Duchy zmarłych

19

Kto to jest? Chyba nie Mary Haddon? Boże drogi, to chyba nie ich córka!

– Nie, to nie ona.

– To nie Mary?

– Spójrzcie na nią, na litość boską! Przecież to nie Mary.

Ale nikt nie chciał spojrzeć. Woleli patrzeć na kalendarz ścienny, na notatki przypominające, że trzeba wysłać różne rzeczy, na rozbitą filiżankę, na kawałki papieru przytwierdzone do lodówki w kolorze awokado ma-gnesikami w kształcie owoców. Woleli patrzeć gdziekolwiek, byle nie na okropną postać przywiązaną drutem dzwonkowym do drewnianego krzesła z poręczami. Do pomieszczenia wszedł sanitariusz, omijając ostrożnie plamę krwi widniejącą na płytkach podłogi. Pochylił się i zaczął się przyglądać skomplikowanym węzłom. Gardło kobiety było poderżnięte, na jej szyi widać było głęboką ranę. Jej głowa poleciała bezwładnie do tyłu, a bluzka rozchyliła się. Na sinej klatce piersiowej widniały wyraźne niezgrabne litery wycięte na skórze.

– Cholerny burdel – powiedział jeden z młodych policjantów.

– No, no, tylko bez przekleństw – odezwał się na to detektyw w cywilu. – Przeszukajcie dom. Wszystkie sypialnie.

– Mnie się zdaje, że Joe i Mary są w kościele. Jutro ma się tam odbyć licytacja na cele dobroczynne, a Joe jest przewodniczącym komitetu organizacyjnego. Słyszałem, że oboje z Mary przesiadują w kościele do późna. O Boże, mam nadzieję, że ich córka jest z nimi.

– Zadzwonimy tam albo poślemy samochód. Teraz zajmijmy się tym. Wszedł jeden z policjantów i spojrzał na zwłoki.

– O rany, to jest Mattie! Mattie Selwyn. Gospodyni Haddonów. Znam jej brata.

Padały dalsze nerwowe uwagi:

– No, no, dobrze to nie wygląda. A co ona ma na kolanach? Co to jest to małe białe?… Jezu, to chyba jakaś czaszka. Borsucza?

– Że też to się musiało stać dzisiaj! – narzekał zastępca szeryfa. – Za chwilę zacznie się tu burza. W Morristown była już trąba powietrzna. Kilka osób straciło życie. Słyszycie? Kil…

W drzwiach stanął Owen i popatrzył znowu na pobojowisko. Pokręcił głową.

– To pan nas wezwał? – zapytał detektyw, przeciągając dłonią po swoich szpakowatych włosach.

Owen kiwnął głową i otarł sobie pot z twarzy. Dzwoniąc pod 911, spojrzał na swoje odbicie w szybie okiennej i zobaczył, że policzki i czoło ma posmarowane błotem. Posmarował je przedtem, żeby mu się nie błyszczały. Przed przybyciem policji umył twarz. Mimo to jednak teraz, po otarciu potu z czoła, zauważył, że chusteczka jest brudna, i pomyślał, że on sam musi wyglądać okropnie. Opowiedział policjantom o ucieczce Hrubeka,

0 tym, że Hrubek miał rower, i o tym, że on sam go ścigał aż do miejsca, w którym się teraz znajdowali.

– Zgadza się, proszę pana – powiedział detektyw – zawiadomiono nas o tej ucieczce. Ale myśleliśmy, że on posuwa się na wschód.

– Mówiłem im, że tak nie jest – odrzekł Owen porywczo. – Mówiłem im, że on zawróci i pójdzie na zachód. Nie chcieli mnie słuchać. Od samego początku nikt tej sprawy nie traktował poważnie. A teraz…

– Słyszeliśmy też, że on jest nieszkodliwy – powiedział detektyw tonem człowieka zawiedzionego, patrząc na ciało. Potem spojrzał na Owena

1 zapytał: – A jaka jest w tym wszystkim pańska rola?

Owen odpowiedział, że chciał sprawdzić, co policja stanowa robi w celu złapania uciekiniera, który ma jakieś pretensje do jego żony. Mówiąc, uświadomił sobie, że jego historia brzmi dziwnie. Dlatego nie był ani zdziwiony, ani obrażony, kiedy policjant zapytał:

– Czy mógłbym zobaczyć pański dowód tożsamości?

Owen wręczył mu prawo jazdy i kartę rejestracyjną adwokata.

– Nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy to potwierdzili?

– Oczywiście, że nie.

Detektyw zadzwonił do swojego biura. W chwilę później kiwnął głową i odwiesił słuchawkę. Podszedł do Owena i zwrócił mu dokumenty.

– Czy ma pan przy sobie broń?

– Tak.

– Rozumiem więc, że ma pan pozwolenie?

– Tak, mam. I cztery lata doświadczenia bojowego.

Powiedział to, bo detektyw był mniej więcej w jego wieku i na jego twarzy malował się spokój, który w obliczu takiej jatki może osiągnąć tylko ktoś, kto wyszedł cało z walk. Aczkolwiek trochę niechętnie, detektyw zrobił porozumiewawczą minę.

Do pomieszczenia zajrzał policjant i, patrząc szeroko otwartymi oczami na martwą kobietę, odezwał się:

– Bob, znaleźliśmy coś. Ślady motocykla. Świeże.

– To pański? – zapytał detektyw Owena.

– Nie.


– Tylko kask został na ziemi – mówił dalej policjant. – Wygląda na to, że…

– Kask? – zawołał z salonu drugi policjant, ten, który zidentyfikował gospodynię. – On należał do niej. Do Mattie. Mattie jeździła hondą. Chyba żółtą.

– Dokąd prowadzą ślady? – zapytał detektyw.

– Biegną za garażem, wzdłuż ścieżki, a potem w kierunku szosy numer 106. Skręcają na południe.

– Numer 106? – wtrącił Owen. – Ona prowadzi do Boyleston.

– No tak. Gdyby nią pojechał, byłby w Boyleston w jakieś czterdzieści, no, może pięćdziesiąt minut.

– W Boyleston jest najbliższa stacja kolejowa, tak? Detektyw kiwnął głową.

– To prawda. Z komunikatu wiemy, że on chciał się dostać do Massachusetts. Myślano, że posuwa się pieszo, ale oczywiście on może też wsiąść do pociągu. Zresztą może zawrócił. Wie pan, może zrobił taki numer mylący.

– Mnie też się zdaje, że to możliwe.

Detektyw ostrym tonem wydał rozkaz umundurowanemu sierżantowi – kazał mu zawiadomić posterunek w Boyleston o morderstwie i wysłać dwa samochody na szosę numer 106. Policjanci podeszli do ciała i zaczęli zbierać odciski palców i robić zdjęcia. Owen tymczasem wyszedł na zewnątrz i obszedł posiadłość, szukając śladów. Obejrzał pastwiska, stajnie i kilka małych stodół zamienionych na garaże.

– Znalazł pan coś? – zawołał do niego detektyw.

– Nie.

– Panie Atcheson, potrzebne nam pańskie zeznanie. Jestem też pewien, że prokurator Franks będzie chciał z panem porozmawiać.

– Bardzo chętnie. Ale rano.

– Ja…

– Rano – powtórzył spokojnie Owen.

Inspektor sięgnął do portfela, wyjął wizytówkę i wręczył ją Owenowi.

– Zadzwoni pan do mnie? Punktualnie o dziewiątej. Owen powiedział, że zadzwoni.

Detektyw zmierzył go wzrokiem od stóp do głów.

– Rozumiem, co pan czuje, proszę pana. Ja sam na pana miejscu chciałbym puścić się natychmiast w pogoń za nim. Ale jeżeli wolno mi panu radzić, niech się pan lepiej trzyma z daleka od całej tej historii.

Owen kiwnął głową i spojrzał w stronę czerwonawej łuny świateł nad Boyleston. Odsunął się na bok, kiedy sanitariusze wynosili ciało. Popatrzył na nie, nie widząc ciemnego worka, tylko dostrzegając oczyma wyobraźni krwawe litery wycięte na piersi kobiety.

Tworzyły one słowa: zawsze zemsta.

Emil zgubił trop na peryferiach Cloverton.

A potem znowu szukał, posuwając się zygzakiem po asfalcie i ciągnąc za sobą pana. W tej sytuacji nawet Trenton Heck, który ufał swoim psom prawie bezgranicznie, miał trudności.

Problem polegał na tym, że w takich razach człowiek nie wie dokładnie, co pies zamierza. Bo może zdarzyć się tak, że w momencie gdy da mu się do wąchania jakąś część ubrania ściganego, on poczuje jelenia i usłyszawszy rozkaz „Szukaj!", rzuci się w pogoń właśnie za nim. W takim wypadku pies uważa, że wykonuje rozkaz, i biada temu panu, który nie da mu w nagrodę mięsnego paluszka. Heck przypomniał sobie wszystko, co zaszło tego wieczora, i doszedł do wniosku, że Emil raczej się nie myli. No dalej, stary – pomyślał -ja w ciebie wierzę. Zróbmy razem to, co do nas należy.

Emil ruszył w kierunku rowu wypełnionego wodą, ale Heck kazał mu zawrócić, gdyż przyszło mu do głowy, że człowiek, który zastawiał pułapki, mógł też zatruć wodę. Bał się zresztą i tego, że woda może być zanieczyszczona w sposób naturalny. Hołdował zasadzie, że psom powinno się pozwalać pić tylko wodę wziętą z domu. (Kiedy inni policjanci prychali na to i mruczeli kpiąco: „No tak, daj mu ewian albo perrier", mówił do nich:

„Świetnie, chłopcy, przejedźcie się do Meksyku i napijcie się tam wody z kranu. Zobaczycie, jak wam będzie smakowała. Dla psa każde miejsce poza domem może być takim Meksykiem".) Teraz wziął z furgonetki słoik i dał Emilowi pić. Pies wychłeptał wodę łapczywie. Po czym ruszyli dalej.

Daleko na zachodzie horyzont rozświetliła błyskawica. Już wcześniej zaczął padać deszcz. To właśnie z tego powodu, domyślił się Heck, zaginął trop. Poprzednio Heck chętnie widziałby deszcz, ale wtedy Hrubek szedł pieszo. Teraz natomiast szaleniec jechał na rowerze i trop był zupełnie inny. Psy rozróżniają trzy rodzaje zapachu: zapach ciała w powietrzu, zapach ciała na ziemi i zapach będący mieszaniną zapachu zdeptanej roślinności i zapachów wydawanych przez wszystko, na co ścigany następuje. Deszcz intensyfikuje i odświeża te dwa ostatnie. Ale na zapach, który unosi się w powietrzu nad asfaltem wydzielającym woń chemikaliów utrudniającą psu wąchanie, działa zagłuszające

– No dalej, zsiądź z tego przeklętego roweru – mruknął Heck. – Dlaczego nie możesz iść pieszo jak normalny uciekinier?

Emil zwolnił i rozejrzał się. Był to zły znak. Hej, bratku, trzymam cię ze względu na twój nos, a nie ze względu na oczy. Bo sam widzę lepiej od ciebie.

Pies powoli zszedł z drogi na łąkę. Heck dał mu się prowadzić, czując dojmujący ból w nodze. Przeszukiwał grunt cal po calu, oświetlając sobie drogę latarką ze strachu przed stalowymi pułapkami. Emil zatrzymywał się od czasu do czasu na dłuższą chwilę, obwąchiwał ziemię, a potem podnosił łeb. Następnie szedł dalej i powtarzał te czynności jeszcze raz. Patrząc na niego, Heck był coraz bardziej przekonany o daremności ich wspólnych wysiłków.

Po jakimś czasie poczuł, że pies ciągnie linkę, i pełen nadziei spojrzał w dół. Ale linka natychmiast zwiotczała, bo Emil porzucił fałszywy trop i powrócił do obwąchiwania ziemi. Wdychał wszystkie zapachy wsi i szukał na próżno tego, który prawdopodobnie zniknął na zawsze.

Ojciec Michaela Hrubeka był siwawym posępnym człowiekiem, w miarę upływu lat coraz bardziej zgnębionym z powodu rozpadu rodziny. Zamiast jednak unikać domu, co pewnie robiłby kto inny, wracał do niego co wieczór ze sklepu z konfekcją, w którym był kierownikiem działu z męskimi garniturami.

Wracał do niego i to szybko, jak gdyby w obawie, że podczas jego nieobecności jakaś nowa katastrofa zniweczy resztki normalności, które pozostały w jego rodzinie.

Jednak kiedy już się w tym domu znalazł, spędzał nudne godziny w sypialni, ignorując chaos panujący naokoło. Chcąc się czymś zająć, zaczął czytać książki o psychologii przeznaczone dla laików, a później modlitewnik. Kiedy jednak te lektury okazały się niewystarczającym środkiem uśmierzającym, zaczął oglądać telewizję – zwłaszcza programy podróżnicze i różne talk-show.

Michael miał wtedy dwadzieścia parę lat i właściwie porzucił już nadzieję, że wróci na uczelnię. Spędzał większość czasu w domu z rodzicami. Hrubek senior, chcąc go uszczęśliwić i spowodować, żeby nikomu nie wchodził w drogę, przynosił mu komiksy, różne gry i modele broni z czasów wojny secesyjnej. Jego syn przyjmował te prezenty podejrzliwie. Zanosił je do łazienki na górze, zanurzał je w wodzie, żeby sprawdzić, czy nie będzie krótkiego spięcia spowodowanego istnieniem czujników lub mikrofonów, a potem pakował ociekające wodą pudełka do swojego schowka na ubrania.

– Michael, spójrz: Candyland. Może później zagramy? Później, po kolacji.

– Candyland? Candyland? Znasz kogoś, kto w to gra? Czy jest chociaż jedna osoba na tym pieprzonym świecie, która w to gra? Idę na górę. Będę się kąpał.

Michael unikał ojca tak samo, jak unikał wszystkich ludzi. Jego rzadkie wyjazdy z domu wiązały się zawsze z jakimiś żałosnymi misjami. Pewnego razu stracił cały miesiąc na szukanie rabina, który by go nawrócił na judaizm. Innym znowu razem przez trzy tygodnie poszukiwał komisji poborowej, w której, gdy ją w końcu znalazł, musiano mu z tuzin razy tłumaczyć, że Armia Unii już nie istnieje. Zdarzyło się też, że pojechał pociągiem podmiejskim do Filadelfii, gdzie wyśledził ładną prezenterkę wiadomości telewizyjnych, przyczepił się do niej na ulicy i zaczął ją pytać, czy jest niewolnicą i czy lubi filmy pornograficzne. Dziewczyna poprosiła o ochronę policyjną (policjanci zresztą chronili ją z wielkim zapałem), ale Michael wkrótce o niej zapomniał.

W każdą sobotę rano ojciec robił na śniadanie naleśniki i cała rodzina zasiadała do stołu przy akompaniamencie tyrady Michaela. Rodzice wkrótce nie wytrzymywali tego jazgotu. Matka, zwykle ubrana jeszcze w szlafrok, jadła, dopóki nie przyszedł moment, w którym już dłużej nie mogła usiedzieć nad talerzem. Wtedy powoli wstawała, malowała wargi szminką, bo damy to właśnie czynią po posiłku, i po kilkuminutowym poszukiwaniu tygodniowego programu telewizyjnego czy też pilota wracała do łóżka i włączała telewizor. Ojciec zmywał, a później prowadził Michaela do lekarza, który miał mały gabinet nad lodziarnią przy Main Street. Jedyną rzeczą, którą Michael pamiętał na temat tego lekarza, było to, że lekarz w prawie każdym zdaniu powtarzał jego imię.

– Michael, dzisiaj chciałbym, żebyś mi opowiedział o swoich wspomnieniach z najwcześniejszego dzieciństwa. Mógłbyś to zrobić, Michael? Na przykład opowiedz mi o Bożym Narodzeniu. Jak to było za pierwszym razem, Michael, przypomnij sobie: jest poranek w dniu Bożego Narodzenia…

– Nie wiem, ty wale. Nie pamiętam, wale. Nie wiem nic o Bożym Narodzeniu, ty wale, więc po co mnie o to pytasz?

Michael powtarzał słowo „wale" nawet częściej niż lekarz jego imię.

Przestał widywać się z psychiatrą, kiedy firma ubezpieczeniowa ojca przestała zwracać koszty jego wizyt u niego. Spędzał coraz więcej czasu w swoim pokoju. Zajmował się czasami czytaniem podręczników historii, czasami przebieraniem się w ubrania matki, a czasami wywrzaskiwaniem do ludzi, którzy przechodzili pod jego oknem. Pomalowany na jasnoniebiesko dom Hrubeków w Westbury w Pensylwanii stał się znanym wśród dzieci domem strachów.

Tak wyglądało życie Michaela po tym, jak go relegowano z uczelni. Michael siedział w domu, czasami udawał się w swoje wariackie podróże, moczył zabawki, jadał hamburgery i podobne dania, czytał podręczniki historii, oglądał telewizję.

Kiedy zbliżały się jego dwudzieste piąte urodziny, w kwietniu, wycofał się do swojego pokoju i przestał się w ogóle odzywać. W miesiąc później próbował spalić dom, bo chciał, żeby umilkły głosy dobiegające z sypialni matki. W następną niedzielę po tym wydarzeniu Hrubek senior ubrał syna w źle leżący garnitur i zawiózł go, wraz z trzema książkami, zmianą bielizny i szczoteczką do zębów, do stanowego szpitala psychiatrycznego w Nowym Jorku. Podał fałszywy adres zamieszkania i doprowadził do tego, że chłopaka zamknięto wbrew woli na siedemdziesiąt dwie godziny.

Uściskał Michaela i powiedział mu, że w szpitalu doprowadzą go do takiego stanu, że będzie mógł wrócić do domu.

– Zastanowię się nad tym – powiedział Michael, marszcząc brwi i nie mając pojęcia, że jest to ich ostatnia wymiana zdań.

Po powrocie do Westbury doprowadzony do ostateczności stary Hrubek sprzedał dom ze stratą i przeprowadził się na Środkowy Zachód, skąd wiele lat temu przywędrowała jego rodzina.

Po sześciu tygodniach administracja szpitala przestała szukać starego Hrubeka i Michael stał się gościem stanu.

Szpital był ponury. Stanowił zinstytucjonalizowaną pustynię, na której czas urozmaicało tylko branie leków, jedzenie posiłków i poddawanie się elektrowstrząsom. Jednak Michael nie potrzebował tych ostatnich, gdyż w aktualnym stanie choroby miał raczej skłonność do wycofywania się niż do agresji. Leki uspokoiły go, dzięki czemu siedział przeważnie w swoim pokoju, dopóki nie zabolały go pośladki, a potem wstawał i wpatrywał się w zakurzone okno opatrzone drucianą kratą.

Raz w tygodniu rozmawiał z lekarzem.

– Musisz brać leki… Bierzesz? To dobrze. Widzisz, Michael, próbujemy doprowadzić cię do stanu, w którym zrozumiesz… w którym będziesz miał świadomość, że twoje zmartwienia wynikają z twojej choroby, a nie z otaczającej cię rzeczywistości…

Michael odpowiadał nieżyczliwym pomrukiem i przypominał sobie, że powinien się do tego faceta odnosić podejrzliwie.

Po sześciu tygodniach jego pobytu w szpitalu lekarze postawili Micha-elowi diagnozę: łagodna forma schizofrenii, bez skłonności do przemocy, prawdopodobnie z objawami paranoidalnymi – i wypuścili go na wolność wraz z grupą osiemdziesięciu sześciu podobnych pacjentów, bo jedno ze skrzydeł szpitala zostało zamknięte w związku z cięciami budżetowymi.

Ponieważ dział ewidencji chorych nie został poinformowany, że adres ojca Michaela jest nieznany, zawiadomienie o wypisaniu zostało wysłane na fikcyjny adres w Valhalla w stanie Nowy Jork. W dniu zwolnienia sanitariusz posadził Michaela na ławce w poczekalni i kazał mu czekać na kogoś z rodziny, kto po niego przyjedzie. W cztery godziny później Michael powiedział dyżurnej pielęgniarce, że pójdzie się pożegnać z jednym z dozorców. Po czym, nie zaczepiany przez nikogo, wyszedł przez frontową bramę – rozpoczynając w ten sposób wędrówkę, w trakcie której miał trafić do wielu miast Wschodniego Wybrzeża, do szpitali o dobrej i złej renomie, do idyllicznego szpitala w Trevor Hill, gdzie spotkał swoją ukochaną doktor Annę będącą równocześnie zdrajczynią, do kłębowiska wężów, jakim było Cooperstown, do Indian Leap, do Stanowej Placówki Zdrowia Psychicznego w Marsden, do doktora Richarda… i w końcu – po przebyciu tylu mil i po tak wielu przeżyciach – w to zdumiewające miejsce, w którym znalazł się dzisiejszego wieczoru: na siedzenie dla kierowcy w czarnym trzydziestoletnim cadillaku Coupe de Ville jadącym wcale nie do Boyle-ston, tylko prosto na zachód szosą numer 236 do Ridgeton znajdującego się teraz w odległości niecałych dwudziestu mil. Prowadząc tego cadillaka, recytował rytmicznie:

– Cadillac, prosty szlak… prosty, prosty, konie ich niosły… żołnierzyków – szarych i niebieskich chłopczyków.

Jego dłonie pozostawiały na białej kierownicy warstewkę potu, a on wciąż sobie powtarzał, który pedał jest pedałem gazu, a który hamulcem. Od czasu do czasu łapał się na tym, że przekracza linię biegnącą środkiem szosy i wpadał w panikę, uświadamiając sobie, że zapomniał, którym pasem ruchu powinien jechać. A potem, przypominając sobie którym, zapominał, co ma zrobić, żeby wrócić na ten właściwy pas, i przez pewien czas – zanim stopniowo na niego wrócił – jechał lewą stroną.

Jechał tak przed siebie – z prędkością czterdziestu mil na godzinę, chociaż na tym odcinku prędkość dozwolona wynosiła pięćdziesiąt pięć. Często przełykał ślinę i pojękiwał, a także mruczał coś do siebie. Jego największym pragnieniem było położyć się na gładkim siedzeniu, przykryć sobie głowę i zasnąć głębokim snem. Nie zrobił tego jednak. Nie, siedział dalej – wyprostowany jak żołnierz na warcie i wpatrywał się w ciemność, w której czekały strzelby jego wrogów.

Oderwał wzrok od asfaltu tylko raz – żeby spojrzeć na tablicę, na której widniał napis RIDGETON 17 MIL, a potem znowu skierował go na szosę. Z przyjemnością wdychał słodki zapach grzejnika, z którego powietrze buchało mu prosto w twarz. Jego wspomnienia przebyły tak długą drogę jak on sam tego listopadowego wieczora. Zauważył to z rzadką u siebie spostrzegawczością. Przypomniał sobie, jak pewnego popołudnia, dawno temu, siedział w bibliotece jednego ze szpitali i śpiewał piosenkę, którą sam napisał. Pamiętał, że śpiewał ją wtedy w kółko, dopóki bibliotekarz nie poprosił go, żeby przestał. Wtedy zaczął ją sobie śpiewać bezgłośnie, w głowie.

Teraz, ukryty w swoim luksusowym czarnym samochodzie, zaśpiewał ją jeszcze raz, i to głośno:

Prosty szlak, kapitan śpi, konie rżą.

Gdzieś płacze kobieta. Żołnierzyki się nawołują.

Prosty szlak, po niebie wędruje księżyc krwawy,

A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…

Michael jedzie prosto przed siebie. Samochód zaczyna zjeżdżać ze wzgórza, przyspieszając stopniowo. Michael czuje, że wspaniale jest tak pędzić z coraz większą prędkością. Jest dumny, że panuje nad maszyną, która jeszcze rok temu przeraziłaby go. A mimo to, niespodziewanie, zaczyna płakać.

Wdycha gorące powietrze, szlocha i czuje wilgoć na okrągłych policzkach. W gardle go ściska.

Dlaczego płaczę? – zastanawia się, zaledwie zdając sobie sprawę z tego, że rzeczywiście płacze.

Nie ma pojęcia, dlaczego to robi. Naprawdę nie ma pojęcia. Ale gdzieś głęboko w zakamarkach jego świadomości kryje się odpowiedź: płacze, bo człowiek jest tak genialny, że potrafił skonstruować ten wspaniały automobil. Płacze, bo dziś w nocy przebył tyle mil. Płacze też z powodu mglistego wspomnienia o kobiecie noszącej bardzo niemodny kapelusz na swojej skądinąd doskonałej głowie.

Płacze nad tymi, co zmarli w przeszłości, i nad tymi, co wkrótce umrą.

A także z powodu tego, co z pewnością znajduje się ponad gęstniejącymi burzowymi chmurami nad jego głową – z powodu czerwonego jak krew księżyca.

A ja idę na cmentarz, tam gdzie ciało pod zieloną trawą…

20

W chwili gdy w końcu zaczęła się burza, Lis oklejała górny rząd okien w cieplarni.

Jej twarz znajdowała się o kilka cali od okna, a ona sama wyciągała ręce, chcąc okleić szybę znajdującą się w miejscu, do którego trudno było dosięgnąć. Nagle o szybę zaczął zacinać deszcz. Lis odwróciła się gwałtownie i upuściła taśmę, myśląc, że to ktoś rzucił w okno garść żwiru. Omal nie spadła z drabiny.

Po chwili zeszła z niej i podniosła taśmę z ziemi. Spojrzała w niebo. Pomyślała, że gdyby zaczęła znowu naklejać taśmę, okno mogłoby trzasnąć jej prosto w twarz – i jeszcze raz doszła do wniosku, że trzeba by natychmiast wyjechać. Ale okna od północy, te, które miały być wystawione na bezpośredni atak burzy, wciąż były nie oklejone.

Dziesięć minut – zadecydowała. Dała sobie dziesięć minut.

Wchodząc na drabinę, przypomniała sobie, że Kohler radził jej, żeby pojechała do Gospody. Mimo to jednak uznała, że nie musi się tak bardzo spieszyć z tym wyjazdem. Nie martwiła się zbytnio o siebie. A poza tym, mówiła sobie, szeryf na pewno zadzwoniłby, gdyby się dowiedział, że Hru-bek zmierza w kierunku Ridgeton.

Kiedy tak oklejała szyby, jej wzrok padł na jezioro. Za tym jeziorem, ledwie widoczne w deszczu, ciągnęły się pola, lasy i skały zlewające się w oddali z czarnym niebem. Był to ogromny obszar, obszar wydający się nie mieć granic, obszar, który z taką łatwością mógł wchłonąć w siebie Michaela Hrubeka. A więc głupotą byłoby spodziewać się, że Michael w ogóle zbliży się do Ridgeton. Rozległość tego terenu zapewni też bezpieczeństwo jej mężowi – bo jak to możliwe, żeby on i Hrubek trafili na siebie na tak wielkiej przestrzeni?

