Rozdział 13 Rozejm

Najeźdźcy zjawili się tuż przed świtem. Przybyli z bębnami i pochodniami, które zapalały czerwone słońca we mgle.

Uszy Mau ich usłyszały. W jego oczach odbiły się ich płomienie. Nagle zbudził się z czegoś, co nie do końca było snem, i poczuł, że oto zaczyna się przyszłość.

Jak to jest? — zastanawiał się. Pierwszego dnia, kiedy pełnił straż na wyspie, miał już wspomnienie tej chwili. Nadleciało ku niemu z przyszłości. Zawsze wyobrażał sobie srebrną nić, która ciągnie go ku przyszłości, ku jej wizji. Tym razem jednak to przyszłość przyciągnęła go do tego miejsca, do tej chwili.

— Są tutaj — szepnął ktoś w pobliżu. Spojrzał na Nieznajomą. Nigdy nie widział, żeby jej twarz coś wyrażała, teraz jednak wystraszyła go nie na żarty. Malowała się na niej czysta, jadowita nienawiść.

— Bijcie w dzwon! — rozkazał i kobieta pobiegła plażą. Mau wycofywał się tyłem, obserwując mgłę. Tego się nie spodziewał. Niczego nie widział!

Po lagunie rozszedł się dźwięk dzwonu ze Słodkiej Judy. Mau pobiegł szlakiem i z ulgą zauważył niewyraźne kształty spieszące w wilgotnych kłębach. Gdzie słońce? Już nadszedł czas świtania!

Nad niższym lasem pierwszy ptak Praojców zwymiotował i natychmiast został zaatakowany przez swego arcywroga.

Waark! Ty kłamliwy stary hipokryto!

I na te słowa eksplodował poranny chór — każdy ptak, żaba, ropucha i owad, wszystko zaczęło się wydzierać na cały głos. Złociste światło wytoczyło się ze wschodu, wytapiając poszarpane dziury we mgle. Był to piękny widok, nie licząc czarno-czerwonych łodzi wojennych. Większość z nich była za duża, żeby dostać się do laguny. Wylądowali na cyplu przy Małej Nacji i na piasek wysypywały się ludzkie postacie.

Żadnych głosów w głowie, pomyślał Mau. Żadnych martwych ludzi. Tylko ja. Musi mi się udać…

Pilu pędził z ciężką paczką zawiniętą w materiał z papierośli.

— Dopilnowano, żeby był suchy. Będzie dobrze.

Mau spojrzał na zbocze. Przy każdej armacie stał ktoś z długim lontem w ręku, a w jednym przypadku w kobiecym ręku. Spoglądali z niepokojem w jego stronę. Wszyscy.

Spojrzał znów w dół na plażę i ujrzał Coksa górującego nad Najeźdźcami.

Spodziewał się kogoś w typie Foxlipa, chudego i o niezdrowym wyglądzie, ale ten mężczyzna był dobre trzydzieści centymetrów wyższy i posturą przypominał Milo. Do kapelusza spodniowców miał przytwierdzone pióra. Były czerwone, pióra wodza. A więc zrobił to, co przepowiedziała dziewczyna-duch — przejął władzę. Takie było ich prawo. Prowadzi najsilniejszy. Logiczne. Przynajmniej dla silnych.

Najeźdźcy jednak nie przystępowali do natarcia. Zostali przy swoich kanu; tylko jeden z nich nadchodził plażą z dzidą trzymaną nad głową.

W pewnym sensie, i był to bardzo dziwny sens, Mau poczuł wielką ulgę. Nie lubił mieć dwóch planów.

— Wygląda bardzo młodo — odezwała się za nim dziewczyna-duch. Odwrócił się i stała tam, drobniutka przy Milo, który dzierżył maczetę wielkości średniego drzewa; a właściwie to było średniej wielkości drzewo, tyle że bez gałęzi.

— Trzeba było ukryć się w lesie z innymi! — rzucił.

