Rozdział 12 Armaty i polityka

Mau usiadł na kamieniu bogów.

_ Jak myślisz, gdzie jest teraz Cox?

— Mam szczerą nadzieję, że zatopiła go wielka fala! — wyznała Daphne. — Wiem, że nie powinnam, a jednak.

— I boisz się, że tak się nie stało — powiedział Mau. Nie było to pytanie.

— To prawda. Na niego trzeba by czegoś więcej niż fali. Ha, Foxlip powiedział, że zabił Coksa. Chciał się tylko popisać, jestem pewna. Ale Polegrave wspomniał coś o tym, że Cox ma kumpli ludożerców. Czy to możliwe?

— Nie wiem. Najeźdźcy zabijają dla chwały i czaszek. Mówisz, że on zabija bez powodu. Zabija to, co żyje. Jak ktoś z koszmaru, jakiś potwór. Nie wiedzieliby, co z nim zrobić.

— Zupę? — zasugerowała Daphne.

— Wątpię — odparł Mau. — Kanibal musi uważać na to, co je. Milo dałby im siłę, Pilu magiczny głos, a ja… niestrawność. Kto by chciał zjadać szaleńca?

Daphne zadrżała.

— Dobrze, tylko żeby nie chcieli zjadać mnie!

— Nie, oni nigdy nie jedzą kobiet — uspokoił ją Mau.

— Co za dżentelmeni!

— Nie, nakarmiliby tobą swoje żony, żeby stały się jeszcze piękniejsze.

Zapadło milczenie, jedno z tych, które są lodowato zimne i zarazem rozpalone do czerwoności. Przepełniały je bezszelestne słowa, których nie powinno się wypowiadać lub które powinno się wypowiedzieć innym razem, w inny sposób, albo które mogły być wypowiedziane, albo musiały być wypowiedziane, ale nie mogły, i miały tak płynąć przez tę ciszę w nieskończoność albo do czasu, aż jedno z nich wypadnie…

— Ahem — chrząknęła Daphne i wszystkie pozostałe słowa pierzchły, na zawsze. Dużo później wiele razy się zastanawiała, co by się wtedy wydarzyło, gdyby nie wybrała słowa, które bezsprzecznie należało do jej babki. I taki był tego finał. Niektórzy ludzie mają tylko jedną właściwą chwilę na właściwe słowo. To smutne, ale najwyraźniej nic na to nie można poradzić. — Cóż, jakoś sobie nie wyobrażam, żeby ktoś miał go zjeść czy nawet zostawić na talerzu — dodała szybko, żeby zagłuszyć ostatnie echa „Ahem” w głowie. — Jestem pewna, że kapitan miał rację, kiedy mówił, że Cox jak zaraza opanuje każdy statek, który się na niego natknie. To zdumiewające, jak wiele można osiągnąć, jeśli komuś jest wszystko jedno, kogo zabije. A on będzie zabijać. Ci dwaj zostali wysłani na przeszpiegi, jestem tego pewna. A to znaczy, że znalazł większą łódź.

— Łódź, w której przypłynęli, wciąż tu jest, ale zeszłej nocy skradziono jedno z naszych kanu — poinformował Mau. — Chyba niezbyt dobrze rozumiemy te rzeczy.

— Nie sądzę, żeby to miało jakieś znaczenie.

— To prawda. Za nimi przybędą Najeźdźcy… polując na tych, którzy przeżyli. Prędzej czy później się tutaj pojawią. Ale chcę…

— Ehm…

To był mały chłopczyk. Daphne nie pamiętała, jak ma na imię, ale podskakiwał jak ktoś, kto nie chce przeszkadzać, ale musi, cóż, przeszkodzić.

— Tak, Hoti? — zwrócił się do niego Mau.

— No więc mówią, że kończą im się cierniste gałęzie do ogrodzenia wielkiego pola — wyjaśniło z przejęciem dziecko.

— Biegnij i powiedz im, że rośnie ich dużo na zachód od jaskini Praojców. — Chłopiec pobiegł z powrotem i Mau krzyknął za nim: — Powiedz im też, że kazałem wycinać dłuższe kawałki! W przeciwnym razie to marnotrawstwo!

— A ty musisz bronić swojej wyspy — powiedziała Daphne.

Zareagował, jakby go uderzono.

— Myślisz, że nie będę, dziewczyno-duchu? Tak myślisz?

— Nie chodzi tylko o twój lud! Musisz bronić swoich bogów!

— Co? Jak możesz mówić coś takiego?

— Nie tych metafizycznych… nie tych z kamieniami bogów i ofiarami, i całą resztą! Mam na myśli posągi i to wszystko, co jest w jaskini!

— Tamto? To tylko kamienie. Nic niewarte…

— Nie! Wcale nie są nic niewarte. Mówią ci, kim jesteś! — Zasmuciła się. Ostatnio tyle się wydarzyło i słowa „dziewczyna-duch”, wypowiedziane tak ostro, zabolały ją. Naprawdę. Oczywiście wszyscy nazywali ją dziewczyną-duchem, czasem nawet Mau, i do tej pory się tym nie przejmowała. Ale tym razem to określenie zdawało się mówić: Odejdź, córko spodniowców, nie jesteś jedną z nas.