Gdzie jest teraz Owen?

W głębi serca Lis żywiła przekonanie, że Owen wkrótce wróci. Może nawet zanim ona z Portią wyjadą do Gospody? Tak, wróci – z pustymi rękami, zły i sfrustrowany – bo nie zdołał zabawić się w żołnierza.

A także dlatego, że stracił okazję odprawienia pokuty.

Lis od samego początku rozumiała, że chodzi tu o pokutę. Wiedziała, że ta jego dzisiejsza wyprawa ma pewien ukryty cel. Że stanowi ona częściową spłatę pewnego skomplikowanego długu, który on – w swoim pojęciu – zaciągnął wobec żony.

Zresztą może ten dług nie jest wcale czymś urojonym – pomyślała Lis. Bo Owen w zeszłym roku spędził sporo czasu z inną kobietą.

Poznał tę sukę na jakiejś konferencji prawników. Suka była specjalistką od handlu nieruchomościami, miała trzydzieści siedem lat, była rozwiedziona i miała dwoje dzieci. Owen przytoczył te fakty, traktując je jako dowód na to, że zdradzając żonę, jest cnotliwy – bo nie zadaje się przecież z jakąś gówniarą.

Na dodatek ona skończyła Yale.

I to cum laude.

– Gówno mnie obchodzą jej kwalifikacje! – wykrzyknęła Lis.

Kiedy zobaczyła rachunek z hotelu w Atlantic City z tego dnia, w którym Owen miał przebywać w Ohio i załatwiać sprawy służbowe, była zdruzgotana. Nigdy dotąd nie padła ofiarą cudzołóstwa i nie zdawała sobie sprawy z tego, że zakazany seks stanowi tylko część zdrady. Bo oprócz seksu istniało też zakazane uczucie. Lis nie była pewna, która z tych dwóch rzeczy jest dla niej źródłem większego cierpienia.

To, że Owen spał z tą edukowaną suką, było czymś okropnym. Wystarczyło sobie wyobrazić jej uda przyciśnięte do ud Owena, ich zabawy językami i zmieszaną ślinę, jej obnażone piersi, no i wreszcie jego członek i jej cholerną szparę… Jednak Lis o wiele bardziej niepokoiła myśl o tym, że oni chodzili, trzymając się za ręce, że odbywali romantyczne spacery po plaży, że siedzieli razem na ławce i że Owen dzielił się z nią swoimi najskrytszymi myślami.

Ten poważny Owen! Ten jej spokojny Owen.

Ten Owen, z którego ona sama musiała wyciągać słowa.

Większość jej domysłów to były oczywiście czyste spekulacje (bo Owen nie powiedział jej nic poza paroma szczegółami z zawodowego curriculum vitae tamtej kobiety). Jednak dla Lis myśl o tym, że między jej mężem a tą nieznajomą istniała bliskość wykraczająca poza sferę seksu, była czymś przerażającym, a jej wściekłość z powodu ich złączonych palców i potajemnych rozmów przekraczała wszelkie granice. Przez dobrych kilka tygodni po przyznaniu się Owena Lis czuła, że grozi jej wybuch szaleństwa – że może naprawdę zwariować – gdziekolwiek i w każdej chwili.

Zanim jednak zdążyła zrobić awanturę, romans się skończył. Tak w każdym razie powiedział jej Owen. Ujął jej głowę w dłonie, pogłaskał ją po włosach, zaczął się bawić kolczykami, które od niego dostała (w czasie gdy ją najintensywniej zdradzał – zauważyła z wściekłością, po czym, tego samego wieczora, wyrzuciła kolczyki) i oświadczył jej, że tamta kobieta poprosiła go, żeby się rozwiódł i ożenił z nią. A on odmówił, w wyniku czego nastąpiła awantura i doszło do zerwania.

Po kilku strasznych tygodniach, które nastąpiły po tym wyznaniu, po długich nocach milczenia, po spędzanych w pogrzebowym nastroju niedzielnych porankach, po okropnym Święcie Dziękczynienia zaczęli omawiać tę sprawę w sposób, w jaki takie sprawy omawiane są przez małżeństwa – najpierw ostrożnie i nie wprost, a potem rozsądnie. Teraz Lis pamiętała te ich rozmowy jak przez mgłę. Jesteś zbyt wymagająca. Zbyt surowa. A ty za bardzo milczący i skryty. Ciebie nie interesuje to, co ja robię. Musisz być bardziej na luzie w łóżku. A ty się zachowujesz jak gwałciciel. Nigdy dotąd nie narzekałaś… Tak, ale ty mnie czasami przerażasz. Nie wiem, co myślisz. Tak, ale ten twój upór… Tak, ale ty…

Zaimek drugoosobowy nie pojawia się nigdy z większą częstotliwością niż w rozmowach następujących po zdradzie.

W końcu postanowili wziąć pod uwagę możliwość rozwodu i przez pewien czas żyć oddzielnie. W tym okresie Lis przyznała sama przed sobą, że ten romans nie był dla niej żadną niespodzianką. Romans nie. Ale to, że Owen wziął sobie za kochankę kobietę-prawnika – o, to było szokujące. Bo Owen nie czuł się dobrze z kobietami, które były silne. Według tego, co sam jej powiedział, najlepszym jego związkiem poprzedzającym ten z nią był związek z młodą Wietnamką w Sajgonie podczas wojny Był na tyle taktowny, że nie opowiadał o nim ze szczegółami, jednak opisał tę kobietę jako wrażliwą i bardzo skromną. Lis, po dość długim drążeniu, doszła do wniosku, że oznaczało to, że młoda Wietnamką charakteryzowała się gotowością do oddawania mu wszelkich usług, była spokojna i bardzo słabo mówiła po angielsku.

/ to miał być związek? – zastanawiała się Lis, zdenerwowana tym, że jej mąż wybrał taką właśnie kobietę. Ponadto w tej jego wietnamskiej historii było chyba coś jeszcze. Było w niej coś niejasnego. Owen nie chciał ujawnić szczegółów i Lis nie pozostało nic innego jak spekulować. Może on tę wietnamską dziewczynę przypadkowo zranił, a potem został z nią, bo czuł się winny, przynosił jej kradzione racje żywnościowe i lekarstwa i opiekował się nią, dopóki nie wyzdrowiała? Może jej ojciec należał do Vietcongu i Owen go zabił? A potem, powodowany poczuciem winy, chciał zaoferować jej jakieś zadośćuczynienie i zakochał się?

Wszystko to wyglądało na zbyt romantyczne, wręcz operowe i Lis w końcu doszła do wniosku, że u podłoża całej tej historii leżało młodzieńcze pożądanie, a rozczulające wspomnienia były spowodowane sentymentalizmem faceta w średnim wieku. Jednak nie było wątpliwości, że ta młoda istota pociągała go z powodu swojej uległości. Gdyż między nim a Lis najpoważniejsze nieporozumienia, którym towarzyszyły największe wybuchy złości, następowały wtedy, kiedy ona mu się sprzeciwiała. Było na to ze sto przykładów – no bo weźmy tę historię ze Szkółką Langdellów, weźmy jego wściekłość wywoływaną tym, że ona skłaniała go, żeby ich seks był bardziej partnerski, i tym, że chciała, żeby poszli razem do psychologa i omówili konflikty małżeńskie, a także tym, że chciała, żeby on rzadziej wyjeżdżał.

Paradoksalne było to, że ta jego skłonność do dominacji w pewnym stopniu ją pociągała. Lis musiała to przyznać, aczkolwiek z pewnym zakłopotaniem. Wciąż pamiętała ich pierwsze spotkanie. Miała wtedy jakieś trzydzieści pięć lat, czyli była w wieku, w którym większość kobiet w Rid-geton ma już gromadkę dzieci. Poszła na zebranie rady miejskiej, na którym Owen występował jako przedstawiciel pewnego przedsiębiorcy budowlanego mającego konflikt z miastem. Poważny i nieugięty Owen At-cheson stał na podium i bez wysiłku odpierał ataki rozwścieczonych obywateli. Lis patrzyła, jak odgrywa rycerza jego królewskiej mości. Była zafascynowana jego chłodnym sposobem mówienia, a patrząc na jego duże dłonie trzymające krawędzie pulpitu, poczuła, że jest podniecona.

Po wyjściu z zebrania dokonała odpowiedniego manewru i spotkała go niby przypadkiem na parkingu. Zaproponowała, żeby wymienili numery telefonów.

– Kto wie – powiedziała – może kiedyś potrzebny mi będzie dobry prawnik.

W tydzień później Owen zaprosił ją na kolację, a ona natychmiast przyjęła zaproszenie.

Na pierwszą randkę przyszedł z tuzinem róż, wystrojony w niebieski blezer i spodnie khaki. Zamówił dla niej potrawy, dyskretnie zapłacił, otwierał wszystkie drzwi, przez które przechodziła, i ukoronował wieczór powściągliwym pocałunkiem, którym obdarzył ją po odprowadzeniu do drzwi.

Zrobił wszystko tak, jak nakazywała etykieta, a ona nic do niego nie poczuła.

Nie zadzwonił do niej potem, a ona, mimo że jej duma była nieco urażona, poczuła ulgę. Wychodziła od czasu do czasu z kilkoma innymi mężczyznami i nie myślała więcej o poważnym Owenie Atchesonie. Aż wreszcie, pewnej soboty, w sześć miesięcy później, wpadli na siebie w jakimś sklepie na Main Street. Powiedział jej, że miał zamiar do niej zadzwonić, ale dużo podróżował. Dlaczego – zastanowiła się Lis – mężczyźni uważają, że kobieta ma lepsze samopoczucie, kiedy jej się powie, że się bardzo chciało do niej zadzwonić, ale tego nie zrobiło?

Kiedy tak stali zmieszani przy ladzie, Owen spojrzał na plastikową białą rurę, którą ona kupiła. Lis wyjaśniła mu, że to do ogrodu. Czy potrzebny jej ktoś, kto tę rurę zainstaluje? Kiedy się wahała, nie wiedząc, co odpowiedzieć, on, patrząc jej w oczy, oświadczył, że nie jest obdarzony zbyt wieloma talentami, ale niektóre rzeczy potrafi robić naprawdę dobrze. Wśród tych rzeczy są roboty hydrauliczne.

– No to dobrze – zgodziła się.

Pojechali do małego bungalowu, który wynajmowała. Pod kierunkiem Owena w pół godziny zainstalowali system irygacyjny. Kiedy skończyli, on podszedł do kurka, dając jej znak, żeby poszła za nim. Wziął jej dłoń, położył ją na gałce, po czym przykrył ją swoją.

– Zrobimy to? – zapytał, po czym rozkręcił kurek, podnosząc równocześnie wolną ręką jej podbródek i całując ją mocno w usta.

Resztę popołudnia spędzili na mosiężnym łóżku Lis, nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby wejść pod niebieską bawełnianą narzutę. Ich brudne ubrania robocze leżały porzucone na schodach i podłodze.

Pobrali się osiem miesięcy później.

W ciągu sześciu lat małżeństwa Lis często zastanawiała się nad tym, jaka będzie ich przyszłość, ale nigdy nie przypuszczała, że zdrada przyczyni się do ich rozstania. Uważała, że bardziej prawdopodobne jest to, że jedno z nich po prostu spakuje się i odejdzie – być może po tym jak on, rozwścieczony, uderzy ją w twarz, czego był w przeszłości nieraz bliski. Albo po tym jak ona zażąda, żeby on wybierał między nią a kolejnym weekendem w biurze.

Tak więc jego romans przyniósł otrzeźwienie. Lis początkowo była gotowa rozwieść się z nim i rozpocząć samodzielne życie. Bardzo ją myśl o takim życiu pociągała. Z drugiej jednak strony nie chowała w sercu urazy, z którego to powodu w miarę upływu czasu musiała sama sobie świadomie przypominać, że powinna być na Owena zła. Ten stan ducha sprawił, że myśl o samodzielnym życiu przestała być dla niej taka atrakcyjna. Poza tym Owen był pełen skruchy, co dawało jej nad nim dziwną władzę. Po raz pierwszy w czasie trwania ich małżeństwa czuła, że ma nad nim przewagę.

Połączyły ich też względy praktyczne. Otóż Ruth LAuberget, która w tym czasie chorowała na raka, w końcu zmarła i jej córki stały się spadkobierczyniami majątku. Lis, która nie interesowała się sprawami finansowymi, przekonała się, że jest coraz bardziej zależna od Owena. Owen był w tej dziedzinie fachowcem i, zająwszy się sprawami majątku, zbliżył się znowu do żony.

Ich życie stało się łatwiejsze. Lis kupiła duży samochód wyłącznie dla siebie. Zgodnie z ugodą zawartą z Portią i zgodnie z życzeniem Ruth, Lis i Owen przeprowadzili się do domu w Ridgeton, gdzie Lis miała swoją wymarzoną cieplarnię. Portia natomiast dostała mieszkanie w Nowym Jorku. Owen zaczął kupować garnitury z firmy Brooks Brothers i drogie strzelby. Jeździł łowić ryby na Florydę, a polować do Kanady. I w dalszym ciągu wyjeżdżał służbowo, często na kilka dni. Jednak Lis wierzyła mu, kiedy ją zapewniał, że jest jej wierny. Poza tym, rozumowała, Owen najwidoczniej lubi być bogaty, a pieniądze i cały majątek wraz z domem zapisane są na nią.

Tak więc kiedy dziś wieczorem, po tym jak dowiedzieli się o ucieczce Hrubeka, stanął przed nią, uzbrojony po zęby, Lis zignorowała jego ponurą minę i płonącą w jego oczach żądzę polowania i pomyślała, że chce on zdobyć na powrót jej miłość, miłość, którą utracił wskutek własnej lekkomyślności.

No dobrze, Owen, dzięki ci za tę dzisiejszą wyprawę – powiedziała w myśli Lis, oklejając ostatnie okno. Doceniam twoje wysiłki. Ale wracaj prędko do domu, dobrze?

Wiatr wzmógł się. Deszcz z takim hałasem zabębnił o dach i o północną ścianę cieplarni, że Lis wstrzymała oddech.

Najwyższy czas wyjeżdżać – pomyślała.

– Portia! Jedziemy!

– Muszę zrobić jeszcze kilka – odkrzyknęła Portia z góry.

– Zostaw to.

Portia pojawiła się w chwilę później. Lis przyjrzała się jej i ku swemu zdziwieniu stwierdziła, że w tym wiejskim ubraniu, tak dla siebie nietypowym, siostra jest bardzo do niej podobna.

– O co chodzi? – spytała Portia, zauważając jej spojrzenie.

– O nic. Jesteś gotowa?

Lis wręczyła Portii żółty płaszcz od deszczu i włożyła swój.

Portia zarzuciła plecak na ramię. Podnosząc swoją małą walizkę, Lis skinęła głową w stronę drzwi. Wyszły na deszcz, który teraz padał równo. Nagły podmuch zerwał Portii z głowy czapkę baseballową. Portia krzyknęła zaskoczona i rzuciła się za nią w pogoń, podczas gdy jej siostra zamknęła tylne drzwi od domu na dwa zamki. Obie poszły mokrą ścieżką w stronę parkingu.

Lis obejrzała się i spojrzała na dom. Dom – z oknami, na które na krzyż naklejona była taśma, ze swoimi wypaczonymi gontami, tkwiący jakby w środku strefy niczyjej – wyglądał na zniszczony wskutek działań wojennych. Lis patrzyła na cieplarnię, kiedy usłyszała pytanie siostry:

– Co to jest?

Lis odwróciła się szybko.

– Boże drogi!

Przed nimi rozciągał się obszar zalany błotem i wodą. Woda, mająca stopę głębokości, pokrywała podjazd i wlewała się do garażu.

Siostry przebrnęły przez zimny szlam i spojrzały na jezioro. To nie ich tama została przerwana, to wał z worków nie wytrzymał, ten koło doku, ten, który Owen ułożył podobno tak solidnie. Podnoszące się wody jeziora przerwały go i wlały się do strumienia za garażem. Pełen wirów strumień zalewał ogród.

– Co teraz zrobimy? – zawołała Portia.

Jej głos był ochrypły i denerwujący. Tylko on zakłócał ciszę, gdyż woda, aczkolwiek rwąca, płynęła bez hałasu.

Lis doszła do wniosku, że niewiele mogą zrobić. Woda wpływała przez dwudziestostopową wyrwę – tak dużą, że nie były w stanie jej zatkać. Poza tym garaż był nisko położony. Jeżeli poziom jeziora nie podniesie się znacznie, dom i większa część podjazdu będą uratowane.

– Jedziemy – powiedziała.

– Nie mam nic przeciwko temu – odrzekła Portia.

Przebrnęły przez wodę, dotarły do garażu i wsiadły do samochodu. Lis wsunęła kluczyk w stacyjkę. Bojąc się, że woda spowodowała spięcie w akumulatorze albo uszkodzenie rozrusznika, przekręciła kluczyk dopiero po chwili, spoglądając na siostrę. Silnik włączył się i zaczął pracować. Cofając się ostrożnie, Lis wyprowadziła samochód.

Wyjeżdżała już prawie z ciemnego bajora otaczającego garaż, kiedy samochód zatrząsł się, a przednie jego koła zaryły się w tłuste błoto znajdujące się pod żwirem i zaczęły się kręcić w miejscu jak na lodzie.

Lis przypomniała sobie, że bardzo się tego bała…

Wziął zakręt na szosie numer 236 i wyjechał z Ridgeton. Deszcz zacinał w szyby samochodu.

Richard Kohler zjechał ze wzgórz i skręcił w prawo, jeszcze raz kierując się na wschód. No tak. Jest. Świetnie. Po prostu doskonale! Zaśmiał się głośno, myśląc, że to miejsce wygląda o wiele bardziej imponująco, niż mu się zdawało. Wjechał na parking i wyłączył silnik. Rozpiął plecak i wyjął papiery Michaela Hrubeka – te, które zaczął czytać dziś wieczorem.

Zniszczone już strony zostały zapisane pismem sześćdziesięciopięcio-letniej doktor Anny Weinfeldt Muller, psychiatry ze Szpitala Psychiatrycznego w Trevor Hill.

Szpital ten był znaną placówką prywatną położoną w południowej części stanu. Michael był pacjentem Anny Muller zaledwie przez pięć miesięcy, jednak zarówno jej pogląd na jego przypadek jak i poprawa, jaka zaszła u niego, kiedy przebywał pod jej opieką, były inspirujące. Prawdziwą tragedią – pomyślał Kohler – jest to, że nikt nigdy nie będzie wiedział, jak skuteczna mogła być terapia, którą doktor Anna Muller zastosowała w przypadku Michaela Hrubeka.

Podobnie jak Kohler, Anna Muller dzieliła swój czas pomiędzy różne szpitale i natknęła się na Michaela w pewnej małej placówce stanowej, w której pracowała ze schizofrenikami. Duże wrażenie zrobiły na niej zarówno jego inteligencja jak i jego niezwykłe urojenia, wskutek czego zaczęła się usilnie starać, żeby Michaela przyjęto – jako pacjenta pro bono – do szpitala w Trevor Hill, w którym leczenie było kosztowne. Administracja szpitala – preferująca pacjentów bardziej niż on konwencjonalnych (to znaczy takich, którzy są w stanie płacić rachunki) – sprzeciwiała się temu początkowo. Później jednak uległa jej namowom głównie dlatego, że doktor Anna miała duży prestiż i była bardzo uparta.

Pierwszy dzień w szpitalu Michael spędził w kaftanie bezpieczeństwa. Potem uspokoił się i zdjęto z niego tę straszną część garderoby. Kohler jeszcze raz zajrzał do notatek Anny Muller sporządzonych podczas pierwszego tygodnia pobytu Michaela w szpitalu.

Pacjent jest nastawiony wrogo i podejrzliwy. Boi się, że go ktoś uderzy („Uderzysz mnie w głowę, ty skurwysynu, wiem, że chcesz to zrobić".) Nie stwierdza się omamów wzrokowych, są omamy słuchowe… Ogromna aktywność ruchowa, chwilami konieczne jest jej ograniczenie… Uczucia stępione albo nieadekwatne (pacjent zaczął szłochać, kiedy zobaczył podręcznik historii Stanów Zjednoczonych; później śmiał się, kiedy go zapytano

0 babkę ze strony matki, i powiedział, że jest ona głupią martwą pindą")… Funkcjonowanie poznawcze dobre, chociaż chwilami gonitwa myśli wskazuje na chaotyczność myślenia…

We wspomnieniach Michaela liczne szpitale stanowe, w których przebywał, z pewnością zlewały się w jedną magmę. Natomiast ten szpital musiał się wśród nich pozytywnie wyróżniać. W szpitalach stanowych pacjenci nosili brudne ubrania i przesiadywali w odrapanych pomieszczeniach, mając do dyspozycji kredki i modelinę. Wielu z nich miało wgłębienia na głowie po lobotomii, wielu także poddawano regularnie elektrowstrząsom albo kuracji insulinowej. Ale ten szpital był inny. Było tu o wiele więcej sanitariuszy i lekarzy „na głowę pacjenta" niż w szpitalach stanowych, w bibliotece znajdowało się mnóstwo książek, oddziały były słoneczne, w oknach nie było krat, na zewnątrz znajdował się ładny teren z porządnymi ścieżkami i ogrodem, a w salach rekreacyjnych pełno było zabawek

1 gier edukacyjnych. Elektrowstrząsy stosowano bardzo rzadko, a kurację opierano głównie na lekach.

Jednak, jak to bywa w przypadku pacjentów chorych na schizofrenię, dobranie odpowiedniego leku i dawki okazało się u Michaela trudne. Pewien młody stażysta w swojej naiwności zapytał go, jakie w przeszłości brał leki, a Michael odpowiedział mu jak pilny student medycyny:

– Och, brałem lit. Chloropromazyna i jej pochodne są w zasadzie dla mnie niewskazane. Jestem schizofrenikiem, ale mam też okresowe depresje. Więc w zasadzie w moim przypadku stosowano lit.

Stażysta, na którym ta przemowa zrobiła wrażenie, przepisał lit. Skutek był taki, że Michael wpadł w szał. Wyrzucił przez okno telewizor, wyskoczył za nim i uciekłby przez główną bramę, gdyby nie dopadli go trzej krzepcy sanitariusze.

Po tym incydencie doktor Muller zajęła się nim osobiście. Zapisała mu potężną dawkę haldolu – taką, która mogła szybko spowodować jego dojście do równowagi. Stan Michaela natychmiast się poprawił. Potem doktor Anna zaczęła dopasowywać leki tak, żeby osiągnąć jak największą skuteczność i żeby równocześnie jak najbardziej ograniczyć skutki uboczne: tycie, suchość w ustach, niekontrolowane poruszanie wargami powodowane lekami przeciwpsychotycznymi, mdłości. Michael brał więc w różnym czasie thorazynę, stelazynę, mellaril, moban, haldol i prolixin. Trzydzieści miligramów tego, sto tamtego, podnieśmy to do dwustu, albo lepiej nie – zmniejszamy. Tysiąc osiemset thorazyny, nie, idźmy wyżej, zamieńmy to na haldol, dziewięćdziesiąt miligramów, no tak, to to samo co czterdzieści pięć thorazyny, za dużo, jak dyskinezja? No dobrze, wracamy do stelazy-ny…

Doktor Muller ustaliła wreszcie, co mu trzeba dawać. Zgadzało się to z ustaleniami Kohlera: duże dawki thorazyny działały na Michaela najlepiej. Jego kuracja polegała na braniu tego leku i terapii z doktor Anną. Doktor Anna spotykała się z nim we wtorki i piątki. Od innych psychiatrów, tych, których Michael znał dotychczas, doktor Annę odróżniało to, że ona słuchała tego, co on miał do powiedzenia.

– Kilka razy mówiłeś, że martwisz się tym, co jest „przed" tobą. Czy masz na myśli najbliższą przyszłość?

– Tego nie powiedziałem – odburknął Michael.

– Czy miałeś na myśli coś, co jest przed tobą w korytarzu? Czy ktoś cię zdenerwował?

– Nigdy niczego takiego nie twierdziłem. Ktoś wymyśla na mój temat kłamstwa. Przeważnie to te skurwysyny z rządu. Nie chcę o tym mówić.


– Czy masz więc na myśli jakiś „przód"? Michael skrzywił się i mruknął:

– Nie mogę o tym rozmawiać.


– Może to chodzi o coś, co jest z przodu, o czyjąś twarz? O czyją twarz ci chodzi?

– Nie mogę o tym mówić, do cholery. Jeżeli chce pani wydobyć ze mnie tę informację, to będzie pani musiała dać mi surowicę prawdy. Założę się, że już to pani zrobiła. Być może zna ją pani pod nazwą „scopola-mina".

Zamilkł, uśmiechając się głupawo.

Terapia nigdy nie posuwała się znacznie dalej. Podobnie jak Kohler, doktor Anna Muller nigdy nie usiłowała wybić Michaelowi z głowy jego urojeń. Zagłębiała się w nie, chcąc się dowiedzieć, co pacjent kryje w swoim wnętrzu. Michael stawiał opór tak twardo jak schwytany szpieg.

Jednak po czterech miesiącach jego negatywizm i objawy paranoidal-ne nagle zniknęły. Doktor Muller zrobiła się podejrzliwa – bo zdążyła się już przekonać, że Michael potrafi być przebiegły. Michael stawał się coraz weselszy i coraz bardziej trzpiotowaty. Następnie doktor Anna dowiedziała się od sanitariuszy, że kradnie ubrania z pralni. Zaczęła podejrzewać, że jego rzekoma poprawa jest podstępem mającym odwrócić uwagę od kradzieży.

Zanim jednak pani doktor zdążyła go zganić, Michael zaczął dostarczać jej swoje łupy. Najpierw przyniósł dwie skarpetki nie od pary. Wręczył je jej z nieśmiałym uśmiechem chłopca, który się w niej podkochuje. Doktor Anna zwróciła rzeczy ich właścicielom i zabroniła Michaelowi kraść. Michael zrobił się bardzo poważny i odpowiedział, że „nie jest obecnie w stanie podjąć tak ważkiego zobowiązania".

– Wchodzą tu w grę ważne zasady – kontynuował. – Bardzo ważne. Najwidoczniej tak było, gdyż w następnym tygodniu doktor Anna

otrzymała pięć koszulek trykotowych i kolejne skarpetki.

– Powierzam pani te rzeczy – oświadczył Michael szeptem, a potem wyszedł tak szybko, jakby spieszył się na pociąg.

To znoszenie darów trwało przez kilka tygodni. Doktor Annę interesowały nie tyle same kradzieże, ile to, co się kryło za zachowaniem Michaela. Usiłowała za wszelką cenę zrozumieć to zachowanie.

Aż wreszcie, pewnego razu, o trzeciej nad ranem, leżąc w łóżku, dokonała odkrycia. Usiadła oszołomiona.

