Część I Żołnierz mafii

Poniedziałek, 13 lipca 1936

1

Ledwie wszedł do tego mieszkania, wiedział, że już po nim.

Wytarł spoconą dłoń i rozejrzał się po ciemnej norze, w której było cicho jak w kostnicy, jeśli nie liczyć odgłosów wieczornego ruchu na ulicach HelPs Kitchen i szelestu zatłuszczonej rolety, ilekroć obrotowy wentylator z Montgomery Ward kierował swój gorący oddech w stronę okna.

Ten widok nie wróżył niczego dobrego.

Coś tu nie gra…

Powinien tu znaleźć Malone’a, zalanego w pestkę i odsypiającego jakąś popijawę. Ale go nie było. Ani też butelek whisky czy nawet śladu zapachu burbona, jedynego alkoholu, jakim raczył się ten śmieć. W ogóle wszystko wskazywało na to, że lokator od jakiegoś czasu nie odwiedzał mieszkania. Numer nowojorskiego „Sun” na stoliku pochodził sprzed dwóch dni. Obok stała zimna popielniczka i szklanka z siną aureolą zaschniętego mleka.

Pstryknął włącznikiem światła.

Faktycznie, z boku znajdowały się drugie drzwi, tak jak zauważył z korytarza, kiedy rozglądał się tu wczoraj. Ale zabite na głucho. A okno wychodzące na schody przeciwpożarowe? Jasny gwint, zamknięte na amen siatką drucianą, której nie udało mu się dojrzeć z alejki. Drugie okno było otwarte, lecz od bruku dzieliło je dwanaście metrów.

Żadnej drogi ucieczki…

Paul Schumann zaczął się zastanawiać. Gdzie jest Malone? Malone nawiał, chlał piwo w Jersey lub zmienił się w posąg na betonowej podstawie i zniknął pod molem w Red Hook. Nieważne. Paul zdał sobie sprawę, że cokolwiek się stało z tym moczy-mordą, wystawiono mu go tylko na przynętę, a wiadomość, że dziś znajdzie tu śmiecia, była bzdurą do kwadratu.

Z korytarza dobiegło szuranie stóp. Szczęk metalu.

Coś tu bardzo nie gra…

Paul położył pistolet na stole w pokoju, wyciągnął chustkę i osuszył twarz. Nad Nowy Jork nadciągnęły duszne i palące żywym ogniem upały znad Środkowego Zachodu. Ale nie można paradować bez marynarki, kiedy za paskiem nosi się colta kalibru.45 model 1911, tak więc Paul był skazany na garnitur. Dziś miał na sobie lżejszy, jednorzędowy, zapinany na jeden guzik, z szarego lnu. Biała bawełniana koszula z przypinanym kołnierzykiem zdążyła przesiąknąć potem.

Na korytarzu, gdzie na pewno już się na niego szykowali, znów rozległ się szelest. Jakiś szept, po chwili znów metaliczny brzęk.

Paul zastanawiał się, czy wyjrzeć przez okno, lecz bał się, że mogą mu strzelić w głowę. Przed pochówkiem chciał się pokazać w otwartej trumnie, a nie znał specjalistów pogrzebowych, którzy potrafiliby dobrze zamaskować ranę po kuli albo śrucie.

Kto mu deptał po piętach?

Na pewno nie Luciano, facet, Który go wynajął, by zdjął Malone’a. I nie Meyer Lansky. Fakt, obaj byli niebezpieczni, ale nie podstępni. Paul zawsze doskonale wywiązywał się z zadań, jakie mu zlecali, nigdy nie pozostawiając najmniejszych śladów, które wskazywałyby na ich związek z robotą. Poza tym gdyby któryś z nich chciał się Paula pozbyć, nie nadawałby mu lipnej roboty. Paul po prostu by zniknął.

Zatem kto postanowił wejść mu w drogę? Jeżeli to 0Banion albo Rothstein z Williamsburga, albo Valenti z Bay Ridge, to za kilka minut mógł się pożegnać z życiem.

Jeśli to ten elegancik Tom Dewey, śmierć nadejdzie dopiero za jakiś czas – potrzebny do skazania go i posłania na krzesło elektryczne w Sing-Singu.

W korytarzu odezwały się głosy. Metal szczęknął o metal.

Chociaż patrząc na to z drugiej strony, skonstatował z krzywym uśmiechem, na razie wszystko szło jak po maśle. Wciąż żył.

I cholernie chciało mu się pić.

Podszedł do lodówki i ją otworzył. Trzy butelki mleka – w dwóch już zsiadło – pudełko sera Kraft i brzoskwiń Sunsweet. Parę butelek coli Royal Crown. Znalazł otwieracz i zdjął kapsel.

Usłyszał skądś radio. Grało „Stormy Weather”.

Siadając z powrotem przy stole, dostrzegł swoje odbicie w zakurzonym lustrze wiszącym nad obitą emaliowaną umywalką. Pomyślał, że jego jasnoniebieskie oczy zdradzały mniejsze zaniepokojenie, niż powinny. Na twarzy odbijało się jednak znużenie. Był postawnym mężczyzną – miał okofb dwóch metrów wzrostu i ważył ponad sto kilogramów. Rudobrązowe włosy odziedziczył po matce, jasną cerę zawdzięczał niemieckim przodkom ojca. Skóra była nieco zeszpecona – nie po ospie, lecz po kontakcie z pięściami w młodości i rękawicami Everlast w późniejszych czasach. I po upadkach na ring i beton.