Wzięła się w garść.

— Nie widziałeś w jaskini tego co ja! Pamiętasz Powietrze, Ogień i Wodę z ich kulami? I tę figurę bez głowy?

— Przepraszam — powiedział Mau, chowając twarz w dłoniach.

— Słucham?

— Obraziłem cię. Wiem, kiedy się obrażasz. Twoja twarz zaczyna lśnić, a potem próbujesz się zachowywać, jak gdyby nic się nie stało. Przepraszam, że krzyczałem. To wszystko jest… no, wiesz.

— Tak, wiem.

Siedzieli w milczeniu, które zalega, kiedy myśli za bardzo się splątują, żeby zamienić się w słowa. Po chwili Daphne odkaszlnęła.

— No ale widziałeś tę potłuczoną? I to ramię wystające z wody?

— Tak. Widziałem wszystko — powiedział Mau, patrzył jednak na kobietę, która pospiesznie się do nich zbliżała.

— Nie! Wcale nie! Powietrze robiło się coraz gorsze!

Potłuczona figura trzymała coś. Odkryłam to, kiedy kłóciłeś się z Atabą. To był świat. Odwrócony do góry nogami. Chodźmy to obejrzeć. — Chwyciła go za rękę i pociągnęła w stronę ścieżki wiodącej na górę. — Wszyscy muszą to zobaczyć! Bardzo…

— Tak, Cara? — Mau zwrócił się do kobiety, która teraz wyczekiwała w miejscu, gdzie miała nadzieję zostać dostrzeżona.

— Mam przekazać, że woda w rzece zmętniała — zakomunikowała kobieta, rzucając niespokojne spojrzenie w stronę Daphne.

— Na wschodnie łąki dostała się świnia i pławi się w źródle — powiedział Mau, wstając. — Pójdę tam…

— Pójdziesz ze mną! — krzyknęła Daphne. Kobieta szybko się cofnęła, gdy Daphne odwróciła się do niej: — Weź kij i zejdź do doliny, a gdy znajdziesz świnię w wodzie, przegoń ją! To nie jest trudne! Mau, jesteś wodzem. To, co chcę ci pokazać, nie ma związku ze świniami! To ważne…

— Ludzie są waż…

— To jest ważniejsze od świń! Masz pójść ze mną i to obejrzeć!


* * *

Nim dzień dobiegł końca, wszyscy to widzieli, choćby tylko przez kilka minut. Ludzie wędrujący w jedną i drugą stronę długim korytarzem jaskini mieszali powietrze i nie było już tak fatalne jak poprzednio, choć korzystano z wielu lamp. ZJudy zabrano wszystkie co do jednej.

— Świat — powiedział zapatrzony Mau. — Jest kulą? Ale nie spadamy z niej?

Dziewczyna-duch sprawiała wrażenie, jakby zaraz miała eksplodować od nadmiaru słów.

— Tak, tak, a wy o tym wiecie! Znasz historię o bracie, który odpłynął tak daleko, że wrócił do domu?

— Oczywiście. Znają każde dziecko.

— Myślę, że ludzie z tej wyspy opłynęli kulę ziemską dawno, dawno temu. Pamiętaliście o tym, ale z czasem powstała z tego opowiastka dla małych dzieci.

Jest nawet tu, w ciemności, pomyślał Mau. Przesunął ręką po czymś, co Daphne nazywała „globem”, największym, który spadł na ziemię, kiedy posąg pękł. Glob Imo. Świat. Ledwie muskał opuszkami palców kamień. Sięgał mu do brody.

A więc tak wygląda świat, pomyślał, przesuwając palcami po błyszczącej złotem linii na kamieniu. Takich linii było dużo, a wszystkie prowadziły do tego samego miejsca, a raczej z niego wychodziły, jak gdyby jakiś olbrzym posłał dzidy dookoła świata. I był moim przodkiem, powiedział w myślach, gdy lekko dotykał znajomego symbolu, który mu mówił, że tego nie zbudowali spodniowcy.To jego przodkowierzeźbili w kamieniu. Oni wyrzeźbili bogów.

W pamięci słyszał ducha Ataby, który huczał: „To nic nie znaczy, mały demonie! Sami bogowie pokierowali ich narzędziami”. I Mau pomyślał: Cóż, dla mnie to coś znaczy. Tak, znaczy bardzo wiele.

— Zamieszkiwaliście duży ląd, może wielkości Krety — odezwała się za nim dziewczyna-duch. — Później pokażę ci Kretę na mapie. Wasz lud dotarł wszędzie! Głównie do Afryki i Chin oraz Ameryki Środkowej i wiesz co? Myślę, że teoria Jamesa Crolla o lodowcach jest słuszna! Byłam na jego wykładzie w Towarzystwie Królewskim w Londynie. Dlatego nie widać tu dużej części Europy i Ameryki Północnej… Hm, to znaczy nie dlatego, że dał wykład, ale dlatego, że były pokryte lodem! Wiesz, co to lód? Och. No więc tworzy się, kiedy woda robi się bardzo zimna i zamienia się w kryształ. Tak czy inaczej, kiedy drugi koniec świata zamienił się w kulę śniegu, tutaj wciąż było ciepło, a wy dokonywaliście niezwykłych rzeczy!

