, co się zwie BIEDNA EWA

Papier jest brudny i rozpada się. Ale ona jest w stanie przeczytać prawie wszystko to, co napisał Michael.

…A Dziś jA Mam… ADAM

Te zdania, wzięte w kółko, są połączone ze zdjęciem towarzyszącym artykułowi liniami przypominającymi żyły i tętnice. Jednak osoba, którą wskazują te linie, to nie Lis. Linie ciągną się bowiem aż na lewą stronę fotografii i zbiegają się na postaci człowieka, który przytrzymuje otwarte drzwiczki samochodu.

ZDRAJCĄ JEST ten, co się chowa jako rozwalacz głów. A Dziś jAMam być poświęcony…

Narysowane przez Michaela linie otaczają Owena.


ZDRAJCĄ JEST ADAM.


Czy celem podróży Michaela było właśnie to? Czy zjawił się tutaj jako anioł ostrzegający, a nie anioł zemsty? Lis rozpościera wycinek. Jest na nim pieczątka: Biblioteka. Stanowa Placówka Zdrowia Psychicznego w Marsden.

Zaraz, zastanówmy się…

Michael przeczytał artykuł, będąc w szpitalu, być może w chwili kiedy od procesu upłynęło już dużo czasu. Być może we wrześniu – tuż przed wysłaniem do niej tamtego listu. Lis spróbowała przypomnieć sobie jego słowa… Ewa od zdrady. Może on chciał powiedzieć, że ona nie była tą, która zdradziła, tylko tą, którą zdradzono?

Może…

Tak, tak! W Indian Leap Michael był świadkiem, a nie mordercą.

– Lis – mówi spokojnie Owen – jestem pewien, że jesteś gdzieś tu na dole. Wiesz, że to na nic.

Lis składa wycinek i umieszcza go na podłodze. Może policja go znajdzie i przyda się on w śledztwie, które z pewnością nastąpi? A może za pięćdziesiąt lat zauważy ten wycinek właściciel tego domu i zacznie się zastanawiać, co on znaczy i kim są ludzie na fotografii, a potem go wyrzuci albo da swojej córce do kolekcji? Jednak bardziej prawdopodobne jest to, że Owen przeczesze dom i pozbędzie się wycinka, podobnie jak wszystkich innych dowodów.

Bo przecież Owen jest skrupulatny.

Lis nie modli się więcej o świt. Burza huczy w okolicy i niebo na zewnątrz jest tak ciemne jak dziura, w której ona się chowa. Nocnych ciemności nie rozprasza dosłownie nic. Owenowi wykonanie tego przerażającego zadania zajmie pewnie parę sekund: najpierw kula dla niej z pistoletu Michaela, a potem dla szaleńca z własnego pistoletu… Ludzie zastaną Owena szlochającego na podłodze z jej ciałem w ramionach, wściekającego się równocześnie, że policja zignorowała jego prośby o zapewnienie Lis ochrony.

Lis słyszy jego kroki w korytarzyku za drzwiami. I robi to samo co kiedyś, robi to samo co wtedy, kiedy chowała się przed ojcem – wstaje i bez hałasu otwiera drzwi.

– Tu jestem – mówi zupełnie tak samo jak wtedy.

Owen znajduje się o dziesięć stóp od niej. Trzyma łom. Jest cokolwiek zdziwiony, widząc, że Lis zbliża się z tej strony, i zmieszany, uświadamiając sobie, że był tak nieostrożny, że pozwolił wrogowi znaleźć się za swoimi plecami. Lis mówi do niego cicho:

– Zrobisz, co zechcesz, Owenie. Ale nie tutaj. W cieplarni.

Po czym, zanim on zdążył coś powiedzieć, odwraca się i zaczyna wchodzić po schodach.

33

Myślałaś, że nigdy się nie dowiem – szepcze Owen.

Lis cofa się, trafia na krzew róży i uświadamia sobie, że kolec wbija jej się w udo. Czuje lekki ból i prawie nie słyszy deszczu bębniącego o szklany dach.