Tego dnia, podczas długiej i dość chaotycznej sesji terapeutycznej Michael zniżył głos i szepnął, nie patrząc jej w oczy:

– Chodzi o to, że ja chcę powierzyć pani moje rzeczy. Proszę o tym nikomu nie mówić. To bardzo niebezpieczne. Nie ma pani pojęcia, jak ryzykowne.

Powierzyć pani. Zawierzyć pani. Chcę pani zawierzyć. Doktor Anna wyskoczyła z łóżka i pojechała natychmiast do szpitala, do swojego gabinetu, gdzie podyktowała przydługie sprawozdanie, które zaczynało się umiarkowanym wstępem będącym czymś równoznacznym z okrzykiem radości lekarza psychiatry.

Dzisiaj nastąpił zasadniczy przełom. Pacjent wyraził pragnienie uczuciowej więzi z lekarzem, czemu towarzyszyły silne emocje.

W miarę postępów kuracji objawy paranoidalne u Michaela stopniowo zanikały. Kradzieże ustały. Michael stał się bardziej towarzyski i poweselał. Wymagał mniejszych dawek leków niż przedtem. Z przyjemnością uczestniczył w terapii grupowej i z radością oczekiwał na wycieczki poza szpital, o których poprzednio myślał z przerażeniem. Zaczął wykonywać proste prace w szpitalu – pomagał personelowi biblioteki i ogrodnikom. Prowadził nawet kilka razy samochód doktor Anny.

Kohler podniósł wzrok znad zapisków i jego spojrzenie pobiegło przez żwirowany parking. Na zachodzie błysnęło. Potem Kohler przeczytał końcowe notatki, pisane już nie ręką doktor Anny. Mógł sobie z łatwością wyobrazić scenę, którą te notatki opisywały.

Michael leży na łóżku i przegląda podręcznik historii. Do pokoju wchodzi lekarz. Lekarz siada na łóżku i uśmiecha się do pacjenta, pytając o książkę. Michaeł natychmiast sztywnieje. Objawy paranoidalne powracają.

– Kim jesteś i czego chcesz?

– Jestem doktor Klein… Obawiam się, Michael… no, muszę ci powiedzieć, że doktor Anna jest chora.

– Chora? Doktor Anna jest chora?

– Obawiam się, że się z tobą nie spotka. Michael nie wie, co powiedzieć.

– Jutro? – pyta, zastanawiając się, co ten człowiek zrobił z jego lekarką i przyjaciółką. – Zobaczę ją jutro?

– Me, ona nie wróci do szpitala.

– Więc mnie opuściła?


– Nie, Michaeł, nie opuściła ciebie. Opuściła nas wszystkich. Zmarła dziś w nocy. Wiesz, co to znaczy?

– To znaczy, że jakiś skurwysyn strzelił jej w głowę – odpowiada Michael złowrogim szeptem. – Czy to byłeś ty?

– Ona miała atak serca.

Michael mruga, starając się to pojąć. W końcu na jego twarzy pojawia się gorzki uśmiech.

– Opuściła mnie.

Zaczyna kiwać głową jak ktoś, kto poczuł ulgę, słysząc złą wiadomość, której od dawna się spodziewał.

– Twoim nowym lekarzem jest doktor Stanley Williams – kontynuuje doktor Klein uspokajająco. – On jest doskonałym psychiatrą. Studiował na Harvardzie i pracował w Państwowym Instytucie Zdrowia psychicznego. No jak, Michael, jak myślisz, dobre ma kwalifikacje? On jest bardzo inteligentny… Będziesz zadowolony…

Lekarzowi udaje się zrobić unik i nie dostać krzesłem, które roztrzaskuje się o ścianę z hukiem przypominającym huk wystrzału. Michael rzuca się w stronę ciężkich dębowych drzwi, które na chwilę zagradzają mu drogę, a potem, po dziesięciu sekundach ustępują pod jego kopniakami. Michael wybiega na korytarz i zaczyna biec przez szpital, szukając doktor Anny. Łamie rękę sanitariuszowi, który usiłuje go zatrzymać, a potem, jak dzikie zwierzę, zostaje schwytany w sieć – zostaje schwytany za pomocą tej dziewiętnastowiecznej techniki, którą iv historii tego szpitala zastosowano dotychczas tylko raz.

W tydzień później Michael Hrubek wraz z tym, co do niego należało – szczoteczką do zębów, ubraniem i kilkoma podręcznikami historii Stanów Zjednoczonych – został przeniesiony do stanowego szpitala psychiatrycznego.

Jego życie miało znów stać się wegetacją przerywaną jedynie braniem leków, posiłkami i elektrowstrząsami. I z pewnością stałoby się takie, gdyby on, po dwugodzinnym oczekiwaniu w poczekalni izby przyjęć, nie zniecierpliwił się i nie wyszedł przez frontowe drzwi. Zrobiwszy to, pomachał ręką na do widzenia kilku pacjentom i sanitariuszom, których wcale nie znał, poszedł do bramy i wyszedł przez nią, żeby nigdy tu nie wrócić.

Doktor Kohler zauważył, że to jego zniknięcie nastąpiło dokładnie przed czternastoma miesiącami. Następną oficjalną wzmianką o Michae-lu Hrubeku był meldunek o jego aresztowaniu napisany niepewną ręką policjanta z Parku Indian Leap pierwszego maja po południu.

Psychiatra odłożył teczkę Anny Muller i wziął mały notes z zapiskami, które robił w domu Lis Atcheson. Zanim jednak zabrał się za czytanie, spojrzał na przednią szybę, zobaczył na niej grube krople deszczu i zastanowił się, jak długo jeszcze będzie musiał czekać.

21

Gdzie pan to znalazł?

Pod łóżkiem, na drzewie, między nogami Mony…

Peter Grimes nie odpowiedział i zaraz potem, ku swojej wielkiej uldze, stwierdził, że dyrektor szpitala najwyraźniej zapomniał o pytaniu.

– Boże drogi. On przez trzy miesiące kontaktował się z Departamentem Zdrowia Psychicznego? Przez trzy pieprzone miesiące! Niech pan spojrzy na to wszystko. Niech pan tylko spojrzy!

Adler zdawał się bardziej zdziwiony objętością notatek Richarda Kohlera niż ich zawartością.

Grimes zauważył, że jego szef dotyka papierów ostrożnie, jak gdyby bał się zostawić na nich swoje odciski palców. Być może młody lekarz wyobraził to sobie tylko, niemniej poczuł się na tę myśl bardzo nieswojo. Bo wydało mu się, że należało tak właśnie postępować, i żałował, że sam nie wpadł na ten pomysł, zanim zostawił na tych dokumentach swoje odciski.

Adler podniósł wzrok, zastanawiając się nad czymś głęboko, a Grimes, chcąc zapobiec powtórnemu pytaniu o to, skąd wzięły się te papiery, przeczytał to, co było napisane na arkuszu leżącym przed nim:

„Szanowny Panie Doktorze!

Nawiązując do pańskiej propozycji z 30 września bieżącego roku, z przyjemnością informujemy, że Dział Finansów Państwowego Departamentu Zdrowia Psychicznego wyraził tymczasową zgodę na dostarczenie środków na sfinansowanie programu leczenia pacjentów hospitalizowanych z ciężkimi psychozami zgodnie z planem przedstawionym przez Pana w wyżej wymienionej propozycji…"

– Do diabła z nim – krzyknął Adler tak gwałtownie, że Grimes nie miał odwagi przerwać czytania.

„Wstępny budżet wynoszący 1,7 miliona dolarów na pokrycie potrzeb pańskiego programu w ciągu pierwszego roku został tymczasowo zatwierdzony. Pieniądze będą pochodziły z istniejących funduszy przydzielonych systemowi stanowych szpitali psychiatrycznych po to, żeby uniknąć konieczności organizowania publicznego referendum".

Jednak Grimes przerwał, kiedy Adler powtórzył słowa „uniknąć konieczności", tak jakby były to słowa obsceniczne, i wyrwał mu arkusz, chcąc samemu przeczytać następny akapit.

– „Pragniemy zaznaczyć, że ostateczna zgoda zależy od tego, czy Komisja Lekarska Państwowego Departamentu Zdrowia Psychicznego zaakceptuje pańską propozycję po tym, jak przedstawi jej Pan sześć przypadków, na podstawie których była ona oparta (tj. przypadków Allentona, Grosza, Hrubeka, McMillana, Greena i Yvensky'ego). Przedstawiciel Komisji skontaktuje się z Panem w celu ustalenia terminu pańskiego ustnego wystąpienia dotyczącego tych przypadków…"

Adler walnął papierem o biurko, a Grimes pomyślał, że mimo iż jego obawa przed pozostawieniem odcisków palców była nieco przesadzona, dyrektor szpitala powinien zachować trochę większą ostrożność. Bo jeżeli Kohler zauważy zniszczone strony, to być może złoży skargę na domniemaną kradzież, na kradzież, która na dodatek nie dokonała się bez świadka, czego Grimes miał bolesną świadomość. Gdyż pół godziny wcześniej wezwał humorzastego portiera-Słowianina i polecił mu otworzyć drzwi gabinetu Kohlera. Nie będąc wytrawnym włamywaczem, Grimes nie kazał portierowi odejść i nie zauważył, że ten krępy człowiek stanął na progu i, rozbawiony, nie spuszczał go z oka.

– Nasze pieniądze. On przejmuje nasze pieniądze! I niech pan tylko pomyśli, Grimes! On posługuje się naszymi pacjentami, żeby nas wyrolo-wać! Przehandlowuje ich, żeby tylko zrealizować swój program.

Adler chwycił słuchawkę telefonu i wybrał numer.

Patrząc przez okno, Grimes zastanowił się nad planem Kohlera i poczuł, że Kohler nie tylko go tym planem zaszokował, lecz także zaimponował mu. Kohler posłużył się Michaelem Hrubekiem, żeby wykazać, że jego kuracja – przeprowadzona za pomocą leków, psychoterapii i terapii zajęciowej – powoduje znaczną poprawę stanu pacjentów niebezpiecznych dla otoczenia z przewlekłą schizofrenią. Departament Zdrowia Psychicznego przydzielił Kohlerowi mnóstwo pieniędzy i pozwolił mu stworzyć małe lenno – wydzielone ze szpitala w Marsden kosztem Adlera. Ale teraz oczywiste było, że jeżeli Hrubeka nie złapie się po cichu, jeżeli zrobi on komuś krzywdę albo kogoś zabije, to Komisja Lekarska Departamentu Zdrowia psychicznego odrzuci plan Kohlera jako niewykonalny i niebezpieczny.

A jednak, pomyślał Grimes, był to plan doskonały. Pomyślał tak, żałując, że odegrał pewną rolę w dziele doprowadzania do upadku utalentowanego człowieka, człowieka, z którym warto byłoby się związać – oczywiście gdyby wydarzenia dzisiejszego wieczora nie oznaczały końca jego kariery.

Deszcz bębnił o brudne okna. Zawodzenie wiatru zmieszało się nagle z brzękiem szkła – to jakaś szyba stłukła się gdzieś na dole. Pacjentce numer 223-81 zawtórowali inni pacjenci i chór pełnych przerażenia głosów rozległ się w korytarzu. Grimes popatrzył przez okno, starając się nie myśleć o tym, jak zareagują pacjenci, jeżeli w pobliżu pojawi się tornado.

Adler rzucił słuchawkę i spojrzał na niego. – Nie ma go na oddziale przejściowym. Jakiś skurwysyn go poinformował.

– Kogo? Kohlera?

– Dostał telefon parę godzin temu. Wyjechał. Szuka teraz Hrubeka.

– Sam?

– Musi to robić sam. Bo musi skłonić Hrubeka, żeby wrócił spokojny jak baranek. A potem będzie twierdził, że po prostu podszedł do niego i poprosił go, żeby wrócił do domu. A ten skurwysyn oczywiście to zrobi, ale dopiero kiedy dostanie zastrzyk uspokajający… Cholera! To włamanie…

– Słucham? – zapytał ostrożnie asystent.

– Strażnicy mówią, że ktoś się dzisiaj w nocy włamał do apteki szpitalnej.

– Aha, rzeczywiście. Ale to podobno wyglądało na wypadek samochodowy. Dopiero rano dowiemy się, czy czegoś brakuje.

– Założę się, że tak. Ten skurwysyn na pewno ukradł strzykawkę. I ma zamiar… – Adler zaklął. – Jezu drogi, on spowoduje, że Hrubek będzie się zachowywał jak nieszkodliwy szczeniak, taki, o jakim ja przez cały czas mówiłem. Boże miłosierny.

Grimes znowu poruszył ustami jak ryba i zaczął się głośno zastanawiać, co teraz powinni zrobić.

– Chcę być w stanie uprzedzić działania dziennikarzy. Jeżeli ta… – Zastanawiał się przez chwilę nad doborem odpowiednich słów, a potem powiedział: – Jeżeli ta sytuacja stanie się krytyczna…

– Jeżeli dojdzie do najgorszego…

– Tak, jeżeli dojdzie do najgorszego, to będziemy musieli natychmiast wydać odpowiednie oświadczenie. Niech pan pisze…

– Oświadczenie dla prasy?

– A cóżby innego? Potrafi pan je napisać? Podmiot, orzeczenie. Podmiot, orzeczenie. To dla pana za trudne? No to piszmy razem. Powiedzmy tak: bez wiedzy personelu, nie: bez wiedzy administracji szpitala pewien lekarz pracujący u nas jako konsultant umożliwił Hrubekowi dostęp do wszystkich oddziałów, co z kolei umożliwiło jego ucieczkę. Dalej napiszemy, że było to niezgodne…

– Niezgodne?

– …niezgodne z wyraźnymi zaleceniami mówiącymi, że wszelkie przemieszczenia pacjentów hospitalizowanych na mocy paragrafu 403 i włączanie tych pacjentów do terapii zajęciowej, grupy psychoterapeutycznej czy terapii poza oddziałem muszą być zatwierdzone przez dyrektora szpitala.

Wyraźne zalecenia, no tak, jąkał się asystent. Ale przecież takich zaleceń nie było, prawda? Ale, no tak, to ma sens, tak. Bo takie zalecenia powinny były zostać wydane. Jednak tak naprawdę to ich nie było.

– A ta notatka? – powiedział Adler zniecierpliwiony. – Ta notatka z 1978 roku, nie pamięta pan?

Grimes spojrzał w okno. Adler mówił o zarządzeniu, zgodnie z którym przed przeniesieniem pacjenta niebezpiecznego dla otoczenia na oddział nie znajdujący się pod ścisłym nadzorem należało zawiadomić dyrektora szpitala – nawet wtedy, gdy chodziło o przejście na taki oddział w celu wzięcia prysznica, bo prysznic na oddziale macierzystym był zepsuty. Jeżeli to była zasada, to przestrzegali jej tylko najwięksi służbiści.

– Ib jest trochę… – Asystentowi Grimesowi zabrakło słów.

– Kopię proszę zostawić tutaj. O co chodzi?

– Ja tylko… No bo nie chodzi właściwie o to, że Hrubek mógł przechodzić z oddziału na oddział, prawda?

– A o co? – powiedział Adler szyderczo, wskutek czego Grimes miał ochotę nazwać go belfrem, za co z pewnością wyleciałby z pracy prędzej niż za dowcip o gwałcie.

– O to, że Kohler odbywał z nim sesje psychoterapeutyczne. To z tego powodu Hrubek się znarowił. To to możemy przywiesić Kohlerowi.

Adler pomyślał, że spostrzeżenie Grimesa jest trafne. Bo to, że Hrubek łaził koło kostnicy, było winą sanitariuszy. To sanitariusze przegapili fakt, że Hrubek magazynował leki, i to oni nie dopilnowali ciała Callaghana. A grzech Kohlera, jak słusznie zaobserwował Grimes, był o wiele cięższy. Kohler w pewien sposób wzbudził w Hrubeku chęć ucieczki. To, w jaki sposób Hrubek uciekł, rzeczywiście nie miało takiego znaczenia. Fantazjowanie na temat ucieczki powinno było zostać u Hrubeka stłumione, tak, stłumione albo – jeszcze lepiej – Hrubek powinien był zostać behawioralnie uwarunkowany tak, żeby na ten temat nie fantazjował. No bo przecież elektrody i odpowiednie pożywienie powodują, że nawet szczury stają się wzorowymi zwierzątkami. Niech młody Grimes zaświadczy…

Jednak – doszedł do wniosku dyrektor szpitala – o błędach Kohlera trudno byłoby mówić do zwykłych ludzi. A jeżeli Hrubek zabije nożem policjanta albo zgwałci jakąś dziewczynę, zwykli, prości ludzie będą oczekiwali prostych wyjaśnień. Adler podziękował Grimesowi za jego wnikliwą uwagę, a potem dodał:

– Obciążmy go jednak tym, że umożliwił Hrubekowi dostęp do wszystkich oddziałów, dobrze? Zanim sprawa się wyjaśni, on stanie się chłopcem do bicia dla wszystkich. I nikogo tak naprawdę nie będzie obchodziło, co zrobił.

Grimes, zadowolony z uznania szefa, natychmiast kiwnął głową.

– Niech pan się zbytnio nie wdaje w szczegóły. Musimy tu co nieco zachachmęcić. Powiedzmy, że z powodu udziału w programie Kohlera Hrubek miał dostęp do zamrażarki i do kostnicy Żaden inny pacjent niebezpieczny dla otoczenia, hospitalizowany na mocy paragrafu 403, nie miał do nich dostępu. Tb jest prawda, tak?

Grimes potwierdził.

– Gdyby nie brał udziału w programie, toby nie uciekł. Program był warunkiem sine qua non.

– Chce pan, żebym tak napisał?

– Bez tego warunku sine qua non oczywiście. Wie pan, co mam na myśli? Rozumie pan, o co chodzi? No i niech pan nie wymienia nazwiska Kohlera. Z początku niech go pan nie wymienia. Musi wyglądać tak, jakbyśmy się martwili o… no wie pan.

– O jego reputację.

– Tak. Dobrze pan mówi. O jego reputację.

Jedynym mechanikiem, który tej nocy odebrał telefon, okazał się mechanik z Roenville, miasteczka położonego przy szosie numer 236 jakieś piętnaście mil na zachód. Mechanik roześmiał się i odpowiedział, że oczywiście ma wóz, ale do Ridgeton może posłać kogoś dopiero za cztery albo pięć godzin.

– Obsługujemy już trzy drogi tylko w tej części hrabstwa. A z autostrady w Putnam Valley ściągamy właśnie samochód. Są tam też ranni. Jest straszny bajzel. To okropna noc, po prostu cholerna. Więc chce pani, żebym panią zapisał?

– Tak, oczywiście – potwierdziła Lis i odwiesiła słuchawkę. A potem zadzwoniła do biura szeryfa w Ridgeton.

– Ach witam panią, pani profesor – powiedziała urzędniczka z szacunkiem. Miała ona córkę w klasie Lis, a rodzice uczniów starali się zwracać do nauczycieli tak samo uroczyście jak ich dzieci. – Jak pani znosi burzę? – spytała. – Okropna, prawda?

– Jakoś sobie radzimy. Słuchaj, Peg, jest tam gdzieś Stan?

– Nie. Nie ma tu żywej duszy. Wszyscy wyszli. Nawet Fred Berthol-der, a on ma ciężką grypę. Nie odwołali tego koncertu rockowego, chociaż powinni byli to zrobić. Da pani wiarę? Mnóstwo tych młodych jest teraz w kłopocie. Naprawdę, co za pomieszanie z poplątaniem.

– Czy były jakieś wiadomości ze szpitala w Marsden? Na temat Hru-beka?

– A co to za jeden?

– To ten, który uciekł dziś wieczorem.

– Aha, to on. Wie pani, Stan dzwonił na policję przed samym wyjściem i pytał o niego. On jest w Massachusetts.

– Hrubek jest w Massachusetts?

– Tak.

– Jesteś tego pewna?

– Nasi chłopcy ścigali go aż do granicy stanu, a potem musieli się wycofać. Teraz pościg prowadzą ci z Massachusetts. Oni są w tym naprawdę dobrzy, chociaż brak im poczucia humoru. Tak mówi Stan.

– Czy oni…? Czy oni go znaleźli?

– Nie wiem. Burza dotrze tam za jakąś godzinę czy półtorej, więc nie sądzę, że sprawa złapania jakiegoś ogłupiałego od prochów świra jest dla nich najważniejsza. Chociaż nie wiem, może to tylko ja tak uważam, a oni nie. Oni mogą nie mieć sympatii dla świrów, zwłaszcza takich z innego stanu. Ale już tak poważnie, wie pani, pani profesor, ja chciałam z panią porozmawiać o tej ocenie, o tym dostatecznym z minusem, który dostała Amy…

– Porozmawiamy o tym w przyszłym tygodniu, dobrze?

– Oczywiście. Tylko widzi pani, Irv jej bardzo pomagał, a on bez przerwy czyta. On się zna na literaturze, i to nie na takiej taniej. Czytał Ostatniego Mohikanina, zanim z tego zrobili film.

– W przyszłym tygodniu, co?

– Oczywiście. Dobranoc, pani profesor.

Lis odwiesiła słuchawkę i wyszła do Portii, która sącząc colę, stała na małej werandzie przy kuchni. Atchesonowie rzadko przyjmowali tu gości. Słońce nie docierało do werandy, a widok na ogród zasłaniały tu prawie całkowicie wysokie jałowce.

– Jakie to ładne – powiedziała Portia, przesuwając dłonią po barierce rzeźbionej w kwiaty, winogrona i liście. Powiał wiatr, przynosząc w stronę domu lodowatą mgiełkę deszczu, i obie siostry wycofały się nagle do wnętrza.

– A rzeczywiście, ty tego jeszcze nie widziałaś.

Lis natknęła się na tę balustradę gdzieś w głębi stanu, kiedy przejeżdżała koło jakiegoś rozbieranego właśnie domu. Uznała, że musi ją mieć i, nie zastanawiając się długo, włożyła pewną sumę w ciężkie łapy kierownika ekipy rozbiórkowej. Była to prawdopodobnie transakcja nielegalna, bo kierownik odwrócił się do niej plecami, kiedy ona zabierała delikatne rzeźby, których zamontowanie tutaj, na werandzie, kosztowało ją kolejne dwa tysiące dolarów.

Jej przyjaciele dziwili się, dlaczego tak misternie rzeźbiona balustrada ozdabia taką niepozorną werandę. Jednak rzeźby były często podziwiane przez samą Lis, która spędzała tu wiele nocy na szezlongu ściągniętym w to miejsce z myślą o szczególnie ciężkich atakach bezsenności. Weranda była otwarta z trzech stron. W wietrzne noce, kiedy Lis leżała pod kocami, docierały do niej świeże powiewy, a w czasie deszczu odgłos bębniących kropel działał na nią jak hipnoza. Lis często tu przychodziła, nawet w te noce, podczas których Owena nie było w domu. Przypuszczała, że jest to dość niebezpieczne. Jednak osoba cierpiąca na bezsenność dla snu gotowa jest poświęcić wiele, nawet własne bezpieczeństwo.

– Słyszałam twoją rozmowę – powiedziała Portia. – Samochód, który mógłby nas podholować, nie przyjedzie.

– Ano nie.

– A możemy się tam dostać pieszo?

– Pieszo? Iść dwie mile? W takim deszczu i wietrze? – Lis roześmiała się. – Raczej nie.

– A co z Hrubekiem?

– Podobno jest w Massachusetts.

– Więc dlaczego po prostu nie przeczekamy tego wszystkiego? Możemy przecież rozpalić ogień i opowiadać sobie historie o duchach.

Gdyby wyjechały o dwadzieścia minut wcześniej… Lis z gniewem przypomniała sobie Kohlera. Gdyby nie on, byłyby teraz w Gospodzie. Poczuła, że przenika ją dreszcz – bo pomyślała, że to Michael Hrubek wysłał swojego agenta w osobie psychiatry po to, żeby ją zatrzymać.

– No więc jak? – odezwała się Portia. – Zostajemy?

Wiatr zaszeleścił w wierzchołkach drzew. Zabrzmiało to jak syczenie, jak odgłos wydawany przez pociąg elektryczny. Deszcz bębnił o przemoczoną ziemię.

– Nie – powiedziała w końcu Lis – wyjeżdżamy. Bierzmy się za łopaty i odkopmy samochód.

Na dużych przestrzeniach łatwiej jest ścigać zwierzęta niż ludzi. A to z trzech powodów: dlatego, że zwierzęta jedzą, kiedy poczują głód, dlatego, że nie kontrolują wydalania, i dlatego, że nie mogą korzystać z żadnych środków transportu.

Ludzie mogą sobie uważać Michaela Hrubeka za zwierzę, pomyślał Trenton Heck, jednak ja twierdzę, że jak dotąd jego podróż na zachód miała wszelkie cechy podróży cholernie inteligentnej istoty ludzkiej.

Heck był zrozpaczony. Deszcz wyeliminował praktycznie wszelkie zapachy wiszące w powietrzu, a on nie znalazł żadnych śladów Hrubeka. Emil kręcił się od godziny po szosie i przylegających do niej łąkach i nie znalazł niczego.

Potem jednak, tuż koło Cloverton, Heck przekonał się, że wariatowi na chwilę powinęła się noga. Że głód spowodował u niego osłabienie czujności i świadomości, że musi się ukrywać.

Z początku Heck nie zwrócił uwagi na pudło, w jakie pakuje się pączki, leżące na podjeździe koło starej stacji benzynowej. Potem jednak zauważył, że nie jest ono puste. To dowodziło, że nie mogło tu leżeć dłużej niż pół godziny. Bo żaden szanujący się szop nie zostawiłby w spokoju takiego przysmaku na dłużej niż trzydzieści minut.

Kiedy Heck podszedł z Emilem do pudła, pies natychmiast się spiął. Heck wiedział, że nie ma to nic wspólnego z psim zamiłowaniem do cukru i tłuszczu, i przyjrzał się uważnie ziemi. Są! Ślady butów Hrubeka, widoczne na betonie koło pomp. Świetnie! Heckowi serce zabiło mocniej z radości na myśl o tym, że ma takie szczęście. Potem, na zachód od stacji Heck.znalazł następny ślad – w kurzu obok szosy. Z jakiegoś powodu Hrubek trzymał się teraz pobocza i jego ślady były widoczne na mokrej ziemi. Heck i Emil wrócili do samochodu i pojechali na zachód. Trop ciągnął się wzdłuż szosy jedynie na przestrzeni jakichś stu jardów, a potem skręcał gwałtownie, przecinając szosę i kierując się prosto w stronę długiego podjazdu czy też prywatnej drogi.