— Lód — wymamrotał Mau. Czuł się, jak gdyby pływał po nieznanych wodach. Pozbawiony mapy i znajomych zapachów, a jej głos go omywał. Glob był rodzajem mapy, jak te z pokładu Judy. Tam, gdzie teraz leżała jego wyspa, gdzie znajdowały się wszystkie wyspy, rozciągał się obszerny ląd ze złota. Ludzie wypływali stąd wszędzie. A potem… coś się wydarzyło. Bogowie się rozgniewali, jak powiedział Ataba, albo, jak opowiadała dziewczyna-duch, kryształowy świat spodniowców roztopił się. Wychodziło na to samo. Woda się podniosła.

Gdyby zamknął oczy, zobaczyłby białe budowle pod wodą. Czy natarła szybko tamta wielka fala? Czy ziemia się zatrzęsła, góry stanęły w ogniu? To musiało się stać nagle, bo woda się podniosła, z lądu powstał wzór z wysp i świat się zmienił.

— Kiedy świat wyglądał inaczej — wyszeptał.

Siadł na skraju czegoś, co wszyscy nazywali teraz sadzawką bogów. W głowie kłębiło mu się zbyt wiele myśli; potrzebował większej głowy. Przodkowie sprowadzili tu mleczny kamień i zrobili z niego stopnie, rzeźby na ścianach i bogów, może to wszystko z jednej bryły. Był też pęknięty posąg Imo. Jego głowa prawdopodobnie leżała na dnie sadzawki. Imo upadł, podobnie jak upadł świat.

Coś im oddano. Nacja jest stara, starsza od rafy, mówiła Daphne. Ludzie stąd wypływali za znane im morza, pod obce gwiazdy.

Zadarł głowę i ujrzał obce gwiazdy. Światło poruszało się z ludźmi kręcącymi się po jaskini. Sklepienie iskrzyło się tak samo jak posągi. Powstały ze szkła, wyjaśniła mu już Daphne. Wyglądały jak gwiazdy na nocnym niebie, ale to nie były jego gwiazdy. To były kryształowe gwiazdy, gwiazdy z innego nieba.

— Chcę, żeby to obejrzeli odpowiedni ludzie — odezwała się za nim Daphne.

— Odpowiedni ludzie oglądają to teraz — powiedział Mau.

Po chwili ciszy usłyszał odpowiedź dziewczyny:

— Przepraszam. Chodziło mi o to, że w Towarzystwie Królewskim w Londynie są uczeni, którzy mogliby nam to wszystko wyjaśnić.

— Są kapłanami? — zapytał podejrzliwie Mau.

— Nie! Ależ skąd! Co więcej, niektórzy z nich zupełnie nie mogą się porozumieć z Kościołem. Ale szukają odpowiedzi.

— Dobrze. Przyślij ich tutaj. Ale ja wiem, czym jest to miejsce. Moi przodkowie chcieli nam przekazać, że tu byli — wyjaśnił Mau. Czuł, jak oczy napełniają mu się łzami, lecz tym, co je wywoływało, była wielka, żarliwa duma. — Przyślij swoich mądrych spodniowców — powiedział, starając się opanować drżenie głosu — a przyjmiemy z otwartymi ramionami braci, którzy przybyli na drugi koniec świata i wreszcie wrócili tam, skąd kiedyś wypłynęli. Nie jestem głupi, dziewczyno-duchu. Skoro trafiliśmy do tych wszystkich miejsc dawno temu, czyż się tam nie osiedliliśmy? I kiedy wasi uczeni przybędą tutaj, powiemy im: Świat jest kulą: im dalej płyniecie, tym bliżej jesteście domu.

Z trudem wyławiał z mroku postać Daphne, ale kiedy się odezwała, usłyszał, że jej głos drży.

— Powiem ci coś jeszcze bardziej zdumiewającego. Na całym świecie ludzie rzeźbili bogów z kamienia. Na całym świecie. I na całym świecie ludzie mówili też, że planety są bogami. Ale wasi przodkowie wiedzieli o rzeczach, o których nie wiedział nikt inny. Mau, na ramionach boga Powietrza siedzą cztery małe postacie. To jego synowie, tak? Ścigali się dookoła ojca, żeby ustalić, który z nich będzie się starał o względy kobiety mieszkającej na księżycu? Mówi o tym pieśń piwa.

— I co chcesz mi o nich powiedzieć?

— My Powietrze nazywamy planetą Jowisz. Jowisz ma cztery księżyce, które krążą wokół niego. Widziałam je przez swój teleskop w domu! Jest jeszcze Saturn, którego wy nazywacie Ogniem. Papieroślowa Pani przywiązała mu ręce do paska, żeby nie wykradł jej córek, tak?