– Jakie to żałosne, Lis. Po prostu żałosne. Ukradkowe spotkania w hotelach. Spacery po plaży. – Owen pokręcił głową. – Nie rób takiej miny. Wiedziałem o tym. Oczywiście, że wiedziałem. Prawie od samego początku.

Lis ze strachu czuje ściskanie w gardle. Oczy jej się na chwilę zamykają.

– I dlatego to robisz? Dlatego, że ja miałam romans? Boże drogi, ty…

– Ty dziwko! – Owen rzuca się ku niej i uderza ją w twarz. Lis upada na ziemię. – I ty jesteś moją żoną. Moją żoną!

– Ale ty też się z kimś spotykałeś!

– Uważasz, że to cię upoważniało do oszukiwania mnie? Nie ma takiego prawa, o ile wiem.

Błyska się, tym razem na wschodzie. Burza przesunęła się, jej centrum nie jest już nad nimi.

– Zakochałam się w nim – krzyczy Lis. – To było niezamierzone. A przecież my od miesięcy mówiliśmy o rozwodzie.

– No tak, oczywiście – szydzi Owen. – To cię usprawiedliwia.

– Robert mnie kochał. A ty nie.

– Robert leciał na wszystkie baby.

– Nieprawda!

– Pieprzył połowę bab w Ridgeton. I pewnie paru chłopów…

– To kłamstwo! Ja go kochałam. Nie pozwolę ci…

Kiedy to mówi, w jej głowie pojawia się pewna myśl. Przypomina sobie daty. Przypomina sobie, jak się pogodzili po zakończeniu romansu Owena – mniej więcej wtedy, kiedy się okazało, że pani LAuberget jest śmiertelnie chora. Przypomina sobie, jak on nie chciał, żeby kupiła szkółkę. Łzy przestają jej płynąć. Patrzy na niego chłodno.

– Chodzi o coś jeszcze, prawda? Nie chodzi tylko o to, że spotykałam się z Robertem.

Oczywiście. Majątek. Jej miliony.

– Rozmawialiście z Robertem o ślubie – mówi Owen. – Chciałaś się ze mną rozwieść, odciąć mnie od wszystkiego.

– Mówisz tak, jakby chodziło o pieniądze, które ty zarobiłeś. A to są pieniądze mojego ojca. Poza tym ja zawsze byłam bardzo hojna. Ja… Ale zaraz. Skąd wiedziałeś, że rozmawialiśmy o tym z Robertem?

– Wiedzieliśmy.

Oszołomiona ciosem silniejszym niż niedawne uderzenie w twarz, Lis zaczyna rozumieć.

– My? Dorothy?

Owen nie spotykał się z żadną prawniczką. Jego kochanką była Dorothy. Była i wciąż jest. Ta posłuszna Dorothy. Już dawno zaplanowali śmierć Lis. Owenem kierowała przy tym jego niepohamowana duma i chęć zdobycia pieniędzy. Uroczy, nieporządny Robert zostawił prawdopodobnie jakieś ślady ich romansu w domu albo po prostu za dużo powiedział.

– Jak myślisz, kto do mnie zadzwonił w dzień pikniku, żeby mnie wezwać do pracy? Wcale nie moja sekretarka. O Boże, Lis, byłaś taka ślepa.

– To znaczy, że ty byłeś w parku. No właśnie, wydawało mi się, że cię widziałam.

– Pojechałem do biura i kazałem kierować wszystkie rozmowy do telefonu w samochodzie. Znalazłem się w parku piętnaście minut przed wami. Poszedłem za wami na plażę.

Poszedł i czekał.

Dorothy celowo nie wzięła Hamleta, nie wzięła go po to, żeby Lis wróciła po książkę sama do samochodu, gdzie czekałby na nią Owen.

