Rozdział 15 Świat do góry nogami

Mau obudził się. Jakaś nieznajoma karmiła go kleikiem. Kiedy zobaczyła, że otworzył oczy, wydała cichy okrzyk, ucałowała go w czoło i wybiegła z chaty.

Mau wyciągnął się i wbił wzrok w sufit, a wtedy wszystko wróciło. Niektóre fragmenty były nieco zamazane, ale drzewo, topór i śmierć Coksa były tak wyraźne jak mały gekon, który mu się przyglądał, zwisając do góry nogami z sufitu. Mau odniósł wrażenie, że przyglądał się jednak komuś innemu, komuś kawałek dalej. Innej osobie, a tą osobą był on…

Był ciekaw, czy…

— Nie dzieje się! — Ten wrzask był jak błyskawica w głowie, bo wydobył się z dzioba jakieś piętnaście centymetrów od jego ucha. — Pokaż… — i tutaj papuga wymamrotała coś do siebie, a potem dość niechętnie dodała: — …reformy.

— O, świetnie. Jak się czujesz? — zapytała dziewczyna-duch, wchodząc do chaty.

Mau usiadł sztywno.

— Jesteś cała we krwi!

— Tak. Wiem. Ostatnią dobrą bluzkę diabli wzięli — poskarżyła się Daphne. — Ale teraz jest z nim dużo lepiej. Właściwie to jestem z siebie całkiem dumna. Musiałam mu uciąć nogę pod kolanem! I zamknęłam ranę kubłem gorącej smoły, dokładnie według podręcznika!

— Czy to nie boli? — zapytał Mau, kładąc się znów na macie. Od siedzenia zakręciło mu się w głowie.

— Jak się chwyci za rączkę, to nie. — Spojrzała na jego zdziwioną minę. — Przepraszam, żartowałam. Dzięki Bogu za panią Bulgot; potrafi sprawić, że człowiek prześpi wszystko. Tak czy inaczej, chyba będzie żył, bo trudno by mu było z tą straszną raną. A dziś rano musiałam amputować stopę. Wszystko poszło… cóż, to było straszne. Najeźdźcy paskudnie traktowali pojmanych.

— Odpiłowywałaś im chore części?

— To się nazywa chirurgia, bardzo cię proszę! Nic trudnego, jeśli tylko znajdę kogoś, kto przytrzyma podręcznik otwarty na właściwej stronie.

— Nie! Nie mówię, że to coś złego! — wtrącił szybko Mau. — Tylko że… że akurat ty się tym zajmujesz. Myślałem, że nie znosisz widoku krwi.

— Dlatego staram się ją zatamować. Mogę coś z tym zrobić. No już, pomogę ci wstać. — Objęła go.

— Kim była ta kobieta, która mnie karmiła? Widziałem ją już kiedyś.

— Jej prawdziwe imię, jak twierdzi, brzmi Fi-ha-el… — wyartykułowała Daphne i Mau chwycił się ściany, by się podeprzeć. — Nazywaliśmy ją „Nieznajomą”. A teraz wołamy na nią „Papieroślowa Pani”.

— To ona? Ale wyglądała zupełnie inaczej…

— W jednym z tych kanu był jej mąż. Poszła tam i sama go wyciągnęła. Nie mam zielonego pojęcia, skąd wiedziała, gdzie go szukać. Przysłałam ją, żeby zajęła się tobą, no bo, cóż, to właśnie jemu musiałam amputować nogę.

— Newton był największy! — zaskrzeczała papuga, podskakując.

— I myślałem, że papuga zginęła!

— Wszyscy tak myśleli — odparła Daphne — prócz samej papugi. Pojawiła się wczoraj. Straciła palec i mnóstwo piór, ale jak jej się zagoi skrzydło, wszystko będzie dobrze. Teraz biega za ptakami Praojców. Nie znoszą tego. Postanowiłam, hm, zrobić coś z jej słownictwem.

— Tak myślałem — rzekł Mau. — Co to jest njutan?

— Newton — poprawiła go w roztargnieniu. — Pamiętasz, jak ci opowiadałam o Towarzystwie Królewskim? To jeden z jego pierwszych członków. Był chyba największym naukowcem, jaki kiedykolwiek się urodził, ale kiedy się zestarzał, powiedział, że czuje się jak mały chłopiec, który bawi się kamyczkami na plaży, gdy przed nim rozciąga się bezkresny ocean prawdy.

Mau otworzył szerzej oczy i Daphne ze zdumieniem uzmysłowiła sobie, że już dawno nie wyglądał tak dziecinnie.

— Stał na tej plaży?

— No, nie na tej plaży, naturalnie — sprostowała Daphne. — Możliwe, że nie stał na żadnej plaży. Spodniowcy nazywają to metaforą. Taki rodzaj kłamstwa, który pomaga zrozumieć, co jest prawdą.

— Ach, na tym to ja się znam — powiedział Mau.

— Tak, myślę, że tak. — Daphne uśmiechnęła się. — A teraz wyjdźmy na świeże powietrze.

Wzięła Mau za rękę. Były na niej paskudne zadrapania, których nie pamiętał, czuł, że ciało mu zesztywniało, a w miejscu, gdzie wcześniej było ucho, teraz miał poszarpaną ranę, mogło być jednak dużo gorzej. Pamiętał kulę w wodzie, jak zwalnia i opada mu do ręki. Woda bywa twarda, wystarczy skoczyć z wysoka płasko na brzuch, żeby się o tym przekonać, ale mimo wszystko…

— No, chodź! — zawołała Daphne, ciągnąc go ku światłu.

Zakątek Kobiet był pełen. Ludzie pracowali na polach. Na plaży panował ruch. Nawet w lagunie bawiły się dzieci.

— Jest tyle do zrobienia — westchnął Mau, kręcąc głową.

— Oni już to robią.

Patrzyli w milczeniu. Wkrótce, kiedy zauważą ich inni, znów mieli wrócić do świata, teraz jednak stanowili część tła. Po chwili dziewczyna powiedziała:

— Pamiętam, kiedy tu… nic nie było, tylko chłopak, który mnie nie widział.

I chłopak odparł:

— Pamiętam dziewczynę-ducha.

Po dłuższym milczeniu dziewczyna zapytała:

— Wróciłbyś? Gdybyś mógł?

— Masz na myśli do czasów przed wielką falą?

— Tak. Przed wielką falą.

— Wróciłbym do domu, wszyscy by żyli, a ja stałbym się mężczyzną.

— Wolałbyś być tamtym mężczyzną? Zamieniłbyś się z nim? — zapytała dziewczyna-duch.

— I nie być sobą? Nie dowiedzieć się o globie? Nie poznać ciebie?

— Właśnie!

Mau otworzył usta, żeby odpowiedzieć, i poczuł, jak zatykają je słowa. Musiał odczekać, żeby dostrzec między nimi ścieżkę.

— Jak mogę ci odpowiedzieć? Nie ma słów. Był kiedyś chłopiec o imieniu Mau. Widzę go we wspomnieniach, tak dumnego z siebie, bo miał zostać mężczyzną. Płakał za rodziną i zamienił łzy w gniew. I gdyby mógł, powiedziałby: „Nie stało się!”, wtedy wielka fala by się cofnęła i nigdy by nie nadeszła. Ale jest jeszcze jeden chłopiec, też ma na imię Mau, i w głowie aż kipi mu od nowych pomysłów. Co mówi? Urodził się w wielkiej fali i wie, że świat jest kulą, i poznał dziewczynę-ducha, która żałuje, że do niego strzelała. Nazywał siebie małym niebieskim krabem pustelnikiem, który pędzi po piasku w poszukiwaniu nowej skorupy, teraz jednak patrzy w niebo i wie, że nie znajdzie wystarczająco dużej skorupy — nigdy. Poprosisz go, żeby przestał istnieć? Każda odpowiedź będzie zła. Mogę tylko być tym, kim jestem. Czasem jednak słyszę, jak tamten drugi chłopiec płacze za rodziną.

— Wciąż płacze? — zapytała Daphne, wbijając wzrok w ziemię.

— Codziennie. Ale cichutko. Nie usłyszysz go. Wiesz, muszę ci to powiedzieć. Przemawiał do mnie Locaha. Rozpostarł nade mną swoje wielkie skrzydła na plaży i odpędził Najeźdźców. Nie widziałaś?

— Nie. Najeźdźcy uciekli, jak tylko Cox wpadł do wody. Chcesz powiedzieć, że spotkałeś się ze Śmiercią? Znowu?

— Powiedział, że istnieje więcej światów niż liczb. Nie ma czegoś takiego jak „Nie dzieje się”. Jest „Zdarzyło się gdzie indziej…” — Próbował wyjaśnić, a ona próbowała zrozumieć.

Kiedy skończyły mu się słowa, Daphne powiedziała:

— To znaczy, że istnieje świat, gdzie wielkiej fali nie było? Gdzieś… tam?

