Część II Miasto szeptów

Piątek, 24 lipca 19 3 6

3

Wreszcie mógł zrobić to, po co się tu znalazł.

Była szósta rano i statek „Manhattan”, na którego cuchnącym korytarzu trzeciej klasy właśnie stał, zbliżał się do nabrzeża Hamburga, dziesięć dni po wypłynięciu z nowojorskiego portu.

Liniowiec był – w dosłownym znaczeniu tego słowa – statkiem flagowym Linii Stanów Zjednoczonych, pierwszym we flocie zbudowanym wyłącznie do przewozu pasażerów. Był ogromny – miał długość większą niż dwa boiska futbolowe – lecz w ten rejs zabrał na pokład wyjątkowo wiele osób. Zwykle na transatlantyku znajdowało się około sześciuset pasażerów i pięciuset członków załogi. Tym razem jednak we wszystkich trzech klasach tłoczyło się prawie czterystu olimpijczyków, ich trenerów i menedżerów oraz ośmiuset pięćdziesięciu innych pasażerów, przede wszystkim rodzin i przyjaciół sportowców, dziennikarzy i członków Amerykańskiego Komitetu Olimpijskiego.

Konieczność obsłużenia tylu pasażerów i zadbania o ich nietypowe potrzeby mocno dała się we znaki uprzejmej i pracowitej załodze „Manhattanu”, ale szczególnie ciężką pracę miał ów korpulentny, łysy mężczyzna – Albert Heinsler. Oczywiście jako steward musiał harować przez długie godziny. Lecz najbardziej uciążliwe obowiązki wiązały się z prawdziwą funkcją, jaką pełnił na pokładzie statku, o której nie miał pojęcia żaden pasażer ani członek załogi. Heinsler nazywał siebie „Amanem”. Tak wywiad nazistowski określał swoich tajnych współpracowników w Niemczech – swych Agenten. W rzeczywistości ten trzydziestoczteroletni, trzymający się na uboczu kawaler należał do Ligi Amerykańsko-Niemieckiej [1], grupy krzykliwych, prohitlerowskich Amerykanów, którzy w swojej postawie wobec Żydów, komunistów i Murzynów byli bliscy poglądom głoszonym przez Front Chrześcijański. Heinsler nie żywił nienawiści do Ameryki, ale nie potrafił zapomnieć okropnych czasów wojny, gdy miał kilkanaście lat, a jego rodzina z powodu panujących w kraju nastrojów antyniemieckich zaznała prawdziwej biedy; sam padał ofiarą nieustannych szyderstw – „Heinie, Heinie, Heinie Szwab!” – i wiele razy zbierał cięgi w bójkach na szkolnych podwórkach.

Nie, nie żywił nienawiści do swojego kraju. Ale całym sercem kochał faszystowskie Niemcy i zachwycał się mesjaszem Adolfem Hitlerem. Był gotów ponieść dla niego każdą ofiarę – oddać wolność, a nawet życie, gdyby zaszła potrzeba.

Heinsler ledwie mógł uwierzyć we własne szczęście, gdy dowódca szturmówki w siedzibie ich organizacji w New Jersey zwrócił uwagę, że lojalny towarzysz pracował niegdyś jako księgowy na kilku liniowcach pasażerskich i załatwił mu posadę na „Manhattanie”. Komendant w brunatnym mundurze spotkał Heinslera na promenadzie w Atlantic City i wyjaśnił mu, że mimo iż naziści wielkodusznie przyjmują u siebie ludzi z całego świata, obawiają się aktów naruszenia przepisów bezpieczeństwa, do jakich może dojść po przyjeździe sportowców i gości olimpiady. Heinsler miał być na statku tajnym reprezentantem nazistów. Do jego obowiązków nie miało już jednak należeć prowadzenie ksiąg. Ważne, by mógł swobodnie chodzić po całym statku, nie wzbudzając niczyich podejrzeń; został stewardem.

Cóż za radość! Heinsler natychmiast porzucił swe dotychczasowe zajęcie biegłego księgowego na dolnym Broadwayu. Przez następne kilka dni, aż do wypłynięcia transatlantyku, z typową dla siebie obsesją przygotowywał się do misji, studiując po nocach schematy statku, ćwicząc się w roli stewarda, szlifując niemiecki i ucząc się odmiany alfabetu Morse’a, zwanej alfabetem kontynentalnym, której używano w łączności telegraficznej z Europą.