Popijał gazowany napój. Ostrzejszy niż coca-cola. Smakował mu.

Paul zastanawiał się nad swoją sytuacją. Jeżeli to 0’Banion, Rothstein albo Valenti, to każdy z nich miał gdzieś Malone’a, stukniętego niciarza ze stoczni, który został bandytą i zabił żonę gliny w bardzo nieprzyjemny sposób, grożąc tym samym każdemu stróżowi prawa, który miał ochotę wplątać go w kłopoty. Wszyscy szefowie w okolicy, od Bronksu do Jersey, byli wstrząśnięci tym, co zrobił. Gdyby więc któryś z nich chciał zdjąć Paula, czemu nie miałby zaczekać, aż on pierwszy rozwali Malone’a?

Czyli prawdopodobnie Dewey.

Przygnębiła go myśl o czekaniu na egzekucję w mamrze. Chociaż prawdę mówiąc, Paul w głębi duszy nie przejmował się za bardzo, że mogą go zgarnąć. Tak jak w dzieciństwie, gdy bez namysłu stawał do walki przeciw dwóm lub trzem większym od siebie dzieciakom, prędzej czy później trafiał na jakiegoś silnego smarkacza, który porachował mu kości. Wiedział, że w jego obecnej profesji będzie tak samo: kiedyś i tak dopadnie go Dewey albo 0’Banion.

Pomyślał o jednym z ulubionych powiedzonek ojca: „I po dobrym, i po złym dniu słońce w końcu zachodzi”. Pulchny staruszek strzelał kolorowymi szelkami, dodając: „Głowa do góry. Jutro zupełnie nowa gonitwa”.

Nagle skoczył jak oparzony, ponieważ zadzwonił telefon.

Paul długo wpatrywał się w czarny bakelit. Dopiero po siódmym czy ósmym dzwonku podniósł słuchawkę.

– Tak?

– Paul – powiedział młody, wyraźny i chłodny głos. Nie należał do nikogo z okolicy.

– Wiesz dobrze, że to ja.

– Mówię z mieszkania na tym samym piętrze. Jest nas tu sześciu. Tyle samo czeka na ulicy.Dwunastu? Paula ogarnął dziwny spokój. Z dwunastką nie mógłby sobie poradzić. Dostaną go tak czy inaczej. Pociągnął następny łyk coli Royal Crown. Dokuczało mu cholerne pragnienie. Wentylator przeganiał tylko rozgrzane powietrze po pokoju.

– Pracujesz dla chłopaków z Brooklynu czy West Side? Pytam z ciekawości.

– Posłuchaj, Paul. Powiem ci, co masz zrobić. Masz przy sobie dwie spluwy, tak? Colta. I tę małą dwudziestkędwójkę. Resztę zostawiłeś w mieszkaniu.

Paul parsknął śmiechem.

– Zgadza się.

– Rozładujesz je i otworzysz zamek colta. Potem podejdziesz do otwartego okna i wyrzucisz broń. Następnie zdejmiesz marynarkę, rzucisz na podłogę, otworzysz drzwi i staniesz na środku pokoju z podniesionymi rękami. Wyciągniesz je wysoko do góry.

– Zastrzelicie mnie – odrzekł.

– I tak żyjesz na kredyt, Paul. Ale jeśli zrobisz, co mówię, może jeszcze trochę pożyjesz.

Rozmówca się wyłączył.

Paul odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział nieruchomo, wspominając niezwykle miły wieczór sprzed kilku tygodni. Szukając ucieczki przed upałem, razem z Marion wybrali się na Coney Island na minigolfa, hot dogi i piwo. Ze śmiechem zaciągnęła go wtedy do wróżki w wesołym miasteczku. Fałszywa Cyganka przepowiedziała mu z kart wiele różnych rzeczy. Przegapiła jednak dzisiejsze wydarzenie, chociaż można przypuszczać, że powinna dostrzec jakiś znak, jeśli chciała uchodzić za wróżbitkę z prawdziwego zdarzenia.

Marion… Paul nigdy jej nie powiedział, czym naprawdę się trudni. Mówił tylko, że jest właścicielem sali gimnastycznej i od czasu do czasu robi interesy z facetami o niejasnej przeszłości. Nie usłyszała od niego niczego więcej. Nagle sobie uświadomił, że pragnie dzielić z nią przyszłość. Była fordanserką w klubie na West Side, w dzień uczyła się projektowania mody. O tej porze była w pracy; wracała dopiero o pierwszej lub drugiej w nocy. Jak się dowie, co się z nim stało?

Jeżeli to Dewey, Paul prawdopodobnie będzie mógł do niej zadzwonić.

Jeżeli to chłopcy z Williamsburga, nie będzie żadnych telefonów. Nic nie będzie.

Znów rozdzwonił się telefon.

Paul nie zwracał na niego uwagi. Wysunął magazynek z pistoletu i opróżnił komorę, po czym wysypał pociski z bębenka rewolweru. Podszedł do okna i wyrzucił broń. Nie słyszał żadnego dźwięku, gdy wylądowała na bruku.