— Tak myślę… wydaje mi się, że już go prawie widziałem. Czasem w nocy, kiedy patrzę na brzeg, prawie go widzę. Prawie go słyszę! Jest tam Mau, mężczyzna, który jest mną, i jest mi go żal, bo w jego świecie nie ma dziewczyny-ducha…

Splotła ręce na jego szyi i delikatnie przyciągnęła go ku sobie.

— Ja bym niczego nie zmieniła — rzekła. — Tutaj nie jestem już jakąś tam lalką. Mam cel. Ludzie mnie słuchają. Dokonałam zadziwiających rzeczy. Jak mogłabym wrócić do poprzedniego życia?

— To właśnie powiesz swojemu ojcu? — W jego głosie pojawił się nagle smutek.

— Coś w tym rodzaju, tak, chyba tak.

Mau delikatnie ją obrócił, żeby spojrzała na morze.

— Płynie tutaj statek — powiedział.

Zanim zbiegli do laguny, szkuner rzucił kotwicę tuż za rafą. Gdy spuszczano szalupę, Daphne weszła do wody i dobrnęła jak najdalej, nie bacząc na sukienkę, która unosiła się wokół niej.

Mau patrzył z brzegu, jak szalupa zbliża się do Daphne, wyskakuje z niej mężczyzna, a potem oboje pomagają sobie nawzajem wdrapać się na piaszczysty brzeg, śmiejąc się i płacząc jednocześnie. Tłum się cofnął, żeby zrobić im miejsce, kiedy się obejmowali — Mau tymczasem obserwował dwóch mężczyzn wysiadających z łodzi. Mieli na sobie czerwone mundury i trzymali w rękach skomplikowane kije do strzelania, spoglądając przy tym na Mau, jak gdyby ten w najlepszym wypadku był jakimś utrapieńcem.

— Niech no cię obejrzę — powiedział gubernator, odsuwając się. — Rany, wyglądasz… — Co ci się stało? Na ramieniu masz krew! Mamy na pokładzie lekarza, każę mu…

Daphne spuściła wzrok.

— To tylko plamka — powiedziała, machając ręką. — Poza tym krew nie jest moja. Musiałam komuś odciąć nogę i nie miałam czasu się umyć.

Za nimi z szalupy wyszedł trzeci żołnierz niosący grubą tubę, którą zaczął rozwijać. Spojrzał niepewnie na Mau.

— Co tu się dzieje? — burknął Mau. — Dlaczego są uzbrojeni? Co robi ten człowiek? — Wystąpił do przodu i drogę zagrodziły mu dwa bagnety.

Daphne odwróciła głowę i wyrwała się ojcu.

— Co to jest? — zażądała odpowiedzi. — Nie możecie zabronić mu chodzić po własnej wyspie! Co jest w tej tubie? Flaga, prawda? Przywieźliście flagę! I strzelby!

— Nie wiedzieliśmy, co tu zastaniemy, kochanie — odpowiedział jej zaskoczony ojciec. — Ostatecznie widzimy tam armaty.

— No dobrze, są — wymamrotała Daphne, potykając się o własny gniew. — Ale tylko na pokaz. — Złość znowu w niej rozgorzała. — Czego nie można powiedzieć o waszych strzelbach! Odłóżcie je!

Gubernator skinął na mężczyzn, którzy położyli muszkiety, bardzo ostrożnie, ale i bardzo szybko, na piasku. Na plaży zjawił się właśnie Milo, żeby zobaczyć, co to za zamieszanie, i majaczył groźnie w tle.

— I flaga! — zawołała Daphne.

— Bądź tak dobry, Evans, i potrzymaj ją — powiedział gubernator. — Posłuchaj, kochanie, nie chcemy zrobić krzywdy tym, ehm… — zerknął na Milo — miłym ludziom, ale musimy potwierdzić nasze prawa do Niedzielnych Wysp Matczynych. Uważamy, że są przedłużeniem Poniedziałkowych Wysp Świątecznych…

— Kim są „my”? Ty?

— Cóż, sam król…

— Tej wyspy nie może dostać! — wrzasnęła Daphne. — Nie potrzebuje jej! Nie może jej mieć! Nie skończył jeszcze z Kanadą!

— Złotko, zdaje się, że przejścia związane z twoim pobytem na tej wyspie w jakiś sposób wpłynęły na ciebie… — zaczął gubernator.

Daphne cofnęła się o krok.

— Przejścia? Nie chciałabym być nigdzie indziej! Pomagałam kobietom rodzić! Zabiłam człowieka…

— Tego, któremu amputowałaś nogę? — zapytał zdumiony ojciec.

— Co? Jego? Nie, on ma się dobrze — wyjaśniła Daphne z lekceważącym machnięciem ręki. — Ten, którego zabiłam, był mordercą. I warzyłam piwo. Naprawdę dobre! Ojcze, musisz mnie posłuchać. To bardzo ważne, żebyś to zrozumiał już teraz. Jesteśmy tu na drugim końcu świata, ojcze, naprawdę. Jesteśmy na początku… Jesteśmy… w miejscu, gdzie można udzielić Bogu rozgrzeszenia.

Nie chciała tego powiedzieć. Ojciec stał tam wstrząśnięty. Dodała:

— Przepraszam, ty i babcia krzyczeliście tak głośno tamtego wieczoru, że wszystko słyszałam — a że nie było sensu oszukiwać w takiej chwili, dodała też: — Zwłaszcza że nadstawiałam uszu.

Spojrzał na nią, twarz mu poszarzała.

— Co jest takiego wyjątkowego w tym miejscu?

— Jest tu jaskinia. Są w niej cudowne rzeźby. Jest bardzo stara. Możliwe, że ma ponad sto tysięcy lat.

— Jaskiniowcy — powiedział spokojnie gubernator.

— Wydaje mi się, że na suficie są gwiezdne mapy. Wynaleźli… cóż, praktycznie wszystko. Opłynęli cały świat, kiedy my kuliliśmy się przy ogniskach. Myślę, że mogę to udowodnić. — Daphne wzięła ojca za rękę. — W lampach zostało jeszcze trochę nafty — powiedziała. — Pokażę ci. Wam nie! — dodała, kiedy ruszyli za nimi żołnierze. — Wy zostajecie tutaj. I nikt nie zajmie niczyjego kraju, kiedy nas tu nie będzie, czy to jest jasne?

Mężczyźni spojrzeli na gubernatora, który wzruszył ramionami z roztargnieniem, całkowicie zdominowany przez własną córkę.

— Cokolwiek ona rozkaże — powiedział.

Córka wzięła go za rękę i zaproponowała:

— Chodźmy to obejrzeć.

Zaczęli wspinać się ścieżką, ale byli jeszcze na tyle blisko, żeby usłyszeć, jak Pilu podchodzi do żołnierzy i mówi:

— Macie ochotę na piwo?

— Nie pozwól im go pić, dopóki nie spluną do niego i nie odśpiewają szesnaście razy „Mee, mee, czarny baranie” — zabrzmiał rozkaz z góry, a potem: — I powiedz im, że potrzebujemy nafty do lamp.


* * *

Pierwszą rzeczą, jaką powiedział jej ojciec, kiedy zobaczył bogów, było:

— Boże drogi!

A potem, napatrzywszy się na wszystko z otwartymi ustami, wydusił z siebie:

— Nieprawdopodobne! To powinno się znaleźć w muzeum!

Daphne nie mogła pozwolić, żeby coś takiego uszło mu płazem, powiedziała więc:

— Wiem. I dlatego znajduje się w muzeum.

— Ale kto tu przyjedzie?

— Każdy, kto tylko zechce, papo. To znaczy uczeni z całego świata.

— Tylko że tu daleko od wszystkich ważnych miejsc — zauważył gubernator, przesuwając palcami po kamiennym globie.

— Nie, papo. To jest ważne miejsce. Wszystkie pozostałe są daleko. Tak czy siak, dla Towarzystwa Królewskiego nie będzie to żadna przeszkoda. Przypłyną tu na północ, choćby mieli płynąć wpław w butach z ołowiu!

— Raczej na południe, kochanie — poprawił ją ojciec.

Daphne pchnęła glob. Przetoczył się trochę i kontynenty zatańczyły. Teraz świat był odwrócony do góry nogami.

— To planeta, papo. Północ i południe to tylko różne sposoby patrzenia na nią. Jestem pewna, że tutejsi mieszkańcy nie będą mieć nic przeciwko temu, żeby wykonano kopie dla największych muzeów. Ale nie zabieraj im tego miejsca. Należy do nich.

— Ludzie powiedzieliby raczej, że należy do całego świata.

— Wtedy myśleliby jak złodzieje. Nie mamy do niego żadnych praw. Ale jeśli nie będziemy się zachowywać jak zbóje, tutejsi na pewno okażą się dla nas łaskawi.

— Łaskawi — powtórzył ojciec, obracając to słowo w ustach jak nieznane ciastko.

Daphne zmrużyła oczy.