— Kolejna bajeczka o bogach dla dzieci. Nie wierzę w nią.

— Jest prawdziwa. No, w pewnym sensie… nic mi nie wiadomo o Papieroślowej Pani, ale planeta Saturn jest otoczona pierścieniami i podejrzewam, że tak właśnie wyglądają, kiedy się je ogląda pod właściwym kątem.

— To tylko bajka.

— Nie, zamieniono ją w bajkę. Księżyce istnieją naprawdę! Pierścienie też! Wasi przodkowie widzieli je i chciałabym wiedzieć, jak im się to udało. Potem stworzyli te pieśni i teraz matki śpiewają je dzieciom! W ten sposób wiedza przechodzi z pokolenia na pokolenie, tylko że wy nie zdawaliście sobie sprawy, że to jest wiedza! Widzisz, jak ci bogowie iskrzą? Są na nich małe płytki szkła. Wasi przodkowie wytapiali szkło. Też mam na ten temat swoją teorię. Mau, kiedy mój ojciec przypłynie i wrócę do domu, to miejsce stanie się najbardziej znaną jaskinią na…

Straszne było patrzeć, jak zmienia się jej twarz. Wyraz pewnego rodzaju rozpaczliwej ekscytacji przeszedł w mroczną rozpacz, w zwolnionym tempie. Jak gdyby cień chmury spłynął na okolicę.

Złapał ją, nim upadła, i poczuł jej łzy na skórze.

— Przypłynie — powiedział szybko. — Ocean jest tak wielki.

— Ale przecież zna kursJudy, a to jest duża wyspa! Powinien już tu być!

— Ocean jest o wiele większy. A poza tym przeszła wielka fala! Może szuka na południu, myśląc, że Judy zatonęła. Może szuka na północy, na wypadek gdyby was tam zwiało. Och, na pewno przypłynie. Musimy być przygotowani. — Mau poklepał ją po plecach i spojrzał w dół. Dzieciaki, szybko znudziwszy się oglądaniem dużych ciemnych rzeczy, których nie rozumiały, zebrały się dookoła i przyglądały im się z zaciekawieniem. Próbował je przegonić.

Szlochy ustały.

— Co ten mały chłopiec trzyma w ręku? — spytała zachrypniętym głosem Daphne.

Mau przywołał dziecko skinieniem i pożyczył od niego nową zabawkę. Daphne wbiła w nią spojrzenie i zaczęła się śmiać. Bardziej przypominało to zadyszkę, odgłos wydawany przez kogoś, kto ze zdumienia nie może wciągnąć głęboko powietrza. Udało jej się wykrztusić:

— Skąd on to wziął?

— Mówi, że od wujka Pilu. Nurkuje w sadzawce bogów. „Wujek” Pilu, zauważyła Daphne. Na wyspie było mnóstwo wujków i cioć, niewiele zaś matek i ojców.

— Powiedz chłopczykowi, że dam mu za nią trzcinę cukrową długości ramienia — powiedziała — i może z nią robić, co mu się żywnie podoba. Umowa stoi?

— Uśmiecha się — odparł Mau. — Chyba wystarczyło, że usłyszał słowa „trzcina cukrowa”!

— Góra cukru by nie wystarczyła. — Daphne podniosła swój zakup. — Powiedzieć ci, co to jest? Zrobił to ktoś, kto nie tylko wpatrywał się w niebo i żeglował do nowych lądów Myślałodrobnych rzeczach, które ułatwiają ludziomżycie. Nigdy nie słyszałam, żeby robiono je ze złota, tak czy inaczej jest to bezapelacyjnie sztuczna szczęka!


* * *

Kiedy była dużo starsza i cały czas musiała brać udział w różnych spotkaniach, Daphne wspominała naradę wojenną. Prawdopodobnie była jedyną, podczas której wokół zebranych biegały dzieci. A już na pewno jedyną, podczas której pani Bulgot kręciła się ze swoimi nowymi zębami. Capnęła je Daphne, kiedy ta demonstrowała sztuczną szczękę Cahle, a niemożliwością było wydobycie czegoś od pani Bulgot, jeśli nie chciała się z tym rozstać. Szczęka była dla niej za duża i prawie na pewno nie mogła nią gryźć, lecz kiedy otwierała usta za dnia, patrzyło się na nią jak na słońce.

Mówił głównie Pilu, choć zawsze jednym okiem obserwował Mau. Mówił tak szybko i żarliwie, że jego słowa tworzyły obrazy przed oczami, Daphne ujrzała więc mowę Agincourta z Henryka V, a przynajmniej jej ewentualną wersję, gdyby Szekspir był drobny, ciemnoskóry i nosił przepaskę na biodrach zamiast spodni, a raczej rajtuzów. Ale w tej opowieści działo się dużo więcej, a Pilu miał wspaniały dar oratorski: zaczął od prawdy, a potem kuł ją, aż stała się bardzo cienka, lecz lśniła jak nowe zęby pani Bulgot w południe.