Heck zatrzymał samochód i założył uprząż Emilowi. Tym razem również trzymał psa na krótkiej lince w obawie przed pułapkami. Pies natychmiast poczuł zapach i obaj puścili się przez zarośla. Emil był w siódmym niebie. Sierść lśniła mu w deszczu, płuca wypełniły się chłodnym powietrzem, ukochany pan szedł za nim, a on sam ciałem i duszą oddawał się robieniu tego, do czego Pan Bóg go stworzył.

Biegnąc, Heck przypomniał sobie poprzedniczkę Emila, sukę imieniem Sally.

Sally była inteligentniejsza od Emila, biegała szybciej i była bardziej zwinna. Jednak te dwie ostatnie cechy spowodowały jej koniec. Zachorowała na dysplazję stawu biodrowego, będącą przekleństwem dużych psów wykonujących różne prace. Heck posłał sukę na wczesną emeryturę i wydał większą część swoich (i Jill) skromnych oszczędności na operację. Operacja nie udała się i straszną rzeczą było obserwować Sally, młodą inwalidkę, jak wpatruje się w pola, po których niegdyś tak lubiła biegać. Często suka podejmowała żałosne próby ucieczki i Heck musiał ją zawracać, musiał się z nią mocować i brać ją na ręce, przy czym serce pękało mu tak samo jak jej. Choroba pogłębiała się, a wraz z pogorszeniem się stanu wzrastał ból.

Podczas ostatniej wizyty u weterynarza Heck sam wziął strzykawkę i wstrzyknął suce śmiertelną dawkę. Było mu bardzo trudno to zrobić, tak trudno, że aż się rozpłakał. Nie byłby jednak sobą, gdyby dopuścił do tego, żeby jakiś obcy uśpił jego psa.

Kiedy wrócił do domu, Jill zapytała -jak na jego gust zbyt nierozważnie:

– Czy nade mną też tak byś płakał?

Heck poczuł się dotknięty, ale powiedział jej prawdę, to znaczy powiedział: „Oczywiście, że tak". Ponieważ jednak zbytnio zwlekał z tą odpowiedzią, Jill obraziła się. Wyszła tego wieczora z domu, żeby spotkać się z koleżankami – lubiącymi się zabawić kelnerkami – i Heck został sam, żeby odprawić żałobę, co zresztą było zgodne z jego życzeniem. Jill wróciła o czwartej nad ranem, a on już o siódmej wstał i poszedł do hodowcy, żeby pogadać o szczeniętach posokowcach.

W celu wybrania Emila z miotu liczącego pięć cudownych szczeniaków z żałobnymi minami Heck posłużył się klasycznym chwytem trenerów psów. Hodowca ustawił kawałek dykty w pobliżu kojca, w którym bawiły się szczeniaki. W środku dykty była mała dziurka. Heck schował się za dyktą i obserwował szczeniaki, sam nie będąc przez nie widziany. Szczeniaki przewracały się, gryzły i baraszkowały. Po kilku minutach jeden z nich podniósł głowę, a w jego oczach pojawiły się iskierki ciekawości – wyraźnie widoczne, pomimo że oczy były niemal przysłonięte fałdami skóry. Szczeniak przechylił głowę w tył, rozejrzał się i ruszył w stronę dziurki, za którą kryło się prawe oko Hecka. Pies przez dwie minuty wdychał obcy zapach, a potem, znudzony, wrócił do swoich braci i sióstr o smutnych pyskach i zaczął z nimi baraszkować.

Na drugi dzień Heck powtórzył swój podstęp i znowu ten sam niezdarny szczeniak, potykając się o własne łapy i ogromne uszy, podszedł bliżej, żeby przekonać się, co to za obcy zapach – podczas gdy jego rodzeństwo spało lub bawiło się, nieświadome obecności intruza. Kiedy w następnym tygodniu tenże szczeniak podczas testu trzy razy na trzy rozpoznał zapach, Trenton Heck wstał, podniósł go jedną ręką, a drugą wypisał czek na sporą sumę i dał go hodowcy.

Kiedy Emil miał dwanaście miesięcy, zaczęło się szkolenie. Heck stosował metodę nagradzania i nigdy psa nie karał. Przez pierwsze miesiące spodnie Hecka pachniały mięsem, którym karmił psa. Potem przestał go karmić, a jako nagrody zaczął stosować pochwały. Trening był tysiąc razy trudniejszy dla Hecka niż dla Emila, gdyż ten ostatni musiał tylko nauczyć się, jakim komendom ma być posłuszny, i zrozumieć, jak mają się słowa człowieka do jego posługiwania się nosem, którym i bez tych słów chciał się posługiwać.

Heck natomiast musiał dopilnować, żeby trening był dla psa frajdą. Inteligentne psy, takie jak Emil, łatwo się nudzą i Heck był zmuszony wymyślać sposoby na to, żeby węszenie było interesujące i przypominające węszenie w warunkach rzeczywistych. Musiał wiedzieć, kiedy zakończyć trening, a także kiedy Emil jest sfrustrowany, podniecony czy w złym nastroju. Musiał dawać psu do wąchania takie przedmioty, które stwarzały pewną trudność, ale trudność nie niemożliwą do pokonania (na przykład kawałek skóry stwarzał zadanie zbyt łatwe, a znowu długopis Bic czy książka należąca do Jill – zbyt trudne).

Heck, który w tym okresie miał cały etat w policji i żonę zabierającą mu mnóstwo czasu, wstawał o czwartej nad ranem i szedł trenować swego psa. Było to trudne dla niego, ale łatwe dla Emila, który budził się natychmiast pełen radości, bo wiedział, że zaraz wyjdzie na pola. Trenton Heck pracował naprawdę ciężko. Znał stare powiedzenie tropicieli mówiące: „Jeżeli nie trenujesz psa prawidłowo, to twoja wina. Jeżeli pies nie tropi prawidłowo, to też twoja wina".

Emil tropił prawidłowo. Miał nadzwyczajny nos – zdaniem weterynarza, jeden z niewielu tych nosów, które są trzy miliony razy bardziej wrażliwe niż nos człowieka. Uczył się szybko i miał specyficzny wpływ na Hec-ka, taki mianowicie, że Heck, którego małżeństwo znajdowało się w kryzysie i który był już bliski utraty pracy, obserwując go, żałował, że sam nie ma takich umiejętności i napędu życiowego jak on.

Po sześciu miesiącach Emil potrafił w rekordowym czasie pokonać – tropiąc – odcinek półtorej mili, zawstydzając tym niemieckie owczarki będące nieoficjalnie tropicielami zatrudnionymi przez policję. W wieku dwóch lat Emil został zaklasyfikowany jako pies-tropiciel przez Amerykański Klub Tresury Psów, a w miesiąc później Heck zawiózł go do Ontario, gdzie Emil otrzymał tytuł Doskonałego Psa-Tropiciela. Otrzymał go, bo ścigał obcego na odcinku tysiąca jardów po tropie sprzed pięciu godzin, przy czym ścigając tego obcego nie zawahał się ani razu na zakrętach i skrzyżowaniach, które były po to, żeby go skołować. Po tym sukcesie Emil dołączył do oddziału Havershama, żeby służyć w nim razem z Hec-kiem, mimo że policja stanowa nie miała właściwie pieniędzy przeznaczonych na utrzymanie psów. Oddział Havershama postarał się o członkostwo w Krajowym Policyjnym Stowarzyszeniu Posokowców (zarówno dla Hecka jak i dla Emila). Stowarzyszenie to przed dwoma laty przyznało Emilowi sławną Nagrodę Kleopatry za to, że znalazł chłopca, który wpadł do rzeki Marsden i został zniesiony przez silny prąd, a potem zawędrował daleko w głąb parku stanowego. Trop prowadzący przez wodę, bagna, pola i las pochodził sprzed osiemnastu godzin. Emil poradził sobie jednak i pobił tym samym rekord stanu.

Heck zaczął czytać publikacje o posokowcach i doszedł do wniosku, że Emil jest potomkiem (duchowym, bo prawdziwy rodowód nie istniał) największego tropiciela, posokowca imieniem Nick Carter, którego właścicielem – na przełomie wieków – był kapitan Volney Mullikin z Kentucky. Pies ten schwytał sześciuset pięćdziesięciu osobników, którzy później dostali wyroki skazujące.

Emil też wsadził sporo ludzi za kratki. Zadania psa takiego jak on polegają albo na tropieniu podejrzanych, którzy uciekli z miejsca zbrodni, albo na potwierdzaniu, że broń czy łup znajdowały się w rękach oskarżonego. Ponieważ Emil posiadał papiery Amerykańskiego Klubu Tresury Psów, pozwalano mu na występowanie w charakterze świadka, chociaż na stanowisku dla świadków pojawiał się jego przedstawiciel – Trenton Heck. Przeważnie jednak jego praca polegała na szukaniu uciekinierów takich jak Michael Hrubek.

Tej nocy umysł Hecka zaprzątała myśl o nagrodzie, którą otrzyma, jeżeli Emil wytropi tego wariata. Byłoby jednak dla niego lepiej, gdyby skupił się na tym, co obaj z Emilem robią. Gdyby to zrobił, zauważyłby zapewne pułapkę sprężynową, zanim Emil na nią nastąpił. Kiedy to się stało, Heck krzyknął:

– Nie!

I cofnął się, ciągnąc za linkę.

– O nie! Co ja najlepszego zrobiłem?!

Ten krzyk nic nie pomógł, bo Emil już upadł bokiem na dużą pułapkę i zaskowyczał z bólu.

– O Jezu, Emil…

Heck opadł na kolana, pochylając się nad psem i myśląc o łubkach i weterynarzu, a także uświadamiając sobie z przerażeniem, że nie ma przy sobie bandaży ani opasek uciskowych, którymi mógłby zatamować krew płynącą z uszkodzonej żyły czy arterii. W chwilę później jednak odezwał się w nim instynkt policjanta podpowiadający mu, że pułapka mogła być zastawiona dla odwrócenia uwagi.

To podstęp! On gdzieś tu na mnie czyha!

Heck otarł sobie oczy, które zalewała woda deszczowa, podniósł wal-thera i odwrócił się gwałtownie, zastanawiając się, z której strony szaleniec go zaatakuje. Po czym zastygł w bezruchu, zastanowił się przez chwilę i odwrócił się z powrotem do Emila. Będzie musiał zaryzykować, że Hrubek go zaatakuje. Bo nie może przecież pozostawić psa bez pomocy. Schował pistolet do olstra i pochylił się nad Emilem. Ręce mu drżały, a serce zaczęło bić mocno dopiero teraz, po tym jak pierwszy strach minął. Ale pies nagle się otrząsnął i wstał. Wyglądało na to, że nic mu nie jest.

Po chwili Heck zrozumiał – szczęki pułapki zamknęły się, zanim Emil nastąpił na spust.

– O Boże.

Heck objął psa za szyję i przytulił go do siebie.

– Boże.

Pies cofnął się i potrząsnął głową.

Heck ukucnął i obejrzał pułapkę. Była taka sama jak te w sklepie przy szosie numer 118. Oczywiste było, że zastawił ją Hrubek. Ale dlaczego szczęki były zatrzaśnięte? Istnieją dwa możliwe wyjaśnienia, pomyślał Heck. Albo jakieś małe zwierzę, którego głowa była niżej niż stalowe szczęki, walnęło w spust i uruchomiło go. Albo ktoś tędy przechodził, zauważył pułapkę i uderzając kijem lub kamieniem, spowodował zatrzaśnięcie szczęk. To drugie wyjaśnienie – doszedł do wniosku Heck – jest chyba bliższe prawdy Pomyślał tak, bo zobaczył w błocie, tuż przy pułapce, kilka śladów ciężkich butów. Niektóre zostawił Hrubek. Ale był tu też ktoś inny. Heck przyjrzał się dokładniej śladom i poczuł, że serce przygniata mu ogromny ciężar.

– Cholera! – szepnął rozwścieczony.

Rozpoznał bowiem podeszwę. Dziś wieczorem widział już te ślady – ślady drogich, ciężkich buciorów. Widział je o parę mil stąd, niedaleko nawisu, przy którym Emil odkrył ślady Hrubeka prowadzące na zachód.

Więc mam konkurencję.

Kto to jest? – zastanawiał się. Czy to policjant w cywilu czy zwykły glina? A może, co gorsza, jest to ktoś polujący na nagrodę – jak on sam? Heckowi przyszedł na myśl Adler. Czy Adler wysłał jakiegoś sanitariusza na poszukiwanie pacjenta? Czy prowadzi on tu jakąś grę?

W której stawką są pieniądze na nagrodę?

Heck wstał i, ściskając broń, przyjrzał się dokładnie śladom obu mężczyzn. Hrubek poszedł na południe drogą prywatną. Drugi mężczyzna przyszedł z południa i zmierzał w stronę szosy numer 236. Ten drugi był tu po Hrubeku – bo niektóre z jego śladów przykrywały ślady Hrubeka – i biegł, jak gdyby dowiedział się, dokąd Hrubek zmierza, i chciał go doścignąć. Heck poszedł po śladach tego drugiego aż do szosy i znalazł miejsce, w którym tamten zatrzymał się, żeby zbadać ślad pozostawiony ostatnio przez ciężki samochód. Następnie tropiący pobiegł na pobocze szosy numer 236, gdzie wsiadł do swojego pojazdu i odjechał szybko na zachód, ruszywszy gwałtownie. Ślady wskazywały na to, że ten człowiek prowadził samochód z napędem na cztery koła.

Heck wywnioskował z tego wszystkiego, że Michael Hrubek zdobył samochód i wyprzedzał goniącego zaledwie o parę minut.

Spojrzał na burzliwe nocne niebo i zobaczył odległą bezgłośną błyskawicę. Otarł sobie wodę z twarzy. Po zastanowieniu doszedł do wniosku, że nie ma wyboru. Nawet sam Emil nie potrafiłby tropić kogoś, kto znajduje się w jadącym samochodzie. Heck postanowił pojechać szybko szosą na zachód, licząc na to, że będzie miał szczęście i znajdzie coś, co mu wskaże, gdzie znajduje się jego ofiara.

– Nie zapnę ci pasa – powiedział do Emila, prowadząc go do samochodu. – Ale siedź spokojnie. Zmarnujemy tu trochę paliwa.

Kiedy samochód ruszył z rykiem motoru, pies opadł na wyciągniętą nogę Hecka, zamknął oczy i zapadł w drzemkę.

22

Siedem mil od Cloverton, przy szosie numer 236 Owen zauważył samochód zaparkowany w pobliżu jakichś iglastych drzew. Och, ty sukinsynu, taki z ciebie spryciarz!

Minął starego cadillaka, a potem zwolnił raptownie, zjechał z szosy i zaparkował swój samochód w pobliżu kilku jałowców i świerków kanadyjskich.

Podjął hazardową grę i wygrał.

Najwyższy czas, pomyślał. Najwyższy czas na to, żebym miał trochę szczęścia.

Obchodząc teren w pobliżu miejsca zbrodni w Cloverton, Owen zauważył, że w dwóch małych szopkach koło domu stały stare samochody. Wślizgnął się do jednej z nich i, zaglądając pod plandeki, odkrył tam pontiaka chief z pięćdziesiątego roku, hudsona i fioletowego studebakera. W drugiej szopie była pusta przegroda, a na ziemi leżała plandeka. Owen był skłonny wykluczyć możliwość, że Hrubek ukradł tak łatwo rzucający się w oczy samochód. Ale zaraz przypomniał sobie rower, poszedł za tym, co dyktował mu instynkt, i, przyjrzawszy się ziemi, znalazł świeże ślady opon ciężkiego samochodu prowadzące z szopy na podjazd i dalej na zachód szosą numer 236. Nie pisnąwszy o tym słowa policjantom z Cloverton, ruszył pospiesznie nie do Boyleston, lecz za tym samochodem.

Teraz wysiadł ze swojego auta i podszedł do cadillaka. Jego kroki zagłuszał ulewny deszcz i silny wiatr. Owen zatrzymał się i spojrzał zmrużonymi oczami w ciemność. O jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt stóp od niego stał ktoś potężnej budowy i oddawał mocz na jakiś krzak. Łysa głowa tego człowieka była odchylona do tyłu, a sam człowiek patrzył w górę, na padające strugi deszczu. I zdawał się cicho śpiewać czy nucić.

Owen przykucnął, wyciągając pistolet. Zastanawiał się, co robić dalej. Kiedy wyglądało na to, że Hrubek zmierza do ich domu w Ridgeton, Owen planował, że pojedzie za nim, wyprzedzi go i wślizgnie się do domu przed nim. Wtedy, jeżeli szaleniec włamie się do domu, będzie mógł go po prostu zastrzelić. A potem może włoży mu w dłoń nóż albo łom, żeby tym łatwiej przekonać prokuratora. Ale teraz Hrubek miał samochód i wyglądało na to, że może mimo wszystko wcale nie zmierza do Ridgeton. Może on rzeczywiście skręci na południe i uda się do Boyleston? Lub pojedzie szosą numer 236 aż do Nowego Jorku albo i dalej?

Tymczasem jednak był tutaj – bezbronny, niczego nie podejrzewający, sam. Była to okazja, która mogła się nie powtórzyć.

Owen podjął decyzję: trzeba go wziąć teraz.

No ale co z cadillakiem? Można było zostawić tutaj cherokee, wpakować ciało do bagażnika starego samochodu i zawieźć je do Ridgeton. A skoro wtaszczy je do domu…

Ale nie, oczywiście, że nie. No bo przecież będzie krew. Rana od kuli będzie krwawiła. No i w bagażniku zostaną ślady, które zauważą ci, co na polecenie sądu będą go na pewno oglądać.

Po chwili zastanowienia Owen postanowił, że po prostu zostawi samochód na miejscu. Hrubek był wariatem. Będzie wyglądało na to, że zaczął się bać prowadzić, porzucił samochód i poszedł dalej pieszo, zmierzając do Ridgeton. Owenowi przyszło też do głowy, że nie powinien zabijać Hrube-ka tutaj, bo w takim wypadku koroner będzie w stanie stwierdzić, że śmierć nie nastąpiła w tym czasie, który on podaje, tylko o jakąś godzinę wcześniej.

Postanowił, że teraz po prostu unieruchomi Hrubeka – że postrzeli go w ramię i w nogę. A potem wtaszczy go do swojego cherokee i zawiezie do Ridgeton.

I pacjent zostanie odnaleziony właśnie tam, w kuchni Atchesonów. Owen będzie siedział w salonie, wpatrując się w okno, porażony tą tragedią, po oddaniu dwóch strzałów dla powstrzymania szaleńca i w końcu – gdy szaleniec go nie posłucha – trzeciego, śmiertelnego.

No, a co z krwią w cherokee? No tak, to było ryzykowne. Ale Owen zaparkuje cherokee za garażem. Nie będzie żadnego powodu, dla którego śledczy mieliby go w ogóle oglądać, a zwłaszcza dokładnie przeszukiwać.

Owen przeanalizował swój plan szczegółowo, dochodząc do wniosku, że jest on ryzykowny, ale że ryzyko jest do przyjęcia.

Odwodząc kurek pistoletu, podszedł bliżej do majaczącej w ciemności sylwetki Hrubeka, który skończył robić to, co robił, i patrzył w górę na pokryte kłębiącymi się chmurami niebo, wsłuchując się w szum wiatru w wierzchołkach sosen i pozwalając, żeby deszcz padał mu na twarz.

Owen nie uszedł pięciu kroków, kiedy usłyszał wyraźne szczęknięcie broni i zobaczył policjanta celującego mu w pierś.

– Na ziemię! Nie ruszać się! – krzyknął młody człowiek drżącym głosem.

– Co pan robi? – wrzasnął Owen.

– Nie ruszać się! Rzuć broń! Rzuć broń!

W tejże chwili Hrubek zaczął uciekać. Biegł w stronę cadillaka.

– Nie mam zamiaru tego powtarzać! – krzyczał policjant cienkim ze strachu głosem.

– Ty pieprzony idioto – odkrzyknął Owen z wściekłością. Ruszył w stronę policjanta.

Policjant podniósł broń wyżej. Owen znieruchomiał i rzucił swojego smith & wessona.

– Dobrze już! Dobrze!

W cadillaku włączył się z hałasem silnik. Kiedy samochód przejeżdżał obok nich, policjant spojrzał na niego ze zdumieniem. Owen z łatwością odsunął na bok wycelowaną w siebie lufę i walnął policjanta prawą pięścią w twarz. Młody człowiek upadł bezwładnie, a za chwilę Owen dopadł go i zaczął okładać. W końcu, sapiąc, opanował wściekłość i spojrzał na zakrwawioną twarz nieprzytomnego gliny.

– Cholera – zaklął.

Gdzieś za jego plecami rozległ się suchy trzask. Brzmiał jak wystrzał, więc Owen przykucnął, chwytając pistolet. Potem już nie usłyszał niczego poza wyciem wiatru i bębnieniem deszczu. Odległy horyzont na chwilę rozświetliła potężna błyskawica.

Owen wrócił do policjanta, założył mu ręce do tyłu i skuł jego przeguby kajdankami. Następnie zdjął mu przepisowy pas z lakierowanej skóry i związał mu nim nogi. Patrzył na niego przez chwilę z obrzydzeniem, zastanawiając się, czy policjant dobrze mu się przyjrzał. Doszedł do wniosku, że prawdopodobnie nie. Było za ciemno. On sam też nie widział wcale twarzy policjanta. Policjant najprawdopodobniej będzie myślał, że to Hrubek go zaatakował.

Owen pobiegł do swojego samochodu. Zamknął oczy i walnął pięścią w maskę.

– No nie! – krzyknął. – Nie!

W oponie lewego przedniego koła nie było powietrza.

Owen pochylił się i stwierdził, że kula, która przebiła gumę, pochodziła z pistoletu średniego kalibru. Zabierając się za wyjmowanie lewarka i zapasowego koła, uświadomił sobie, że obmyślając pogoń, tego właśnie nie wziął pod uwagę – nie wziął pod uwagę, że Hrubek będzie skłonny się bronić.

Za pomocą pistoletu.

Stały obok siebie z łopatami na długich trzonkach i, jak poławiacze ostryg, zanurzały je w wodzie po to, żeby wydobyć z niej zdobycz w postaci żwiru. Ponieważ wcześniej napełniały worki piaskiem i dźwigały te worki, ramiona bardzo je bolały. Dlatego były w stanie podnosić tylko małe porcje kamyków. Podnosiły je i podsypywały pod zapadnięte koła wozu.

Ich włosy wydawały się teraz ciemne, a twarze błyszczały im od wilgoci, podczas gdy one, kupka po kupce, podnosiły żwir i słuchały z niejaką ulgą pomrukiwania silnika. Z radia płynęła muzyka poważna, przerywana od czasu do czasu wiadomościami, które zdawały się nie mieć związku z rzeczywistością. Jeden ze spikerów – ukołysany dźwiękiem własnego głosu – oznajmił, że burza dotrze w tę okolicę za godzinę bądź dwie.

– Jezu drogi – odezwała się Portia, przekrzykując deszcz lejący jak z cebra – czy on nie widzi, co jest za oknem?

Poza tym pracowały w milczeniu.

To szaleństwo – pomyślała Lis, kiedy wiatr cisnął jej w twarz galon wody deszczowej. Po prostu szaleństwo.

Ajednak, nie wiadomo dlaczego, to, że stoi obok siostry po łydki w wodzie i pracuje tym ciężkim narzędziem z dębowym trzonkiem, wydało jej się dziwnie naturalne. W tej części posiadłości był kiedyś duży ogród – był tu, nim ojciec postanowił zbudować garaż. Przez kilka lat córki LAuber-getów uprawiały tutaj warzywa. Lis przyszło do głowy, że w tamtych czasach prawdopodobnie grabiły chwasty albo pracowały motykami dokładnie w tym miejscu, w którym pracują teraz. Przypomniała sobie, jak przytwierdzały torebki po nasionach do szpatułek do badania gardła i wtykały te szpatułki w ziemię w miejscu, gdzie posiały nasiona z tych torebek.

– Dzięki temu roślinki będą wiedziały, jak mają wyglądać – wyjaśniła Lis czteroletniej Portii, która w to natychmiast uwierzyła.


Później, gdy były starsze, śmiały się z tego i przez kilka lat uważały to za znany tylko sobie żart.

Teraz Lis zastanawiała się, czy Portia też przypomina sobie ogród. Może to wspomnienie naprowadzi ją na myśl, że prowadzenie interesów z siostrą nie jest takie niemożliwe?

– Spróbujmy – krzyknęła, wskazując ruchem głowy samochód.

Portia wsiadła do samochodu i delikatnie przycisnęła stopą pedał gazu, podczas gdy Lis pchała samochód. Samochód przesunął się o parę cali. Jednak prawie natychmiast zapadł się w błoto. Portia pokręciła głową i wysiadła.

– Już prawie jest dobrze. Czułam to. Jeszcze trochę musimy pokopać.

Wracają do pracy. Deszcz leje dalej jak z cebra.

Lis patrzy na siostrę, widzi jej sylwetkę odcinającą się ostro na tle błyskawicy i łapie się na tym, że myśli nie o żwirze i błocie czy o samochodzie, tylko o tej młodej kobiecie. Przypomina sobie, jak Portia przeprowadziła się do miasta, jak nauczyła się mówić jak osoba twarda i nieustępliwa i patrzeć na człowieka ponuro i buntowniczo, jak zaczęła nosić swoje miejskie ubrania, swoje minispódniczki, tiule i kolczyki w nosie i jak zaczęła się szczycić swoją rolą wykwintnej kochanki.

Ajednak… Lis ma wątpliwości…

Dziś wieczorem na przykład wydawało się, że Portia nie czuła się naprawdę swobodnie, dopóki nie zdjęła swoich miejskich szatek, nie odrzuciła dziwacznej biżuterii i nie wciągnęła luźnych dżinsów i swetra z golfem.

A jej chłopcy?… Stu, Randy, Lee i setka innych. Mimo całej gadaniny o niezależności, Portia często zdaje się być jedynie odbiciem swojego mężczyzny, tkwiąc w głośno przez siebie potępianym staromodnym, niezdrowym związku. Problem polega na tym, że ona tak naprawdę nie za bardzo lubi tych skorych do romansowania przystojniaków. Kiedy od niej odchodzą – co zdarza się nieodmiennie – pogrąża się na krótko w smutku, a potem zabiera się za szukanie następnego.

Lisbonne Atcheson zastanawia się głęboko, kim jest naprawdę jej siostra. Czy jest ona faktycznie tą obcą osobą, na którą wygląda?

Lis po prostu nie ma pojęcia. Ale chce się tego dowiedzieć. Jeżeli nie poprzez wciągnięcie siostry w ten interes ze szkółką, to w jakiś inny sposób. Gdyż niedawno – niedługo po wydarzeniu w Indian Leap – przyszła jej do głowy pewna myśl. Myśl, której nie może się pozbyć: że jedynym spo


sobem na pokonanie ciemnego dziedzictwa UAubergetów jest współdziałanie dwóch żyjących potomkiń tej rodziny Trzymanie się razem, ich obu.