— Tylko nie sugeruj, papo, że łaska jest czymś, co można znaleźć tylko na naszym końcu świata, dobrze?

— Nie, masz rację. Oczywiście zrobię, co będę mógł. To bardzo ważne miejsce, teraz to wiem.

Pocałowała go.

Kiedy znowu się odezwał, wyglądało, że jest speszony i nie wie, jak się wyrazić.

— A więc… nic ci się tutaj nie stało? Dobrze się odżywiałaś? Miałaś co robić… hm… prócz amputowania nóg?

— Szczerze mówiąc, to była tylko jedna noga. Aha, i jeszcze stopa. Pomagałam odebrać dwoje noworodków… a ściśle mówiąc, za pierwszym razem tylko się przyglądałam i odśpiewałam jedną piosenkę, pani Bulgot uczy mnie stosowania ziół, a ja w zamian za to przeżuwam dla niej wieprzowinę…

— Przeżuwasz… dla niej… wieprzowinę… — powtórzył ojciec jak zahipnotyzowany.

— Bo widzisz, ona nie ma zębów.

— Ach tak, jasne. — Gubernator poruszył się niespokojnie. — Miałaś też jakieś inne… przygody?

— Niech pomyślę… Mau uratował mnie przed utonięciem, on jest teraz wodzem i… a tak, poznałam wodza kanibalów, który wygląda zupełnie jak pan premier!

— Naprawdę? — zdziwił się ojciec. — Chociaż, jak się nad tym zastanowić, nietrudno jest to sobie wyobrazić. A… hm… czy może… czy ktoś… próbował… zrobić ci coś złego?

Wypowiedział te słowa tak ostrożnie, że Daphne o mało się nie roześmiała. Ojcowie! Ale nie mogła mu powiedzieć o chichoczących pokojówkach, kuchennych plotkach, nie wspominając o żartach Cahle. Spędziła sporo czasu w Zakątku Kobiet. No chyba nie wyobrażał sobie, że chodziła z zamkniętymi oczami i zatkanymi uszami?

— Był tu taki jeden. Morderca. Z załogi Judy, o czym z żalem informuję — powiedziała. — Zastrzelił kogoś, a potem mierzył do mnie.

— Wielkie nieba!

— Więc go otrułam. W pewnym sensie. Ale na Nacji nazywają to inaczej… co to jest, jak kat kogoś wiesza?

— Hm… egzekucja? — podsunął gubernator, z trudem nadążając.

— Właśnie. A komuś innemu złamałam nos glinianą miską, bo chciał do mnie strzelić.

— Naprawdę? No cóż, pewnie trucizna działałaby zbyt wolno. — Gubernator starał się nie pogarszać sprawy. Jego twarz w świetle lampy wyglądała upiornie, jakby była z wosku i miała się zaraz zacząć topić.

— Kiedy o tym opowiadam, rzeczywiście mam wrażenie, że tyle się tutaj… — Nie dokończyła.

— Działo? — podsunął ojciec.

I wtedy opowiedziała mu całą resztę — o tym, jak księżyc świeci nad laguną, jak jasne są gwiazdy, o buncie i biednym kapitanie Robertsie, o papudze, czerwonych krabach i pantalonowcach, o ośmiornicach drzewnych i pierwszym oficerze Coksie, a bogowie cały czas im się przyglądali. Przeprowadziła ojca pod setkami białych płyt na ścianach, nie przestając mówić:

— Popatrz, tu jest żyrafa. Wiedzieli o Afryce! Dalej jest słoń, ale może być indyjski. Tu widać wyraźnie lwa. Na jednym z kamieni, który wylądował na plaży, był wyryty koń, a kto by go tutaj sprowadził? Rysunki na tamtych płytach nie pokazują niczego, co bym rozpoznawała, zastanawiam się więc, czy ta część to jakiś alfabet — A jak ananas i tak dalej… Ale na obrzeżach wielu tych płyt widać kropki i linie, więc mogę się zupełnie mylić. I zauważ, jak często wśród tych wyrytych znaków znajduje się dłoń! Jestem przekonana, że służy jako jakaś miara. A tam… — I tak dalej, aż skończyła na: — Jestem też pewna, że mieli teleskop.

— Och, na pewno nie! Czyżby wyryto go gdzieś tutaj?

— No, nie. Ale wielu płyt brakuje. — I opowiedziała mu o synach Jowisza i o wężu wokół Saturna.

Nie zrobiło to na ojcu najwyraźniej większego wrażenia, lecz poklepał ją po dłoni.

— Może niebo było kiedyś bardziej czyste albo ktoś miał wyjątkowo dobry wzrok.

— Ale ja mogę podać porządne naukowe wyjaśnienie!

Ojciec pokręcił głową.

— Choć bardzo cię kocham, muszę stwierdzić, że to tylko domysły. I… niech mi będzie wolno powiedzieć… nadzieja. To nie wystarczy, córeczko.

Ach, te spory, które prowadziliśmy ze sobą, wracając z Towarzystwa, pomyślała Daphne. Będę musiała stoczyć pojedynek. Świetnie!

Wskazała na bogów.

— One lśnią, bo figury są pokryte płytkami szkła — powiedziała. — A te przytwierdzono ołowianymi gwoździami. Jeden z chłopców podpłynął tam i obejrzał wszystko dla mnie. Tutejsi ludzie potrafili wytapiać szkło!

Ojciec, siedząc oparty o chłodny kamień, pokiwał głową.

— Całkiem prawdopodobne. W wielu kulturach wytapia się szkło. Mamy początki hipotezy, ale musisz jeszcze znaleźć wytwórcę obiektywu.

— Papo, to logiczne, że szklarz zauważy wcześniej czy później bąbelek w szkle i zobaczy, jak światło…

Ale ojciec podniósł rękę.

— Nauki nie interesuje, co „jest logiczne” — powiedział. — To, że Ziemia jest plaska, też „jest logiczne”. Wiemy tylko, że Rzymianie interesowali się trochę prymitywnymi soczewkami i że okulary wynaleziono dopiero w trzynastym wieku. Powszechnie przypisuje się ten wynalazek Włochowi Salvino D’Armate…

— Dlaczego zawsze wszystko sprowadza się do… do… półkuli północnej? — zapytała Daphne. — Wywróć świat do góry nogami! — Przyciągnęła ojca do ściany przy kuli i wskazała na jedną z płyt. — Pamiętasz, mówiłam ci, że chętnie pokazują ręce, które coś trzymają? — spytała i podniosła lampę. — Patrz! Czy to nie są według ciebie okulary?

Przyjrzał się krytycznie rysunkowi jak ktoś, kto próbuje podjąć decyzję — ciasto czy tort.

— Możliwe — rzekł — ale może to też być maska, waga albo coś, co ma jakieś tajemnicze przeznaczenie religijne. Z przykrością stwierdzam, że to słaby dowód.

Daphne westchnęła.

— Zaraz, a gdybym tak dowiodła, że znali soczewki, czy wtedy byś przyznał, że potrafiliby zbudować teleskop?

— To byłoby sensowne. Nie przyznam jednak, że to zrobili, tylko że mogli zrobić.

— No to chodź coś obejrzeć.

Tym razem poprowadziła go do niszy w ścianie naprzeciwko bogów, gdzie biała płyta odpadła.

— Jeden z chłopców znalazł je w mule na dnie sadzawki bogów. Szkło jest stłuczone z jednej strony, a drugie jest pęknięte, ale widać, że to były soczewki. Ostrożnie.

Położyła je delikatnie na dłoni ojca.

Zamrugał.

— Okulary w złotej ramce… — Nie wypowiedział tych słów, raczej wydyszał.

— Czy moja teoria teleskopowa została dowiedziona, papo? — zapytała Daphne z satysfakcją. — Wiemy, że okulary doprowadziły do wynalezienia teleskopu.

— Raz na pewno. Albo przynajmniej raz, jak byś pewnie wolała powiedzieć. Dlaczego nie pokazałaś mi ich od razu?

— Chciałam tylko, żebyś przyznał, że stosuję odpowiednio naukowe podejście!

— Nieźle, nieźle! — zgodził się gubernator. — Stworzyłaś naprawdę mocną hipotezę, muszę cię jednak zmartwić: żeby do końca udowodnić tę teorię, musiałabyś znaleźć teleskop.

— To nie fair! — zawołała Daohne.

— Nie, to nauka — odparł ojciec. „Mogli zbudować” nie wystarczy. „Prawdopodobnie zbudowali” też nie! Sprawę załatwia dopiero „Zbudowali”. Ale kiedy to ogłosisz, wiele osób będzie próbowało udowodnić, że nie masz racji. Im gorzej będzie im szło, tym mocniejsza będzie twoja pozycja. I pewnie będą próbowali zasugerować, że przybył tu jakiś podróżnik z Europy i zgubił okulary.

— A także sztuczną szczękę ze złota? — wypaliła Daphne. Opowiedziała ojcu o najcenniejszym skarbie pani Bulgot.