Dokończył colę, zdjął marynarkę i cisnął na podłogę. Ruszył do drzwi, ale przystanął. Wrócił do lodówki, wyjął jeszcze jedną butelkę coli Royal Crown i opróżnił ją duszkiem. Następnie jeszcze raz otarł twarz, otworzył drzwi, wyszedł i podniósł ręce.

Telefon umilkł.

– Nazywamy to pomieszczenie „pokojem” – rzekł siwowłosy mężczyzna w wyprasowanym białym mundurze, siadając na małej kanapie. – Nigdy tu jeszcze nie byłeś – dodał pogodnie i z przekonaniem w głosie. -1 nigdy o nim nie słyszałeś.

Minęła już jedenasta. Paula przywieźli tu prosto z mieszkania Malone’a. Był to prywatny dom na Upper East Side, choć w większości pokoi na parterze stały biurka z telefonami i dalekopisami, jak w biurze. Tylko w salonie były sofy i fotele. Na ścianach wisiały obrazy przedstawiające dawne i nowe okręty wojenne. W kącie stał globus. Znad marmurowego gzymsu kominka spoglądał Franklin Delano Roosevelt. W pokoju panował cudowny chłód. Prywatny dom z klimatyzacją. Niewiarygodne.

Paul, wciąż skuty kajdankami, został ulokowany na wygodnym skórzanym fotelu. Obok niego z obu stron zajęli miejsca dwaj młodsi mężczyźni, także ubrani w białe mundury, którzy eskortowali go z mieszkania Malone’a. Człowiek, z którym rozmawiał przez telefon, nazywał się Andrew Avery i miał zaróżowione policzki, a jego przenikliwe oczy przyglądały mu się z rozwagą. Oczy boksera, chociaż, pomyślał Paul, facet na pewno w życiu nie bił się na pięści. Drugi z mężczyzn, Vincent Manielli, miał ciemne włosy i głos, po którym Paul odgadł, że wychowali się prawdopodobnie w tej samej części Brooklynu. Manielli i Avery wyglądali na niewiele starszych od dzieciaków grających w baseball na podwórku przed domem Paula, ale nie do wiary – byli porucznikami marynarki wojennej. Gdy Paul służył we Francji, porucznicy byli dorośli.

Żaden nie wyciągnął pistoletu, ale obaj odpięli kabury i trzymali ręce blisko broni.

Starszy oficer siedzący naprzeciw Paula na kanapie miał wyższą szarżę – komandora porucznika, jeśli ozdobne szlify nie zmieniły się od dwudziestu lat.Otworzyły się drzwi i weszła ładna kobieta w białym mundurze marynarki. Z plakietki na bluzie wynikało, że nazywa się Ruth Willets. Podała komandorowi teczkę.

– Wszystko jest w środku.

– Dziękuję.

Gdy wyszła, nie spojrzawszy nawet na Paula, oficer otworzył teczkę, wyciągnął dwa arkusze cienkiego papieru i zaczął z uwagą czytać. Kiedy skończył, uniósł głowę.

– Jestem John Gordon. Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej. Nazywają mnie Bykiem.

– To wasza siedziba? – spytał Paul. – „Pokój”? Komandor zignorował go, zerkając na swoich towarzyszy.

– Przedstawiliście się już?

– Tak jest.

– Były jakieś kłopoty?

– Żadnych. – Odpowiadał tylko Avery.

– Zdejmijcie mu kajdanki.

Avery spełnił polecenie, tymczasem Manielli nerwowo przyglądał się sękatym kostkom Paula. Sam też miał ręce boksera. Dłonie Avery’ego były natomiast różowe jak u sprzedawcy pasmanterii.

Znów otworzyły się drzwi i do pokoju wszedł jeszcze jeden człowiek. Miał sześćdziesiąt kilka lat, ale wzrostem i sylwetką przypominał młodego aktora, którego Marion i Paul widzieli w kilku filmach – Jimmy’ego Stewarta. Paul zmarszczył z namysłem brwi. Znał tę twarz z artykułów w „Timesie” i „Herald Tribune”.

– Pan senator?

Mężczyzna odpowiedział, zwracając się jednak do Gordona.

– Mówiłeś, że jest bystry. Nie wiedziałem, że jest też dobrze poinformowany. – Senator zmierzył Paula spojrzeniem od stóp do głów, jak gdyby był niezadowolony, że go rozpoznano, po czym usiadł i zapalił grube cygaro.

Po chwili wszedł jeszcze ktoś w podobnym wieku jak senator, ubrany w biały lniany i niemiłosiernie wymięty garnitur, który okrywał duże i miękkie ciało. Przybyły miał w dłoni laskę. Rzucił okiem na Paula i nie odzywając się do nikogo, wycofał się do rogu. Paulowi zdawało się, że tę twarz też już gdzieś widział, ale nie potrafił jej skojarzyć z żadnym nazwiskiem.

– Paul, sytuacja przedstawia się tak – ciągnął Gordon. – Wiemy, że pracowałeś dla Luciana, wiemy, że pracowałeś dla Lansky’ego i kilku innych. Wiemy też, co dla nich robiłeś.

– Tak? Co mianowicie?

– Jesteś żołnierzem, Paul – oświadczył pogodnie Manielli, jak gdyby czekał na odpowiedni moment, aby to powiedzieć. – Żołnierzem mafii.

– W marcu Jimmy Coughlin widział, jak… – Gordon zmarszczył brwi. – Jak wy to nazywacie? Nie mówicie „zabić”.