— Naprawdę? Trudno, teraz idę z tobą.

Mau zerknął na Milo, ale wiedział, że z tej strony nie uzyska wsparcia. Od narodzin Gwiazdy Przewodniej w opinii ojca dziecka dziewczyna-duch zawsze miała rację.

— Poza tym — dodała — jeśli sprawy przyjmą zły obrót, przynajmniej wszystkich nas spotka to samo. Dlaczego nie atakują?

— Bo chcą rozmawiać. — Mau wskazał na zbliżającego się mężczyznę. Był młody i starał się nie okazywać strachu.

— Dlaczego?

Młodzieniec wbił dzidę w piasek, odwrócił się i uciekł.

— Może zobaczyli armaty. Liczyłem na to. Popatrz na nich. Nie są zachwyceni.

— Możemy im ufać?

— Co do rozejmu? Tak.

— Czyżby?

— Tak, przestrzegają zasad. Pilu i Milo porozmawiają z nimi. Ja jestem tylko chłopcem, bez tatuaży, ze mną nie zechcą rozmawiać.

— Ale jesteś wodzem!

Mau uśmiechnął się.

— Tak, ale nie mów im tego.

Czy tak było też podczas bitwy pod Waterloo? — zastanawiała się Daphne, gdy schodzili na plażę do czekającej grupki. Dziwne… Wszystko takie… kulturalne, jak gdyby bitwa była czymś, co się zaczyna, kiedy ktoś dmuchnie w gwizdek. Obowiązują pewne zasady, nawet tutaj. I oto nadchodzi Cox. O Boże, nawet powietrze, które wydycha, trzeba później umyć.

Pierwszy oficer Cox podszedł do nich, uśmiechając się jak ktoś, kto wita dawno niewidzianego przyjaciela, który jest mu winien pieniądze. Coksa nie widywało się z marsową miną. Jak krokodyle i rekiny, zawsze miał uśmiech dla ludzi, zwłaszcza wtedy, kiedy byli zdani na jego łaskę, przynajmniej gdyby takową posiadał.

— No proszę, proszę — powiedział. — Ty tutaj, młoda damo? A więc Judy dopłynęła aż tutaj? A gdzie Roberts i jego szlachetna załoga? Modlą się?

— Są tutaj, do tego uzbrojeni, panie Cox — odparła Daphne.

— Doprawdy? — zapytał wesoło Cox. — A ja jestem królową Saby. — Wskazał na zbocze, gdzie widoczne były armaty. — To działa z Judy, zgadza się?

— Nie zamierzam panu nic mówić, panie Cox.

— A więc tak. Kupa złomu, o ile dobrze pamiętam. Ten kutwa Roberts był zbyt skąpy, żeby kupić nowe. Wiem, że mam rację. Z chwilą, gdy ich użyjecie, popękają jak kiełbasy! Ale zdaje się, że napędziły stracha moim strasznie lojalnym poddanym. Tak, tak, tak się składa, że jestem ich wodzem. Widzisz mój nowy kapelusz? Całkiem szykowny, nie uważasz? Ja, król ludożerców. — Pochylił się do przodu. — Chyba powinnaś zwracać się do mnie „Wasza Wysokość”, co?

— A w jaki sposób został pan królem, panie Cox? — spytała Daphne. — Jestem pewna, że nie obyło się bez przelewu krwi. — Musiała się powstrzymywać przed rzuceniem się do ucieczki, ale ucieczka przed tym człowiekiem nigdy nie przynosiła pożądanego efektu.