— Bardzo bym chciał ją obejrzeć. Dla niektórych będzie to łatwiejsze do przełknięcia. Nie zrażaj się co do teleskopu. Jest jasne, że w tym miejscu powstała nieznana nam dotąd kultura żeglarzy, bardzo uzdolnionych technicznie. Wielkie nieba, córeczko, większość ludzi byłaby zachwycona, że odkryła coś takiego!

— Nie ja to odkryłam — powiedziała Daphne. — Tylko Mau. Ja tylko patrzyłam mu przez ramię. To on minął sto tysięcy swoich przodków. To miejsce należy do nich, papo. Wybudowali je ich przodkowie. I na globie wyryli symbol fali na tle zachodzącego słońca, który tutejsi mężczyźni od tysięcy lat tatuują sobie na skórze. Widziałam! I wiesz co? Mogę udowodnić, że żaden Europejczyk przede mną nie zajrzał do tej jaskini. — Daphne rozejrzała się z falującą z przejęcia piersią. — Widzisz złoto na figurach bogów, globie i wielkich wrotach?

— Oczywiście, kochanie. Trudno nie zauważyć.

— Właśnie — powiedziała Daphne, podnosząc lampę. — Wciąż tu jest!


* * *

Mau siedział z jedną z map z Judy na kolanach. Oficjalnie zebrała się rada wyspy, a przynajmniej tak by było, gdyby cokolwiek na tej wyspie miało charakter oficjalny. Przyjść mógł każdy, a ponieważ każdy mógł, wielu tego nie zrobiło. Przybyli nowi, którymi trzeba się było zająć i których trzeba było nakarmić; wielu mogło wrócić na swoje wyspy, jeśli wciąż istniały, musieli być jednak sprawni i nakarmieni. To oznaczało więcej pracy dla wszystkich. Niektórzy nie przyszli, bo wypłynęli na połowy; kiedy przychodzi do wyboru między głosowaniem a połowami, zwykle wygrywa okoń.

— Te wszystkie czerwone miejsca należą do angielskich spodniowców?

— Aha — potwierdził Pilu.

— Aż tyle?

— Aha. — I dodał: — Oni nie są tacy straszni. Zazwyczaj chcą tylko, żebyś nosił spodnie i wyznawał ich boga.Nazywa się Bóg.

— Po prostu… Bóg?

— Zgadza się. Ma syna, który jest cieślą, a kiedy się go czci, po śmierci wstępujesz na błyszczącą ścieżkę. Pieśni mają ładne, a czasem dostajesz do zjedzenia wafelek. — Pilu uważnie przyglądał się Mau. — O czym myślisz, Mau?

— Przypłyną inni. Niektórzy z działami — odpowiedział w zamyśleniu.

— Prawda — odparł Pilu. — W jaskini jest dużo żółtego złota. Spodniowcy je lubią, bo się świeci. Są jak dzieci.

— Duże dzieci — przyznał Milu — do tego uzbrojone.

— Jak myślisz, Cahle, co powinniśmy zrobić? — spytał Mau, wciąż wpatrzony w mapy.

Postawna kobieta wzruszyła ramionami.

— Ufam dziewczynie-duchowi. Ojciec takiej dziewczyny musi być dobrym człowiekiem.

— A gdybym tak popłynął kanu do wyspy spodniowców i zatknął swoją flagę w piasku? — odezwał się Tom-ali. — Czy wtedy byłaby nasza?

— Nie — powiedział Mau. — Tylko byś ich rozśmieszył. Flagi to taka łopocząca broń. Jeśli masz flagę, potrzebujesz broni.

— Przecież my też mamy broń.

Mau zamilkł.

— I kiepski proch — zauważył Pilu.

— Myślę… myślę, że jeśli się jest przyssawką w morzu pełnym rekinów, trzeba się trzymać tego największego — rzekł Milo. Jego słowa spotkały się z ogólnym uznaniem; rada wyspy dopiero się uczyła polityki międzynarodowej, była jednak ekspertem od ryb.

Wszyscy patrzyli na Mau, który znów wbijał wzrok w atlas. Wpatrywał się tak długo, że zaczęli się martwić. Odkąd odpłynęli Najeźdźcy, coś się w nim zmieniło. Wszyscy tak mówili. Chodził jak ktoś, kogo stopy ledwie dotykają ziemi, bo tak im kazał; kiedy się z nim rozmawiało, patrzył na ciebie jak człowiek lustrujący horyzont, który widzi tylko on.

— Nie będziemy potężniejsi od Imperium — powiedział — ale możemy być tacy, jakimi oni nie odważą się być. Możemy być słabi. Dziewczyna-duch powiedziała mi o człowieku, który nazywał się Iza-Ak-Njutan. Nie był wojownikiem, nie miał dzidy, lecz w jego głowie obracały się słońce i księżyc i stał na ramionach olbrzymów. Ówczesny król obdarzył go wielkimi honorami, bo znał tajemnice nieba. Mam pomysł. Muszę pomówić z dziewczyną-duchem.


* * *

Powinno istnieć wyrażenie „miesiąc miodowy”, pomyślała Daphne, ale w odniesieniu niedo męża i żony, tylko rodzicai dziecka. Ten trwał dwanaście dni i miała wrażenie, że to ona jest rodzicem, a ojciec dzieckiem. Nigdy go takim nie widziała. Spenetrowali całą wyspę i gubernator w krótkim czasie opanował miejscowy język w stopniu zdumiewającym. Chodził na połowy z Milo i skandalicznie się upił piwem z grupką wyspiarzy — skończyło się na tym, że każdy wiosłował w innym kierunku, śpiewając jedną z jego starych szkolnych piosenek.

Nauczył ich gry w krykieta, rozegrali więc mecz przeciwko żołnierzom i marynarzom ze statku, zastępując kije strzelbami. Sprawy przybrały bardzo ciekawy obrót, kiedy pozwolono wykonać rzut Cahle.

Ojciec Daphne oświadczył, że Cahle jest nie tylko najszybszym serwującym, jakiego w życiu widział, ale ma także niemal australijski talent do zabójczej precyzji. Kiedy pierwszych trzech skamlących żołnierzy zniesiono do laguny, żeby mogli posiedzieć w wodzie, aż ustanie pieczenie, czwarty spojrzał tylko, jak Cahle pędzi w jego stronę, wymachując prawą ręką, i uciekł do lasu, zasłaniając krocze hełmem. Dla dobra dalszej gry zabroniono jej serwowania, a ojciec Daphne wyjaśnił, że kobietom w zasadzie nie powinno się pozwalać grać w krykieta, ponieważ całkowicie go nie rozumieją, Daphne wydawało się jednak, że Cahle rozumie tę grę doskonale i dlatego właśnie stara się jak najszybciej doprowadzić ją do finału, żeby mogła zająć się czymś bardziej interesującym, albowiem jej zdaniem świat oferuje obezwładniającą obfitość czynności o niebo bardziej interesujących niż krykiet.

Drużyna żołnierzy nie wyszła dużo lepiej na tym, że odbijać zaczęli mieszkańcy wyspy płci męskiej. Nie tylko byli „diabelnie dobrzy” przy kiju, ale też wbili sobie do głów, że trzeba trafić w kogoś z przeciwnej drużyny. Ostatecznie ogłoszono remis z powodu obrażeń, z których większość leczono siedzeniem w lagunie.

A poza tym przypłynął nowy statek i gra tak czy inaczej musiała się skończyć.

Mau pierwszy go dojrzał; zawsze pierwszy zauważał to, co przybywa z morza. Tak wielkiego kanu jeszcze nie widział — miał tyle żagli, że można go było pomylić z nadciągającą burzą. Wszyscy wylegli na plażę, gdy rzucił kotwicę za laguną i spuścił szalupę. Tym razem bez żołnierzy. Płynęło w niej czterech mężczyzn w czerni.

— Niech mnie kule biją, toż to Ptaszynka — obwieścił gubernator, podając kij Pilu. — Ciekaw jestem, czego tu chcą… Ahoj, panowie! Potrzebujecie może pomocy?

Szalupa dotknęła piasku i jeden z mężczyzn wyskoczył z niej, szybkim krokiem podszedł do gubernatora i odciągnął go, pomimo łagodnych protestów, na bok.

Rozmowa, którą przeprowadzili, była mało zrozumiała dla Mau, ponieważ mężczyzna w czarnym stroju mówił szeptem, natomiast gubernator zadawał pytania na cały głos, toteż to, co do niego docierało, brzmiało jak szybkie brzęczenie przerywane eksplozjami:

— Mnie…? Co, wszystkich…? A wujek Bernie? Wiem na pewno, że jest w Ameryce…! Mają tam lwy…? Słuchaj no pan, ja naprawdę nie… Tutaj…? No oczywiście nikt nie chce drugiego Ryszarda Lwie Serce, ale chyba nie musimy… — i tak dalej.