Kiedy tylko statek odbił od nabrzeża, Heinsler z nikim się nie zadawał, obserwował, słuchał i był doskonałym Amanem. Ale gdy „Manhattan” wyszedł w morze, nie mógł skontaktować się z Niemcami; sygnał przenośnego radiotelegrafu był za słaby. Statek dysponował wprawdzie silną radiostacją i radiotelegrafem nadającym na falach krótkich i długich, ale Heinsler nie mógł przesłać meldunku tą drogą; konieczny byłby wówczas udział radiotelegrafisty, a on nie mógł dopuścić, by ktokolwiek słyszał lub widział, co ma do przekazania odbiorcom.

Przez iluminator zobaczył szary skrawek Niemiec. Tak, sądził, że znaleźli się już dostatecznie blisko brzegu, aby mógł nadać wiadomość. Wszedł do swojej mikroskopijnej kajuty i spod koi wydobył radiotelegraf Allocchia Bacchiniego. Następnie ruszył w kierunku schodów prowadzących na górny pokład, skąd wątły sygnał powinien dotrzeć do brzegu.

Idąc wąskim korytarzem, Heinsler jeszcze raz powtórzył w myślach komunikat. Żałował, że choć bardzo pragnął wymienić swe nazwisko i przynależność organizacyjną, nie mógł tego uczynić. Mimo że Hitler prywatnie podziwiał działalność Ligi Amerykańsko-Niemieckiej, głosiła hasła tak fanatyczne i ostentacyjnie antysemickie, że Fiihrer musiał publicznie wyprzeć się związków z tą organizacją. Wiadomość Heinslera zostałaby zignorowana, gdyby wspomniał w niej o lidze.

Natomiast tego meldunku z całą pewnością nie można było zignorować.

Do SS-Obersturmfiihrera, Hamburg: Jestem oddanym narodowym socjalistą. Podsłuchałem, że pewien człowiek mający związki z Rosją zamierza w ciągu najbliższych dni wyrządzić jakieś szkody na wysokim szczeblu w Berlinie. Nie znam jeszcze jego tożsamości, ale będę badał sprawę i mam nadzieję niedługo przesłać wiadomość na ten temat.

Kiedy odbywał sparing, odżywał.

Tego uczucia nie dało się porównać z żadnym innym. Taniec w wygodnych skórzanych butach, rozgrzane mięśnie, skóra chłodna od potu, a jednocześnie gorąca od tętniącej krwi, energia rozpierająca poruszające się bez ustanku ciało. I ból. Paul Schumann uważał, że ból potrafi wiele nauczyć. W końcu na tym to wszystko polegało.

Najbardziej lubił jednak sparing dlatego, że podobnie jak w prawdziwej walce zwycięstwo albo porażka spoczywały wyłącznie na jego szerokich, poznaczonych bliznami barkach, zależały od zręczności nóg, siły rąk i lotności myśli. W boksie byłeś tylko ty i przeciwnik. Nie mogłeś liczyć na pomoc partnerów z drużyny. Jeżeli oberwałeś, to znaczy, że rywal był lepszy. Jasne i proste. Kiedy wygrałeś, chwała spływała wyłącznie na ciebie – bo ćwiczyłeś ze skakanką, odstawiłeś wódę i papierosy, przez długie godziny zastanawiałeś się, jak się przebić przez gardę przeciwnika, szukałeś jego słabych punktów. Na Ebbets Field albo na Stadionie Jankesów pewną rolę może odgrywać łut szczęścia. W ringu nie ma miejsca na szczęście.

Teraz Paul tańczył na ringu urządzonym na głównym pokładzie „Manhattanu”; cały statek zmienił się w wielką pływającą salę treningową. Jeden z bokserów z reprezentacji olimpijskiej widział go poprzedniego wieczoru, jak ćwiczył z workiem treningowym, i zapytał, czy ma ochotę odbyć z nim sparing rano, zanim statek przybije do portu. Paul zgodził się bez namysłu.

Uchylił się teraz przed kilkoma lewymi prostymi i skutecznie zaatakował swoim firmowym prawym, wywołując zdumienie przeciwnika. Zanim Paul zdążył z powrotem unieść gardę, otrzymał silny cios w brzuch. Z początku poruszał się dość sztywno – od dłuższego czasu nie wchodził na ring – ale wcześniej obejrzał go pewien specjalista medycyny sportowej, który także płynął do Niemiec. Młody i inteligentny lekarz, Joel Koslow, orzekł, że Paul może bez obaw stanąć w szranki z bokserem o połowę młodszym od siebie.

– Ale ograniczyłbym walkę do dwóch, najwyżej trzech rund – dodał z uśmiechem lekarz. – Ci młodzi są naprawdę silni. Potrafią nieźle przyłożyć.