Ale to nie Lis poszła po książkę. Poszedł po nią Robert, który miał nadzieję, że spotka Portię. Musiał minąć Owena, który zaatakował go następnie u.wejścia do jaskini. Potem Robert, krwawiąc, wbiegł do środka, a Owen zaczął go gonić. Claire, która musiała słyszeć wołanie Roberta

0 pomoc, pobiegła za nimi.

I to nie kto inny, tylko Owen musiał znaleźć nóż, który Lis upuściła obok ciała Roberta.

– Okaleczyłeś go! Ty draniu!

– Kara musi pasować do winy.

– To znaczy, że Michael nic nie zrobił Robertowi?

– Nic mu nie zrobił? Ten sukinsyn próbował go ratować. Płakał

1 mówił: „Zdejmę tę krew z twojej głowy, nie martw się". Plótł jakieś takie rzeczy.

– I ty czekałeś na taką okazję jak dzisiejsza… – Lis rozejrzała się naokoło. – Nie szukałeś go po to, żeby go zabić. Tylko po to, żeby go tutaj sprowadzić*. Miałeś zamiar pozwolić mu… pozwolić mu skończyć robotę!

– Z początku myślałem, że on naprawdę uciekł z zamiarem zrobienia ci krzywdy. Potem wyśledziłem go w Cloverton. On…

– Ta kobieta… O Boże, Owen…

– Cóż, on jej nic nie zrobił. On ją tylko związał, tak żeby nie mogła zatelefonować. Znalazłem ją w kuchni. On jej powiedział, że chce się dostać do Ridgeton po to, żeby tam uratować kobietę, która nazywa się Lisbonne. Żeby ją uratować od jej Adama.

– Więc to tyl – szepnęła Lis. – To ty ją zabiłeś?

– Ja tego nie zaplanowałem. To nie miało się stać! No a potem… urządziłem wszystko tak, żeby wyglądało, że on to zrobił. Wrzuciłem jej motocykl do rzeki. Gliniarze myśleli, że on jedzie do Boyleston, aleja wiedziałem, że on chce się dostać tutaj.

Oczywiście, że o tym wiedział. Przez cały czas wiedział, że Michael ma motyw skłaniający go do przyjazdu do Ridgeton, że Michael chce znaleźć kobietę, która skłamała, mówiąc o nim w sądzie.

– I to ty postrzeliłeś Trentona. I zabiłeś tego młodego policjanta! Owena ogarnia teraz nienaturalny spokój.

– Straciłem nad tym wszystkim kontrolę – mówi. – Z początku wszystko było proste, a potem straciłem kontrolę.

– Owen, posłuchaj. Posłuchaj mnie, proszę – odzywa się Lis i słyszy w swoim własnym głosie ten sam rozpaczliwy, a równocześnie kojący ton, którym zwracała się przed godziną do Michaela. – Jeżeli chcesz pieniądze, to możesz je mieć.

Wymawia te słowa, ale równocześnie, patrząc na jego twarz, dochodzi do wniosku, że tak naprawdę to jemu nie chodzi wcale o pieniądze. Przypomina sobie rozmowę z Richardem Kohlerem. Michael jest psychicznie chory, to prawda, ale w jego chorobliwym świecie panuje niesprzedajność i sprawiedliwość.

Gdy tymczasem jej mąż jest psychopatą. Tak, to on jest psychopatą, to on jest pozbawiony litości.

Lis uświadamia sobie teraz, że ten psychopata musiał planować jej śmierć, od chwili gdy po raz pierwszy tego wieczora usłyszał, że Michael uciekł ze szpitala. A jego żądania, aby szeryf przysłał do ich domu swoich ludzi, i jego nalegania, żeby ona pojechała do Gospody, były działaniami maskującymi. Chciał w ten sposób stworzyć pozory, chciał wydać się niewinny. Chciał zabić Michaela, a potem zadzwonić do niej do Gospody i powiedzieć, żeby wróciła. Wracaj do domu, kochanie, tu jest już bezpiecznie. Wracaj. Tak by powiedział i poczekałby na nią. Na nią i na…

– O Boże – szepcze Lis.