— Tylko raz, więc nie zadzieraj tak nosa. Zdobyliśmy właśnie nowiutką łajbę dzięki uprzejmości garstki życzliwie usposobionych Holendrów, a potem, kiedy wyrzuciliśmy ich za burtę, masa naszych brązowych kamratów napadła na nas znienacka, więc doszło do małej potyczki. Zastrzeliłem tego wielkiego szatana, całego w wojennych barwach i piórach, w chwili gdy miał mnie rozpłaszczyć swoją wielką maczugą — a kapitan tych serojadów miał świetną broń, zbyt dobrą jak na Holendra, i dlatego odebrałem mu ją, nim rzuciliśmy go na pożarcie rekinom — no, w każdym razie wpuściłem trochę powietrza w trzewia dzikusa, ależ ona pięknie chodzi, gładko jak muśnięcie warg — i chwilę później, czary-mary, zostaję ich królem. A potem kurs na ładną wyspę na wielką ucztę koronacyjną. I nie patrz tak na mnie: ja jadłem ryby.

Rozejrzał się.

— Psiakrew, co z moimi manierami? Pozwól, że cię przedstawię chłopcom z tak zwanego Lądu Wielu Ognisk. Przypuszczam, że o nich słyszałaś. Trzeba by obejść ze dwanaście kościołów, żeby zebrać taką paczkę łotrów. — Teatralnym gestem wskazał grupkę mężczyzn, prawdopodobnie pomniejszych wodzów, którzy okrążyli Pilu i Milo, i mówił dalej: — Trochę od nich capi, wierz mi, ale to przez tę ich dietę. Za mało błonnika, rozumiesz? Nie zdejmujcie ubrań, mówię im, guziki dobrze zrobią waszym kiszkom! Ale nie słuchają mnie. Są niemal tak nikczemni jak ja, a do takich pochwał nie jestem zbyt skory. Wierz mi lub nie, ale ci chłopcy tutaj to prawdziwa arystokracja.

Przyjrzała się niektórym z owych arystokratów i ku swemu zdumieniu rozpoznała ich. Znała ich. Spędziła wśród nich większość życia. No, oczywiście nie wśród ludożerców (chociaż krążyły pewne plotki o dziesiątym hrabim Crowcester, lecz w opinii gości podsłuchiwanych z zaufanej windy do transportu posiłków po prostu był bardzo głodny i miał nadzwyczaj kiepski wzrok).

Ci starcy mieli kości w nosach i muszle w uszach, lecz dostrzegła w nich coś znajomego. Otaczała ich aura dobrze odżywionych, znaczących, ostrożnych ludzi, którzy dokładają starań, żeby nie trafić na sam szczyt. Wielu podobnych przedstawicieli rządu bywało u nich w rezydencji. Z biegiem lat zorientowali się, że szczyt nie musi być szczęśliwym ani bezpiecznym miejscem. Jeden szczebel niżej, oto miejsce dla człowieka rozsądnego. Doradza się królowi, ma się wielką władzę, choć bez ostentacji, i nie aż tak często pada się ofiarą mordu. A jeśli władca zaczyna wyskakiwać z dziwnymi pomysłami i staje się kłopotliwy, po prostu… bierze się sprawy w swoje ręce.

Ten, który stał najbliżej, posłał jej nerwowy uśmieszek, choć później Daphne uzmysłowiła sobie, że może po prostu zgłodniał. W każdym razie gdyby odjąć długie włosy, które były upięte w kok z, wetkniętym weń piórem, i dodać srebrne okulary, wyglądałby dokładnie jak premier w jej kraju, a przynajmniej jak premier po rocznym pobycie na słońcu. Pod farbą widziała zmarszczki.

Wódz kanibalów, pomyślała. Co za potworny tytuł. Ale miał przyczepioną do pasa wypolerowaną czaszkę, naszyjnik zrobiono z białych muszelek i kości palców, a z tego, co się orientowała, premier nie nosił wielkiej czarnej maczugi nabijanej zębami rekina.

— Zadziwiające podobieństwo, prawda? — odezwał się Cox, jak gdyby czytał w jej myślach. — A tam jest jeszcze jeden, którego można by w słabym świetle wziąć za arcybiskupa Canterbury. To tylko pokazuje, co może zdziałać fryzura i garnitur od londyńskiego krawca, no nie?