Lis nie wie właściwie, dlaczego dąży do pojednania się z siostrą. Czuje jednak, że musi spróbować się z nią pogodzić. „Człowiek musi podejmować ryzyko", jak powiedział jej w zeszłym tygodniu uczeń, którego przyłapała na ściąganiu.

Przerzucają dalej żwir w strugach deszczu oświetlonych białym światłem samochodowych reflektorów. Nagle rozlega się głos nadąsanego spikera, który zapowiada Muzykę na wodzie Haendla, po czym, najwyraźniej nieświadomy śmieszności tej zapowiedzi, przechodzi do dalszych, a siostry spoglądają na siebie, wybuchają śmiechem i wracają do swojej pracy.

Cadillac pędził szosą przy akompaniamencie wizgu grubych opon na mokrym asfalcie i pomrukiwania ośmiu cylindrów wspaniałego silnika.

Michael Hrubek – po natknięciu się na spiskowców, które nastąpiło dwadzieścia minut temu – był wciąż wzburzony. Skurwysyny! Uciekł im, to prawda, ale ręce mu jeszcze silnie drżały, a serce waliło jak młotem. Jego umysł wciąż jeszcze nie funkcjonował prawidłowo – Michael zapomniał, gdzie jest i co robi. W głowie wciąż brzmiało mu echo wystrzału, wciąż pamiętał, jak broń szarpnęła mu się w dłoni.

– Cadillac – śpiewał gorączkowo – Cadillac, prosty szlak, sic sem-per tyran-ak… Czy nie wrócisz, doktor Ann-ak?

Po śmierci doktor Anny Muller Michael zaczął się włóczyć. Od czasu do czasu przebywał w szpitalach stanowych, ale przeważnie mieszkał na ulicy, żywiąc się kanapkami z serem, które dawali mu pracownicy opieki społecznej, i myszkując po śmietnikach koło restauracji. Dręczyły go niepokój i paranoja. Ta ostatnia miała przy tym pozytywne skutki, bo Michael, bojąc się wszelkich narkotyków, które uważał za trujące, nie nabawił się AIDS, zapalenia wątroby i innych ciężkich chorób.

Po spędzeniu kilku miesięcy na Północnym Wschodzie, udał się na południe do Waszyngtonu, nosząc się z zamiarem przeproszenia Andrew Johnsona, Ulyssesa S. Granta albo aktualnego prezydenta za popełnione przez siebie zbrodnie. Zdołał dotrzeć do bramy Białego Domu, gdzie zapukał do budki strażnika.

– Tb bardzo ważne, Johnie Strażniku – muszę pogadać z tobą o tym zabójstwie. To naprawdę bardzo ważne – oświadczył.

No i oczywiście – ciach, ciach – zgarnęły go Tajne Służby.

– Postąpiłem głupio – powiedział do siebie ponuro, siedząc już w sali przesłuchań gdzieś w Departamencie Skarbu. – Nie powinienem był tego robić.

Jednak, wbrew temu, czego się spodziewał, nie torturowano go. Zadano mu po prostu serię pytań obliczonych według niego „na skołowanie" i wypuszczono po dwóch godzinach. Będąc przekonany, że podczas tego przesłuchania agenci w jakiś tajemniczy sposób umieścili w jego ciele urządzenie do śledzenia go, rzucił się do stawu przy Pomniku Waszyngtona, żeby spowodować spięcie. Po tej kąpieli poczuł się lepiej i wprowadził się na cmentarz w Arlington, gdzie mieszkał przez miesiąc.

W końcu stolica go znudziła, więc przeniósł się na północ i zaczął szukać ojca. Po miesiącu niezbyt pilnych poszukiwań Michael nabrał przekonania, że odnalazł dom rodziców – w starej dzielnicy Filadelfii. Wszedł do niego przez nie zamknięte na klucz frontowe drzwi, chcąc sprawdzić, czy ktoś jest w środku. W środku ktoś był, ale okazało się, że to nie ojciec Michaela, tylko żona pewnego policyjnego detektywa.

I tym razem – ciach, ciach – Michaela zgarnięto.

Po wyjściu na wolność, następnego dnia, Michael pojechał autostopem do Gettysburga, gdzie położył się na środku pola bitwy i zaczął wyć. Wył ze wstydu, że odegrał taką rolę, że uśmiercił Największego Prezydenta Stanów Zjednoczonych.

No i znowu – ciach, ciach – natychmiast go aresztowano.

Phillie, Newark, Princeton, Nowy Jork, White Plains, Bridgeport, Hartford.

Takie było życie Michaela – szpitale i ulica. Sypiał w pudłach, kąpał się w rzekach, jeżeli w ogóle się kąpał, i wędrował, wędrował. Każdy dzień dostarczał mu nowych, intensywnych wrażeń. Michael doznawał olśnień, jego oczom z doskonałą jasnością objawiały się prawdy. Prawdy były wszędzie! Surowe i bolesne. W czerwonych samochodach pędzących ulicami, w ruchu holownika wpływającego do portu, we włosach kilkunastoletniego chłopca, w symetrycznie ułożonych zegarkach na wystawie jubilera. Michael zamyślał się nad każdym z tych olśnień, zastanawiając się, czy dzięki niemu zmniejszy się ciężar jego niepokoju i lęku.

Czy każde z nich coś mu mówi? Czy przynosi ulgę?

Podczas swych wędrówek Michael spotykał różnych ludzi. Wielu z nich nabierało do niego sympatii. Jeżeli był czysty, ubrany w coś, co ostatnio dostał od jakiegoś duchownego czy pracownika opieki społecznej, i siadał na ławce z książką, zdarzało mu się, że ktoś siadał obok niego. Komuś z klasyczną pozycją wydaną przez Penguin Books w ręce ludzie wybaczają nie uprasowane ubranie i dwudniowy zarost. AMichael, naśladując biznesmenów odpoczywających w pogodne niedzielne popołudnie, zakładał nogę na nogę, odsłaniając gołe kostki i stopy w brązowych mokasynach. Uśmiechał się i kiwał głową i, unikając tematów takich jak morderstwa, gwałty i Tajne Służby, mówił tylko o tym, co miał przed sobą:

0 wróblach kąpiących się w piasku, o drzewach i dzieciach grających w piłkę. Odbywał w ten sposób rozmowy z ludźmi, którzy mogli być wysokimi urzędnikami w wielkich firmach.

To koczownicze życie dobiegło niemiłego końca w styczniu tego roku, kiedy go aresztowano i oskarżono o włamanie do sklepu w małym, eleganckim miasteczku położonym o pięćdziesiąt mil od Ridgeton. Michael wybił tam szybę wystawową i rozwalił manekin przedstawiający kobietę. Został zbadany przez psychiatrę powołanego przez sąd. Psychiatra ten uznał, że czyn Michaela miał podłoże seksualne, i stwierdził, że Michael cierpi na ostrą psychozę. Michael, który powiedział, że nazywa się Michael W. Booth, został hospitalizowany wbrew woli w Stanowym Szpitalu Psychiatrycznym w Cooperstown, gdzie z punktu skierowano go na Oddział Ostrych Przypadków.

Mając wciąż na sobie kaftan bezpieczeństwa, znalazł się w zimnym, ciemnym pokoju. Przebywał tam trzy godziny, kiedy otworzyły się drzwi

1 wszedł jakiś człowiek. Człowiek ten był wyższy od niego.

– Kim jesteś? – zapytał agresywnie Michael. – Czy jesteś John Wil-kes Sanitariusz? Czy jesteś na usługach rządu? Ja byłem w Waszyngtonie – stolicy tego wielkiego kraju. Kim, do cholery…

– Stul ten swój pieprzony pysk. – John Sanitariusz trzepnął nim o ścianę, a potem pchnął go na podłogę. – Nie wrzeszcz, nie drzyj się, nie odszczekuj mi. Stul pysk i odpręż się.

Michael stulił pysk, ale się nie odprężył. Gdyż w Cooperstown nikt się nie odprężał. Cooperstown to był szpital, w którym pacjenci po prostu kapitulowali, poddając się chorobie. Michael spędzał tu dużo czasu w samotności, siedząc, wyglądając przez okno, poruszając nerwowo nogami, mrucząc w kółko tę samą piosenkę „Starzy są w domu". Psycholog szpitalny, który spędzał z nim około siedmiu minut tygodniowo, nigdy się tym jego kompulsywnym działaniem nie zajmował, ale gdyby się nim zajął, przekonałby się, że piosenka zawiera następujący wiersz: „O siostro czarna, jak pełne tęsknoty serce moje jest", który w umyśle Michaela kojarzył się nie z niewolnicą, a z ciemnością, zwłaszcza nocną. Noc bowiem przynosiła nadzieję na sen, a Michael – w tym strasznym miejscu, w którym się znajdował – jedynie podczas snu zaznawał spokoju.

Tak, tylko sen przynosił mu spokój w tym miejscu zwanym Cooper-stown – gdzie pielęgniarki pakowały kilka kobiet do jednego pokoju, dawały im jedną butelkę coli i patrzyły przez drzwi, co się będzie działo.

W Cooperstown – gdzie John Sanitariusz przyciskał go pochylonego nad blaszaną umywalnią tak, że ból przeszywał całe jego ciało od pośladków aż po szczęki, waląc go przy tym rytmicznie po udach zimnymi metalowymi kluczami.

W Cooperstown – gdzie stracił całkowicie kontakt z rzeczywistością i uwierzył, że żyje w czasach wojny secesyjnej.

Podczas miesięcznego pobytu na Oddziale Ostrych Przypadków Mi-chael miał dostęp tylko do jednej książki. Była to książka o reinkarnacji. Michael, przeczytawszy ją, zrozumiał, w jaki sposób mógł być Johnem Wil-kesem Boothem. Zrozumiał, że nosił w sobie duszę tego człowieka! Dusza ta, wyfrunąwszy ze starego, zranionego ciała, krążyła przez sto lat. A potem usiadła na głowie matki Michaela, w momencie gdy Michael wydobywał się z niej (pozostawiając na jej brzuchu czerwone znaki, co, jak mu powiedziała matka, było jego winą, a czym jednak nie powinien się był przejmować).

Tak, mieszkała w nim dusza Johna Wilkesa Bootha – przeciętnego aktora, ale doskonałego mordercy.

Pewnego dnia w tym roku John Sanitariusz wziął Michaela za ramię i wepchnął go do pokoju Suzie. Po czym zatrzasnął drzwi i wycelował kamerę wideo w znajdujące się w nich okienko.

Michael znalazł się sam na sam z dwudziestoczteroletnią pacjentką, której ładna twarz miała tylko jedną skazę – małe wgłębienie-bliznę na środku czoła. Suzie spojrzała na Michaela uważnie swoimi podkrążonymi oczami. Była osobą, która wie, czego się od niej oczekuje. Zauważyła, że Michael jest mężczyzną, i natychmiast zadarła spódnicę, obnażając grube uda. Potem ściągnęła majtki i uklękła, opierając się rękami o podłogę.

Michael, który wiedział, że John Sanitariusz jest za drzwiami, też miał pewność, co trzeba zrobić. I zrobił – dokładnie to samo co Suzie: ściągnął majtki i ukląkł, opierając się rękami o podłogę. W takich pozach tkwili oboje, kiedy John Sanitariusz uciekł w głąb korytarza, zauważywszy nadchodzącego lekarza. Psychiatra zajrzał do pokoju i otworzył drzwi. Zapytał, co pacjenci robią.

– Czekamy na Johna Sanitariusza – odpowiedział Michael. – Ja jestem gotowy i ona też. Jak wszyscy medycy, John Sanitariusz ma dużego kutasa.

– Boże drogi.

Nastąpiło dochodzenie, w wyniku którego zwolniono z pracy pięciu sanitariuszy, dwie pielęgniarki i dwóch lekarzy. Michael jednak nigdy nie dowiedział się, że taki los spotkał Johna Sanitariusza, gdyż – jako najbardziej pokrzywdzona ofiara jego działań – został natychmiast przeniesiony z Oddziału Ostrych Przypadków na oddział, na którym przebywali pacjenci leczący się dobrowolnie. „W związku z poprawą stanu zdrowia" – napisano w jego papierach. I dalej: „Rokowania poprawy: dość dobre do dobrych". W rzeczywistości Michael był o wiele bardziej chory, niż wtedy, kiedy go przyjmowano, jednak administracja szpitala pragnęła odizolować go od wścibskich dziennikarzy i członków komisji stanowej, jaka pojawiła się tutaj, żeby zbadać sprawę, o której w gazetach pisano jako o „skandalu na Oddziale Ostrych Przypadków".

A potem zarządzono w szpitalu pewne reformy, dziennikarze zaczęli polować na sensacje gdzie indziej i Cooperstown przestało znajdować się w centrum ich uwagi. O Michaelu, zagubionym na korytarzach szpitala, zapomniano.

W miesiąc po skandalu Michael był wciąż mieszkańcem Oddziału dla Chorych Spokojnych. W pewien weekend poczuł, że jest niezwykle pobudzony. W sobotę wieczorem jego niepokój wzrósł tak bardzo, że zdawało mu się, że ściany jego pokoju go duszą. Miał trudności z oddychaniem. Podejrzewał, że to sprawka Tajnych Służb i że agenci tych służb naświetlają go promieniami, które nasycają jego nerwy elektrycznością.

Michael nie wiedział, że przyczyną tego jego niepokoju nie są działania rządu federalnego, tylko to, że po prostu pomylono się, aplikując mu leki i od czterech dni nie dawano mu haldolu.

Zdesperowany postanowił odnaleźć jedyną osobę, która mu mogła w tej sytuacji pomóc. Tą osobą była doktor Anna. Przypomniał sobie, że oskarżał ją o spiskowanie i że wiele razy oświadczał, że cieszy się z jej śmierci. Teraz doszedł do wniosku, że odczuje ulgę jedynie wtedy, kiedy odwoła swoje okrutne słowa i przeprosi doktor Annę. Spędził całą noc na układaniu planu ucieczki z Cooperstown, ucieczki, w której miały mu być pomocne odwracające uwagę ścigających pożary oraz różne kostiumy i przebrania. Cała ta konspiracja okazała się jednak niepotrzebna, bo w niedzielę rano, ubrany po prostu w dżinsy i koszulkę trykotową, Michael przeszedł przez frontową bramę, mijając strażnika, który był nieświadom tego, że ma przed sobą pacjenta z Oddziału Ostrych Przypadków umieszczonego w skrzydle dla lżej chorych.

Michael nie miał pojęcia, gdzie może być doktor Anna. Wiedział jed-Inak, że Trevor Hill znajduje się na południu stanu. Ruszył więc w ten wiosenny poranek truchtem na południe. Wkrótce zabłądził w plątaninie wiejskich dróg, a im bardziej czuł się zagubiony, tym bardziej wzrastał jego niepokój. Ogarniała go panika. Chwilami biegł bardzo szybko, jak gdyby lęk był ścigającym go zwierzęciem. A chwilami chował się za krzakami, czekając, aż niewidzialni wrogowie go miną. Wreszcie zdobył się na odwagę i wdrapał się do jakiejś ciężarówki, na której, ukryty pod brezentem, podróżował przez godzinę – dopóki kierowca nie zatrzymał się koło przydrożnej restauracji. Zauważywszy, że na parkingu znajdują się cztery inne ciężarówki, i bojąc się, że ta liczba przyniesie mu pecha, zeskoczył i uciekł jakąś wąską ścieżką.

Gdzieś koło południa znalazł się na środku dużego parkingu. Zatrzymał się, uspokoił oddech i ruszył przez parking w stronę rosnących rzędem drzew. Był tak zdenerwowany, że czuł mdłości. Przebiegł przez parking i zniknął w krzakach za drewnianą tablicą. Spojrzał na tę tablicę i zobaczył wypalone żelazem słowa:

Witajcie w Parku Stanowym Indian Leap

Teraz, w sześć miesięcy później, przypomniał sobie ten dzień, jadąc ca-dillakiem po szosie numer 236. Znalazł się właśnie na szczycie wzniesienia i zobaczył przed sobą długą, gładką szosę biegnącą w dal. Niebo przed nim rozświetlały błyskawice, widział też łagodną poświatę pochodzącą prawdopodobnie od świateł Ridgeton. Skulił się, kiedy deszcz zabębnił o dach samochodu i przednią szybę.

– Zdrada – wymamrotał.

Powtórzył to słowo bardzo głośno. Szalał z niepokoju.

– Ewa od zdrady! – ryknął. – Skurwysyny!

Serce zaczęło mu bić bardzo szybko. Puls miał przyspieszony do stu siedemdziesięciu pięciu uderzeń na minutę. Oblał go pot. Zęby szczękały mu jak podkowy galopującego konia na betonie. Mózg przestał mu pracować. Zapomniał o napisie GETO, zapomniał o Lis-bone, zapomniał o Ewie, o spiskowcach i o doktor Annie, i o doktorze Richardzie… Zapomniał o wszystkim. Pozostała mu jedynie świadomość, że lodowaty strach trzyma go w swoim uścisku.

Jego dłonie na kierownicy drżały. Spojrzał na maskę cadillaka i zdumiał się. Poczuł się tak, jakby nagle obudzony znalazł się na grzbiecie rozszalałego byka.

Pokonam to, pomyślał. Boże, pomóż mi to pokonać! Opuścił głowę i zagryzł od wewnątrz policzek. Poczuł smak krwi. Pokonam to, muszę to po-konaćl

Na krótką chwilę udało mu się to.

Na bardzo krótką chwilę chwycił mocno kierownicę z kości słoniowej i skierował samochód z powrotem na właściwy pas ruchu.

W tym momencie Michael Hrubek nie był nieporadnym wariatem, nie był człowiekiem, w którego ciele schronił się duch dawnego zabójcy. Nie był kimś, kim kieruje nieznośne poczucie winy. Był natomiast kimś, dla kogo Abraham Lincoln jest tylko smutną postacią historyczną, której twarz widnieje na miedzianych monetach, był po prostu wysokim, silnym, nad wyraz obiecującym młodym człowiekiem prowadzącym drogi stary samochód – młodym człowiekiem śmiertelnie przerażonym, to prawda, ale raczej zdolnym kierować sobą.

Jednak zaraz potem to złudzenie znikło.

Zaraz potem okazało się, że nie jest w stanie dłużej pokonywać strachu. Przestał wiedzieć, jak się kieruje samochodem i, chcąc wyprowadzić go z poślizgu, nastąpił ogromną stopą na prawy pedał. Zasłonił sobie oczy, zawył „Ratunku!" i postawił stopę na podłodze. Samochód wjechał w niskie jałowce i zaczął koziołkować.

23

To zadanie stoi teraz przed wami…

Owen Atcheson przypomniał sobie porucznika, jego stalowe oczy i spokój, z jakim porucznik mówił, spokój godny profesora uniwersytetu.

– To zadanie stoi teraz przed wami i musicie mu sprostać…

Na taką zachętę Owen i trzej inni żołnierze piechoty morskiej przeważnie wznosili oczy do nieba. Mimo to ta zachęta działała i skłaniała ich do przygotowania sprzętu, pomalowania sobie twarzy na czarno i ruszenia w dżunglę. Tak, po takiej zachęcie ruszali w dżunglę i podrzynali gardła chuderlawym żołnierzom, zabijali polityków z broni z tłumikami albo wykonywali inne zadania.

Teraz, stojąc na wzgórzu i patrząc na znajdującego się w trawie sta* romodnego cadillaka, który miał wgnieciony dach i popękane okna i w którym ocalało tylko jedno światło będące światłem postojowym, Owen pomyślał o tamtych czasach. A potem otworzył bębenek swojej broni. Przez całe życie miał rewolwery i, kierując się przesadną ostrożnością, zawsze pilnował, żeby komora pod kurkiem była pusta. Teraz załadował szósty nabój do pistoletu i zamknął bębenek. A następnie ruszył w stronę samochodu.

Zbocze było strome, więc schodząc w stronę niskiego żywopłotu, musiał pomagać sobie jedną ręką.

Poczuł, że jest mu bardzo wesoło, ale zaraz powiedział sobie, że to wszystko nie powinno sprawiać mu takiej przyjemności. Jego wesołość nieco się zmniejszyła, kiedy uświadomił sobie, że Hrubek jest uzbrojony, i kiedy zobaczył, że do samochodu nie można podejść, nie będąc widzianym przez tego kogoś, kto go być może teraz obserwuje. Bo samochód przedarł się przez jałowce, przekoziołkował na porośniętą trawą polanę i zatrzymał się w odległości trzydziestu stóp od jej skraju.

Deszcz nie lał teraz tak jak przedtem, a i wiatr nieco ucichł, więc Owen pomyślał, że jego kroki na pewno będą słyszalne. A na dodatek Hrubek – jeżeli nie jest ciężko ranny – mógł do tej pory z powodzeniem zająć pozycję obronną. Owen przez chwilę zastanawiał się, jaką ma przyjąć taktykę, i postanowił, że nie będzie się skradał. Po czym chwycił mocno broń, wziął głęboki wdech i puścił się pędem, z bronią gotową do strzału. Kiedy tak biegł po trawie, z jego gardła wyrwało się prymitywne wycie. Z trudnością udało mu się powstrzymać od wydania bojowego okrzyku żołnierzy piechoty morskiej.

Pobiegł wprost na samochód, skulił się w biegu, chowając się w trawie, po czym wylądował za tylnym zderzakiem. Zabłocone liście, które poderwały się z ziemi, gdy tak pędził, opadły dookoła niego, a on rozejrzał się podniecony i zajrzał do samochodu. Przez tylną szybę widać było więcej niż przez pozostałe, mimo to jednak Owen nie wiedział, czy Hrubek jest w środku. Przykucnął, chowając się za bagażnikiem, i zajrzał za samochód.

Nic.

Ruszył w stronę tylnych drzwiczek… On może być pod spodem!

Owen opadł na trawę i skierował pistolet w dół, celując pod samochód. Przestraszyła go zwisająca jak zgięte ramię strzaskana rura. Ale Hrube-ka tam nie było. Owen wstał i odetchnął kilka razy głęboko, a potem przełożył broń do lewej ręki i jednym szarpnięciem otworzył tylne drzwiczki samochodu.

Pusto. W środku nie było śladu Hrubeka, jeżeli nie liczyć zwierzęcego, przypominającego piżmo zapachu i resztek strzaskanej czaszki zwierzęcej – takiej jak ta, którą Hrubek zostawił na kolanach kobiety w Clover-ton. Kluczyki były w stacyjce.

Owen wstał i rozejrzał się. Liście przykryły wszelkie ślady stóp (jeżeli ktoś tu takie w ogóle zostawił), nie było też widać krwi ani innych śladów.

Owen stanął za cadillakiem, tyłem do niego, i spojrzał w las – wilgotny, szary i ciemny. Serce mu zamarło. Wiedział, jak trudno jest tropić na mokrych liściach w ciemnym lesie. A na dodatek oszołomiony po wypadku Hrubek mógł teraz błądzić bez celu. Mógł pójść w którymkolwiek kierunku. Mógł… Bagażnik!

Owen odbezpieczył broń, odwrócił się na pięcie i wycelował w dużą, po-wgniataną metalową powierzchnię. Bagażnik to doskonała kryjówka. Ten miał guzik z dziurką od klucza, ale – ponieważ cadillac był wozem starego typu – nie zamykał się automatycznie. Owen podszedł bliżej. Dotknął zimnego chromowanego zamka i nacisnął go. Bagażnik otworzył się. Owen podniósł pokrywę i odskoczył.

W dużym bagażniku było dość miejsca nawet dla kogoś tak potężnej budowy jak Hrubek. Ale Hrubeka nie było w środku.

Owen odwrócił się w stronę lasu i, zgięty wpół, pobiegł w kierunku najbliższej przerwy w wysokim żywopłocie utworzonym przez drzewa i podszycie. W jednej chwili pochłonęła go ciemność. Owen oświetlił ziemię latarką, kreśląc powoli jej światłem literę U. Po dziesięciu minutach znalazł dwa ślady butów Hrubeka. Ślady prowadziły głębiej w las. Owen poczuł zapach sosen w wilgotnym powietrzu. Jeżeli Hrubek wyszedł spośród drzew liściastych, jego ślady będą widoczne wśród sosnowych igieł. Owen nie uszedł jeszcze trzystu stóp, kiedy usłyszał głuche stuknięcie i trzask – coś jakby odgłos nieostrożnego stąpnięcia.

Wycelował w tamtą stronę pistolet.

Szedł starannie odmierzanymi krokami, stawiając stopy w miejscach, gdzie nie było liści, i nie robiąc najlżejszego hałasu. Zgiął się wpół, trzymając broń w pogotowiu, i stanął na wonnych sosnowych igłach.

Mężczyzna siedział na pniu zwalonego drzewa i masował sobie wyciągniętą nogę. Wyglądał jak ktoś, kto odpoczywa na niedzielnym spacerze. Był szczupły, a na głowie miał czapeczkę baseballową z napisem Mets.

– Wygląda na to, że się nam wymknął – powiedział do Owena, podnosząc na niego wzrok i nie okazując zdziwienia. – Więc to pan jest tym kimś, kto tak jak ja poluje na nagrodę. Musimy chyba pogadać…

Kobieta miała trzydzieści sześć lat i przez całe życie mieszkała w tym małym bungalowie. Przez sześć ostatnich lat, po śmierci matki, mieszkała tu sama. Ojca nie widziała od czasu, kiedy ten, spowodowawszy ciążę swojej drugiej córki, został za to aresztowany i zabrany do więzienia. W tydzień po procesie jej siostra także opuściła dom.

Życie kobiety upływało na pakowaniu do kartonów płytek montażowych mających następnie stać się elementami jakichś nieznanych jej urządzeń, na jedzeniu lunchów z kilkoma innymi robotnicami, na szyciu, na chodzeniu do kościoła i czytaniu gazety w dni wolne od pracy oraz oglądaniu telewizji w czasie wolnym w pozostałe dni tygodnia.

Jej dom był wyspą rozsądku i prostoty leżącą na porośniętej trawą polanie, w lesie będącym jednym z najstarszych lasów na Północnym Wschodzie. Mająca pół akra powierzchni polana tworzyła prawie idealne koło. Harmonię na niej panującą zakłócał tylko zardzewiały wrak furgonetki, która nie miała już nigdzie pojechać o własnych siłach, oraz lodówka bez drzwi. Tę lodówkę ojciec kobiety miał zamiar wywieźć na wysypisko w sobotę, dziesięć lat temu, ale rozmyślił się wtedy i postanowił tego nie robić, tylko złożyć wizytę w sypialni jednej z córek.