Paul pomyślał: Niektórzy z nas mówią „rozwalić”. Sam wolał określenie „zdjąć”. Było to wyrażenie, którego podczas wojny używał sierżant Alvin York, gdy mówił o zabijaniu żołnierzy wroga. Używając powiedzenia bohatera wojennego, Paul czuł się mniej jak śmieć. Ale oczywiście to, co robił teraz Paul Schumann, nie miało nic wspólnego z bohaterstwem.

– Jimmy widział – ciągnął Gordon – jak trzynastego marca zabiłeś Archa Dimiciego w magazynie nad Hudsonem.

Zanim zjawił się Dimici, Paul przez cztery godziny obserwował magazyn i był pewien, że nie było tam nikogo poza nimi. Widocznie Jimmy spał zalany za jakimiś skrzyniami, kiedy Paul przyjechał na miejsce.

– Z tego, co słyszałem, Jimmy nie jest szczególnie wiarygodnym świadkiem. Mamy jednak niezbity dowód. Kiedy Jimmy’ego zgarnęli chłopcy ze skarbówki za sprzedaż bimbru, poszedł na współpracę i cię sypnął. Chyba zabrał łuskę pocisku i na wszelki wypadek ją zatrzymał. Nie ma na niej odcisków – jesteś na to za sprytny. Ale ludzie Hoovera obejrzeli twojego colta. Zadrapania pasują jak ulał.

Hoover? FBI też macza w tym palce? I już zdążyli zbadać broń. Wyrzucił ją przez okno mieszkania Malone’a niespełna godzinę temu.

Paul zacisnął szczęki, zgrzytając zębami. Był na siebie wściekły. Przez pół godziny szukał wtedy łuski, aż w końcu doszedł do wniosku, że musiała wpaść do Hudsonu przez szpary w podłodze.

– Przeprowadziliśmy więc małe dochodzenie i dowiedzieliśmy się, że zapłacono ci pięćset dolarów, żebyś… – Gordon urwał z wahaniem.

Zdjął.

– …zlikwidował dziś Malone’a.

– Akurat – odrzekł Paul ze śmiechem. – To jakaś lipna wiadomość. Poszedłem go tylko odwiedzić. Nawiasem mówiąc, gdzie on się podział?

Gordon odpowiedział po chwili milczenia.

– Malone nie będzie już stanowił zagrożenia dla policji i obywateli Nowego Jorku.

– Wygląda na to, że ktoś jest wam winien pięć stów. „Byk” Gordon nawet się nie uśmiechnął.

– Wpadłeś po uszy, Paul, i nie uda ci się z tego wywinąć. Dlatego składamy ci pewną propozycję. Tak jak piszą w ogłoszeniach o sprzedaży używanych studebakerów: to niepowtarzalna oferta. Decydujesz się albo nie. Negocjacje nie wchodzą w grę.

– Tom Dewey ma ochotę cię dopaść, nie mniejszą niż resztę szumowin ze swojej listy – odezwał się wreszcie senator.

Prokurator specjalny podjął się świętej misji oczyszczenia Nowego Jorku z przestępczości zorganizowanej. Wziął na cel przede wszystkim Lucky’ego Luciana, pięć włoskich rodzin i żydowską grupę Lansky’ego. Zawzięty i sprytny Dewey wygrywał jedną sprawę za drugą.

– Ale zgodził się wcześniej odstąpić cię nam.

– Nie ma mowy. Nie jestem kapusiem.

– Nie chcemy, żebyś donosił – powiedział Gordon. – Chodzi o coś zupełnie innego.

– Czego więc ode mnie chcecie?

Na chwilę zapadła cisza. Senator skinął głową Gordonowi, który rzekł:

– Jesteś żołnierzem mafii, Paul. Jak sądzisz, o co nam może chodzić? Chcemy, żebyś kogoś zabił.

2

Przez moment patrzył w oczy Gordona, a potem przeniósł wzrok na obrazy z okrętami na ścianach. „Pokój” miał w sobie coś wojskowego. Jak klub oficerski. Paul dobrze wspominał swoją służbę w wojsku. Czuł się jak u siebie, miał przyjaciół, jakiś cel. Wszystko było dobre i proste, dopóki nie wrócił do domu, wtedy życie się skomplikowało. Kiedy życie się komplikuje, może się zdarzyć wiele złego.

– Mówi pan serio?

– Oczywiście.

Starając się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów pod czujnym spojrzeniem Maniellego, Paul sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę chesterfieldów. Zapalił papierosa.

– Słucham.

– Jesteś właścicielem tej sali gimnastycznej przy Dziewiątej Alei – rzekł Gordon. – Mało ciekawe miejsce, prawda? – zapytał Avery’ego.

– Był pan tam? – spytał Paul.

– Niezbyt eleganckie – odparł Avery. Manielli parsknął śmiechem.

– Powiedziałbym, że to parszywa nora.

– Ale zanim zająłeś się tą robotą, byłeś drukarzem – ciągnął komandor. – Podobało ci się drukarstwo, Paul?

– Tak – odrzekł ostrożnie Paul.

– Dobrze sobie radziłeś?

– Tak, nieźle. Ale co ma piernik do wiatraka?