Puścił do niej to swoje potworne oko i Daphne, która poprzysięgła sobie, że będzie takie rzeczy ignorować, usłyszała swój głos:

— Arcybiskup Canterbury nie jest kanibalem, panie Cox!

— Tak mu się wydaje, panienko. Wino i hostia, milady, wino i hostia!

Daphne wzdrygnęła się. Ten człowiek miał niesamowitą zdolność zaglądania do głowy i pozostawiania w niej wrażenia brudu. Nawet na plaży chciała przepraszać piasek za to, że pozwoliła mu po nim stąpać, lecz miny pomarszczonych starców sprawiły, że serce zabiło jej mocniej. Mieli gniewne miny! Nienawidzili go! Sprowadził ich tutaj i teraz znaleźli się pod lufami armat! Mogli zginąć, a przecież całe życie poświęcili temu, żeby nie dać się zabić. W porządku, zabił ostatniego króla, ale tylko dlatego, że miał czarodziejską broń. Wyczuwało się w nim szaleństwo. Tradycja była czymś wspaniałym, czasem jednak trzeba podjąć praktyczne kroki…

— Proszę mi powiedzieć, panie Cox, mówi pan językiem swych nowych poddanych? — zapytała słodkim głosikiem.

Cox wydawał się zdumiony.

— Co, ja? Nie usłyszysz, jak używam tego ich pogańskiego bełkotu! Ugga ługga to, lugga mugga tamto! To nie dla mnie! Uczę ich angielskiego, skoro chcesz wiedzieć. Ucyliwizuję ich, nawet jeśli będę musiał zastrzelić wszystkich co do jednego, możesz mi wierzyć. A propos ugga ługga, o czym oni tak trajkoczą?

Daphne przysłuchiwała się jednym uchem. Negocjacje wojenne postępowały dość osobliwie. Wojownicy ze strony wroga słuchali Pilu, lecz kiedy odpowiadali, spoglądali na Milo, jako że sam Pilu nie był ważny.

Mau w niczym nie brał udziału. Stał za braćmi wsparty o dzidę i przysłuchiwał się. Daphne chciała się przecisnąć do niego, ale okazało się, że nie musi — wodzowie ludożerców błyskawicznie się przed nią rozstępowali.

— Co się dzieje? — wyszeptała. — Przestraszyli się armat?

— Tak. Wierzą w walkę jeden na jednego, jeden wódz przeciwko drugiemu. Jeśli nasz wódz pokona ich wodza, odpłyną.

— Można im zaufać?

— Tak. Chodzi o wiarę. Jeśli ich bóg się do nich nie uśmiechnie, nie będą walczyć. Ale Cox chce, żeby walczyli wszyscy, i wiedzą, że muszą go słuchać. Chce masakry. Mówi im, że armaty nie działają.

— Ale ty myślisz inaczej — powiedziała Daphne.

— Myślę, że jedna wystrzeli — zdradził cicho Mau.

— Jedna? Jedna?

— Ciszej! Tak, jedna. Tylko jedna. To nie ma zresztą znaczenia, bo wystarczy nam prochu najwyżej na jedną salwę.

Daphne zaniemówiła. Wydusiła w końcu:

— Przecież mieliśmy trzy beczki!

— To prawda. Ta mała z twojej kajuty była w połowie pusta. Pozostałe wypełnione są prochową zupą. Dostała się do nich woda. Zrobiła się z tego cuchnąca breja.

— Ale kilka tygodni temu strzeliłeś z armaty!

— Prochu z małej beczki wystarczy na dwie salwy. Pierwszą wystrzeliliśmy na próbę z armaty, która wyglądała na najmniej przerdzewiałą. Udało się. Sama widziałaś. Wzdłuż lufy zrobiło się pęknięcie, ale i tak jest najlepsza. Nie martw się, naprawiliśmy ją.

Daphne zmarszczyła brwi.

— Jak można naprawić armatę? Nie można naprawić armaty, nie tutaj!