I na Portię. Także na nią. Lis uświadamia sobie wyraźnie, że Owen musiał chcieć zabić również jej siostrę.

– Nie! – Jej zawodzenie rozlega się w cieplarni. – Nieee!

Lis krzyczy i robi dokładnie to, co zamierzała zrobić, opuszczając swoją kryjówkę, dokładnie to, na co tak bardzo chciała mieć odwagę, nie wierząc równocześnie, że się na nią zdobędzie – odwraca się, bierze ze stołu kuchenny nóż i z całej siły uderza nim Owena.

Celowała w szyję, ale ostrze trafia w policzek. Pchnięcie jest tak silne, że głowa Owena odskakuje do tyłu. Z jego dłoni wypada pistolet. Owen mruga zaszokowany.

Krew pojawia się natychmiast i zalewa jego twarz, pokrywa ją jak szkarłatny welon.

Przez chwilę oboje stoją nieruchomo, patrząc na siebie. Ich myśli zamarły – są pogrążone w takim samym bezruchu jak ich ciała. Oboje wstrzymali oddech.

A potem Owen rzuca się na Lis z bitewnym okrzykiem. Lis pada na ziemię, upuszcza nóż i podnosi ręce do twarzy, chcąc się zasłonić przed jego uderzeniami. Otrzymuje potężny cios w szczękę. Robi jej się ciemno w oczach. Lis podnosi pięść i wali w jego lewe ramię. On wyje jak zwierzę i odsuwa się, łapiąc się za obolałe miejsce.

Jednak szybko przychodzi do siebie i ponawia atak z dziką furią. Ona nie jest w stanie mu dorównać. Gdyż on – nawet z raną na twarzy i zdruzgotanym ramieniem – jest od niej o wiele silniejszy. Popycha ją mocno.

Ona pada na plecy. W jej barki i szyję wbija się żwir, kalecząc ciało. Jego ręka chwytają za gardło i mocno ściska. Światła w cieplarni – niebieskie i zielone,.przyćmione światła – stają się jeszcze ciemniejsze. Jej płuca tymczasem błagają o tlen, który do nich nie może dotrzeć. Jej ręce trzepoczą się w powietrzu koło jego ogromnej zakrwawionej twarzy. Trzepoczą przez chwilę, a potem opadają na ziemię. Jej oczy widzą już tylko czarną ciemność. Lis mówi coś do Owena – wypowiada słowa, których on prawdopodobnie nie słyszy, słowa, których sama nie rozumie.

Lis traci już prawie przytomność i w tej samej chwili zauważa, że w pewnej odległości od niej tworzy się mały cień. Tb umiera część mojego mózgu – myśli Lis resztką świadomości. Ten cień tymczasem rośnie – z niewielkiej masy przekształca się we wszechogarniającą ciemność, która wisi w powietrzu jak burzowa chmura. A potem szklany dach ponad walczącą parą rozpryskuje się na milion odłamków. Kawałki drzewa i szkła otaczają spadający cień jak bąbelki towarzyszące nurkowi w wodzie.

Potężne ciało ląduje na boku – jedną swoją połową przygniatając Owena, a drugą to wysokie drzewko różane, którego kolce wyrysowują głębokie linie na policzku i na ramieniu Michaela. Michael szlocha ze strachu – szlocha po skoku z wysokości dwudziestu stóp, który przeraziłby każdego i który u niego musiał wywołać niewyobrażalny wprost atak lęku.

Długi odłamek szkła w kształcie bumerangu rozcina szyję Lis. Lis toczy się po ziemi, odsuwając się od walczących mężczyzn, a potem kuli się, przykrywając ranę drżącą dłonią.