Potem ojciec Daphne podniósł rękę, żeby przerwać brzęczenie mężczyzny w czerni, i odwrócił się do Mau. Wyglądał na wstrząśniętego i zdenerwowanym głosem poprosił:

— Czy byłbyś tak dobry i zawołał moją córkę? Podejrzewam, że zszywa teraz kogoś w Zakątku Dam. Hm, jestem pewien, że to jakieś nieporozumienie. Na pewno nie ma się czym przejmować.

Kiedy wrócili, żołnierze gubernatora, którzy od ponad tygodnia chodzili bez mundurów, zdążyli się już wcisnąć w czerwone bluzy i ustawili się dookoła na straży, chociaż w tym momencie nie byli pewni, kogo strzegą, przed czym i jak, nie wspominając o tym, dlaczego, toteż do wydania rozkazów strzegli wszystkich przed wszystkim.

Opuszczono kolejną łódź, która płynęła do laguny z kolejną grupką ludzi. Jedna z pasażerek, siedząca sztywno, jakby kij połknęła, niestety wyglądała znajomo.

Daphne podbiegła do ojca.

— Co się dzieje? — Wbiła gniewne spojrzenie w mężczyzn w czarnych strojach i dodała: — I kim są ci… ludzie?

— Czy to wasza przeurocza córka, Najjaśniejszy Panie? — zapytał jeden z mężczyzn, uchylając przed nią kapelusza.

— Najjaśniejszy Panie? — powtórzyła Daphne. Nie spuszczała gniewnego spojrzenia z mężczyzny w czerni. Nikt nie powinien nazywać nikogo przeuroczym bez dowodu na piśmie.

— Wygląda na to, że jestem, nie owijając w bawełnę, królem — wyjaśnił Najjaśniejszy Pan. — Muszę powiedzieć, że wiadomość ta nie nadeszła w najszczęśliwszym momencie. Ten dżentelmen to pan Black z Londynu.

Daphne przestała go piorunować wzrokiem.

— Ale myślałam, że stu trzydziestu… — zaczęła. Nagle na jej twarzy odmalowało się przerażenie i obejrzała się na zbliżającą się łódź. — Czyżby babcia dokonała czegoś… niemądrego? Może przy użyciu noży i broni palnej?

— Jaśnie Pani? Nic mi o tym nie wiadomo — powiedział Dżentelmen Ostatniej Szansy. — Właśnie tu płynie, Wasza Wysokość. Najpierw oczywiście zawinęliśmy do Port Mercia i zabraliśmy Jego Eminencję księdza biskupa Topleigha. Obawiam się, że arcybiskup Canterbury niezbyt dobrze znosi podróże, przysłał jednak instrukcje dotyczące koronacji.

— Koronacja tutaj? No chyba to może poczekać! — zawołał Jego Wysokość.

Tymczasem Daphne obserwowała postać w odległej łodzi. To nie mogła być prawda. Przebyłaby taki szmat drogi? Po to, żeby móc komenderować królem? Oczywiście, że tak… przyholowałaby statek we własnych zębach! I tym razem Daphne nie ucieknie na drugi koniec świata.

— Ściśle mówiąc, może — odparł pan Black. — Został pan królem w chwili śmierci ostatniego monarchy. W tej samej sekundzie. Tak to się dzieje.

— Naprawdę?

— Tak, Najjaśniejszy Panie — odpowiedział cierpliwie pan Black. — Bóg się tym zajmuje.

— Ach, to dobrze — stwierdził słabym głosem król. — To bardzo rozsądnie z Jego strony.

— I żeby doszło do pełnej ratyfikacji, Wasza Wysokość rozumie, musicie stanąć na angielskiej ziemi, lecz w tych nietypowych okolicznościach — ciągnął dalej pan Black — w tych niepewnych czasach i tak dalej, i tak dalej, pomyśleliśmy, że to utnie wszelkie spory… gdybyśmy na przykład się spóźniali… jeśli korona spocznie pewnie na waszej głowie. Utnie wszelkie bezzasadne spory, choćby z Francuzami, które mogłyby trwać strasznie długo.

— Jak pokazuje przykład wojny stuletniej — wtrącił drugi dżentelmen.

— Słuszna uwaga, panie Amber. W każdym razie, gdy tylko dopłyniemy do kraju, urządzimy drugą koronację… do której teraz oczywiście musimy pilnie doprowadzić. Chorągiewki, wiwaty, pamiątkowe kubki dla dzieci, tego typu rzeczy. A tymczasem Korona uznała, że byłoby dobrym sygnałem, gdyby sprawę od razu odfajkować, że się tak wyrażę… — Kiedy on mówił, dwaj jego koledzy zaczęli z wielką starannością otwierać niewielką skrzynkę, którą zabrali ze sobą na ląd.

— Czyż ja nie jestem Koroną? — zapytał Jego Wysokość.

— Nie, Najjaśniejszy Panie, wy jesteście królem — wyjaśnił cierpliwie pan Black. — Jesteście, tak jak my, jej podlegli.

— Ale chyba mogę wam wydawać rozkazy?

— Z pewnością możecie kierować do nas prośby, Najjaśniejszy Panie, a my postaramy się pomóc. Ale niestety rozkazów nam wydawać nie możecie. Mój Boże, kiepsko byśmy na tym wyszli, gdybyśmy przyjmowali rozkazy od królów. Nieprawdaż, panie Brown?

Jeden z mężczyzn majstrujących przy skrzynce na krótko podniósł wzrok.

— Mielibyśmy znowu Karola I, panie Black.

— To najprawdziwsze słowa, jakie pan kiedykolwiek wypowiedział, panie Brown — stwierdził pan Black. — Mielibyśmy znowu Karola I, a nie sądzę, by któryś z nas chciał znowu widzieć na tronie Karola I, prawda?

— Czemu nie? — zapytała Daphne.

Pan Black odwrócił się ku niej i przez chwilę wyglądał, jak gdyby poddawał ją bardzo szybkiemu badaniu lekarskiemu.

— Bo przez jego arogancję i głupotę Korona o mało nie straciła Anglii. Wasza Królewska Wysokość — dodał na koniec.

O rany, pomyślała Daphne. Teraz naprawdę jestem księżniczką. Psiajucha. I zdaje się, że nie jest to coś, z czego można zrezygnować! Księżniczka! Słyszałeś to, panie Foxlip, gdziekolwiek jesteś? Ha!

— Ale czy to nie Oliver Cromwell kazał go ściąć? — wydusiła z siebie, starając się przybrać królewski ton.

— Naturalnie, pani. Ale Oliver Cromwell nie był problemem. Problemem był Karol I. Oliver Cromwell był rozwiązaniem. Przyznaję, przez jakiś czas później był uciążliwy, ale jego nieprzyjemne rządy sprawiły przynajmniej, że ludzie z radością powitali z powrotem króla. Korona potrafi czekać.

— Karolowi I ścięto głowę — przypomniała Daphne, patrząc, jak nowa łódź wsuwa się na piasek.

— Najwidoczniej to kolejny powód, żeby nie chcieć go z powrotem — odparował pan Black bez zająknięcia. — Nie bylibyśmy w stanie zrozumieć, co mówi.

Z łodzi przy pomocy innych wysiadł pulchny mężczyzna w księżowskich szatach, może z wyjątkiem sarongu, a on z kolei podał rękę, tak, jej babce. Trzymała parasolkę. Parasolkę! Oczywiście nie po to, żeby uchronić się przed deszczem. Służyła jej do poszturchiwania ludzi, Daphne dobrze o tym wiedziała.

— Ach, przybyła Jaśnie Pani — zakomunikował pan Black, w opinii Daphne zupełnie niepotrzebnie. Dodał: — Podczas podróży stanowiła dla nas wspaniałe towarzystwo. Mile morskie po prostu ginęły w oczach. — Uśmieszek na jego twarzy był majstersztykiem.

Babka rozejrzała się po wyspie z taką miną, jak gdyby sprawdzała na meblach kurz, po czym westchnęła.

— Mniemam, że można by było znaleźć jakieś czystsze miejsce — stwierdziła. — Trudno. Ufam, że masz się dobrze, Henryku, i gotów jesteś przyjąć obowiązki, które opatrzność boska szczęśliwie złożyła na twych barkach?

— A więc śmierć tych wszystkich ludzi była niby szczęśliwym zrządzeniem losu? — zapytała ostro Daphne. Oczami wyobraźni ujrzała przodków przewracających się jak kostki domina… wszystkich stu trzydziestu ośmiu.

— Nie można zwracać się do babki tym tonem, Daphne — zauważył ojciec.

— Daphne? Daphne? Jaka „Daphne”? — dziwiła się babka. — Co za absurdalne imię. Zachowuj się poważnie, Ermintrudo. Zatem czy możemy przejść do meritum, zanim ktoś nas tu pożre, na litość boską?

Daphne zarumieniła się ze złości i wstydu.

— Jak śmiesz! Niektórzy tutaj mówią po angielsku!

— Cóż z tego?

Daphne wzięła głęboki wdech, ale gdy otwierała usta, dłoń ojca wylądowała łagodnie na jej ramieniu. Zamknęła je, w środku aż kipiąc ze złości.