— Spodniowiec może i by nie dał rady, ale mnie się udało — oświadczył z dumą Mau. — Pamiętaj, że ty nie umiałaś wydoić świni!

— No dobra, to jak się naprawia zepsutą armatę? — spytała Daphne.

— Po naszemu — rzekł rozpromieniony Mau. — Sznurkiem!

— Sznur…?

Waark! Cox to diabelskie nasienie!

Nawet Daphne, z otwartymi w proteście ustami, odwróciła się, żeby spojrzeć…

Cox jednak był najszybszy ze wszystkich. Jego ręka zareagowała błyskawicznie, gdy papuga szybowała nad plażą. Odbezpieczył broń, wycelował i strzelił, jeden ruch, trzy strzały, jeden po drugim. Papuga zaskrzeczała i spadła w gąszcz papierośli nad plażą, a w powietrzu zostały po niej fruwające pióra.

Cox popatrzył po zebranych i ukłonił się z wymyślnym wymachem ręki jak muzyk, który właśnie odegrał szczególnie trudny koncert fortepianowy. Najeźdźcy spoglądali jednak na niego, jak gdyby był małym chłopcem dumnym z tego, że właśnie się zsikał.

Daphne wciąż próbowała się uporać w myślach ze sprawą sznurka, a do tego doszło jeszcze: Trzy strzały pod rząd! Ten holenderski kapitan miał rewolwer!

— Chyba już czas — powiedział Mau. — Pilu dość im namącił w głowach. Tłumacz moje słowa na język spodniowców, dobra?

I nim zdążyła zaoponować, Mau już odszedł od niej po piasku dziarskim krokiem. Wcisnął się w krąg zebranych i nie wiadomo kiedy stanął przed Najeźdźcami.

— Kto mówi, że nasze działa nie strzelają? — ryknął. — Dość tych sporów! Ognia!

Na skarpie Nieznajoma/Papieroślowa Pani, która posłusznie przycupnęła przy swojej zielonej armacie, podpaliła lont i zgodnie z zaleceniem bardzo szybko się oddaliła i stanęła za drzewem, a gdy huk wybrzmiał, jeszcze szybciej wróciła. Nie zwracała uwagi na armatę skrytą pod chmurądymu — patrzyła na lagunę.

Kula wpadła z pluskiem na środku, wywracając trzy łodzie. Ludzie znaleźli się w wodzie. Kobieta uśmiechnęła się i wróciła do armaty. Choć była niema, błagała, by pozwolono jej wystrzelić. Czy nie zebrała tych wszystkich pnączy? Czy nie skręcała z nich sznurów od świtu do nocy, wplatając w nie bezgraniczną nienawiść ze swego serca? Czy Mau nie widział, jak pomaga Pilu łatać szczeliny w armatach kawałkami metalu? Nie widział, z jakim zaangażowaniem oplatała armaty, warstwa po warstwie sznurami, każdy tak mocny jak jej żądza zemsty?

Widział, a one wytrzymały; cienkie pędy papierośli utrzymały czerwoną błyskawicę w środku.

Wróciła pod drzewo, wyjęła dziecko ze splecionej z papierośli kołyski, pocałowała je i rozpłakała się.

— Znowu strzelimy — krzyczał Pilu w powstałym zamieszaniu. — Zniszczymy wasze wielkie kanu. Rzuciliśmy wam wyzwanie pojedynku jeden na jednego. Musicie je przyjąć! A może chcecie popłynąć do domu wpław?

Najeźdźcy zebrali się wokół Coksa, który wyzywał ich od najgorszych.

— Cóż mamy do stracenia, panie Cox? — zawołała Daphne, przekrzykując zgiełk. — Nie wierzy pan w swoją wygraną? — A potem wysyczała w języku wyspiarzy: — Zatopimy wszystkie kanu! Dobrze strzeżemy naszych dział! — Mau szepnął jej coś i dodała: — Jeśli użyje pan broni w kręgu Kahana, zabiją pana, panie Cox. To wbrew wszelkim obowiązującym prawom!