– Pomyśl, czy miałbyś ochotę zerwać z przeszłością. Zacząć wszystko od nowa. Znów zostać drukarzem. Możemy to tak załatwić, że nikt nie będzie cię ścigał za nic, co kiedyś zrobiłeś.- Dorzucimy też parę groszy – dodał senator. – Pięć tysięcy. Zaczniesz nowe życie.

Pięć tysięcy? – pomyślał zdumiony Paul. Zwykły człowiek musiałby pracować na taką forsę ze dwa lata.

– Jakim cudem możecie mi wyczyścić kartotekę? – spytał. Senator się zaśmiał.

– Znasz tę nową grę? Monopol? Grałeś w to kiedyś?

– Mają ją moi siostrzeńcy. Sam w to nie grałem.

– Zdarza się – ciągnął senator – że po rzucie kostką trafiasz za kratki. Ale jest karta „Wychodzisz z więzienia”. Dostaniesz od nas taką kartę. Prawdziwą. Więcej nie musisz wiedzieć.

– Chcecie, żebym kogoś zabił? Dziwne. Dewey nigdy by się na to nie zgodził.

– Prokurator specjalny nie został poinformowany, do czego cię potrzebujemy – oznajmił senator.

Po chwili Paul zapytał:

– Kogo, Siegela?

Ze wszystkich obecnych hersztów mafii najniebezpieczniejszy był Bugsy Siegel. Prawdziwy psychopata. Paul widział krwawe skutki jego brutalności. O jego napadach szału krążyły już legendy.

– Posłuchaj, Paul – odezwał się Gordon z wyrazem pogardy na twarzy. – Prawo zabrania zabicia obywatela Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie prosilibyśmy cię o coś takiego.

– To nie łapię, o co tu chodzi.

– Sytuacja wygląda trochę jak na wojnie – wyjaśnił senator. – Służyłeś w wojsku…

Zerknął na Avery’ego, który wyrecytował:

– Pierwsza Dywizja Piechoty, Pierwsza Armia Amerykańska, Amerykańskie Siły Ekspedycyjne. Saint Mihiel, ofensywa w Argonnach. Brałeś udział w poważnych bitwach. Zostałeś odznaczony jako snajper. Walczyłeś też wręcz, zgadza się?

Paul wzruszył ramionami. Tęgi mężczyzna w białym wygniecionym garniturze siedział milcząco w kącie, złożywszy dłonie na złotej rączce laski. Paul na chwilę podchwycił jego spojrzenie. Ponownie zwrócił się do komandora:

– Jaką mam szansę przeżyć, żeby wykorzystać kartę zwalniającą z więzienia?

– Sporą – odrzekł Gordon. – Nie stuprocentową, ale sporą. Paul przyjaźnił się z dziennikarzem sportowym i pisarzem, Damonem Runyonem. Wypili razem niemało w knajpach niedaleko Broadwayu, chodzili na walki bokserskie i mecze. Kilka lat temu Runyon zaprosił Paula na przyjęcie po nowojorskiej premierze swojego filmu „Mała panna Marker”. Zdaniem Paula było to całkiem niezłe kino. Na przyjęciu, gdzie przedstawiono go Shirley Tempie, poprosił Runyona o autograf w książce. Dedykacja brzmiała: „Mojemu kumplowi Paulowi – pamiętaj, w życiu szanse wygranej są zawsze jak pięć do sześciu”.

– Wystarczy, żebyś wiedział, że masz o wiele większe szanse, niż gdybyś miał iść do Sing-Singu.

Po chwili Paul zapytał:

– Dlaczego ja? W Nowym Jorku znajdziecie kilkudziesięciu żołnierzy, którzy chętnie się zgodzą za taką grubą forsę.

– Ależ ty jesteś inny, Paul. Nie jesteś marnym śmieciem. Hoover i Dewey twierdzą, że zabiłeś siedemnastu ludzi. Jesteś dobry.

Paul prychnął kpiąco.

– Powtarzam, to lipa.

W rzeczywistości miał na koncie trzynastu.

– Słyszeliśmy, że przed robotą dokładnie sprawdzasz wszystko dwa albo i trzy razy. Upewniasz się, czy broń działa bez zarzutu, dużo czytasz o swoich ofiarach, wcześniej odwiedzasz ich mieszkania, poznajesz rozkład zajęć i sprawdzasz, czy się go trzymają; wiesz, kiedy są sami, kiedy telefonują, kiedy jedzą.

– Poza tym, jak już mówiłem, jesteś bystry – włączył się senator. – Potrzebujemy kogoś z głową na karku.

– Z głową na karku?

– Byliśmy u ciebie, Paul – rzekł Manielli. – Masz w domu książki. Cholera, bardzo dużo książek. Jesteś nawet członkiem Klubu Książki Miesiąca.

– To nie są książki dla bystrych czytelników. W każdym razie nie wszystkie.

– Mimo wszystko to są książki – zauważył Avery. – A założę się, że wielu ludzi z twojej branży niewiele czyta.

– Jeżeli w ogóle potrafi – dodał Manielli, śmiejąc się z własnego żartu.

Paul spojrzał na mężczyznę w pogniecionym białym garniturze.

– Kim pan jest?

– Nie musisz sobie zaprzątać… – zaczął Gordon.

– Pytam jego.

– Posłuchaj, przyjacielu – mruknął senator. – To my rozdajemy tu karty.