— Tak nie można, kochanie — powiedział. — A teraz do rzeczy. — Zostawił ją i uścisnął dłoń biskupowi. — Ach, Charlie, dobrze cię znowu widzieć. A gdzie się podział twój spiczasty kapelusz?

— Zgubiłem go na morzu, przyjacielu. A kiedy wziąłem do ręki pastorał, aż się w nim roiło od cholernych termitów! Przepraszam za ten sarong, ale nie mogłem znaleźć spodni — tłumaczył biskup, ściskając dłoń króla. — Potworne, to, co się stało, oczywiście. Straszny wstrząs dla wszystkich. Nieznane są nam jednak zrządzę… wyroki Wszechmogącego.

— To pewnie była „opatrzność boża” — wtrąciła Daphne.

— Zaiste, zaiste — przytaknął biskup, grzebiąc w torbie.

— Albo cud — ciągnęła dalej Daphne, udaremniając babce próbę wytarmoszenia jej za ucho na jej plaży. Ale babka niezbyt dobrze znosiła czyjś opór, w ogóle go nie znosiła.

— Później porozmawiamy o twoim krnąbrnym zachowaniu, Ermintrudo… — zaczęła i ruszyła do przodu. Lecz nagle drogę zastąpiło jej dwóch dżentelmenów.

— No, jest wreszcie — zakomunikował bardzo głośno biskup i wyprostował się. — Oczywiście nie mamy w zwyczaju wywozić oleju do namaszczania królów, ale moi chłopcy robią olej kokosowy, którym się konserwuje kije do krykieta. Mam nadzieję, że się nada. — Słowa te zwrócone były do pana Blacka, którego obawiał się jeszcze bardziej niż Jaśnie Pani.

— Nada się, Wasza Eminencjo — uspokoił go pan Black. — Panno… Daphne, zechciałabyś zapytać wyspiarzy, czy nie moglibyśmy skorzystać z jednego z tych ceremonialnych kamieni jako tronu?

Daphne spojrzała na rozrzucone kamienie bogów. W minionym tygodniu raczej ich nie zauważano.

— Mau, czy mogą…? — zaczęła.

— Mogą — zgodził się Mau. — Ale powiedz im, że straciły swoją moc.

Według podręczników historii była to najszybsza koronacja od czasów, kiedy Bubrik Saksoński koronował się bardzo spiczastą koroną na wzgórzu podczas burzy, w związku z czym jego panowanie trwało półtorej sekundy.

Tym razem koronowany spoczął na kamieniu. Wręczono mu złote jabłko i złote berło, co spotkało się z aprobatą zebranych wyspiarzy, bo w gruncie rzeczy berło nie jest niczym innym jak tylko świecącą maczugą. Mau zadowalał się swoją dzidą na ryby, ale w głębi serca wyspiarze wiedzieli, że wódz powinien mieć naprawdę wielką maczugę. Później niektórym pozwolono potrzymać berło i doszli do wniosku, że nie nadaje się zbytnio do prawdziwej walki. W każdym razie uznali je za o wiele bardziej interesujące od korony, która tylko połyskiwała w słońcu, ale nie robiła nic pożytecznego. Ale właśnie dla niej po wypowiedzeniu kilku kwestii koronowany, który rządził tyloma miejscami na świecie, że rysownikom map często brakowało czerwonego tuszu, wstał.

W tym momencie mężczyźni w czerni wyjęli mniejsze wersje flagi spodniowców, podnieśli je entuzjastycznie i zakrzyknęli:

— Hura!

— Poproszę o zwrot korony, Wasza Wysokość — rzucił szybko pan Black. — Wydam oczywiście pokwitowanie.

— Och, dużo lepiej to wszystko będzie wyglądać, kiedy nas koronują w należyty sposób w Londynie — rzekła babka. — Doprawdy, tutaj to tylko…

— Zamilcz, kobieto — zażądał król, nie podnosząc głosu.

Przez chwilę Daphne wydawało się, że tylko ona to usłyszała. Babka nie mogła, bo cały czas mówiła. A potem jej uszy doścignęły język i nie mogły uwierzyć własnym oczom.

— Coś ty powiedział?

— No nareszcie, matko — powiedział król. — Ja to ja, nie my. Jestem sobą, nie nami. Jeden tyłek na tronie, jedna głowa w koronie. Ty natomiast jesteś złośliwą jędzą o manierach lisicy i nie przerywaj mi, kiedy mówię! Jak śmiesz obrażać naszych gospodarzy! I nim wypowiesz kolejne słowo, zastanów się: cenisz sobie swoją wyższość nad — jak ich nazywasz — pospólstwem, które ja zawsze uważałem za całkiem przyzwoitych ludzi, kiedy już skorzystają z szansy i się wykąpią. Cóż, jestem, widzisz, królem… królem… i owo przywiązanie do hierarchii, którego się uczepiłaś ze wszystkich sił, nie pozwoli ci teraz się odciąć. Będziesz natomiast do końca naszego pobytu tutaj zachowywać się godnie i z wdzięcznością. Kto wie, może to miejsce przemówi do ciebie, tak jak przemówiło do mnie. A jeśli nawet w tej chwili układasz sobie w głowie jakąś kąśliwą ripostę, to zechciej rozważyć cudowną i nader wskazaną ewentualność powstrzymania się od niej. To rozkaz!

Król, oddychając dość ciężko, skinął głową w stronę przywódcy Dżentelmenów Ostatniej Szansy.

— Nie zrobiłem niczego niestosownego, prawda? — zapytał Dżentelmenów Ostatniej Szansy.

Babka patrzyła tylko przed siebie.

— Oczywiście, Najjaśniejszy Panie. Jesteście ostatecznie królem — wymamrotał pan Black.

— …praszam, panienko — odezwał się ktoś za plecami Daphne. — Czy to panna Ermintruda?

Odwróciła się, żeby sprawdzić kto to. Jedna z łodzi zdążyła wrócić do statku i zabrać kolejnych członków załogi, i teraz Daphne patrzyła na drobnego mężczyznę w bardzo niedopasowanym ubraniu. Najwyraźniej należało do kogoś innego, kto z zadowoleniem się z nim rozstał.

— Cookie?

Mężczyzna promieniał z radości.

— Mówiłem panience, że trumna utrzyma mnie przy życiu!

— Papo, to jest Cookie, który był dla mnie wielkim przyjacielem na Judy. Cookie, to jest mój ojciec. Jest królem.

— Fajnie — powiedział Cookie.

— Trumna? — powtórzył król, znów sprawiając wrażenie skonsternowanego.

— Mówiłam ci o nim, papo. Pamiętasz? Kieszenie? Maszt i całun? Mały nadmuchiwany stół bilardowy?

— Ach, ta trumna! Mój Boże! Jak długo pozostawał pan na morzu, panie Cookie?

— Dwa tygodnie, królu. Po pierwszym tygodniu skończył mi się opał do piecyka, byłem więc zdany na suchary, ciasto miętowe i plankton do czasu, aż wylądowałem na wyspie — opowiadał kucharz.

— Plankton? — zdziwiła się Daphne.

— Cedziłem przez brodę, panienko. Pomyślałem sobie, no cóż, wieloryby się nim żywią, więc czemu miałbym nie spróbować? — Sięgnął do kieszeni i wyciągnął zabrudzoną kartkę. — Zresztą wylądowałem na zabawnej wysepce. Do drzewa przybita była mosiężna tabliczka z nazwą. Spisałem ją, spójrzcie.

Król i jego córka przeczytali, co zapisano rozmazanym ołówkiem: Wyspa Urodzinowa Pani Ethel J. Bundy.

— Ona naprawdę istnieje! — krzyknęła Daphne.

— Świetna robota — pochwalił go król. — Opowie nam pan o tym w szczegółach przy kolacji. A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, chciałbym trochę popanować. — Król Henryk IX zatarł ręce. — Dobra, co tu jeszcze… ach tak. Charlie, chcesz zostać arcybiskupem?

Jego Eminencja biskup Topleigh, który znowu zaczął pakować swoją torbę, zamachał szaleńczo rękoma z nagłym wyrazem przerażenia na twarzy.

— Dziękuję, ale nie, Henry!

— Naprawdę? Jesteś pewien?

— Tak, dziękuję ci. Każą mi nosić buty. Tutaj,na wyspach, bardzo mi się podoba!

— Czy to jest wasza ostateczna diecezja? — zapytał król tym powolnym, afektowanym tonem, który przybierają ludzie, kiedy prezentują wyjątkowo kiepski żart słowny.

Nikt się nie zaśmiał. Nawet Daphne, która bardzo ojca kochała, mogła się zdobyć najwyżej na blady uśmiech. A potem jej ojciec zrobił coś, czego nikt, nawet król, nie powinien robić. Próbował tłumaczyć.