Byli najstarszym ludem! Powiedział im, że ich przodkowie wynaleźli kanu i wypływali nimi pod nowe nieba, tak daleko, że lądowali z powrotem w domu! Widzieli czterech synów Powietrza mknących po niebie! Widzieli, jak Papieroślowa Pani owija swymi pędami boga Ognia! Konstruowali niezwykłe urządzenia dawno temu, kiedy świat wyglądał inaczej!

Niebawem jednak przybędą źli ludzie! Naprawdę bardzo źli! Więc sam Imo przysłał im Słodką Judy, pierwszy statek, jaki kiedykolwiek wybudowano, który przypłynął na wielkiej fali, niosąc ze sobą wszystko, czego będą potrzebować w tych mrocznych czasach, łącznie z cudowną soloną wołowiną i dziewczyną-duchem, która zna tajemnice nieba i warzy wspaniałe piwo…

Daphne zarumieniła się na te słowa i próbowała przechwycić spojrzenie Mau, on jednak odwrócił wzrok. Pilu wołał dalej:

— I z pomocą Słodkiej Judy zdmuchniemy Najeźdźców z powrotem na morze!

O nie, pomyślała, on wie o armatach! Znalazł armaty Judy.

Gdy Pilu skończył, rozległy się wiwaty. Ludzie otoczyli Mau.

Wojny były zawsze, wybuchały nawet między sąsiadującymi wysepkami. Z tego, co się zorientowała, nie były groźniejsze od bójek stajennych chłopców i dawały świetną okazję do zdobycia imponujących blizn i opowieści, które można było opowiadać w wersji nieco podkolorowanej wnukom. Często też dochodziło do wypadów z jednej wyspy na drugą i porwań młodych kobiet, ale ponieważ same zainteresowane wszystko wcześniej aranżowały, trudno, żeby te incydenty się liczyły.

Ale… armaty! Widziała ćwiczenia z nimi naJudy i nawet Cox zachowywał wtedy ostrożność. Był tylko jeden prawidłowy sposób wystrzelenia z armaty i wiele cudownie wybuchowych sposobów robienia tego nieprawidłowo.

Kiedy tłum zbierał się wokół Pilu, żeby odśpiewać patriotyczne pieśni, Daphne podeszła do Mau i wbiła w niego gniewne spojrzenie.

— Ile jest armat? — zapytała.

— Milo znalazł pięć — odpowiedział. — Zamierzamy ustawić je na wzgórzu nad plażą. Tak, wiem, co chcesz powiedzieć, ale bracia potrafią się nimi posługiwać.

— Naprawdę? Może i widzieli, jak to się robi! Pilu uważa też, że umie czytać, ale najczęściej po prostu zgaduje!

— Te działa dają nam nadzieję. Teraz wiemy, kim jesteśmy. Nie jesteśmy żebrakami spoza świata spodniowców. Nie jesteśmy dziećmi. Kiedyś to my byliśmy śmiałymi żeglarzami, dotarliśmy na drugi kraniec świata. Może to my nosiliśmy spodnie.

— Hm, coś mi się zdaje, że w tej kwestii Pilu trochę poniosło…

— Nie, Pilu jest mądry. Powinien im powiedzieć prawdę? Powinien im powiedzieć, że niewiele wiem, a reszta to tylko domysły i nadzieja? Że jesteśmy słabi i że jeśli nie mam racji, ci z nas, którzy pozostaną przy życiu, gdy zajdzie słońce po ataku Najeźdźców, będą tego żałowali? To by tylko wzbudziło w nich strach. Jeśli kłamstwo ma nas wzmocnić, kłamstwo będzie moją bronią. — Westchnął. — Ludzie chcą kłamstw, które pomagają im żyć. Głośno się ich domagają. Byłaś ostatnio naJudy? Muszę ci coś pokazać.


* * *

Ścieżka przez niższy las była dobrze wydeptana. W minionych miesiącach tyle już zaciągnięto na plażę, że nawet szybkie pnącza i żarłoczne trawy nie wszędzie zdążyły wyrosnąć. Gdzieniegdzie poszycie składało się jedynie z kawałków kruszącego się kamienia.

— Przychodzimy na Słodką Judy po wszystko — wyjaśniał Mau, idąc z przodu. — Daje nam drewno, żywność i światło. BezJudy i jej ładunku co byśmy zrobili? Czy jest coś, czego Judy nie może nam dać? Tak mówią ludzie. I teraz, kiedy zawiedli nas bogowie…

Cofnął się nagle.

Ktoś przybił czerwoną rybę do desek statku. Po zapachu można było poznać, że wisiała tam od kilku dni. Pod nią narysowano bardzo niezdarnie figurki mężczyzny i kobiety, czerwienią, bielą i czernią. Daphne przypatrywała się rysunkowi.

— To chyba jestem ja, tak? — zgadywała. — A to ty w kapeluszu biednego kapitana Robertsa.

— Tak — westchnął Mau.

— Dobrze im wyszedł ten kapelusz — stwierdziła dyplomatycznie Daphne. — Skąd wzięli biały kolor?

— W skrzynce z narzędziami jest taki patyczek — odparł smętnie Mau.