Kobieta, będąca szczupłą, delikatną blondynką, miała pospolitą twarz i dobrą figurę, chociaż idąc czasami z koleżankami na plażę w Indian Leap albo nad rzeką w Klamath Falls wkładała zabudowany kostium kąpielowy, który kupiła w firmie wysyłkowej, żeby nie musieć mierzyć go w sklepie. Umawiała się na randki z kilkoma mężczyznami – przeważnie z takimi, których poznała w kościele – ale rzadko dobrze się podczas tych randek bawiła. Ostatnio zresztą zaczęła, z pewną ulgą, myśleć o sobie jako o starej pannie.

Teraz przygotowywała sobie właśnie galaretkę z mandarynkami, którą miała zjeść przed snem, i filiżankę gorącego mleka. Robiąc to, usłyszała jakiś hałas w ogródku. Podeszła do okna, ale zobaczyła tylko liście niesione przez wiatr i strugi deszczu. Wróciła więc do stołu z klonowego drewna.

Usiadła, zmówiła modlitwę, położyła sobie serwetkę na kolanach, a później, otwierając gazetę z programem telewizyjnym, podniosła do ust łyżeczkę z galaretką.

Rozległo się pukanie do drzwi frontowych, a jej wydało się, że wstrząsa ono całym domem. Łyżeczka spadła na stół, żelatynowy sześcian stoczył jej się na kolana, a potem na podłogę. Kobieta zerwała się na równe nogi i zapytała:

– Kto tam?

– Jestem ranny. Miałem wypadek. Może mi pani pomóc? Był to głos mężczyzny.

Kobieta zawahała się, podeszła do drzwi frontowych, a potem założyła łańcuch i wyjrzała przez szparę w drzwiach. Wysoki facet stał zgięty wpół, przytrzymując sobie dłonią ramię. Wyglądał na robotnika.

– Kim pan jest?

– Jechałem samochodem i miałem wypadek. Jestem ranny. Proszę mi pomóc.

O nie, za Boga, dziękuję bardzo.

– Zadzwonię po pogotowie. Proszę tu poczekać.

Kobieta zamknęła drzwi na zasuwkę i podeszła do stolika, na którym stał telefon z obrotową tarczą. Podniosła słuchawkę. Nacisnęła widełki kilka razy, ale w telefonie panowała cisza.

– O Boże – powiedziała kobieta, przerażona.

Bo uświadomiła sobie, że ten dźwięk, który słyszała niedawno, dochodził z miejsca, przez które przebiegała linia telefoniczna. Jednak ta myśl błysnęła jej tylko na moment, gdyż Michael Hrubek, któremu znudziło się czekanie pod drzwiami, wyłamał je kopniakiem. Ogromny i mokry wszedł do saloniku i powiedział:

– No nieźle. Ale telefon nie działa. Już ja wiem o tym najlepiej.

Stojąc pod gęstymi sosnami, które stanowiły pewną osłonę przed deszczem, Owen zapytał, jak Trentonowi Heckowi udało się wyśledzić cadil-laka.

– Szedłem po tropie tego świra do Cloverton. Tam zobaczyłem pańskie ślady i ślady opon pana samochodu. Widziałem, że posuwa się pan na zachód. Pojechałem za panem. Potem zobaczyłem zaparkowanego dżipa i doszedłem do wniosku, że może on zależeć do pana. Mój pies od razu odnalazł trop Hrubeka przy cadillaku.

– Czy ten detektyw policyjny miał jakieś nowe wiadomości?

– Jaki detektyw?

– Nie pamiętam, jak on się nazywa. – Owen poklepał się po kieszeni, szukając wizytówki, którą dostał od detektywa. – Ten detektyw w Clo-verton. Ten, co był w tym domu, w którym on zabił tę kobietę.

– Co takiego? – wybuchnął Heck.

– To pan o tym nie wie? Nie był pan w tym domu?

– Ja nie widziałem żadnego domu. Pojechałem na zachód, skoro tylko zobaczyłem pańskie ślady.

Owen opowiedział Trentonowi Heckowi o zabójstwie, o całej tej jatce w Cloverton. A potem o starych samochodach w szopie.

– Myślałem, że on będzie chciał nas zmylić, jadąc na tym motocyklu. I okazało się, że tak było. Pojechał na nim kilkaset jardów na południe, a potem go wrzucił gdzieś do bagna. Sądzę, że po to, żeby wszystkich skołować. Potem wziął cadillaka i przyjechał nim tutaj. Ten facet jest stanowczo za sprytny.

– A dlaczego pan się tym wszystkim zajmuje? – zapytał Heck. Owen schylił się i rozwiązał, a potem zawiązał sobie sznurowadła

u butów, które, mimo że zabłocone, wyglądały na tak drogie, jak Heck się spodziewał. A potem wyprostował się i powiedział:

– Ten człowiek, którego on zabił w Indian Leap, był moim przyjacielem. I moja żona to widziała.

Heck kiwnął głową, myśląc, że to rzuca na sprawę nowe światło.

– Powiem panu coś. Pójdę po psa. On siedzi spokojnie, kiedy mu się każe, ale potem ma zamęt w głowie.

Odszedł przez las, szukając charakterystycznych drzew i krzewów, które ułatwiłyby mu znalezienie drogi.

– Pan porusza się bardzo cicho – powiedział Owen, któremu to zaimponowało. – Czy pan poluje?

– Trochę – roześmiał się Heck.

Znaleźli Emila nerwowo przestępującego z łapy na łapę. Pies, widząc pana, uspokoił się natychmiast.

– To pies czystej krwi? – zapytał Owen.

– Edouard Montague z Longstreet Trzeci. Czysta rasa.

– Niezłe imię.

– Z takim go kupiłem. Ale oczywiście ono się nie nadawało – nie w tych stronach. Więc nazywam go Emil. Jeżeli będzie miał małe z suką czystej rasy, to oczywiście będę musiał w papierach zapisać jego pełne imię, ale na razie pozostaje ono naszą tajemnicą.

Kiedy wracali na polanę, idący za Heckiem Owen zapytał:

– Jak tropiliście, skoro on jechał na rowerze?

– Dla Emila to pestka. On potrafi tropić na śniegu podczas zamieci… Więc pan uważa, że ten świr chce zrobić coś złego pańskiej żonie?

– Właściwie to nie wiem. Ale on jest tak niebezpieczny, że nie można zostawić go gliniarzom, którzy nie mają pojęcia o tym, co robią.

Te słowa ubodły Hecka.

– No, wie pan – powiedział. – Tą sprawą zajmuje się policja stanowa.

– Popełniono już wiele błędów, mogę pana zapewnić. – Owen spojrzał na pistolet Hecka. – Ale pan wspomniał o nagrodzie. Jest pan zawodowym tropicielem?

– Tak. Wynajmuję psa.

– Ile wynosi ta nagroda?

– Dziesięć tysięcy dolarów – odpowiedział Heck, wpatrując się rozgorączkowanym wzrokiem w ciemny las.

Mówił z naciskiem, jakby chciał zapewnić Owena, że będąc człowiekiem do wynajęcia, nie jest tani.

– No dobra – powiedział Owen – złapmy więc tego świra, żeby pan dostał te forsę. Co pan na to?

– Zgadzam się.

Heck podsunął Emilowi szorty Hrubeka do powąchania, a potem ruszyli przez las. Łatwo było iść za tropem, gdyż w wilgotnym powietrzu unosił się wyraźny zapach. Pies był podekscytowany, w lesie panowała atmosfera tajemniczości. Wszystko to sprawiało, że szli naprzód jak w ekstazie. Przedzierali się przez podszycie. Hrubek mógł ich usłyszeć z odległości stu jardów, ale nie można było nic na to poradzić. Nie mogli równocześnie podkradać się po cichu i posuwać się szybko, więc wybrali to drugie.

Michael przyglądał jej się uważnie, rozzłoszczony tym, że ona tak płacze. Jej płacz wywoływał w nim wielki niepokój. Kobieta nic nie mówiła. Jej nos, policzki i broda były czerwone od płaczu. Drżała i darła papierową serwetkę, podczas gdy Michael chodził w tę i z powrotem.

– Musiałem uszkodzić telefon. Musiałem to zrobić. Nie płacz. Zresztą ten telefon i tak był na podsłuchu.

– Co pan ma zamiar mi zrobić? – zaszlochała kobieta.

Michael przeszedł przez salon, tupiąc o klepki podłogi swoimi ogromnymi, zabłoconymi buciorami.

– Ładny ten domek. Przestań płakać! Masz ładne oczy. Nie masz na nich masek. Skąd go masz? To znaczy dom.

Kobieta spojrzała na małą czapkę tkwiącą na jego głowie.

– Co pan ma zamiar…?

Michael powtórzył swoje pytanie, a ona, zająkując się, odpowiedziała:

– Moja mama umarła i zostawiła mi go. Mam siostrę. Połowa domu należy do niej. Dom nie ma obciążonej hipoteki – dodała, jak gdyby on miał zamiar wejść w jego posiadanie.

Michael uniósł irlandzką czapkę, jakby chcąc jej się elegancko ukłonić. Potarł sobie gładką czaszkę dłonią. Przy jasnym świetle widoczne na niej były resztki niebieskiego tuszu. Michael zauważył, że kobieta przygląda się czapce, i włożył ją z powrotem na głowę. Uśmiechnął się.

– Modna, nie? – zapytał.

– Słucham?

Michael zmarszczył brwi.

– Moja czapka. Jest modna. Prawda?

– Tak – krzyknęła. – Bardzo. Bardzo modna.

– Mój samochód przekoziołkował. To było dobre auto. Dopóki jeździło.

Podszedł bliżej i przyjrzał się jej. Pomyślał, że to dziwne, że będąc kobietą, nie przyprawia go o lęk. Może to dlatego, że jest taka krucha? Mógłby podnieść ją jedną ręką. Mógłby też złamać jej kark z taką łatwością, z jaką niedawno złamał kark szopa… Co to za zapach? Aha, to kobieta. Zapach kobiety. To nasunęło mu niewyraźne i niepokojące wspomnienie. Poczuł wokół siebie ciemność. Poczuł lęk, lęk przed zamknięciem. Skały i woda. Źli ludzie. Co to było? Jego niepokój wzrósł. Poczuł też, że ma gwałtowną erekcję. Usiadł, żeby ona tego nie zauważyła.

Porywisty wiatr uderzał o okno, a deszcz bębnił teraz głośniej. To grzechotanie muszkietów, pomyślał. Ołowiane kule rozrywają na kawałki tysiące głów… Zatkał sobie uszy. Po chwili uświadomił sobie, że kobieta mu się przygląda.

– Ścigają mnie – powiedział.

– Jest pan przestępcą? – zapytała szeptem. – Uciekł pan z więzienia w Hamlin?

– No, no, nieźle. Ale nie spodziewaj się, że coś ze mnie wyciągniesz. I tak wiesz za dużo.

Kobieta zadrżała, kiedy on pochylił się i pogłaskał ją po delikatnych włosach.

– Ładne – wymamrotał. – I nie masz na sobie żadnego pieprzonego kapelusza. To dobrze… Dobrze.

– Niech mi pan nie robi krzywdy. Dam panu pieniądze. Cokolwiek…

– Daj mi centa.

– Mam trochę oszczędności. Ze trzy tysiące. W banku. Moglibyśmy się tam spotkać jutro o dziewiątej. Chętnie…

– Daj mi cental – ryknął Michael.

Kobieta w popłochu zaczęła grzebać w portmonetce. Michael zajrzał jej przez ramię.

– Nie masz tam mikrofonu? Guziczka alarmowego czy czegoś takiego?

– Nie – szepnęła przestraszona. – Szukam dla pana centa.

– Ostrożności nigdy za wiele – powiedział Michael, który poczuł się winny.

Wyciągnął ogromne dłonie, a ona do jednej z nich wrzuciła centa. Michael podniósł go w górę, trzymając go nad jej głową.

– Jakie słowo na siedem liter jest na monecie?

– Nie wiem.

– Zgadnij – powiedział. Kobieta załamała ręce.


– E Pluribus Unum. W Bogu nasza nadzieja. Nie, Stany Zjednoczone. O Boże, nie wiem! – powiedziała, a potem zaczęła półgłosem odmawiać „Ojcze nasz".

– To słowo jest zaraz za siedmioliterowym Abrahamem Lincolnem – powiedział Michael, nie patrząc na monetę. – To słowo jest zaraz za nim. Ma siedem liter i wygląda jak lufa pistoletu wycelowana w jego głowę.

Michael stuknął palcem w głowę na monecie. Kobieta zamknęła oczy i szepnęła:

– Nie wiem.

– Wolność – powiedział Michael. Upuścił centa na podłogę.

– Jestem głodny. Co masz do jedzenia? Kobieta przestała płakać.

– Jest pan głodny? – Spojrzała w stronę kuchni. – Mam trochę rostbefu, trochę wegetariańskiego chili… Chętnie pana poczęstuję.

Michael podszedł do stołu i usiadł na krześle. Ostrożnie rozłożył papierową serwetkę. Przykryła ona tylko częściowo jego ogromne kolana.

– Czy mogę wstać? – zapytała kobieta.

– A jak inaczej mogłabyś podać mi kolację?

Kobieta pobiegła do kuchni i wzięła się za przygotowywanie potrawy. Michael tymczasem zaczął śpiewać:

– „Bo kocham tę śliczną dziewczynę, co pokochała mnie. Jej giętkie ramiona, ach, obejmują mnie!" – zakończył, bawiąc się młynkiem do pieprzu.

Kobieta wróciła i postawiła przed nim tacę.

– „Bo kocham tę śliczną dziewczynę…" – ryknął Michael, a potem nagle urwał, wziął widelec i odkroił kawałek wołowiny. Położył go na różowym spodku wraz z odrobiną galaretki i postawił ten spodek przed kobietą.

Kobieta spojrzała na niego pytająco.

– Chcę, żebyś to zjadła – powiedział Michael.

– Ja już… Aha, pan myśli, że to jest zatrute.

– Ja wcale nie myślę, że to jest zatrute – powiedział pogardliwym tonem. – Nie myślę też, że za tym oknem stoi oddział policji. Ani że ty jesteś agentką Pinkertona. Ale nie zawadzi być ostrożnym. A teraz dalej. Zabieraj się do jedzenia.

Kobieta zjadła to, co jej podsunął. Potem uśmiechnęła się, a potem jej twarz przybrała poprzedni bezmyślny wyraz. Michael przyglądał jej się przez chwilę, po czym odłożył widelec.

– Masz mleko?

– Mleko? Mam tylko odtłuszczone. Może być?

– Chodzi mi o mlekol – ryknął Michael, a ona aż podskoczyła i pobiegła do kuchni.

Kiedy wróciła, on już zaczął jeść. Wypił szklankę mleka, popijając nim kęs mięsa.

– Pracowałem kiedyś w mleczarni.

– Aha – kiwnęła głową uprzejmie. – To musi być przyjemne miejsce.

– Było bardzo przyjemne. To doktor Richard załatwił mi tę pracę.

– A kto to jest doktor Richard?

– To mój ojciec.

– Pana ojciec był lekarzem?

– On nie był moim ojcem w tym sensie.

– No tak – zgodziła się pospiesznie kobieta, widząc, że jego twarz staje się ponura.

Michael przestał jeść. Kobieta powiedziała mu, że podoba jej się jego tweedowa czapka. Michael dotknął czapki i uśmiechnął się.

– Mnie też się ona podoba. Mam włosy, ale je obciąłem.

– Dlaczego?

– Nie mogę ci powiedzieć.

– Więc proszę mi nie mówić. Proszę mi nie mówić tego, czego pan nie chce.

– Jeżeli nie chcę, to nie powiem. Nie musisz mi dawać zezwolenia.

– Ja nie dawałam panu zezwolenia. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. Może pan robić, co pan chce.

– Wiem.

Michael zjadł już wszystko z talerza.

– Czy ma pan ochotę na więcej?

– Chcę jeszcze mleka.

Kiedy była już w kuchni, dodał:

– Proszę o mleko.

Biorąc od niej szklankę, zaintonował głosem radiowego disc-jockeya:

– Zdrooowa przekąska.

Kobieta parsknęła śmiechem, a on się uśmiechnął. Nalewając mleka, kobieta zapytała:

– Co pan robi?

– Piję mleko – odpowiedział z rozdrażnieniem.

– Nie, nie, ja mam na myśli: co pan robi na dworze w taką noc. Bo ma być okropna burza, taka, jakiej nie było od wieków.

– Co to znaczy „od wieków"? – zapytał Michael, mrużąc oczy. Kobieta spojrzała na niego zakłopotana.

– No… to znaczy „od bardzo dawna".

– Czy to jest takie wyrażenie?

– Chyba tak.

Michael zapatrzył się przed siebie oczami tak mętnymi jak szkło szklanki, którą trzymał w ręce.

Kobieta przerwała ciężką ciszę, pytając:

– Co pan robił w tej mleczarni?

Michael wciąż miał erekcję. Penis go bolał i zaczynało go to denerwować. Włożył rękę do kieszeni i ścisnął członek, a potem wstał i podszedł do okna.

– W jakim dużym mieście w pobliżu jest stacja kolejowa? – zapytał.

– W Boyleston. To jakieś czterdzieści, może pięćdziesiąt mil na południe.

– Jak się tam można dostać?

– Musi pan pojechać na zachód do szosy numer 315. Zawiozę pana. Droga przechodzi w Hubert Street i przebiega obok stacji kolejowej.

– Dostanę się tam bardzo szybko?

– Tak, bardzo szybko – potwierdziła. – Dlaczego chce pan tam pojechać?

– Powiedziałem już – warknął – że nie mogę powiedzieć! Kobieta położyła sobie ręce na kolanach.

Michael zaczął grzebać w swoim plecaku.

– Przepraszam – powiedział. – Bardzo przepraszam. Wypowiedział te słowa, a potem powtórzył je z taką tęsknotą w głosie,

że jasne było, że przeprasza nie za to, że był opryskliwy, tylko za coś innego, za coś, co miał dopiero zrobić, za coś o wiele poważniejszego niż mówienie opryskliwym tonem. Usiadł obok kobiety, dotykając udem jej uda i – nie zwracając uwagi na jej okrzyk przerażenia – położył jej na kolanach białą czaszkę zwierzęcą, a potem zaczął bardzo delikatnie gładzić jej włosy.

Stojąc pod chmurami pędzącymi z zawrotną szybkością i tak skłębionymi, że wyglądały jak efekty specjalne w jakimś filmie science-fiction, Portia L/Auberget wdychała zapachy gnijących liści i jeziora. O kilka stóp od niej jej siostra podniosła łopatę i rzuciła dużą kupę żwiru pod przednie koła unieruchomionego samochodu.

Młoda kobieta poruszyła dłońmi. Dłonie piekły ją. Domyślała się, że pod rękawiczkami tworzą jej się pęcherze. Mięśnie ją bolały. Bolała ją też głowa od słuchania nieustannego bębnienia deszczu.

Niepokoiło ją jeszcze coś – coś niejasnego. Z początku zastanawiała się, czy jej niepokój nie jest spowodowany ucieczką Michaela Hrubeka. Jednak doszła do wniosku, że nie, bo ani przez chwilę nie wierzyła, że ktoś taki jak Michael Hrubek mógłby dotrzeć ze szpitala aż do Ridgeton, i to w dodatku w taką noc jak dzisiejsza.

Niepokoiło ją jakieś mgliste wspomnienie pojawiające się w jej umyśle i znikające. Wydawało jej się, że ma ono związek z tą częścią terenu położonego przy domu, w której się obie z siostrą znajdowały. Wyobrażała sobie… Co takiego sobie wyobrażała? Rośliny? Czy tutaj był jakiś ogród? Aha, tak. Był. Stary ogród warzywny.

Potem przypomniała sobie Toma Wheelera.

Ile oni wtedy mieli lat? Dwanaście albo trzynaście. Tak, i oboje byli w jednym wieku. Pewnego jesiennego popołudnia – może w listopadzie, w taki dzień jak dzisiejszy – Tom Wheeler, chudy, rudy chłopiec, pojawił się koło jej domu. Portia wyszła na dwór i oboje usiedli na kuchennych schodkach. Portia rozmawiała z Tomem, drażniąc się z nim bez miłosierdzia. W końcu Tom zaproponował, żeby poszli do parku stanowego.

– Po co? – zapytała.

– Nie wiem – powiedział. – Tak sobie połazić.

Portia powiedziała „nie", ale w chwilę później weszła do domu i wróciła z kocem.

On ruszył w stronę parku stanowego.

– Hej – powiedziała Portia. – Chodź tutaj.

I zaprowadziła go do ogrodu warzywnego. Tutaj rozpostarła koc w miejscu, które było widoczne z domu, i położyła się, zrzuciwszy buty. Rozciągnęła się na kocu. Ale ktoś może zobaczyć – zaprotestował chłopak. Ktoś może ich obserwować! Portia położyła sobie rękę na piersi, a on natychmiast przestał martwić się o podglądaczy. Portia leżała na plecach, otoczona przez pogryzione przez ślimaki, dynie i krótkie, płowe źdźbła zboża. Tommy – obok niej, z ustami na jej ustach, co powodowało, że ona musiała chwilami oddychać przez nos. Teraz przypomniała sobie, że czuła wtedy ten sam mokry zapach późnej jesieni. Atakowały ich ospałe muchy. W końcu ona, wprawiając go w zmieszanie tym, że nie protestuje, pozwoliła jego bladej, piegowatej ręce przekroczyć elastyczną barierę. On spojrzał na okna domu, a potem dźgnął drżącym palcem, powodując powstanie w jej wnętrzu ogniska bólu, a na jej nagim biodrze mokrej plamy odpowiadającej plamie rozprzestrzeniającej się na jego dżinsach.

A potem przez kilka minut leżeli zmieszani obok siebie. I nagle on szepnął:

– Mnie się zdaje, że tam ktoś jest.

Powiedział to tylko po to, żeby mieć pretekst do ucieczki, po czym wstał i odszedł. Zniknął na podjeździe. A Portia, patrząc na chmury przepływające po niebie i słysząc w wyobraźni dźwięki gitary, rozmyślała nad tajemnicami ciała. Spędziła wtedy na kocu sporo czasu, próbując przekonać samą siebie, że jego ucieczka ją zmartwiła.

A teraz, czując ściskanie w żołądku, zdała sobie sprawę, że to nie wspomnienie o Tbmmym Wheelerze tak ją niepokoiło. Tylko wspomnienie

0 Indian Leap.

Tamtego majowego dnia mało brakowało, żeby odrzuciła zaproszenie do udziału w pikniku. Nie interesowały jej wycieczki ani parki stanowe – a zwłaszcza park, do którego ciągali ją nauczyciele na nudne zajęcia w terenie i w którym później spędziła wiele godzin leżąc pod swoimi chłopcami, pod kolegami tych chłopców, a czasami pod jakimiś nieznajomymi i ze wzrokiem wbitym w wierzchołki drzew.

Tamtego majowego dnia pojechała tam z braku czegoś lepszego. Pojechała tam. Bo dość miała cichego niepokoju związanego z samotnym życiem na Manhattanie. Dość miała kanapek z indykiem i sałatki z białej kapusty jadanych na kolację. Dość miała wieczorów spędzanych na oglądaniu wypożyczonych filmów. I zaproszeń podrywaczy w barach i na przyjęciach, zaproszeń wypowiadanych znudzonym tonem przez mężczyzn, którzy zachowywali się tak, jakby naprawdę myśleli, że dla niej takie propozycje są jakąś nowością. I spotykania się z chudymi, uczesanymi w koński ogon koleżankami, które były gotowe w każdej chwili zerwać z nią stosunki, jeżeli to zbliżyłoby je do któregoś z dwóch upragnionych celów: do uzyskania Lepszej Pracy albo do nawiązania znajomości z jakimś Mężczyzną do Wzięcia.

Tak więc wtedy, pierwszego maja, niechętnie spakowała obwarzanki

1 wędzonego łososia, i biały ser, i czasopisma, i bikini, i krem do opalania. A potem zniosła niegrzeczne zachowanie urzędnika w firmie wynajmującej samochody i pogodziła się z ruchem na szosie i z towarzystwem spiętej, biednej, nieśmiałej Claire. Ścierpiała to wszystko. Zniosła wszystkie stresy, które przyniósł ten dzień. Stresy, które miał jej wynagrodzić Robert.

Z początku, co prawda, pomyślała, że Robert Gillespie nie jest wcale atrakcyjny. Siedząc z tyłu z Lis i Claire, podsumowała go i doszła do wniosku, że jego rachunek ma same debety: Robert nie był zbyt błyskotliwy, miał piętnaście funtów nadwagi, był zbyt nadęty, zbyt gadatliwy i miał żonę, która była kompletnym zerem.

Logicznie biorąc, nie istniał więc żaden powód, dla którego dałoby się go uznać za faceta, jakiemu nie można się oprzeć. A jednak okazało się, że nie można. Podczas gdy Lis drzemała w tylnej części samochodu i podczas gdy głupkowata Dorothy malowała sobie paznokcie czerwonym lakierem, Robert zasypywał Portię pytaniami. Gdzie mieszka, jak jej się podoba miasto, czy zna tę czy tamtą restaurację, czy lubi swoją pracę? Był to podryw. Oczywiście. Jednak mimo to… Jego wilgotne oczy tańczyły z podniecenia, kiedy rozmawiali. Portia przypomniała sobie, że wtedy pomyślała bezradnie: No dobrze, uwiedź mój umysł, a ciało pójdzie za nim.

W chwili gdy dojeżdżali do parku, Portia LAuberget była gotowa biec na każde jego skinienie.

Kiedy szli ścieżką prowadzącą od parkingu, on spojrzał na jej sportowe buty i dyskretnie – poufale, a równocześnie beztrosko – zapytał, czy mogliby pobiegać razem.

A Portia odpowiedziała:

– Może.

On uznał to za odpowiedź twierdzącą.

– Ja wyruszę pierwszy, dobrze? – szepnął. – A potem spotkamy się przy starej jaskini. Daj mi dziesięć minut. A potem pobiegnij za mną.

– Może.

Gdy znaleźli się na plaży, oszacowała, jak wielka jest jej nad nim władza i postanowiła nie rezygnować z najmniejszej nawet jej cząstki. Zrobiła szybko kilka ćwiczeń rozciągających, a potem pierwsza oddaliła się biegiem, najzupełniej ignorując Roberta. Przebiegła pół mili i znalazła się w odludnym parowie, o którym on jej mówił. Koło jaskini rosła grupka sosen, a pod nimi znajdowało się coś w rodzaju zachęcającego legowiska z miękkich zielonych i czerwonawych igieł. Portia usiadła na jakimś kamieniu i zaczęła się zastanawiać, czy Robert ją dogoni. Może będzie chciał się na niej zemścić za to, że go nie posłuchała, i zostanie z żoną i Lis? Jeżeliby tak zrobił, wzrósłby jej szacunek dla niego. (Chociaż Portia LAuberget nie czuła zbytniej potrzeby darzenia mężczyzn szacunkiem, zwłaszcza


takich mężczyzn jak Robert Gillespie.) Pomyślała, że lepiej będzie, jeżeli on się pojawi, bo jeżeli tego nie zrobi, to ona będzie miała zepsuty cały dzień. Rozejrzała się po małej polance – ponurej i otoczonej stromymi ścianami wznoszącymi się naokoło. Niebo nad jej głową pokryło się chmurami. O wiele mniej tu romantycznie, pomyślała, niż na plaży w Curacao czy Nassau. Ale z drugiej strony tutaj nie leżały porozrzucane kondomy.