Ale tęgi człowiek powstrzymał go gestem i zwrócił się do Paula.- Czytujesz komiksy? Znasz ten z Sierotką Annie, dziewczynką, która ma oczy bez źrenic?

– Jasne, że znam.

– Możesz mnie uważać za Tatusia Warbucksa.

– Co to znaczy?

Mężczyzna zaśmiał się jednak i powiedział do senatora:

– Mów dalej. Spodobał mi się.

Chudy jak szczapa polityk rzekł do Paula:

– Najważniejsze, że nie zabijasz niewinnych.

– Jimmy Coughlin słyszał, jak kiedyś powiedziałeś, że zabijasz tylko morderców – dodał Gordon. – Jak to ująłeś? Że tylko „poprawiasz błędy Boga”? O to nam właśnie chodzi.

– Błędy Boga – powtórzył senator z uśmiechem, lecz uśmiechały się tylko jego usta.

– A więc kto to ma być?

Gordon zerknął na senatora, który zignorował pytanie.

– Masz jeszcze jakichś krewnych w Niemczech?

– Nikogo bliskiego. Moja rodzina osiedliła się tu już dość dawno temu.

– Co wiesz o nazistach? – zapytał senator.

– Krajem rządzi Adolf Hitler. Wygląda na to, że nikt nie jest specjalnie zachwycony z tego powodu. Dwa czy trzy lata temu w Madison Sąuare Garden odbył się wielki wiec przeciw niemu. W mieście były piekielne korki. Spóźniłem się na walkę na Bronksie, straciłem pierwsze trzy rundy. Zalazł mi za skórę… i tyle wiem.

– A wiedziałeś, Paul – rzekł wolno senator – że Hitler planuje następną wojnę?

Zaniemówił.

– Od trzydziestego trzeciego, kiedy Hitler doszedł do władzy, nasze źródła cały czas przekazują nam informacje z Niemiec. W zeszłym roku naszemu człowiekowi z Berlina udało się zdobyć szkic tego listu. Napisała go jedna z ważniejszych figur, generał Beck.

Komandor podał Paulowi kartkę maszynopisu. Tekst był po niemiecku. Autor listu wzywał do wolnej, ale ciągłej odbudowy potęgi niemieckich sił zbrojnych w celu ochrony i powiększania – jak przetłumaczył Paul – „przestrzeni życiowej”. Za kilka lat kraj będzie zapewne gotów do wojny.

Odłożył maszynopis, marszcząc brwi.

– Rzeczywiście zaczęli się zbroić?

– W zeszłym roku – odparł Gordon – Hitler ogłosił pobór i udało mu się stworzyć armię jeszcze liczniejszą, niż zaleca ten list. Cztery miesiące temu oddziały niemieckie zajęły Nadrenię – zdemilitaryzowaną strefę przy granicy z Francją.

– Czytałem o tym.

– Budują okręty podwodne na Helgolandzie i odzyskują kontrolę nad Kanałem Wilhelma, żeby przerzucać okręty z Morza Północnego na Bałtyk. Człowiek zarządzający finansami otrzymał nowy tytuł. Kieruje teraz „gospodarką wojenną”. Słyszałeś o wojnie domowej w Hiszpanii? Hitler wysyła tam wojsko i sprzęt rzekomo po to, żeby wesprzeć Franco. Ale tak naprawdę wykorzystuje wojnę do przeszkolenia swoich żołnierzy.

– Chcecie… chcecie, żebym zabił Hitlera?

– Boże, nie – odrzekł senator. – Hitler to tylko fanatyk. Ma źle w głowie. Chce zbroić kraj, ale nie ma pojęcia, jak to zrobić.

– A ten człowiek, o którym pan mówi, ma pojęcie?

– Och, jasne, że tak – oświadczył senator. – Nazywa się Reinhard Ernst. Podczas wojny był pułkownikiem, ale przeszedł do cywila. Nosi szumny tytuł: pełnomocnik do spraw stabilności wewnętrznej. Ale to bzdura. W rzeczywistości jest mózgiem remilitaryzacji. We wszystkim macza palce: w finansach, którymi kieruje Schacht, w sprawach wojska Blomberga, marynarki Raedera, lotnictwa Góringa i produkcji zbrojeniowej Kruppa.

– A traktat wersalski? Wydawało mi się, że Niemcom nie wolno mieć armii.

– Nie wolno im mieć dużej armii. To samo dotyczy marynarki. I nie mogą mieć żadnych sił powietrznych – rzekł senator. – Nasz człowiek twierdzi jednak, że w całych Niemczech w cudowny sposób pojawiają się żołnierze i marynarze jak wino na weselu w Kanie Galilejskiej.

– Alianci nie mogą ich powstrzymać? W końcu to my wygraliśmy wojnę.

– Nikt w Europie nie kiwnie palcem. W marcu Francuzi mogli bez trudu zatrzymać Hitlera w Nadrenii. Ale tego nie zrobili. A Brytyjczycy? Zbesztali go tylko jak psa, który nasikał na dywan.

– A co my zrobiliśmy, żeby ich powstrzymać? – zapytał po chwili Paul.

Gordon posłał mu spojrzenie, w którym malowało się coś w rodzaju szacunku. Senator wzruszył ramionami.