— Może nie zauważyliście gry słów? — zapytał nieco urażonym tonem. — Celowo pomyliłem „decyzję” z „diecezją”, czyli obszarem podlegającym arcybiskupowi.

— Formalnie rzecz biorąc, to byłaby prowincja kościelna, panie — rzekł poważnym głosem pan Black. — Diecezje podlegają biskupom.

— Chociaż prowincja, ściśle mówiąc, obejmuje też archidiecezję — mówił w zamyśleniu pan Red. — Dlatego arcybiskup Canterbury jest jednocześnie biskupem Canterbury.

— No proszę, Wasza Wysokość. — Pan Black posłał królowi uradowany uśmieszek. — Z tym małym wyjaśnieniem wasz cudowny kalambur zrobi w kręgach kościelnych furorę.

— Pan się jednak nie zaśmiał, panie Black!

— Owszem, Wasza Wysokość. Zakazuje się nam śmiać z tego, co mówią królowie, w przeciwnym wypadku zrywalibyśmy boki przez cały dzień.

— No, przynajmniej jest jedna rzecz, którą mogę zrobić — powiedział król i podszedł do Mau. — Będę zaszczycony, drogi panie, jeśli zechcesz dołączyć do mojego Imperium. Dodam tylko, że niewiele osób ma luksus wyboru.

— Dziękuję, królu — powiedział Mau — ale my… — Przerwał i odwrócił się do Pilu, szukając u niego wsparcia. — Nie chcemy się przyłączać, Wasza Jasność. Imperium jest zbyt wielkie i zostaniemy przez nie połknięci.

— W takim razie padniecie ofiarą pierwszego człowieka, który tu przypłynie z garstką uzbrojonych ludzi — rzekł król. — To znaczy, nie licząc mnie — dodał szybko.

— Tak, Wasza Mość — odparł Mau. Zauważył, że dziewczyna-duch go obserwuje, i pomyślał: Dobra, to jest ten moment. — Dlatego chcemy się przyłączyć do Towarzystwa Królewskiego.

— Co takiego? — Król odwrócił się do córki, która uśmiechała się szeroko. — Ty ich do tego namówiłaś, córeczko?

— Papo, to jest kolebka nauki — powiedziała szybko Daphne — a ja tylko podsunęłam im pomysł. Sami przemyśleli sprawę. Ich przodkowie byli uczonymi. Widziałeś jaskinię! To się musi udać!

Pilu nerwowo przeskakiwał wzrokiem z króla na jego córkę i wtrącił:

— Kiedy utworzono Towarzystwo Królewskie, król przekazał mu maczugę ogromnością podobną do jego…

— Ogromnością? — zdziwił się król.

— To był Karol II, Jaśnie Panie — szepnął pan Black. — Rzeczywiście powiedział, że Towarzystwo zasługuje na buławę „swoją ogromnością podobną naszej”, i chyba możemy być wdzięczni, że nie powiedział „ogromnieniem”

— …co znaczy, że jego zdaniem członkowie Towarzystwa byli potężni jak królowie, tak więc pokornie, nie, dumnie prosimy, by nas przyjęto — rzekł Pilu, spoglądając na dziewczynę-ducha. — Wszystkich uczonych powitamy jak, hm, braci.

— Zgódź się, papo, zgódź! — prosiła Daphne. — Nauka nie zna granic!

— Nie mogę się wypowiadać w imieniu Towarzystwa… — zaczął król, lecz Daphne była na to przygotowana. Jaki ma sens bycie księżniczką, jeśli nie można przerwać królowi.

— Oczywiście, że możesz, papo. Na ich siedzibie jest napisane Towarzystwo Królewskie, prawda?

— Wasze Towarzystwo, Najjaśniejszy Panie — podpowiedział przymilnym głosem pan Black. — Z siedzibą, oczywiście, w Londynie.

— I podarujemy im złote wrota — zadeklarował Mau.

— Co? — zdumiała się Daphne. Tego się nie spodziewała.

— Nie będą już nigdy zamknięte — powiedział Mau z naciskiem. — Będą naszym darem dla braci, którzy odpłynęli tak daleko, że wrócili.

— Ależ to są tony złota! — powiedział król. — Co najmniej osiem ton, powiedziałbym.

— Doskonale, Najjaśniejszy Panie — wtrącił pan Black. — Zwycięzcy należą się łupy.

— Tylko że nie było wojny — zauważył król. — To zbyt hojny dar. Nie możemy go przyjąć. Są dla nas zbyt szczodrzy.

— Sugerowałem jedynie, Jaśnie Panie, że lud lubi, kiedy królowie przywożą do kraju wartościowe przedmioty — rzekł Dżentelmen Ostatniej Szansy.

— Jak na przykład całe kraje — wtrąciła Daphne, rzucając mu surowe spojrzenie.

— Ale to ma być podarunek, panie Black. Nie ma mowy o łupach wojennych — oświadczył król.

— Doprawdy to bardzo szczęśliwy, choć trochę nietypowy obrót spraw — stwierdził gładko pan Black.

— I wy też nam coś podarujecie — oznajmił Mau. — Kiedy dużo się zabiera, coś trzeba oddać. Pilu?

— Duży teleskop — wyliczał Pilu — i łódź rozmiarowości Słodkiej Judy, i dziesięć beczek solonej wołowiny, i narzędzia wszelkich rozmiarowości. Drewno, metale wszelkiej rodzajowości, książki z obrazkami i słowami o tych obrazkach…

Trwało to jakiś czas i kiedy skończył, Daphne stwierdziła:

— To wciąż bardzo mało, papo, nawet ze statkiem. I pamiętaj, pierwszą rzeczą, o którą poprosili, był teleskop. Jak możesz im odmówić?

Król się uśmiechnął.

— Nie odmówię. Nie będę się też głośno zastanawiał, czy ktoś im pomagał w skompilowaniu tej listy. W każdym razie całkiem mi się podobają „metale wszelkiej rodzajowości”. I oczywiście masz rację. Naukowcy będą tu tłumnie przybywać. A wy możecie zatrzymać swoje wrota, Mau.

— Nie — sprzeciwił się stanowczo Mau. — Były zamknięte zbyt długo, Wasza Królewskość. Nie pozwolę, żeby znowu się zatrzasnęły. Ale jest jeszcze jedna prośba, bardzo prosta. Każdy uczony, który tu przybędzie obejrzeć to, co było kiedyś naszą wiedzą, musi podzielić się z nami wszystkim, co sam wie.

— Wykłady! — zawołała Daphne. — O tak!

— I jeszcze — dodał Mau — zależy nam na doktrynach.

Biskup, który zaczął się już czuć zlekceważony, w tym momencie rozchmurzył się i energicznie wysunął do przodu.

— Jeśli mogę jakoś pomóc… — zaczął głosem pełnym nadziei.

— Żebyśmy czuli się lepiej — wyjaśnił Mau i rzucił Daphne błagalne spojrzenie.

— Święte słowa — powiedział biskup. — Czuję, że…

Daphne westchnęła.

— Przepraszam, Wasza Eminencjo, ale jemu chodzi o doktorów.

— Ach tak — zasmucił się biskup. — Głupiec ze mnie!

— Ale jeśli ksiądz jest dobry w negocjacjach, być może Mau będzie zainteresowany. — Zerknęła na Mau, który zerknął na nią, a potem na Dżentelmenów Ostatniej Szansy, potem na króla, potem na Ptaszynkę, a potem znowu na nią.

Wie, że wyjeżdżam, pomyślała. I to niedługo. Muszę. Jedyne dziecko króla nie może mieszkać na zagubionej na morzu wyspie. Potrafiłby czytać ze mnie jak z książki, gdyby czytał książki. On wie. Widzę to po jego minie.


* * *

O świcie siedem dni po przybiciu do wyspy Ptaszynki kapitan Samson był gotów do ponownego wypłynięcia w morze. W Port Mercia na okręt załadowano już większą część zaopatrzenia na powrotny odcinek podróży, ale żeby zabrać osiem ton złota, trzeba się solidnie napracować, zwłaszcza jeśli nie chce się przy tym zostawić ani odrobiny złotego pyłu.

Teraz okręt czekał za rafą, ledwie widoczny we mgle. Wyglądał jak zabawka, ale z Zakątka Kobiet wszystko było kwestią perspektywy.

Szkuner gubernatora odpłynął poprzedniego dnia, żegnany hałaśliwie przez wyspiarzy, z dużo mniejszymi zapasami narzędzi, nafty, płótna żaglowego i sztućców niż przed wizytą. Najszybszy żaglowiec świata czekał niecierpliwie na kolejny lot.

O tej porze dnia polana była praktycznie wyludniona, z chat dolatywały jednak pojedyncze odgłosy chrapania oraz bulgot z chaty niewiasty o tym samym imieniu. Ogrody milczały, nasłuchiwały. Zresztą Zakątek potrafił słuchać, Daphne była tego pewna. Nakłaniał do słuchania, bo i ona słuchała. Musiał nawet nakłonić do słuchania jej babkę, wczoraj bowiem Daphne widziała, jak siedzi obok pani Bulgot, która ewidentnie była kobietą wielkiej mocy, skoro jej nowa towarzyszka żuła za nią kawałek solonej wołowiny. Jaśnie Pani nie zauważyła, że obserwuje ją wnuczka, co prawdopodobnie wyszło na dobre jednej i drugiej.