— Ach, to pewnie kreda — stwierdziła Daphne. — Przypuszczam, że te wszystkie okrągłe przedmioty, które tutaj narysowano, to armaty?

— Tak. To jest teraz miejsce bogów. Czasem słyszę ich rozmowy. Niektórzy uważają, że bogowie przysłali Judy, żebynam pomóc! Dasz wiarę? W takim razie kto przysłał wielką falę? Uwierzą we wszystko! Dziś rano słyszałem, jak jeden z tych nowych mówił o „jaskini, którą stworzyli bogowie”! My ją stworzyliśmy! Ludzie wymyślili też bogów. Bogów z zimnego kamienia, żebyśmy mogli się schować przed ciemnością w skorupie wygodnych kłamstw. Lecz kiedy przybędą Najeźdźcy, na plaży zobaczą pięć armat stworzonych przez ludzi! I kiedy one przemówią, nie będą kłamać!

— Wysadzicie się w powietrze! Te armaty poobijały się, kiedy je ciągnięto przez skały, a już wcześniej były stare i zardzewiałe! Cookie mówił, że zamienią się w metalowe banany, jeśli strzeli się z nich z więcej niż połową ładunku. Eksplodują!

— Nie uciekniemy. Nie możemy uciec. Więc musimy walczyć. A jeśli będziemy walczyć, musimy zwyciężyć. Przynajmniej wiemy, jak oni będą walczyć.

— Skąd możecie to wiedzieć?

— Bo kiedy przybędą Najeźdźcy, wylegną na plażę i wyzwą na pojedynek naszego wodza.

— Ciebie? Przecież nie możesz…

— Mam więcej niż jeden plan. Zaufaj mi, proszę.

— Wystrzelicie z armat?

— Być może. Oni czczą Locahę. Myślą, że ich chroni. Zbierają dla niego czaszki. Na jego cześć żywią się ludzkim mięsem. Wierzą, że im więcej zabiją ludzi, tym więcej będą mieć niewolników w jego krainie, kiedy ich tam zabierze. Nie zależy im na życiu. Ale Locaha z nikim się nie układa.

Szli teraz znowu plażą. W oddali dwóch mężczyzn bardzo powoli ciągnęło szlakiem armatę.

— Nie mamy zbyt dużo czasu — powiedział Mau. — Mężczyzna z wielkim krwawiącym nosem powie Coksowi, że jesteśmy wyspą pełną dzieci i inwalidów bez spodniowców.Prócz ciebie.

— Nie obchodzi go, kto zginie. Przestrzelił motyla, pamiętasz? — powiedziała Daphne.

Mau pokręcił głową.

— Jak on może wstawać co rano z postanowieniem, żeby znowu być sobą?

— Pewnie gdybyś mógł go zrozumieć, stałbyś się nim. On to potrafi. Zamienia ludzi w kreatury takie jak on. Tak się stało z Foxlipem. I postara się, żeby jedynym sposobem zabicia go było zamienienie się w kogoś gorszego od niego. To prawie poskutkowało w przypadku biednego kapitana Robertsa. Postaraj się, żeby tak się nie stało z tobą, Mau!

Mau westchnął.

— Wracajmy, zanim zaczną nam oddawać cześć, dobrze?

Ruszyli za armatą i Daphne została nieco z tyłu. Nawet ubrany w spodnie, które były dla niego o wiele za duże, Mau wciąż poruszał się jak tancerz. Babka kilka razy zabrała Daphne na balet, chcąc dopilnować, żeby mała wyrosła na prawdziwą damę i nie wyszła za bezbożnego naukowca. Dziewczynka wynudziła się jak mops, a tancerze nie poruszali się z takim wdziękiem, jak to sobie wcześniej wyobrażała. Mau natomiast chodził, jak gdyby każda część jego ciała wiedziała, gdzie jest, dokąd zmierza i jak szybko musi się poruszać, by tam dotrzeć. Ludzie płaciliby spore pieniądze za to tylko, żeby popatrzeć na mięśnie na jego grzbiecie, gdy poruszają się tak jak w tej chwili. Zrozumiała służące z domu dużo lepiej, kiedy na jego ramionach zalśniło słońce. Ahem.


* * *

Rankiem wystrzelili z jednej z armat — przedsięwzięcie to polegało na podpaleniu wyjątkowo długiego lontu, a potem na bardzo szybkiej ucieczce wszystkich w przeciwnym kierunku. Huk był imponujący i większość zdążyła się podnieść i zobaczyć, jak kula wpada do wody po drugiej stronie laguny.