Rozległ się głuchy łomot i okazało się, że to Milo bije się w pierś.

— Kto będzie walczył? — ryknął. — Kto będzie walczył?

— Dobrze już, dobrze! Ja! — warknął Cox. Odepchnął kilku swoich i otrzepał koszulę. — Ha! I ja mam tu niby być królem? — poskarżył się. — Wielkie nieba, gdyby tu przygalopowała brygada gwardzistów, lepsze by to było od takiej bandy zdrajców! — Mierzył gniewnym spojrzeniem Milo. — Mogę walczyć z tym olbrzymem — dodał. — Trudno będzie spudłować do takiego celu.

— Masz jakiś plan? — syknęła Daphne do Mau. — Chyba nie pozwolisz, żeby zastrzelił Milo?

— Tak, mam plan. Nie, nie zastrzeli Milo. Powiedzielibyśmy, że Milo jest wodzem, gdyby do walki stanął jeden z Najeźdźców, bo Milo by zwyciężył. Ale nie mogę pozwolić Coksowi strzelać do niego. Jest tak duży, łatwy cel do…

Rysy Daphne znieruchomiały, gdy zaczęła powoli rozumieć.

— To będziesz ty, tak…? Ty będziesz walczył.

Została odepchnięta na bok, gdy Milo położył potężną dłoń na ramieniu chłopca, sprawiając, że ten nieco się przekrzywił.

— Posłuchajcie mnie! — zwrócił się do Najeźdźców. — Ja nie jestem wodzem! Wodzem jest Mau. Wrócił z krainy Locahy. Uwolnił nieżyjących. Bogowie chowali się przed nim w jaskini, ale on ich znalazł i wyjawili mu tajemnicę świata! Poza tym on nie ma duszy!

Psiajucha! — pomyślała Daphne. Jeden z lokajów został wyrzucony z pracy za wypowiedzenie tego słowa, kiedy miała osiem lat, i do rejsu na Słodkiej Judy uważała, że to najgorsze przekleństwo na świecie. Wciąż takie się wydawało.

Psiajucha! Milo jeszcze nigdy nie wypowiedział tylu słów w ciągu jednego dnia! Mogły zostać wypowiedziane przez jego brata, bo były prawdą w przebraniu kłamstw i w tym fakcie było coś takiego, co sprawiło, że odbijały się echem w jej głowie. Najwyraźniej ten sam efekt wywołały w głowach wojowników. Gapili się na Mau ze zdumieniem.

Na ramieniu Daphne też spoczęła ciężka ręka. Usłyszała głos Coksa:

— Panienko? Mam teraz zastrzelić tego małego gnojka, tak?

Odwróciła się i odtrąciła jego rękę. On jednak chwycił ją mocno za przegub.

— Gadaj zdrów, Cox, ale to ja mogłabym cię zastrzelić!

Cox roześmiał się.

— O, widzę, że zasmakowałaś w zabijaniu, panienko? — spytał, przysuwając blisko swoją twarz. — Chociaż ja zawsze uważałem, że otrucie się nie liczy. Bardzo charczał? Zzieleniał? Ale za wybicie dwóch zębów Polegrave’owi, tej podstępnej szui, wielkie brawa… Nie próbował się do ciebie przystawiać, co? Zastrzeliłbym go, gdyby spróbował zrobić coś nieprzyzwoitego. A właściwie, mówiąc szczerze, zastrzeliłem go wczoraj, bo był potwornie upierdliwy, przepraszam za wyrażenie…

Daphne udało się wyrwać rękę.

— Nie dotykaj mnie! Nawet nie próbuj sugerować, że jestem taka jak ty! Nie…

— Stop. — Mau nie krzyczał. Krzyczała za niego jego dzida. Była wycelowana w serce Coksa.