Portia usiadła na igłach w miejscu zasłoniętym przez wysokie krzewy i świerki kanadyjskie. Upłynęło pół godziny, potem czterdzieści minut i w końcu pojawił się Robert. Biegł w jej stronę. Złapał oddech i zarobił sporo punktów, gdyż nie wspomniał o tym, że Portia zignorowała jego instrukcje. Wydymając usta, przyglądał się swojej klatce piersiowej.

Portia roześmiała się.

– O co chodzi? – spytała.

– Moja żona mówi, że rosną mi cycki.

Portia rozciągnęła swoją koszulkę trykotową i stanik.

– Może porównamy?

Potoczyli się pod sosny. Robert pocałował ją mocno, pieszcząc jej nagie piersi wierzchami dłoni. A potem wziął jej dłonie w swoje i położył je na jej piersiach. Ona zaczęła się gładzić, a jego język zsunął się tymczasem do jej pępka, a potem dalej – do ud i kolan. Pozostał tam, drażniąc ją, dopóki Portia nie wzięła głowy Roberta w obie ręce i nie skierowała jej stanowczym ruchem między swoje nogi. Jej uda uniosły się, a jej głowa przycisnęła się mocno do ziemi. Do jej wilgotnych od potu włosów przyczepiły się igły. Patrząc spod na wpół przymkniętych powiek na szybko płynące chmury, Portia zaczerpnęła tchu. Robert przykrył ją swoim ciałem i ich usta się spotkały w mocnym, brutalnym pocałunku. Robert założył właśnie jej nogi na siebie i wchodził w nią gwałtownie, kiedy w pobliżu ich ' głów trzasnęła gałązka.

Spośród drzew wyszła Claire i stanęła jak wryta w odległości sześciu stóp od nich. Zaszokowana podniosła rękę do ust.

– O Boże – krzyknęła Portia.

– Claire, skarbie… – zaczął Robert i uniósł się na kolanach.

Claire, oniemiała, wpatrywała się w jego pachwinę. Portia przypomniała sobie, że pomyślała wtedy: „Boże, ona ma osiemnaście lat. Chyba nie pierwszy raz w życiu widzi penisa".

Po chwili Robert trochę się pozbierał i zaczął gorączkowo szukać swoich szortów i koszulki trykotowej. Dziewczyna wciąż nie odrywała od niego wzroku, a Portia przyglądała się dziewczynie. To dziwne podglądactwo a troi podnieciło ją jeszcze bardziej. Robert złapał koszulkę i okręcił ją sobie wokół bioder. Uśmiechał się zawstydzony. Portia nie ruszała się. A po- | tem Claire odwróciła się, tłumiąc szloch, i zaczęła biec. Przebiegła obok jaskini i pognała z powrotem ścieżką.

– Cholera jasna – mruknął Robert.

– Nie przejmuj się.

– Co?

– No nie bierz tego tak poważnie. Każda nastolatka w pewnym momencie przeżywa szok. Porozmawiam z nią.

– To jeszcze dziecko.

– Nie myśl o niej – powiedziała Portia lekceważąco, a potem szepnęła: – Chodź do mnie.

– Ona…

– Ona nic nie powie. Mmmm, a co to jest? Jesteś wciąż gotowy. Widzę to.

– Co będzie, jak ona powie Lis?

– Chodź – ponagliła go bez tchu. – Nie przerywaj. Wejdź we mnie!

– Uważam, że powinniśmy wrócić.

Portia opadła na kolana, rozchyliła jego koszulę i wzięła jego członek głęboko w usta.

– Nie – szepnął Robert.

Stał z odwróconą głową i zamkniętymi oczami, nie mogąc opanować drżenia. W tejże chwili na polanę weszła Lis.

Claire musiała na nią wpaść prawie natychmiast i Lis albo dowiedziała się, albo wywnioskowała z jej zachowania, co zaszło. Teraz stanęła nad obnażoną parą i przyglądała się jej.

– Portia! – krzyknęła z wściekłością. – Jak mogłaś?!

Na jej twarzy malowało się takie samo przerażenie jak na twarzy Roberta.

Młoda kobieta wstała i otarła sobie usta stanikiem. Stanęła twarzą w twarz z siostrą i spokojnie, z dystansu obserwowała, jak tamtej czerwienieje szyja, napinają się ścięgna i drży ręka. Robert wciągnął szorty i rozejrzał się ponownie za koszulką. Wyglądało na to, że nie może wydobyć z siebie słowa. Portia tymczasem nie chciała zachowywać się jak uczennica przyłapana na gorącym uczynku.

– Jak mogłaś?

Lis schwyciła ją za ramię, ale ona cofnęła się szybko. Patrząc w oczy rozwścieczonej siostrze, ubrała się powoli, a potem bez słowa odeszła, zostawiając Lis i Roberta na polanie.

Portia wróciła na plażę, gdzie Dorothy zaczynała się pakować, bo tymczasem ochłodziło się i zanosiło się na deszcz. Dorothy spojrzała na Portię. Wyglądało na to, że wyczuła, że coś jest nie tak, nic jednak nie powiedziała. Wiatr wzmógł się i obie kobiety zaczęły pospiesznie zbierać kosze i koce, chcąc je następnie zanieść do samochodu. Wróciły jeszcze na plażę, szukając pozostałych uczestników pikniku. A potem zaczęła się ulewa.

Wkrótce w parku rozległy się syreny. Przyjechała policja. Przyjechali lekarze. Na zalanym deszczem skrzyżowaniu dwóch kanionów Portia spotkała siostrę prowadzoną przez dwóch wysokich strażników. Lis miała czerwone oczy, była ubłocona i rozczochrana. Wyglądała, jakby postradała zmysły.

Portia zrobiła krok w jej kierunku. – Lis! Co…?

Policzek był wymierzony spokojnie, ale tak silny, że Portia zachwiała się i przyklękła na jedno kolano. Zszokowana krzyknęła z bólu. Zastygłe w bezruchu siostry patrzyły na siebie przez dłuższą chwilę. Zaskoczony strażnik pomógł Portii wstać i powiedział, że Robert i Claire nie żyją.

– Nie! – krzyknęła Portia.

– Nie! – powtórzyła Lis, przedrzeźniając ją, a potem odepchnęła strażnika, podeszła do siostry i powiedziała jej do ucha schrypniętym szeptem: – Ty zabiłaś tę dziewczynę, ty to zrobiłaś, ty cholerna kurwo.

Portia spojrzała siostrze w twarz. Jej oczy stały się tak zimne jak wznoszące się naokoło nich skały.

– Żegnaj, Lis.

Było to rzeczywiście pożegnanie. Gdyż – jeżeli nie liczyć kilku krótkich, pełnych napięcia rozmów telefonicznych – te słowa były ostatnimi słowami, jakie padły między siostrami aż do dzisiejszego wieczora.

Indian Leap. Indian Leap było pierwszą rzeczą, o jakiej Portia pomyślała, kiedy Lis zaprosiła ją na dzisiejszą noc. Ta myśl tłukła jej się zresztą po głowie, kiedy była mowa o Szkółce Langdellów, i prawdę mówiąc za każdym razem, kiedy myślała o powrocie do Ridgeton – co zdarzało jej się ostatnio dość często, mimo że nie zwierzyła się z tego siostrze.

Indian Leap…

O Boże, Lis – pomyślała Portia – czy ty nie rozumiesz? Jest coś, co ciąży nad siostrami LAuberget i co nigdy nie przestanie nad nimi ciążyć. Tym czymś nie jest ta tragedia, tym czymś nie są te dwa zgony, tym czymś nie są gorzkie słowa i całe miesiące milczenia, które nastąpiły później, ale przeszłość, przeszłość, która doprowadziła nas pod te sosny i która z pewnością będzie nas w przyszłości ponownie prowadziła w miejsca równie okropne.

Przeszłość, ze wszystkimi swoimi duchami zmarłych.

Teraz Portia spojrzała na znajdującą się o dziesięć stóp od niej siostrę, która odłożyła łopatę, podeszła do przednich drzwiczek i wsiadła do samochodu.

Ich oczy się spotkały.

Lis zmarszczyła brwi, zaniepokojona wyrazem twarzy Portii. – O co chodzi? – zapytała.

Ale właśnie w tej chwili silnik włączył się z hałasem. Po czym zakrztu-sił się i zaczął prychać, podczas gdy wycieraczki rozgarniały wodę na przedniej szybie. A potem silnik zamarł i w ciemności rozlegały się tylko świst wiatru, szum deszczu i śpiewna muzyka jakiegoś wybitnego barokowego kompozytora.

24

Nie poszłam zawołać pomocy, bo do sąsiadów mam pół mili, a wie pan, na jaką burzę się zanosi. Chyba słuchał pan radia? No więc to nie miało sensu.

Te słowa popłynęły szybko z bladych ust drobnej blondynki. Blondynka przestała płakać i nalewała teraz brandy z zakurzonej butelki. Nalewała tak, jak się nalewa lekarstwo.

– A poza tym – powiedziała do Trentona Hecka – on mi powiedział, żebym tego nie robiła. A każdy, kto by go zobaczył, zrobiłby to, co on każe. O Boże, Boże. Przez cały czas myślałam: „Masz szczęście, bo byłaś dzisiaj u komunii".

Owen Atcheson wrócił z ogródka za domem do maleńkiego saloniku, gdzie stali Heck i ta krucha kobieta.

– Miałam szczęście – szepnęła kobieta i wypiła brandy. A potem znowu zaczęła płakać.

– On wyciągnął tylko jeden kabel – powiedział Owen i podniósł słuchawkę. – Już zreperowałem.

– On wziął mój samochód. Beżowe subaru kombi. Z osiemdziesiątego dziewiątego roku. Przepraszał mnie z dziesięć razy. Przepraszam, przepraszam, przepraszam… – Przestała płakać. – To właśnie to mam na myśli, mówiąc, że on jest dziwny. Możecie sobie panowie wyobrazić? Poprosił mnie o kluczyki, a ja oczywiście dałam mu je. A potem odjechał – taki skulony za kierownicą. Na podjazd nie trafił, ale drogę odnalazł prawidłowo. Chyba mogę ten samochód spisać na straty. Owen skrzywił się.

– Gdybyśmy przyszli tamtą drogą, wpadłby prosto na nas. Heck znowu spojrzał na małą czaszkę leżącą na ręczniku papierowym,

w którym ona mu ją wręczyła, nie chcąc dotykać kości.

– Możecie go znaleźć na szosie numer 315 – powiedziała kobieta.

– Jak to?

– On jedzie do Boyleston. Szosą numer 315.

– Tak powiedział?

– Spytał mnie o najbliższe miasto ze stacją kolejową. Powiedziałam mu, że to Boyleston. To on zapytał, jak się tam dostać. A potem poprosił mnie o pięćdziesiąt dolarów na bilet kolejowy. Dałam mu pieniądze. Nawet trochę więcej, niż chciał.

Heck przez chwilę wpatrywał się w telefon. Nie będzie już tego można utrzymać w tajemnicy – pomyślał. Bo przecież Hrubek zabił jedną kobietę i sterroryzował drugą. Heck westchnął. Miał jasną świadomość tego, że gdyby zadzwonił do Havershama – wtedy, po zorientowaniu się, że Hrubek kieruje się na zachód – Hrubeka by złapano i nie doszłoby do tragedii w Cloverton. Wszyscy policjanci, a Heck był przecież jednym z nich, pamiętają dobrze te swoje błędy, wskutek których komuś stała się krzywda. Pamięć o tych błędach wraca do nich, przyprawiając ich nieraz o bezsenność albo i o coś gorszego. Heck wiedział, że myśl o śmierci tej kobiety będzie najcięższą do zniesienia wśród podobnych jego myśli i że będzie ona do niego nieraz wracała, nie dając mu spokoju.

Teraz jednak miał tylko jedno pragnienie – pragnął, żeby ten facet został złapany. Chwycił gwałtownie słuchawkę. Zadzwonił do miejscowego szeryfa i zameldował, że Hrubek ukradł subaru. Poinformował też szeryfa, dokąd uciekinier prawdopodobnie zmierza. A potem, zwracając się do kobiety, powiedział:

– Szeryf mówi, że przyśle kogoś, kto zawiezie panią do przyjaciół albo krewnych. Jeżeli oczywiście pani tego chce.

– Tak, oczywiście, tak.

Heck przekazał odpowiedź kobiety szeryfowi. Kiedy odłożył słuchawkę, Owen zadzwonił do Gospody Marsden i ku swemu zdziwieniu przekonał się, że Lis i Portia jeszcze się tam nie zameldowały. Marszcząc brwi, zadzwonił do domu. Lis podniosła słuchawkę po trzecim sygnale.

– Lis, co wy tam robicie?

– Owen? Gdzie jesteś?

– Jestem we Fredericks. Dzwoniłem już przedtem. Myślałem, że wyjechałyście. Co wy tam robicie? Miałyście być w Gospodzie już godzinę temu.

Nastąpiła chwila przerwy. Owen usłyszał, że Lis woła:

– To Owen.

Co tam się dzieje – pomyślał. Przez telefon usłyszał grzmot. Lis wróciła i powiedziała, że zostały, żeby układać worki z piaskiem.

– Przelało się przez tamę. Mogliśmy stracić dom.

– Czy nic wam się nie stało?

– Nie, nic. Ale samochód ugrzązł na podjeździe. Strasznie leje. Nie możemy wyjechać. Nie ma samochodu, który mógłby nas podholować. A ty robisz we Fredericks?

– Ścigałem Hrubeka, który szedł na zachód.

– Na zachód! To znaczy, że jednak zawrócił.

– Lis, muszę ci coś powiedzieć… On kogoś zabił.

– Nie!

– Kobietę. W Cloverton.

– On idzie do nas?

– Nie, nie wygląda na to. Jedzie do Boyleston. Chyba po to, żeby pociągiem wyjechać poza teren stanu.

– Co mamy robić? Owen milczał przez chwilę.

– Nie będę go ścigał. Wracam do domu – powiedział wreszcie. Usłyszał jej westchnienie. – Dzięki, kochanie.


– Zostańcie w domu. Zamknijcie drzwi na klucz. Jestem od was tylko o piętnaście minut drogi… Lis?

– Tak?

Znów chwila milczenia.

– Będę tam wkrótce.

Heck i Owen pożegnali się z kobietą i wybiegli na deszcz. Potężne podmuchy wiatru popychały ich z tyłu. Poszli wzdłuż podjazdu do ciemnej drogi, która prowadziła do szosy.

Owen spojrzał na Hecka, który posuwał się naprzód ciężkim krokiem i z ponurą miną.

– Myśli pan o nagrodzie?

– Muszę przyznać, że tak. Oni prawie na pewno złapią go w Boyleston. Aleja muszę zadzwonić i poinformować ich. Nie chcę ryzykować. Nie chcę, żeby on jeszcze komuś zrobił krzywdę.

Owen zastanawiał się przez chwilę.

– Według mnie te pieniądze i tak się panu należą.

– Ci w szpitalu będą mieli inne zdanie na ten temat. Jestem tego pewien.

– Coś panu powiem. Niech pan jedzie na tę szosę prowadzącą do Boyleston. Jeżeli pan go złapie pierwszy, to świetnie. A jeżeli nie, to pozwiemy szpital. Ja sam poprowadzę sprawę.


– Pan jest prawnikiem? Owen kiwnął głową. I dodał:

– Nie wezmę od pana ani centa.

– Zrobiłby pan to dla mnie?

– Oczywiście.

Heck był zaskoczony tą szczodrością Owena. Zmieszany, uścisnął mu serdecznie dłoń. Szli dalej w milczeniu, aż dotarli do polanki, na której stał cadillac.

– Dobra. My z Emilem pojedziemy teraz na południe. Szukamy beżowego subaru, tak? Miejmy nadzieję, że on tak samo źle prowadzi samochód japoński jak amerykański. Świetnie, bierzmy się do pracy – powiedział Heck, a potem, wiedziony impulsem, dorzucił: – A może… już po tym wszystkim… spotkamy się kiedyś? Co pan na to? Może pojedziemy razem na ryby?

– Świetny pomysł. A teraz życzę powodzenia w łowach.

Heck i Emil pobiegli truchtem do zdezelowanego chevroleta stojącego przy drodze, o pięćdziesiąt jardów od miejsca, w którym zostawili Owena. Wsiedli do samochodu. Heck włączył klekoczący silnik, a potem pojechał szybko wśród zacinającego wściekle deszczu w stronę szosy numer 315, trzymając lewą stopę na pedale gazu i myśląc o swojej skromnej nagrodzie.

Szyld obracał się powoli na tle pokrytego kłębiącymi się chmurami nocnego nieba.

Doktor Richard Kohler popatrzył w stronę światła rozbłyskującego na zachodzie i roześmiał się głośno.

Jak to było w książce Mary Shelley? – zastanowił się. Czy to nie błyskawicę wykorzystał jej bohater dla ożywienia potwora?

Kohler przypomniał sobie teraz bardzo wyraźnie pierwsze spotkanie z pacjentem, którego można było uważać za potwora podobnego do tego stworzonego przez Frankensteina. Przypomniał sobie, jak cztery miesiące temu, w dwa tygodnie po procesie i osadzeniu Michaela w Marsden – zafascynowany jako człowiek i jako profesjonalista – wszedł powoli na ponury, pilnie strzeżony Oddział E i spojrzał na ogromną, zgarbioną sylwetkę pacjenta spoglądającego złowrogo spod ciemnych brwi.

– Jak się masz, Michael? – zapytał.

– Oni słu-cha-ją. Czasami człowiek musi wymazać z umysłu wszystkie myśli. Robił to pan kiedyś? Wie pan, jakie to trudne! To podstawa Medytacji Transcendentalnej. Niech pan oczyści umysł, panie doktorze. Niech pan spróbuje.

– Chyba nie potrafię.

– Jeżeli uderzę pana tym krzesłem, pana umysł będzie zupełnie pusty. Sęk jednak w tym, że wtedy będzie pan też martwy.

Wypowiedziawszy te słowa, Michael zamilkł, a następnie milczał przez kilka dni.

Szpital w Marsden, podobnie jak ten w Cooperstown, był szpitalem stanowym i znajdowało się w nim tylko kilka okropnych sal terapii. Jednak Kohler załatwił dla uczestników swojego programu pewną liczbę pokoi. Nie były one luksusowe. Panowały w nich przeciągi, było w nich zimno, a ich ściany zostały pomalowane farbą w niepokojącym kolorze rozbie-lonej zieleni. Ale te pokoje były przynajmniej oddzielone od tej części szpitala, w której przebywali pacjenci poważniej chorzy. Poza tym fakt, że były wydzielone, napełniał tych, co w nich przebywali, poczuciem własnej godności. Znajdowały się tu zabawki edukacyjne i książki, i przybory do malowania i rysowania – nawet niebezpieczne ołówki, którymi oficjalnie nie wolno się było pacjentom posługiwać. Kohler zachęcał swoich pacjentów do uprawiania twórczości plastycznej i do wyrażania siebie. Na ścianach ich pokoi terapii widniały graffiti i wisiały obrazy, rysunki i wiersze, których autorami byli oni sami.

W sierpniu Richard Kohler rozpoczął walkę o włączenie Michaela do swojego programu terapii zajęciowej. Wybrał właśnie Michaela, bo Michael był inteligentny, bo wyglądało na to, że chce wyzdrowieć, oraz dlatego, że Michael zabił człowieka. Zresocjalizowanie pacjenta takiego jak Michael Hrubek (bo takich pacjentów się nie łeczyłó) byłoby najlepszym dowodem skuteczności technik terapeutycznych stosowanych przez Kohlera. Kohler mógłby dzięki niemu dostać pieniądze z Departamentu Zdrowia Psychicznego, wzrósłby też znacznie jego prestiż. Jednak Kohlera bardziej interesowało to, że pomógłby człowiekowi, który cierpi, i to cierpi okropnie. Gdyż Michael był inny niż ci schizofrenicy, którym obojętny jest własny los. Michael był postacią tragiczną, gdyż stan jego zdrowia był na tyle dobry, że pozwalał mu zdawać sobie sprawę z tego, jak wygląda normalne życie. Wskutek tego cierpiał katusze na myśl o przepaści istniejącej między tym, kim w istocie był, a tym, kim mógł być. Michael należał do tej kategorii pacjentów, z którą Kohler najbardziej pragnął pracować.

Nie znaczy to jednak, że Michael z entuzjazmem odniósł się do pomysłu włączenia go do programu Kohlera.

– O nie, ty skurwysynu, za nic!

Nękany objawami paranoidalnymi i podejrzliwy Michael odmówił wzięcia udziału w programie. Nie chciał mieć nic wspólnego z Kohlerem czy kimkolwiek z Marsden. Siedział w kącie swojego pokoju, mrucząc coś do siebie i podejrzliwie patrząc na lekarzy i innych pacjentów. Ale Kohler się uparł. Po prostu nie chciał zostawić Michaela w spokoju. Przez pierwszy miesiąc jego pobytu na Oddziale E – podczas którego widywali się codziennie – kłócili się zawzięcie. Michael wygłaszał bombastyczne tyrady i wrzeszczał, bo był przekonany, że Kohler, podobnie jak inni, jest spiskowcem. Kohler zmieniał temat i pytał go o jego fantazje, próbując przełamać jego opór.

W końcu, zmęczony agresywnością Kohlera i udręczony aplikowanymi w potężnych dawkach lekami, Michael niechętnie zgodził się wziąć udział w programie terapii zajęciowej. Stopniowo Kohler przedstawiał go innym pacjentom – najpierw pojedynczym osobom, a potem całym grupom. Chcąc go zachęcić do mówienia o przeszłości i o urojeniach, lekarz dawał mu „łapówki" w postaci podręczników historii, które podkradał z biblioteki we Framington, bo w Marsden praktycznie nie było żadnego księgozbioru. Podczas sesji indywidualnych Kohler wywierał psychiczny nacisk na młodego człowieka, rozbudzając jego emocje. Zmuszał go też do przebywania z innymi pacjentami i badał jego urojenia i sny.

– Michael, kto to jest Ewa?

– Aha, już. Już panu mówię. Figę z makiem.

– Co miałeś na myśli, mówiąc: „Chcę wyprzedzić niebieskie mundury"?

– Czas spać. Gasić światła. Dobranoc, panie doktorze. I tak to szło.

Pewnego dnia, sześć tygodni temu, kiedy było zimno i mokro, Michael znalazł się na boisku i tam, pod okiem grubiańskiego strażnika spacerował po bieżni. Chodząc tak, patrzył przez płot na farmę znajdującą się na terenie szpitala. Jak większość schizofreników, cierpiał na stępienie uczuć – nie okazywał przeważnie emocji. Ale tego dnia najwyraźniej podziałał na niego ponury krajobraz, gdyż zaczął płakać.

– Żal mi było tych biednych, moknących na deszczu krów – powiedział później Kohlerowi. – Bóg powinien coś dla nich zrobić. Bo tamte lody są już połamane.

– Lody są połamane? Co chcesz przez to powiedzieć?

– Biedne krowy. Już nigdy nie wrócą do pierwotnego stanu. To oczywiste. Ale lody są połamane. Nie rozumie pan?

Kohlera nagle olśniło. Doznał czegoś, co jest podobne do doznania pacjenta poddanego elektrowstrząsom.

– Ty masz na myśli – szepnął, starając się opanować podniecenie – ty chcesz powiedzieć, że „lody są przełamane".

Za pomocą tego komunikatu – komunikatu podobnego do tamtego, który odkryła doktor Anna Muller – Michael usiłował wyrazić swoje najskrytsze uczucia. Chciał powiedzieć, że w jego życiu nastąpiła radykalna zmiana. Wzruszył ramionami, a potem zaczął płakać – nie ze strachu, ale dlatego, że było mu smutno.

– Tak mi ich żal. – Stopniowo uspokajał się. – Chyba trudno być farmerem. Ale ja bym chyba chciał…

– Czy interesowałaby cię – zapytał Kohler z biciem serca – praca na farmie?


– Na farmie?

– W ramach terapii przez pracę. Tutaj, w szpitalu.

– Czy pan zwariował? – krzyknął Michael. – Krowa kopnęłaby mnie w głowę i umarłbym. Niech pan nie będzie idiotą!

Namawianie Michaela, żeby wziął pracę, zajęło dwa tygodnie, czyli

0 wiele dłużej, niż załatwianie spraw papierkowych związanych z jego przeniesieniem. Michael praktycznie należał w Marsden do kategorii pariasów, gdyż przebywał tu z mocy paragrafu 403. Jednak biurokracja jest czymś, co działa obosiecznie. Ponieważ Kohler w swojej ogromnej dokumentacji posługiwał się raczej wyrażeniem „Pacjent 458-94", a nie imieniem i nazwiskiem Michaela Hrubeka, i ponieważ administracja nadmiernie zagęszczonego Oddziału E była zachwycona, mogąc pozbyć się pacjenta, sprawa Hrubeka została załatwiona pozytywnie. Michaela przydzielono do prostych prac na farmie mlecznej produkującej na rzecz szpitala

1 sprzedającej swoje małe nadwyżki na lokalnych rynkach. Z początku Michael odnosił się podejrzliwie do nadzorujących go ludzi. Ani razu jednak nie wpadł w panikę. Zjawiał się w pracy punktualnie i zwykle ostatni z niej wychodził. Po pewnym czasie zaadaptował się zupełnie dobrze. Z ochotą przerzucał nawóz, naprawiał płot, nosił wiadra z mlekiem. Obserwując go, można było zacząć podejrzewać, że nie jest takim sobie zwyczajnym parobkiem jedynie wtedy, kiedy zabierał się za malowanie krów rasy Hereford białą farbą, chcąc, żeby ich łaty były ładniejsze albo mniej przerażające.

Zresztą kiedy mu ktoś powiedział, żeby tego nie robił, zaraz przestawał zawstydzony.

W ten sposób Michael Hrubek, który nigdy w życiu nie zarobił ani centa, zaczął nagle dostawać trzy dolary osiemdziesiąt za godzinę. A ponadto jadał kolacje z przyjaciółmi w szpitalnej kafeterii, zmywał naczynia, pisał długi poemat o bitwie nad Buli Run i brał udział w sesjach terapeutycznych Kohlera, nie mówiąc już o tym, że jego nazwisko figurowało w uzasadnieniu prośby doktora o pieniądze z Departamentu Zdrowia Psychicznego.