Daphne jednak nie wzięła udziału w tym uroczystym przedsięwzięciu. Oczywiście według Cookiego wszystko na pokładzie Judy było o wiele za stare i nadawało się na złom, ale ona sama zaglądała do armatnich luf i rzeczywiście były w opłakanym stanie. Cztery z nich miały pęknięcia, a ostatnia w środku była guzowata jak powierzchnia księżyca. Nie wyglądały jak działa, z których chciałoby się strzelać, jeśli ktoś wychowany został w przeświadczeniu, że jeśli chodzi o armaty, kula powinna wylatywać z przodu. Ale Mau nie chciał jej słuchać, kiedy próbowała z nim o tym rozmawiać, i na jego twarzy pojawiała się mina, którą widziała już wcześniej. Zdawała się mówić: „Wiem, co robię. Nie zawracaj mi głowy. Wszystko będzie w porządku”. A tymczasem Milo i Pilu rozgniatali przy ognisku puste puszki z kambuza Judy w tajemniczym celu, którego nie chcieli zdradzić. Niektórych mężczyzn i chłopców szkolono w obsłudze armat, ale ponieważ brakowało prochu na oddanie kolejnych strzałów, musieli zadowolić się wtykaniem do lufy drewnianych pocisków i dumnym okrzykiem „Bum!” Całkiem nieźle im to szło i byli dumni z tego, jak szybko potrafili krzyknąć „Bum!” Daphne miała nadzieję, że wróg zostanie odpowiednio przeszkolony, żeby zawołać: „Au!” Nic się nie działo i nicsięniedzianie przedłużało się. Skończyli ogrodzenie chroniące pole przed świniami, co znaczyło, że można było dokończyć siew. Zaczęli budowę nowej chaty, ale dużo wyżej na stoku. Sadzono drzewa. Jeden z mężczyzn rozpłatał sobie nogę podczas pierwszego polowania na dziki od czasu wielkiej fali i Daphne zszyła mu ranę, a potem zdezynfekowała ją „piwem-matką”. Mau co noc trzymał wartę na plaży, często z Nieznajomą w pobliżu — ostatnio przynajmniej ufała ludziom na tyle, żeby zostawiać z nimi swojego synka. I dobrze się stało, ponieważ nagle zainteresowała się papieroślą, wycinała z niej najdłuższe pędy z całej wyspy, a potem bez końca splatała w zielone sznury jeden po drugim. Teraz więc — bo tak funkcjonują ludzkie umysły — Nieznajomą zaczęto nazywać Papieroślową Panią.

Pewnego razu z poważną miną wręczyła swoje dziecko Daphne, a wtedy Cahle poczyniła uwagę, którą Daphne nie do końca zrozumiała, ale która rozśmieszyła wszystkie kobiety, więc niemal na pewno było to coś w rodzaju: „Najwyższy czas, żebyś i ty się postarała!”

Ludzie stali się spokojniejsi.

I wtedy przypłynęli Najeźdźcy, bladym świtem.

Przybyli z bębnami i pochodniami.

Mau pobiegł plażą do chat, krzycząc:

— Najeźdźcy tu są! Najeźdźcy!

Ludzie budzili się i wybiegali z chat, a zaraz potem wpadali na siebie, podczas gdy na zewnątrz szczękanie i dudnienie nie ustawało. Psy ujadały i ludzie się o nie potykali. Mężczyźni pojedynczo i dwójkami śpieszyli do armat na wzgórzu, ale było za późno.

— Wszyscy już nie żyjecie — rzekł Mau.

Nad laguną podniosła się mgła. Milo i Pilu przestali hałasować i dopłynęli z powrotem na plażę. Ludzie spoglądali po sobie, czuli się głupio i byli wściekli. A mimo to jakiś mężczyzna na wzgórzu krzyknął na całe gardło „Bum!” i wyglądał na całkiem zadowolonego z siebie.

Później Mau zapytał Daphne o straty.

— No cóż, jeden z mężczyzn upuścił sobie dzidę na stopę — odpowiedziała. — Jakaś kobieta skręciła kostkę, potykając się o własnego psa, a mężczyzna przy armacie niemógł wyjąć ręki z lufy.

— Jak to nie mógł wyjąć ręki z lufy?

— Podobno wpychał do niej kulę, a ona przycięła mu palce — wyjaśniła Daphne. — Może powinieneś napisać list do kanibalów z prośbą, żeby nie przypływali. Wiem, że nie umiesz pisać, ale oni prawdopodobnie nie umieją czytać.

— Muszę lepiej zorganizować ludzi — westchnął Mau.

— Nie! — zawołała Daphne. — Powiedz im, żeby sami się zorganizowali! Powinniście mieć wartę! Ktoś cały czas powinien czuwać przy działach. Powiedz kobietom, że muszą wiedzieć, gdzie uciekać. Aha, i obiecaj im, że najszybsza załoga armatnia dostanie dodatkową porcję piwa. Niech sami myślą. Powiedz im, co trzeba zrobić, i niech sami główkują jak. A teraz przepraszam bardzo, muszę dokończyć warzyć piwo!

Po powrocie do chaty, przy kojących zapachach kotła, piwa i pani Bulgot, rozmyślała o Cookiem: czy on przeżył wielką falę, bo jeśli ktoś powinien, to właśnie Cookie.

Daphne wcześniej spędzała mnóstwo czasu w okrętowym kambuzie, bo był to tylko inny rodzaj kuchni, a ona w kuchniach czuła się swojsko. Było to też miejsce bezpieczne. Nawet w apogeum buntu wszyscy kolegowali się z Cookiem i nie miał on żadnych wrogów. Każdy marynarz, nawet szaleniec w typie Coksa, wiedział, że nie należy narażać się kucharzowi, bo ma on mnóstwo sposobów, żeby się zemścić, o czym można się przekonać pewnej nocy, kiedy wisi się nad relingiem, wymiotując własny żołądek.