– Wszyscy w Ameryce pragniemy pokoju. Prym wiodą dziś izolacjoniści. Nie chcą się wtrącać do polityki europejskiej. Ludzie chcą pracy, a matki nie mają ochoty tracić synów na polach Flandrii.

– A prezydent chce ponownie wygrać wybory w listopadzie – dodał Paul, czując na sobie badawczy wzrok Roosevelta, który spoglądał znad zdobionego gzymsu kominka.

Na chwilę zapadła niezręczna cisza. Gordon parsknął śmiechem. Senator milczał. Paul zgasił papierosa.

– Dobra. Teraz to ma ręce i nogi. Jeżeli mnie złapią, nic nie naprowadzi ich na wasz trop. Ani jego trop. – Ruchem głowy wskazał portret prezydenta. – Do diabła, jestem tylko stukniętym cywilem, nie żołnierzem jak ci chłopcy. – Spojrzał na młodych oficerów. Avery uśmiechnął się; Manielli także, ale był to zupełnie inny uśmiech.

– Zgadza się, Paul – powiedział senator. – Masz absolutną rację.

– I znam niemiecki.

– Podobno doskonale.

Dziadek Paula był dumny z ojczyzny swoich przodków, podobnie jak ojciec Paula, który nalegał, by dzieci uczyły się niemieckiego i używały go w domu. Podczas kłótni dochodziło czasem do absurdalnych sytuacji, ponieważ matka krzyczała po irlandzku, a ojciec po niemiecku. Kiedy Paul chodził do szkoły średniej, latem pracował w drukarni dziadka, gdzie składał czcionki i robił korekty niemieckich tekstów.

– Jak to miałoby się odbyć? Nie mówię „tak”, pytam z ciekawości. Jak?

– Do Niemiec płynie statek z reprezentacją olimpijską, rodzinami sportowców i dziennikarzami. Pojutrze. Ty też znalazłbyś się na pokładzie.

– Z reprezentacją olimpijską?

– Uznaliśmy, że to najlepszy sposób. Do Berlina zjadą tysiące cudzoziemców. Policja i wojsko będą miały pełne ręce roboty.

– Oficjalnie nie będziesz miał nic wspólnego z olimpiadą – rzekł Avery. – Igrzyska zaczynają się dopiero pierwszego sierpnia. Dla komitetu olimpijskiego będziesz pismakiem.

– Dziennikarzem sportowym – dodał Gordon. – Taka będzie twoja przykrywka. Ale w zasadzie masz udawać głupiego i nie rzucać się w oczy. Pojedziesz ze wszystkimi do wioski olimpijskiej, spędzisz tam ze dwa dni, a potem wymkniesz się do miasta. Lepiej nie zatrzymywać się w hotelu; naziści sprawdzają gości i spisują paszporty. Nasz człowiek załatwi pokój w prywatnym pensjonacie.

Jak każdemu rzemieślnikowi cisnęły mu się na usta pytania dotyczące szczegółów technicznych.

– Miałbym używać własnego nazwiska?

– Tak, będziesz sobą. Damy ci jednak paszport ewakuacyjny – z twoim zdjęciem, ale wystawiony na inne nazwisko. I przez inne państwo.

– Wyglądasz na Rosjanina – zauważył senator. – Jesteś wysoki i mocno zbudowany. – Pokiwał głową. – Tak, będziesz Rosjaninem.

– Nie znam rosyjskiego.

– Tam też go nie znają. Poza tym pewnie w ogóle nie będziesz musiał korzystać z tego paszportu. Dostaniesz go tylko po to, żeby wydostać się z kraju w sytuacji awaryjnej.

– I żeby mieć pewność – dodał szybko Paul – że gdyby mi się nie udało, nikt nie trafi na wasz ślad, zgadza się?

Wahanie senatora, który posłał przelotne spojrzenie Gordonowi, powiedziało mu, że trafił.

– Dla kogo mam pracować? Wszystkie gazety będą tam miały swoich korespondentów. Domyśla się, że nie jestem dziennikarzem.

– Pomyśleliśmy o tym. Zostaniesz wolnym strzelcem, który po powrocie do kraju będzie się starał sprzedać swoje reportaże sportowym szmatławcom.

– Kim jest wasz człowiek w Berlinie? – spytał Paul.

– Na razie nazwiska są niepotrzebne – odrzekł Gordon.

– Nie chcę znać nazwiska. Ufacie mu? Dlaczego?

– Mieszka tam już od kilku lat – powiedział senator – i dostarcza nam cennych informacji. Służył pod moją komendą podczas wojny. Znam go osobiście.

– Jaką ma przykrywkę?

– Działa tam jako biznesmen, pośrednik, ktoś w tym rodzaju. Pracuje na własny rachunek.

– To on dostarczy ci broń i wszystkie potrzebne informacje na temat celu – kontynuował Gordon.

– Nie mam prawdziwego paszportu, to znaczy, nie mam paszportu na własne nazwisko.

– Wiemy, Paul. Dostaniesz paszport.

– Mogę odzyskać swoją broń?

– Nie – odparł Gordon tonem, który ucinał wszelkie dyskusje na ten temat. – Tak w zarysie wygląda nasz plan, przyjacielu.Muszę cię jednak ostrzec, że jeżeli zamierzasz dać nogę i ukryć się w jakiejś pipidówce na zachodzie…

Naturalnie, że Paul miał wcześniej taki zamiar. Pokręcił jednak przecząco głową.