Przez dziurę w szklanym dachu opada lekka mgła i sfruwa kilka liści. Żarówki pod wpływem zimnej wilgoci pękają i pomieszczenie pogrąża się nagle w niebieskiej ciemności. A potem rozlega się dźwięk, który Lis bierze początkowo za grzmot. Jednak zaraz potem uświadamia sobie, że jest to ludzki ryk, ryk, w którym brzmi nuta szaleństwa. Wydany przez kogo? Przez Owena? Przez Michaela? Czy przez nią samą? Tego nigdy się nie dowie.

Czujni i poważni zastępcy szeryfa rozeszli się po domu i po otaczającym go terenie, przeczesując wszystko skrupulatnie.

Medycy, skierowani najpierw do salonu, zbadali bladego Trentona Hecka i orzekli, że jego życie nie jest zagrożone wskutek utraty krwi. Ci sami medycy zszyli i opatrzyli ranę na szyi Lis – tę strasznie wyglądającą, ale niegroźną ranę, po której, jak przypuszczała, będzie miała blizny do końca życia.

A potem Portia padła siostrze w ramiona. Obejmując ją mocno, Lis poczuła zapach szamponu i potu oraz dotknięcie jednego ze srebrnych kolczyków na wargach. Ściskały się przez całą minutę, a kiedy się rozdzieliły, płakała młodsza z sióstr.

Przyjechał ochlapany błotem samochód policji stanowej, przez którego megafon płynęły komunikaty dotyczące usuwania szkód wyrządzonych przez burzę. Z samochodu wysiadł wysoki, siwy mężczyzna. Lis pomyślała, że przypomina kowboja.

– Pani Atcheson? – zapytał.

Oczy Lis spotkały się z jego oczami. Mężczyzna ruszył w jej stronę, ale w połowie drogi przez pokryte błotem podwórze zatrzymał się, żeby z nieukrywanym zdumieniem, a potem z głęboką troską popatrzeć na Trento-na Hecka leżącego na wózku. Heck był już przytomny. Obaj mężczyźni zamienili parę słów, po czym medycy zawieźli chudzielca do karetki.

Don Haversham podszedł do Lis i zapytał ją, czy ma ochotę odpowiedzieć na kilka pytań.

– Chyba tak.

Kiedy rozmawiali, z jednej z karetek wysiadł lekarz i założył opatrunek na ramię Lis. A potem wycofał się, mówiąc:

– To nic poważnego. Może to pani myć.

– Nie będzie szwów?

– Nie. A ten guz na głowie zniknie za parę dni. Niech się pani nie martwi.

Lis, która do tej pory nie miała pojęcia, że ma guz na głowie, powiedziała, że się nie martwi. Odwróciła się z powrotem do Havershama, a potem rozmawiała z nim przez blisko pół godziny.

– Aha, zaraz – powiedziała, gdy skończyła opowiadać. – Czy mógłby się pan skontaktować z doktorem Kohlerem ze szpitala w Marsden?

– Z Kohlerem? – Haversham zmrużył oczy. – On zniknął. Próbowaliśmy go znaleźć.

– Zaraz, czy chodzi o Richarda Kohlera? – zapytał szeryf z Ridge-ton, który usłyszał ich rozmowę.

– Tak – odrzekła Liz.

– No więc – oświadczył szeryf – faceta o tym nazwisku znaleziono pijanego. Godzinę temu. Przy punkcie sprzedaży samochodów Klepper-mana.

– Pijanego?

– Spał na masce lincolna. Na dodatek był przykryty płaszczem od deszczu jak kocem, a na jego piersi leżała czaszka – borsuka czy skunksa.

Naprawdę, ja nie żartuję. Jeżeli to nie jest dziwne, to ja już się niczemu nie zdziwię…

– Pijanego? – powtórzyła Lis.

– Nic mu nie będzie. Był porządnie zalany, więc go zamknęliśmy w celi. Miał szczęście, że był na samochodzie, a nie za kierownicą, bo pożegnałby się z prawem jazdy.

Wszystko to było niepodobne do Kohlera. Ale dzisiaj Lis nie była już niczym zdziwiona.