A teraz, pomyślał Kohler z goryczą, jest niebezpiecznym uciekinierem.

Oj Michael, Michael, gdzie ty jesteś, gdzie jesteś razem ze swoimi przełamanymi lodami?

W tym wszystkim Kohler był pewien jednego: Michael zmierza do Rid-geton. Wizyta jego samego u Lis Atcheson okazała się pomocna z dwóch względów. Po pierwsze ze względu na to, że rzuciła pewne światło na urojenie Michaela. A po drugie ze względu na światło, jakie rzuciła na samą Lis. Bo Lis okłamała Kohlera. To było dla niego jasne. Kohler usiłował wy-dedukować, w którym miejscu jej opowiadanie o Indian Leap mija się z prawdą. Ale ona wydawała się być osobą przyzwyczajoną do życia z tajemnicami, do życia z niewyrażonymi uczuciami, ze skrywanymi namiętnościami – wskutek czego jemu nie udało się wykryć jej kłamstwa. Mimo to Kohler czuł, że to, co ona przed nim ukryła, jest ważne. To coś było najprawdopodobniej bardzo ważne, gdyż stało się dla Michaela bodźcem, który skłonił go do porzucenia swego pełnego urojeń, ale bezpiecznego życia i do odbycia tej przerażającej nocnej podróży.

O tak, Michael z pewnością zmierza do Ridgeton.

A tutaj, skulony na ulewnym deszczu czeka na niego on, Richard Kohler – człowiek pragnący przekupić tropiciela polującego na nagrodę za pomocą sumy, na której wydanie właściwie go nie stać, i mający zamiar szukać swego rozdrażnionego i niebezpiecznego pacjenta na własną rękę, szukać go po to, żeby skłonić go do powrotu do szpitala – dla jego własnego dobra i dla dobra tysięcy innych pacjentów, których ma nadzieję jeszcze wyleczyć.

Lekarz spojrzał na rozległy parking i otulił się czarnym płaszczem, usiłując bezskutecznie ochronić się przed deszczem i wiatrem. Otworzył plecak i wyjął z niego potężną metalową strzykawkę, a potem napełnił ją dużą dawką środka znieczulającego. Popchnął tłok do góry, tak że ze strzykawki wytrysnęło trochę płynu. Następnie jeszcze raz spojrzał w górę, wystawiając twarz na deszcz i jeszcze raz przyjrzał się obracającemu się bezustannie szyldowi.

25

0 rany!

Michael skręcił i wybuchnął przypominającym szczekanie śmiechem. Przypomniał sobie, który pedał jest hamulcem i nacisnął go delikatnie. Samochód zwolnił do dziesięciu mil na godzinę.

– O rany, co to?

Pochylił się w przód, tak że głową prawie dotykał przedniej szyby,

1 spojrzał w niebo, na którym widać było czerwone, białe i niebieskie światła załamujące się w kroplach deszczu.

– O Jezu, co to może znaczyć?

Był tak podniecony, że dostał dreszczy, a na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. Zjechał na pobocze i zatrzymał subaru. Wysiadł i jak w transie zaczął iść przez parking. Jego ogromne buciory chrzęściły na asfalcie. Zatrzymał się u stóp „sanktuarium" z rękami złożonymi jak do modlitwy i zaczął się wpatrywać w niebo pełnym czci spojrzeniem. Potem zajrzał do plecaka i przekonał się, że zostały mu dwie czaszki. Wybrał tę, która była w gorszym stanie – trochę popękana – i położył ją pod szyldem.

– Cześć, Michael – odezwał się jakiś głos. Młody człowiek nie był tym wcale zdziwiony.

– A, doktor Richard, cześć, panie doktorze – odpowiedział. Szczupły mężczyzna siedział na masce białego samochodu – jednego

z pięćdziesięciu stojących tu w szeregu. Jaki on mały i jaki przemoczony – pomyślał Michael, przypominając sobie znowu szopa, którego niedawno zabił. I lekarz, i szop byli tacy mali.

Doktor Richard ześlizgnął się z maski taurusa. Michael spojrzał na niego, ale zaraz jego wzrok skierował się w stronę świetlistego szyldu wirującego nad ich głowami.

Michael zignorował środkową część szyldu, zauważając tylko, że znajdujące się w niej słowo MERCURY jest czerwone jak krew. Patrzył natomiast na dwa słowa w kolorze niebieskim, w kolorze mundurów żołnierzy Unii – na to na górze – FORD i na to na dole – LINCOLN.

– To tam właśnie go zabiłeś, prawda, Michael? W teatrze?

To jest z pewnością cud. Boże, Boże, w swojej nieskończonej mądrości…

– Ford… Lincoln… Teatr Forda… Tak, tak jest, zrobiłem to właśnie tam. Naprawdę. Czternastego kwietnia roku pańskiego 1865 o dziesiątej trzydzieści zakradłem się do loży prezydenckiej. Tb był Wielki Piątek. Podszedłem do niego z tyłu i wpakowałem mu w głowę kulę. Prezydent nie umarł od razu, tylko ociągał się aż do następnego dnia. Tak, ociągał się.

– Krzyknąłeś Sic semper tyrannis.

– No i od tego czasu oni mnie ścigają.

Michael spojrzał na swojego lekarza. Nie, to nie był ktoś podstawiony. To był naprawdę doktor Richard. Wygląda pan na zmęczonego, panie doktorze, pomyślał Michael. Ja czuwam, a pan śpi. Jak pan myśli, co to jest? Spojrzał znowu w górę na szyld.

– Chcę ci pomóc. Michael roześmiał się.

– Chciałbym, żebyś wrócił ze mną do szpitala.


– To idiotyzm, panie doktorze. Ja właśnie stamtąd uciekłem. Dlaczego miałbym wracać?

– Dlatego, że tam będziesz bezpieczny. Szukają cię pewni ludzie. Ludzie, którzy chcą cię skrzywdzić.

– Mówiłem to panu już dawno – warknął Michael.

– To prawda, mówiłeś. Lekarz roześmiał się.

Michael wyjął z kieszeni pistolet. Lekarzowi na chwilę załatały oczy, ale zaraz podniósł je znowu na pacjenta.

– Michael, ja tyle dla ciebie zrobiłem. Załatwiłem ci pracę na farmie. Lubisz tę pracę, prawda? Lubisz pracować przy krowach, wiem, że lubisz.

Pistolet był ciepły. Dobrze siedział mu w dłoni. Jest modny – pomyślał.

– Zastanawiałem się… Czy to by nie było dziwne… gdyby to był ten pistolet, którym posłużyłem się wtedy…

– Wtedy, kiedy strzelałeś do Lincolna?

– Tak. To by miało specjalne znaczenie. Specjalny sens. Lubi pan zapach krwi, panie doktorze? Jak pan myśli, kiedy dusza zapycha do nieba? Czy pan nie uważa, że dusze się trochę ociągają, nim pójdą do nieba?

Dlaczego on do mnie podchodzi? – zastanowił się Michael. Kiedy jest się tak blisko, łatwiej odgadnąć czyjeś myśli.

– Nie wiem.

Michael podniósł pistolet do twarzy i powąchał metal.

– A jak pan wyjaśni to, że on tam na mnie czekał? Ten pistolet. Czekał na mnie tam, w sklepie. W tym sklepie z głowami.

Michaelem Hrubekiem wstrząsnął dreszcz.

– Z jakimi głowami?

– Tymi małymi. Białymi i gładkimi. Pięknymi, małymi, białymi głowami.

– To znaczy z tymi czaszkami, tak?

Doktor Richard wskazał głową czaszkę leżącą pod szyldem. Michael skrzywił się, ale nic nie powiedział.

– Więc zastrzeliłeś Lincolna, tak, Michael?

– Oczywiście.

– Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym podczas którejś z naszych sesji?

Michaela ze zdenerwowania rozbolał żołądek.

– To było… – urwał.

– No dlaczego?

Michaelem ze strachu wstrząsnął dreszcz. Oddychając gwałtownie, odpowiedział:

– To było straszne. Ja zrobiłem straszną rzecz. Strasznąl To był taki wielki człowiek. A ja… To było… To boli! Niech mnie pan już o nic nie pyta, do cholery.

– Co – zapytał łagodnie doktor Richard – co było w tym takie straszne? Co było tak straszne, że nie mogłeś mi o tym powiedzieć?

– Wiele rzeczy. Zbyt wiele, żeby o nich mówić.

– Powiedz mi chociaż o jednej.

– Nie.

– Wybierz jedną rzecz i powiedz mi o niej.

– Nie.

– Proszę cię, Michael. No już.

– Nie! – Co ten skurwysyn kombinuje?

– No, Michael. Powiedz. – Przez chwilę oczy szczupłego lekarza patrzyły groźnie i rozkazująco. – No już! Mów!

– Księżyc – wykrztusił Michael. – On…

– Co z tym księżycem?

– Wzeszedł czerwony jak krew. Księżyc jest prześcieradłem z krwi. Ewa jest zawinięta w to prześcieradło…

– Kto to jest Ewa?

– No nieźle, skurwysynu. Nie myśl, że ci powiem coś jeszcze. – Mi-chael przełknął ślinę i rozejrzał się nerwowo.

– A skąd wzięła się ta krew?

– Z księżyca. Nie, żartuję.

– Skąd, Michael? Skąd wzięła się krew? Skąd?

– Z ich głowy – szepnął Michael.

– Z czyjej głowy? – spytał doktor Richard, a potem krzyknął: – Powiedz mi! Z czyjej głowy?

Michael uśmiechnął się ponuro i warknął:

– Nie próbuj mnie oszukać, ty skurwysynu. Z jego głowy. Z jego, jego, jego głowy. Z głowy Abrahama Lincolna. Szesnastego Prezydenta Stanów Zjednoczonych. To jego miałem na myśli. Jego! Tego, któremu wpakowałem kulę w łeb.

– Ale, Michael, ty mówiłeś jeszcze o kimś, kto został ranny w głowę. Kto to był? Kto oprócz Lincolna został ranny?

Michael zamrugał i skulił się ze strachu.

– Pan myśli o Sewardzie. O Sekretarzu Stanu. Ale on został pchnięty nożeml Jeżeli chce mnie pan wykiwać, to niech się pan dowie, jak było naprawdę. On też nie za dobrze bawił się tego wieczora.

– Ale ktoś jeszcze został postrzelony, prawda?

– Nie!

– Pomyśl, Michael. Wysil się. Możesz mi powiedzieć.

– Nie! – Michael zatkał sobie uszy. – Nie, nie, nie!

– Skąd wzięła się ta krew? Ta krew, która była wszędzie?! – szepnął doktor Richard, pochylając się w przód. – Tyle krwi. Ogromna jej ilość, taka ilość, która mogła pokryć księżyc. Całe płachty krwi.

Taka ilość, która mogła pokryć…

– Było jej naprawdę dużo – krzyknął Michael.

– Kogo jeszcze, Michael? Kogo jeszcze postrzelono? Powiedz mi. Proszę cię.

– Ja panu powiem, a pan pośle wiadomość do CIA i Tajnych Służb!

– To będzie nasza tajemnica. Nie powiem żywej duszy.

– A martwej duszy pan powie? – ryknął Michael, odrzucając w tył głowę i miotając się na deszczu. – To ich powinniśmy się bać. Martwych dusz! To z ich strony grozi nam niebezpieczeństwo.

– Ale kto to był, Michael? Powiedz mi.

– Ja…

A co to jest? To na twojej głowie? Co masz na głowie? Tatuś zaraz wróci do domu. Tatuś zmusi ją, żeby to zdjęła. Jej piękna głowa – całkiem zniszczona. Nie, nie!

– Michael, powiedz coś. Dlaczego płaczesz? – Doktor Richard chwycił Michaela za ramię. – O czym myślisz?

Michael myśli: Wszedłem do domu. Byłem w ogródku, robiłem mnóstwo ważnych rzeczy. Wszedłem do domu i zobaczyłem ją. Na jej oczach nie było masek, a jej paznokcie nie płonęły. Była w sypialni i miała na sobie tę samą koszulę nocną, którą nosiła od tylu dni. Bardzo modną. Tę, którą trzeba mieć na sobie, kiedy się idzie do sklepu, żeby kupić sklep. Tę, którą trzeba mieć na sobie, trzymając pistolet, ten pistolet. To John Wilkes Booth dał jej ten pistolet.

– Michael! Co z tobą? Spójrz na mnie! O czym myślisz?

Michael myśli: Booth na pewno był jej kochankiem i dał jej ten pistolet – żeby mogła się bronić przed martwymi żołnierzami Unii. A ona się nie martwiła, tylko mnie sprzedała. Zdradziła mnie!

– Czy powiedziałeś „zdrada"? Nie słyszę, co mówisz. Mruczysz coś pod nosem. Co mówisz, Michael?

Trzymała pistolet w dłoni. Leżała w łóżku w swojej koszuli. Usiadła, kiedy stanąłem w drzwiach, i powiedziała… Powiedziała… Powiedziała… „Ach, to ty".

Dzisiejszego wieczora Michael słyszał jej słowa, tak jak je słyszał milion razy przedtem – wypowiadane nie ze zdziwieniem, nie pogardliwie, nie prosząco – tylko głosem osoby bezgranicznie rozczarowanej.

Michael myśli: A potem przytknęła wargi pistoletu do swoich złotych włosów, a krew podfrunęła aż do księżyca i pokryła jej głowę jak czerwona, błyszcząca czapka. I rozprysnęła się na prześcieradłach.

Ach, to ty… Ach, to ty…

Michael stał w drzwiach sypialni i patrzył, jak blond włosy ciemnieją pod szkarłatną czapką. Potem pochylił się, wyciągnął rękę niezgrabnym ruchem i dotknął jej drżącej dłoni. Był to pierwszy od lat kontakt fizyczny między matką i synem. Jej niewidzące oczy zrobiły się ciemne jak słońce podczas zaćmienia, jej zgięte palce zadrżały i rozgięły się nieco, a potem powoli utraciły całe ciepło, chociaż Michael puścił jej dłoń na długo przed tą chwilą, w której zrobiła się zimna.

– Ta piękna głowa…

– Czyja głowa, Michael?

Nagle wspomnienia znikły jak za naciśnięciem kontaktu. Łzy przestały płynąć i Michael uświadomił sobie, że patrzy na doktora Richarda znajdującego się teraz o jakąś stopę od niego.

– Kto to był? – zapytał lekarz głosem pełnym rozpaczy.

– Nieźle – powiedział Michael kpiąco. – Ale nie według mnie. Doktor Richard zamknął na chwilę oczy Zacisnął usta, a potem westchnął.

– No dobrze, Michael. Dobrze. Zamilkł na chwilę, po czym zaproponował:

– A może byśmy tak razem wrócili do szpitala? Mam tu swoje BMW. Mówiliśmy kiedyś, że się razem przejedziemy. Twierdziłeś, że byś chciał. Mówiłeś, że BMW to cholernie dobry samochód.

– To cholernie dobry faszystowski samochód – poprawił go Michael.

– No to chodź, jedźmy.

– Ale ja nie mogę, panie doktorze. Mam zamiar złożyć wizytę Lis-bone. Ooo, to było złe. To, co się tam stało. Muszę się tam udać.

– Ale dlaczego, Michael, dlaczego?

– Ona jest Ewą od zdrady – odpowiedział Michael, jakby to było oczywiste.

Na twarzy doktora Richarda pojawił się wyraz ulgi. Doktor odwrócił wzrok na dłuższą chwilę. A potem twarz mu się rozjaśniła – cała twarz z wyjątkiem oczu, jak zauważył Michael.

– Hej, ty też masz samochód. No, no, zaimponowałeś mi.

– Ale on nie jest taki dobry jak cadillac – powiedział Michael szyderczo.

– A popatrz tam – zaproponował lekarz niefrasobliwie. – Na ten rząd samochodów. Na te wszystkie lincolny.

– To ciekawe, panie doktorze – powiedział Michael uprzejmie, przyglądając się nie samochodom, tylko twarzy lekarza. -Ale jeszcze ciekawsze jest, dlaczego pan przez cały czas chowa z tyłu jedną rękę. Dlaczego, ty skurwysynu?!

– O Boże, nie!

Lewa ręka lekarza wylądowała na piersi Michaela, nie czyniąc mu nic złego, w chwili gdy Michael wyrywał strzykawkę ze szczupłych palców prawej.

– Co my tutaj mamy? Jak to błyszczy, jakie to ładne. To prezent dla mnie? Już ja cię znam, ty skurwysynu. Przyszedłeś tutaj, żeby mnie dźgnąć w plecy i wydać mnie spiskowcom. Tak, żeby nikt się o tym nie dowiedział, żeby nikt nie wiedział, co się ze mną stało. Chciałeś dźgnąć mnie w plecy, a potem wepchnąć mnie do wora, tak, skurwysynu?

– Nie! Nie rób tego! Michael pochylił się w przód.

– Och, ty… – szepnął i przesunął długą, ściętą skośnie ostrą igłę, tak że ta znalazła się przed oczami lekarza.

Igła zbliżała się coraz bardziej. Była zaledwie o parę cali od twarzy Kohlera, który bezskutecznie wysilał swoje słabe mięśnie, chcąc powstrzymać Michaela.

– Proszę cię, nie!

Igła była teraz skierowana w stronę lekarza i zbliżała się do jego klatki piersiowej.

A później ze zręcznością kogoś, kto takie rzeczy obserwował przez całe lata, Michael wbił igłę głęboko w ciało lekarza i wstrzyknął lekarstwo.

Z ust doktora Richarda wyrwał się żałosny okrzyk, który zdawał się być nie okrzykiem bólu, a jękiem pochodzącym z głębi jego umęczonej duszy. Był to okrzyk człowieka uświadamiającego sobie prawdopodobnie, że ostatnim obrazem, który widzi przed śmiercią, jest obraz twarzy kogoś, kogo on w pewnym sensie kochał, a kto go zdradził.

Gdzie on jest? – zapytała Portia.

– We Fredericks. O jakieś osiem czy dziewięć mil stąd. Ale drogi są teraz na pewno w strasznym stanie.

Zmieniły ubrania i wysuszyły sobie włosy suszarką Lis. Lis stojąca przy oknie w kuchni zobaczyła przez strugi deszczu świetlny punkcik odbijający się w jeziorze i znajdujący się w odległości mili. Był to dom ich najbliższych sąsiadów – małżeństwa, którego Lis i Owen dobrze nie znali. Ci młodzi ludzie pobrali się sześć miesięcy temu. Kobieta była kurą domową i kilkakrotnie z budzącą mdłości otwartością rozmawiała z Lis o obowiązkach żony. Mówiła bardzo szybko, zadawała mnóstwo pytań i patrzyła na Lis zmrużonymi oczami, trzymając łokcie na winylowej serwetce. A potem Lis udzielała jej niezbyt umiejętnie rad. Na litość boską, myślała przy tym, skąd ja mam wiedzieć, czy powinnaś odbywać stosunki seksualne z mężem nawet wtedy, kiedy masz grypę. I skąd mam wiedzieć, czy w tych sprawach obowiązują jakieś reguły…

– Jesteś spakowana? – zapytała Portia.

– A co to za pakowanie? Wzięłam koszulę nocną, szczoteczkę do zębów, bieliznę. Będziemy w tej Gospodzie ze sześć godzin. Bardzo mi jest potrzebna gorąca kąpiel. Zresztą oni mogą go złapać, zanim Owen tu się zjawi. Napiłabym się, wiesz? A ty? Chcesz brandy?

– Brandy smakuje jak mydło.

– Trzeba się do niej przyzwyczaić. To prawda. A może Grand Mar-nier?

– To już bardziej w moim guście.

Lis nalała sobie i siostrze, a potem stanęła w drzwiach prowadzących do cieplarni.

– Zbudowałyśmy dobrą tamę. Jeszcze się trzyma.

Potężny podmuch wiatru wstrząsnął oknami. Wiatr wył w otworach wentylacyjnych tak głośno, że zagłuszał ich rozmowę. Bezlistne gałęzie drzew chwiały się na wietrze, a na jeziorze widać było grzywiaste fale. Lis powiedziała, że nigdy dotąd nie widziała jeziora tak wzburzonego. Ogromna błyskawica rozdarła niebo na zachodzie, a kiedy nad domem przetoczył się grzmot, wydało im się, że podłoga usuwa im się spod stóp.

– Wejdźmy w głąb domu. Może do salonu? Lis bardzo chętnie zgodziła się na to.

Przez chwilę siedziały w milczeniu. Lis starała się nie patrzeć siostrze w oczy. Zatrzymała wzrok na zdjęciach stojących na przenośnym stoliczku. Były tam zdjęcia z dzieciństwa. I zdjęcia Portii – zgrabnej i seksownej. I Lis – czujnej, poprawnej, no i dość bezbarwnej. I wysokiego, srogiego ojca z anachronicznym wąsikiem i jak zwykle w białej koszuli. I pełnej wdzięku matki ze stanowczo zarysowaną szczęką i oczami, które były władcze w obecności wszystkich, z wyjątkiem ojca, którego matka się chyba bała.

– Słuchaj – powiedziała powoli Lis, patrząc teraz nie na zdjęcia, ale na ramki. – Chciałabym z tobą o czymś porozmawiać.

Portia podniosła na nią wzrok. – O tej szkółce?

– Nie – odpowiedziała w końcu Lis. – O Indian Leap. O tym, co tam zaszło. To znaczy o tym, co wtedy zaszło między nami. Nie o morderstwie. Wiem, że nie chcesz o tym mówić. Ale może posłuchasz tego, co ja mam do powiedzenia, dobrze?

Portia milczała. Zlizała słodki płyn z brzegu kieliszka i czekała.

Lis westchnęła. – Po tamtym dniu nie chciałam cię więcej widzieć.

– Musiałaś wiedzieć, że ja czułam to samo. Skoro się nie widywałyśmy…

– Miałam okropne poczucie winy.

– Ja nie chcę przeprosin.


e


– No wiesz, czułam się winna – dlatego, że cię uderzyłam, że powiedziałam to, co powiedziałam… Nie panowałam wtedy nad sobą. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżywałam. Nigdy w życiu. Byłam wtedy przeciwieństwem tego, czym zawsze chciałam być.

– Miałaś dobrego nauczyciela. – Portia postukała palcem w zdjęcie ojca. – Miałam wrażenie, że to jego szkoła.

Lis nie uśmiechnęła się. Czuła się chora ze wstydu i złości. Szukała te raz w siostrze oznak wybaczenia, miękkości. Ale Portia siedziała, przyciskając do piersi kieliszek i patrząc – niemal ze znudzeniem – w stroni cieplarni. Wiatr nadal zawodził.

– Poszłam kiedyś do tej lodziarni. Pamiętasz ją? – powiedziała Lis z roztargnieniem.

– Jeszcze jej nie zlikwidowali? Nie byłam tam od lat. Jak tam teraz jest w środku?


– Tam się nie wchodzi do środka. Nie pamiętasz?

– Aha, rzeczywiście.

Lis przypomniała sobie, jak tam chodziły ze swoją holenderską „ochro-niarką" Jolandą i kupowały przy okienku waniliowe lody w rożkach. A potem siedziały z nimi na lepkiej ławie przy piknikowym stole obok parkingu. Jeżeli to było w dzień, to szybowały nad nimi pszczoły, a jeżeli wieczorem, to mogły obserwować ćmy i chrabąszcze lecące nieprzytomnie w stronę hipnotyzującego je blasku lamp i umierające wspaniałą, szybką śmiercią.

– Brałyśmy lody z wiśniową polewą – przypomniała sobie młodsza siostra, mrużąc oczy.

– I lody zawsze się topiły, i ściekały po rożku. Trzeba się było zawsze spieszyć i zlizać, zanim spłynęły po ręce.

– Oczywiście. Pamiętam.

Zamilkły, a wycie wiatru wzmogło się. Lis poszła do cieplarni i zamknęła szczelnie otwór wentylacyjny. Wycie ucichło, ale nie ustało. Lis wróciła do salonu i powiedziała:

– Nigdy ci o tym nie wspominałam, ale na wiosnę miałam romans. I muszę ci trochę o nim opowiedzieć.

Samochód jedzie z prędkością siedemdziesięciu mil na godzinę, aż silnik jęczy jak torturowany. Owen Atcheson mija jakieś budynki, na których oknach naklejona jest na krzyż taśma, tak jakby spodziewano się nie jesiennej burzy, a huraganu, potem przejeżdża obok terenu budowy i dalej


obok punktu sprzedaży samochodów Forda, nad którym powoli jak latarnia morska obraca się niebiesko-czerwony szyld świetlny.

Następnie szosa numer 236 zaczyna wić się wśród pagórków znajdujących się na obrzeżu Ridgeton – pagórków będących częścią pasma górskiego, które o kilka godzin drogi stąd wznosi się wysoko ponad kamienną doliną Indian Leap, gdzie stracił życie Robert Gillespie.

Owen zwalnia na zakrętach, a potem znowu przyspiesza do pięćdziesięciu mil na godzinę i przeskakuje na czerwonym świetle skrzyżowanie z szosą numer 116. Droga wspina się teraz na szczyt długiego wzniesienia, a Owen – na prawo od siebie, trzydzieści stóp niżej – widzi przez chwilę wodę. Z ciemnego potoku wyrastają czarne, wysokie przęsła dźwigające stary most filarowy, po którym biegnie linia kolejowa łącząca Boston z Hartford i Nowym Jorkiem. Owen znowu zwalnia, a potem zdejmuje nogę z hamulca i przyspiesza na prostym odcinku drogi, który zaprowadzi go do śródmieścia Ridgeton.

Beżowe subaru zdaje się wynurzać leniwym ruchem z krzaków, w których było ukryte. Jednak Owen widzi, że jego tylne koła obracają się bardzo szybko, rozpryskując błoto, i że właściwie pojazd porusza się z dużą prędkością. Jeszcze na ułamek sekundy przed potężnym walnięciem Owen myśli, że mógłby uniknąć kolizji, bo oba samochody są bardzo blisko siebie, a mimo to nie zderzają się. Ale potem subaru uderza mocno w sam środek cherokee. Następuje szarpnięcie, wskutek którego szyja Owena ulega gwałtownemu skręceniu. Ból zalewa mu twarz potężną falą, a bólowi towarzyszy wybuch żółtego światła.

Subaru zatrzymuje się na krawędzi skały, a cherokee przewraca się na bok. Kołysze się przez krótką chwilę, która Owenowi wydaje się wiecznością i podczas której widzi on – o sześć stóp od siebie – twarz Michaela Hrubeka. Hrubek szczerzy zęby w wariackim uśmiechu i wali ręką w kierownicę, wrzeszcząc coś głośno i najwyraźniej chcąc, żeby Owen go usłyszał. Owen patrzy na Hrubeka, ale nie dociera do niego to, co szaleniec chciał mu powiedzieć, bo w tejże samej chwili jego samochód zaczyna spadać w dół, w stronę strumienia.

Загрузка...