Nikt się nie poruszył i po chwili odezwał się Cox, mówił wolno i ostrożnie:

— Ach, to twój kawaler? Co powie na to kochany tatuś? O rany! I jeszcze nauczyłaś go mówić.

Ludożerczy bliźniak premiera stanął między nimi z uniesionymi rękami i nagle zaczęto potrząsać mnóstwem dzid i maczet.

— Jeszcze nie walka! — zwrócił się do Coksa łamaną angielszczyzną, po czym odwrócił się do Daphne. — Chłopak nie ma duszy? — zapytał w ojczystym języku.

— Wielka fala zabrała mu duszę, ale stworzył sobie nową — odpowiedziała.

— Nieprawda. Żaden człowiek nie może stworzyć sobie duszy!

To go zaniepokoiło, pomyślała Daphne.

— A on to zrobił. Stworzył ją poza sobą. Chodzicie po niej — powiedziała. — I nie uda się wam jej ominąć! Pokrywa całą wyspę, każdy liść i kamyk!

— Mówią, że masz moc, dziewczyno-duchu. — Mężczyzna cofnął się o krok. — Czy to prawda? Jakiego koloru są ptaki na wyspie Locahy?

— Tam nie ma kolorów. Nie ma ptaków. Ryby są srebrne i szybkie jak myśl. — Te słowa po prostu czekały w głowie, już przygotowane. Wielkie nieba, pomyślała, ja to wiem!

— Jak długo można pozostać w krainie Locahy?

— Jak długo spada kropla wody — odpowiedziały usta Daphne, nim usłyszała do końca pytanie.

— A dusza, która tworzy własną duszę… on był w krainie Locahy?

— Tak, i biegł szybciej niż sam Locaha.

Ciemne, świdrujące oczy przez jakiś czas wpatrywały się w nią i poczuła, że pomyślnie przeszła próbę.

— Jesteś bardzo bystra — stwierdził nieśmiało starzec. — Kiedyś chciałbym zjeść twój mózg.

Z jakiegoś powodu podręczniki etykiety, które wciskała jej do czytania babka, nie przewidywały podobnej sytuacji. Oczywiście niepoważni ludzie mawiali do małych dzieci: „Jesteś taki słodki, że mógłbym cię schrupać!”, ale tego typu żarty wydają się mniej śmieszne, kiedy wypowiada je mężczyzna w barwach wojennych, który jest właścicielem więcej niż jednej czaszki. Daphne, skazana na dobre maniery, zdecydowała się na: „To bardzo miłe z pańskiej strony”.

Kiwnął głową i wrócił do swoich pobratymców, którzy obstąpili Coksa.

Podszedł do niej Mau, uśmiechając się.

— Ich kapłan cię polubił — powiedział.

— Tylko za mój mózg, Mau, ale nawet gdyby go zjadł na obiad, miałabym go więcej niż ty! Nie widziałeś, jak Cox jest teraz uzbrojony? To „pieprzniczka”. Miał ją jeden z przyjaciół ojca! Ma sześć komór. Czyli sześć strzałów bez ładowania! A do tego ma jeszcze zwykły pistolet!

— Będę szybki.

— Nie możesz być szybszy od kuli!

— Będę robić uniki — powiedział Mau z irytującym spokojem.

— Słuchaj, czy ty nie rozumiesz? On jest podwójnie uzbrojony, a ty masz tylko dzidę. Prędzej ty nie będziesz miał czym rzucać, niż on nie będzie miał z czego strzelać!

— Tak, ale prędzej jego broń straci swoje bum, niż mój nóż straci swoje ciach — przekonywał Mau.

— Mau, nie chcę, żebyś zginął! — krzyknęła Daphne. Te słowa odbiły się echem od klifów, a ona spąsowiała.

— Więc kto ma zginąć? Milo? Pilu? Kto? Nie. Jeśli ktoś ma umrzeć, to powinienem być ja. Już raz umarłem. Wiem, jak to się robi. Koniecdyskusji!

Загрузка...