– Ci dzielni młodzieńcy nie będą cię odstępować na krok do samego nabrzeża w Hamburgu. A gdyby podobne pragnienie wolności naszło cię w Berlinie, nasz człowiek będzie cię miał na oku. Jeśli znikniesz, da nam znać, a my skontaktujemy się z nazistami i poinformujemy ich, że w Berlinie ukrywa się amerykański uciekinier, morderca. Podamy im twoje nazwisko i prześlemy zdjęcie. – Gordon spojrzał mu w oczy. – Paul, jeżeli sądzisz, że łatwo udało się nam ciebie wytropić, to nie poznałeś jeszcze metod nazistów. Podobno nie zawracają sobie głowy żadnymi procesami ani nakazami egzekucji. Czy to jasne?

– Jak słońce.

– Dobrze. – Komandor spojrzał na Avery’ego. – Powiedz mu, co się stanie po wykonaniu zadania.

– W Holandii będzie czekał samolot z załogą – rzekł porucznik. – Pod Berlinem jest stare lotnisko. Po robocie zabierze cię stamtąd samolot.

– Samolot? – powtórzył zaintrygowany Paul. Latanie zawsze go fascynowało. Gdy miał dziewięć lat, pierwszy raz złamał rękę – potem zdarzyło się to jeszcze tyle razy, że przestał liczyć. Zbudował szybowiec i wystartował z dachu drukarni ojca, lądując po chwili na parszywym bruku dwa piętra niżej.

– Owszem, Paul – przytaknął Gordon.

– Lubisz samoloty, prawda? – odezwał się Avery. – W mieszkaniu masz mnóstwo czasopism o lotnictwie. I książek. Obrazów. Masz też modele. Sam je zrobiłeś?

Paul poczuł się zażenowany. Ogarnęła go złość, że znaleźli jego zabawki.

– Jesteś pilotem? – zapytał senator.

– Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem – przyznał. Pokręcił głową. – Sam nie wiem. – Cały projekt wydawał się szaleństwem. W pokoju zaległa cisza.

Przerwał ją mężczyzna w pogniecionym garniturze.

– Podczas wojny też byłem pułkownikiem. Tak jak Reinhard Ernst. I byłem w lesie w Argonnach. Tak jak ty.

Paul skinął głową.

– Znasz ogólną liczbę?

– Liczbę czego?

– Wiesz, ilu ludzi straciliśmy?

Paul pamiętał morze ciał. Amerykanów, Francuzów, Niemców. Ranni sprawiali jeszcze gorsze wrażenie. Krzyczeli, płakali, jęczeli, wzywali matki i ojców. Wiedział, że nigdy nie zapomni ich głosów.

– Amerykańskie Siły Ekspedycyjne – rzekł uroczyście starszy człowiek – straciły ponad dwadzieścia pięć tysięcy. Prawie sto tysięcy odniosło rany. Zginęła połowa chłopców, których miałem pod komendą. W ciągu miesiąca przesunęliśmy front o dziesięć kilometrów. Do dziś co dzień myślę o tych liczbach. Połowa moich żołnierzy, dziesięć kilometrów. A przecież ofensywa w Argonnach to nasze najbardziej spektakularne zwycięstwo w ciągu całej wojny… Nie chcę, aby kiedykolwiek coś takiego się powtórzyło.

Paul przyglądał się tęgiemu mężczyźnie.

– Kim pan jest? – spytał znowu.

Senator drgnął i otworzył usta, lecz człowiek w garniturze ubiegł go i rzekł:

– Nazywam się Cyrus Clayborn.

No tak, oczywiście. Rany… Stary był szefem ContinentalTelephone and Telegraph – milionerem, który zachował fortunę nawet w ponurych czasach wielkiego kryzysu.

– Jak mówiłem, można mnie uważać za kogoś w rodzaju Tatusia Warbucksa. Jestem bankierem. Lepiej, żeby środki na takie… powiedzmy, projekty nie pochodziły z publicznych źródeł. Jestem za stary, żeby walczyć za swój kraj. Chcę jednak pomagać w miarę możliwości. Udało mi się zaspokoić twoją ciekawość, chłopcze?

– Tak.

– To dobrze. – Clayborn obrzucił go przelotnym spojrzeniem. – Pozostaje jeszcze jedna sprawa. Chodzi o pieniądze. Pamiętasz, o jakiej kwocie była mowa?

Paul skinął głową.

– Będzie dwa razy wyższa.

Paul poczuł, jak cierpnie mu skóra. Dziesięć tysięcy dolarów? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.

Gordon wolno odwrócił głowę w stronę senatora. Paul domyślił się, że ruch Clayborna nie był częścią scenariusza.

– Dostanę gotówkę? Nie czek?Z jakiegoś powodu senator i Clayborn, słysząc to, roześmiali się równocześnie.

– Jeśli sobie życzysz – rzekł przemysłowiec.

Senator przysunął bliżej telefon i postukał w słuchawkę.

– Jak więc będzie, chłopcze? Dzwonimy do Deweya czy nie? Ciszę przerwał trzask zapałki, gdy Gordon zapalił papierosa.

– Zastanów się, Paul. Dajemy ci szansę zerwania z przeszłością. Będziesz mógł zacząć wszystko od początku. Który z żołnierzy mafii może liczyć na taki układ?

Загрузка...