Zaprowadziła Havershama i jednego z zastępców szeryfa do domu, a potem nakłoniła Michaela, żeby wyszedł na zewnątrz. Razem zaprowadzili go do karetki.

– Wygląda na to, że on ma złamaną rękę i nogę w kostce – powiedział jeden z medyków. – Założę się też, że i parę pękniętych żeber. Ale chyba nic nie czuje.

Zastępcy szeryfa wpatrywali się w Michaela z przerażeniem, jak gdyby on był potomkiem osławionego Kuby Rozpruwacza i Lizzie Borden. Lis zapewniła Michaela uroczyście, że nie wstrzykną mu trucizny, i Michael pozwolił zrobić sobie zastrzyk na uspokojenie, a następnie – po tym jak Lis kazała medykowi posmarować sobie nadgarstek, żeby udowodnić, że płyn dezynfekujący nie jest kwasem – zgodził się, żeby mu przemyto rany. W końcu usiadł w karetce i, nie wymawiając słowa pożegnania, złożył ręce razem i wpatrzył się w podłogę. Kiedy drzwi karetki zamykały się za nim, wyglądało na to, że coś sobie nuci.

A potem zabrano pobitego, ale przytomnego Owena.

No i wyglądające okropnie, bezwładne jak szmaciana lalka ciało młodego policjanta, który wykrwawił się na śmierć.

Karetki i samochody policyjne odjechały i Lis i Portia zostały w końcu same. Stały w kuchni. Lis przez chwilę patrzyła na twarz młodszej siostry, która miała minę zdradzającą chaos w głowie. Może spowodował to szok, pomyślała Lis, a może po prostu Portią kieruje ciekawość. To drugie było bardziej prawdopodobne, bo Portia zaczęła nagle zadawać pytania. Lis jednak nie usłyszała ani jednego z nich.

Nie poprosiła też Portii, żeby któreś powtórzyła. Uśmiechnęła się natomiast zagadkowo, ścisnęła siostrę za ramię, wyszła na dwór, gdzie wstawał już błękitny świt, i skierowała się w stronę jeziora. Posokowiec dogonił ją i poszedł przy jej nodze. Kiedy się zatrzymała po drugiej stronie patia, w pobliżu wału z worków, pies skoczył w błoto i znieruchomiał. Ona natomiast usiadła na grobli i wpatrzyła się w wodę mającą kolor spiżu.

Do Ridgeton dotarł teraz zimny front atmosferyczny i drzewa skrzypiały na mrozie. Miliony liści, jak łuski ogromnego gada, okryły ziemię. Później te liście będą błyszczały w słońcu – jeżeli słońce zaświeci. Lis patrzyła na połamane gałęzie, na potłuczone okna, na drewniane gonty, które spadły z dachu, i na kawałki asfaltu. Niebo szalało, to prawda. Jednak, jeżeli nie liczyć zalanego samochodu, zniszczenia były raczej powierzchowne. Tak to bywało z burzami w tej okolicy: nie powodowały wielu zniszczeń, wygaszały tylko światła, łamały gałęzie, zalewały wodą trawniki i sprawiały, że dobrzy obywatele nabierali na pewien czas pokory. Cieplarnia na przykład przeżyła kilka burz i do dzisiejszej nocy nie była nigdy zniszczona. A zresztą i dzisiejszej nocy nie zniszczyła jej burza, tylko ten potężnej budowy szaleniec.

Lis siedziała przez dziesięć minut, drżąc i oddychając głęboko, a para tworzyła wokół jej ust jakąś niesamowitą mgiełkę, tak jakby ona – oddychając – wydychała duchy zmarłych. Pies stał obok niej i patrzył na nią wyczekująco, co, jak przypuszczała, oznaczało, że chce dostać coś do jedzenia. Lis podrapała go po głowie i poszła po mokrej trawie w stronę domu, a on poszedł za nią.

Загрузка...