Daphne rozejrzała się dookoła.

— Przyszłam się pożegnać — powiedziała. — I podziękować. — Nie wykrzyczała tych słów. Pramatki albo słuchały, albo nie.

Stała i czekała. Nie było odpowiedzi prócz milczenia warzyw oraz, w oddali, pantalonowca zwracającego resztki kolacji.

— W każdym razie dziękuję — powtórzyła i odwróciła się.

Czy istniały naprawdę? — pomyślała. Tutaj tak szybko gasną wspomnienia. Zdaje się, że są zwiewane do morza. Będę jednak pamiętać. I w jej głowie zabrzmiał cichnący głos „To dobrze!”, a może tylko sobie to wyobraziła. Życie staje się naprawdę skomplikowane, kiedy się za dużo myśli.


* * *

Król poprosił cieślę z Ptaszynki, żeby pomógł — w czasie tych kilku dni, kiedy przebywał na wyspie — przy nowej budowli rozpoczętej przez cieślę z jego szkunera i wkrótce, ponieważ ludzie czują się nieswojo, oglądając króla przy pracy z zakasanymi rękawami, obydwie załogi zakasały też swoje. Pozostałości Judy zamieniły się w jeszcze jedną długą chatę i wielką stertę przydatnych rzeczy. Z samą „słodką Judy” na czele. Była nieoczekiwanym znaleziskiem.

Dziób statku podczas lądowania dostał się między dwa potężne figowce i figura zaklinowała się tam, niewidoczna i nieuszkodzona, gdy statek runął na ziemię.

Para marynarzy przybiła rzeźbę nad wejściem przy aprobacie wszystkich prócz króla, który zastanawiał się na głos, czy jej obnażona pierś nie będzie czymś niestosownym. Nie rozumiał, dlaczego wszyscy wybuchnęli śmiechem, ale był zadowolony, że tak się stało. Zrehabilitował się za „diecezję”.

Teraz Daphne spojrzała na nią po raz ostatni. Na drewnianych wargach błąkał się uśmiech i ktoś zawiesił jej na szyi girlandę z kwiatów.

Daphne dygnęła przed nią, bo jeśli jakaś nieożywiona rzecz zasłużyła sobie na szacunek, to była nią Judy. Daphne nauczono się kłaniać wiele lat temu i choć na wyspie umiejętność ta była przydatna jeszcze mniej niż jazda na lodzie, ten jeden raz dygnięcie było dokładnie tym, co należało zrobić.


* * *

Na skraju laguny czekała łódź. Czekała od jakiegoś czasu. Tłum rozszedł się, bo gdy długo macha się czemuś, co wcale się nie kwapi do odpłynięcia, wkrada się nuda. W każdym razie Cahle taktownie (i zarazem niezbyt taktownie) nakłoniła ludzi, żeby wrócili na pola. Wiedziała kiedy ktoś potrzebuje przestrzeni. Poza tym Daphne pożegnała się już ze wszystkimi zeszłego wieczoru podczas wielkiej uczty — król był tam jedynym spodniowcem, któremu wytatuowano falę zachodu słońca, i wszyscy śmiali się i płakali. Dżentelmeni Ostatniej Szansy zaledwie kilka godzin temu przenieśli króla na statek, ponieważ był on, jak się wyrazili, „nieco zmęczony”, co jest zaszyfrowaną wiadomością o treści „za dużo piwa”.

Teraz, prócz psa wygrzewającego się na słońcu, wydawało się, że Daphne ma całą okolicę dla siebie, chociaż założyłaby się o wszystko, że z pól obserwują ją setki oczu.

Spojrzała w stronę plaży. Ujrzała czekającą łódź i Mau, który stał z dzidą tam, gdzie zwykle. Kiedy podeszła do niego, podniósł wzrok ze słabym półuśmieszkiem, który pojawiał się na jego twarzy zawsze, gdy nie był czegoś pewien.

— Wszyscy już są na pokładzie — poinformował.

— Ja tu wrócę — obiecała Daphne.

Mau szpicem dzidy rysował w piasku esy-floresy.

— Tak, wiem — powiedział.

— Ale ja mówię poważnie.

— Tak, wiem.

— Coś mi się zdaje, że mi nie wierzysz.

— Ja wierzę. Ale ty chyba nie.

Daphne wbiła wzrok w piasek.

— Tak, wiem — przyznała cicho. — Ojciec zamierza wysłać babkę, żeby była naszym ambasadorem w Stanach Połączonych teraz, kiedy już czuje się lepiej. Wymyśliła sobie, że będzie mogła się panoszyć wśród tych wszystkich przemądrzałych bostończyków, ale udaje niezadowoloną. A właściwie będzie się tam panioszyć, co prawdopodobnie jest jeszcze gorsze. A on nie ma nikogo, no może prócz mnóstwa dworzan, członków rządu i poddanych Imperium, rzecz jasna, ale oni nie znają jego jako jego, rozumiesz, znają go tylko jako twarz pod koroną. Och, to wszystko jest takie straszne. Ale ojciec mnie potrzebuje.

— Na pewno — zgodził się Mau.

Daphne rzuciła mu gniewne spojrzenie. Głupio było myśleć w ten sposób, ale wolałaby, żeby się z nią nie zgadzał… może nie nie zgadzał, raczej zaprotestował… no… nie zaprotestował, właściwie to… żeby był zawiedziony. Trudno się rozmawia z kimś, kto wszystko rozumie, dała więc za wygraną i dopiero wtedy zauważyła coś na jego ramieniu.

— Co ci się stało? — zapytała. — Jak to okropnie wygląda!

— To tylko siniak. Po wczorajszej uczcie ja też zrobiłem sobie tatuaż. Popatrz.

Spojrzała. Na jego lewym przegubie widniał mały niebieski krab pustelnik.

— Bardzo ładne!

— Milo mi wytatuował. I na ramieniu… — Obrócił się, żeby jej zademonstrować.

— Fala zachodzącego słońca — powiedziała Daphne. — Och, tak się cieszę, że postanowiłeś to zrobić w…

— Przyjrzyj się, dziewczyno-duchu — powiedział z uśmiechem Mau.

— Co? Hm… Och, fala idzie w złą stronę.

— W dobrą. To fala wschodu słońca, a my jesteśmy jej dziećmi i już nigdy nie pogrążymy się w ciemności. Złożyłem śluby. Mamy nowy świat. Potrzebuje nowych ludzi. I masz rację. Twój ojciec jest dobrym człowiekiem., ale potrzebuje ciebie bardziej niż… ta wyspa.

— No cóż, chyba…

— Potrzebuje twojej siły — ciągnął Mau. — Obserwowałem was razem. Nadajesz kształt jego światu. A on nada kształt twojej biednej nacji. Musisz wejść z nim na ten statek. Musisz być przy nim. W głębi ducha wiesz o tym. Będziesz miała swój cel. Ludzie będą słuchać. — Wstał i wziął ją za rękę. — Powiedziałem ci, że Imo stworzył wiele światów. Powiedziałem ci, że czasem wydaje mi się, że mogę zajrzeć na chwilę do świata, którego nie nawiedziła wielka fala. No więc teraz wejdziesz na pokład tego statku albo… nie. Cokolwiek zdecydujesz, twój wybór będzie oznaczał, że powstaną dwa nowe światy. I może czasami, na granicy snu, ujrzymy cień tego drugiego świata. Nie będzie smutnych wspomnień…

— Tak, ale…

— Ani słowa więcej. Znamy je wszystkie, wszystkie słowa, które nie powinny zostać wypowiedziane. Ale dzięki tobie mój świat stał się doskonalszy.

Daphne gorączkowo szukała w głowie jakiejś odpowiedzi i wymyśliła tylko:

— Bandaż na nodze pani Whi-ara powinien jutro zostać zdjęty. Hm, Wciąż mi się nie podoba ręka Caahy; według lekarza z Ptaszynki goi się prawidłowo, ale chyba warto obudzić panią Bulgot, żeby ją obejrzała. O, i nie daj jej się nabrać: nie może pogryźć mięsa tymi złotymi zębami, więc ktoś musi to dla niej zrobić i… chyba nie idzie mi zbyt dobrze, prawda?…

Mau roześmiał się.

— Jak możesz tak mówić? — Pocałował ją w policzek, nieco nieporadnie, i dodał: — I teraz oboje odejdziemy, bez żalu, a kiedy się znowu spotkamy, będzie to spotkanie starych przyjaciół.

Daphne kiwnęła głową i wydmuchała nos w ostatnią czystą chusteczkę. I statek odpłynął. I Mau wybrał się na ryby. Był winny jedną Nawiemu.

Загрузка...