A do tego jeszcze Cookie stanowił świetne towarzystwo, wydawało się, że był już wszędzie i pływał na wszelkiego rodzaju łajbach, a poza tym wiecznie przebudowywał własną trumnę, którą zabrał ze sobą na pokład. Była teraz częścią umeblowania kambuza i zazwyczaj stały na niej sterty garnków. Dziwił się, że Daphne uważa to wszystko za nieco dziwaczne.

W całej sprawie z trumną najważniejsze było jednak to, że Cookie wcale nie zamierzał w niej umierać. Zamierzał w niej żyć, bo tak ją zaprojektował, żeby unosiła się na wodzie. Wbudował jej nawet kil. Ogromną przyjemność sprawiało mu demonstrowanie, jak świetnie jest wyposażona. Był tam całun, na wypadek gdybyfaktycznie umarł, ale który można było wykorzystać jako żagiel przed tym nieszczęśliwym dniem; był tam składany maszt właśnie do tego celu. Wyściełane wnętrze trumny miało całe rzędy kieszeni, w których schował suchary, suszone owoce, haczyki (i żyłkę), kompas, mapy i cudowny przyrząd do zamieniania wody morskiej w pitną. Był to maleńki pływający świat.

— Pomysł ten podsunął mi pewien harpunnik, kiedy robiłem na statkach wielorybniczych — wyznał jej któregoś dnia, gdy dodawał kolejną kieszeń do wnętrza trumny. — Dziwak był z niego bez dwóch zdań. Miał więcej tatuaży niż Maorys i wszystkie zęby spiłował sobie tak, że były ostre jak sztylety, ale załadowywał tę trumnę na każdy statek, żeby w razie śmierci mieć chrześcijański pochówek, a nie zostać wyrzuconym za burtę zaszyty w kawałek płótna z kulą armatnią do towarzystwa. Sam o tym pomyślałem — pomysł w zasadzie dobry, choć wymaga pewnych modyfikacji. W każdym razie nie zabawiłem długo na tamtym statku, bo dostałem robaków, zanim jeszcze opłynęliśmy Prowincję Przylądkową, i musiałem zejść na ląd w Valparaiso. To było szczęście w nieszczęściu, bo zdaje mi się, że czekał ich marny koniec. Widziałem w swoim życiu kilku szalonych kapitanów, ale tamten był sfiksowany na amen. I możesz być pewna, jeśli kapitan jest szalony, to statek też będzie. Często się zastanawiam, co się z nimi wszystkimi stało.

Daphne skończyła przygotowywać „piwo-matkę” i zeszła zboczem do kruszącego się klifu nad plażą. Był tam Mau i wszyscy artylerzyści, a także — z jakiegoś powodu — Papieroślowa Pani.

Armaty są do niczego, pomyślała. Mau pewnie o tym wie. Więc co on tam wyprawia?

Z oddali doleciał okrzyk „Bum!” Westchnęła…


* * *

Dwaj Dżentelmeni Ostatniej Szansy wbiegli na pokład i dołączyli do kapitana przy relingu.

— Co się dzieje? — zapytał pan Black. — Przecież do Niedzielnych Matczynych jeszcze daleko.

— Marynarz z bocianiego gniazda widział, jak wystrzelono racę — poinformował kapitan z okiem przytkniętym do lunety. — Podejrzewam, że to jakiś biedny rozbitek. Tam jest wyspa. Nie ma jej na mapie. Formalnie potrzebuję pańskiej zgody, panie Black, na zmianę kursu.

— Ha! Oczywiście, że musi pan, kapitanie, zmienić kurs. W rzeczy samej zauważyłem, że już pan to uczynił.

— Rzeczywiście — odparł wesoło kapitan. — Morze rządzi się własnymi prawami.

— Dobra robota, kapitanie. Powinienem słuchać pańskich rad.

Nastąpiła chwila ciszy wywołana tym, że nikt nie wspominał o córce króla.

— Jestem pewien, szanowny panie, że Robertsowi się udało — powiedział kapitan, uważnie przyglądając się znowu odległej wyspie.

— To miło, że pan tak mówi.

— A tymczasem — kontynuował radośnie kapitan — widzę żeglarza, któremu bardzo dopisało szczęście. Ktoś przed nami musiał odkryć tę wyspę. Widzę ogień i człowieka, który łowi ryby z… — Przerwał i wyregulował lunetę. — Hm, wygląda na to, że on siedzi w trumnie…


* * *

Następnego dnia nie wszczęto alarmu, wszczęto go natomiast dzień później i Mau stwierdził, że tym razem wszystko poszło dobrze. Z dnia na dzień ludziom coraz lepiej wychodziły okrzyki „Bum!” I Daphne codziennie zachodziła w głowę, co Mau tak naprawdę planuje.

Загрузка...