Miał absolutną rację. Ale Paul wcale się tym nie przejmował. Właściwie im bardziej forsowny trening, tym lepiej, ponieważ – tak jak codzienne ćwiczenia ze skakanką i walka z cieniem – sparing pomagał mu utrzymać formę przed tym, co czekało go w Berlinie.

Paul brał udział w sparingach dwa lub trzy razy w tygodniu. Mimo że miał czterdzieści jeden lat, był cenionym sparingpartnerem, gdyż uchodził za chodzącą encyklopedię technik bokserskich. Stawał do walki wszędzie – w salach gimnastycznych na Brooklynie, w ringach na powietrzu na Coney Island, nawet w miejscach, gdzie organizowano poważne imprezy. Damon Runyon był jednym ze współzałożycieli klubu sportowego Twentieth Century – wraz z legendarnym promotorem Mikiem Jacobsem i kilkoma dziennikarzami – i zabrał Paula na trening do samego nowojorskiego Hippodrome. Raz czy dwa zdarzyło mu się skrzyżować rękawice z największymi mistrzami. Trenował także we własnej sali, w małym budynku niedaleko portu na West Side. Fakt, nie było to eleganckie miejsce, ale dla Paula obskurna, zatęchła salka stanowiła bezpieczny azyl, gdzie Sorry Williams, mieszkający w pokoiku na zapleczu, dbał o porządek i zawsze miał pod ręką lód, ręczniki i piwo.

Chłopak zamarkował atak, lecz Paul natychmiast się domyślił, skąd padnie prosty i go zablokował, po czym wyprowadził silny cios w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak z drugim blokiem i poczuł, jak skórzana rękawica trafia go prosto w szczękę. Odskoczył poza zasięg ramion rywala, nie pozwalając mu wykończyć ataku. Zatoczyli jeszcze jedno koło.

W trakcie walki Paul zauważył, że chłopak jest silny i szybki, ale nie potrafi się oderwać od przeciwnika. Myślał tylko o tym, by wygrać. Owszem, żądza zwycięstwa jest potrzebna, lecz przede wszystkim należy obserwować, jak rywal się porusza, szukać oznak zdradzających jego następne posunięcie. Takie utrzymywanie dystansu jest najistotniejszą umiejętnością dobrego boksera.

A także żołnierza mafii.

Paul nazywał to dotykaniem lodu.

Kilka lat temu, siedząc w knajpie u Hanrahana przy Czterdziestej Ósmej, Paul opatrywał boleśnie podbite oko – dzieło Beava Wayne’a, który nie umiał trafić w splot słoneczny, żeby wybawić się z opresji, ale Bóg mu świadkiem, że potrafił rozwalać łuki brwiowe. Gdy Paul przyciskał do twarzy kawał taniej wołowiny, drzwi pchnął wielki Murzyn z codzienną dostawą lodu. Większość dostawców lodu używała szczypców i nosiła bloki na plecach. Ten facet niósł lód w rękach. Nie miał nawet rękawic. Paul przyglądał się, jak Murzyn wchodzi za bar i stawia lodowy blok w korytku.

– Hej – zawołał do niego Paul. – Odłupiesz mi kawałek?

Mężczyzna spojrzał na fioletowy siniec wokół oka Paula i roześmiał się. Z futerału wyciągnął szpikulec i odłupał kawał lodu, który Paul owinął w serwetkę i przyłożył do twarzy, a potem podsunął dostawcy dziesięć centów.

– Dzięki – powiedział Murzyn.

– Powiedz mi, jak możesz nosić lód w ten sposób? – spytał Paul. – To nie boli?

– Popatrz. – Czarnoskóry dostawca pokazał mu swoje wielkie dłonie. Pokrywała je tkanka bliznowata, gładka i jasna jak papier pergaminowy, na którym ojciec Paula drukował fantazyjne zaproszenia.

– Lód może parzyć tak samo jak ogień – wyjaśnił Murzyn. – I zostawia blizny. Tyle czasu dotykam lodu, że już nie mam wcale czucia.

Dotykam lodu…

To wyrażenie utkwiło Paulowi w pamięci. Uświadomił sobie, że robi to samo w swojej pracy. Uważał, że wszyscy mają w sobie lód. I mogą zdecydować, czy chcą go chwycić w dłonie, czy nie.

A dziś, w tej nieprawdopodobnej sali gimnastycznej tysiące mil od domu, Paul czuł podobne odrętwienie, gubiąc się w choreografii walki sparingowej. Skóra ścierała się że skórą, skóra ścierała się z ciałem; mimo chłodu poranka obaj zawodnicy obficie się pocili, krążąc wokół siebie, szukając nawzajem swoich słabych punktów, wyczuwając mocne. Czasem trafiali, czasem nie. Cały czas byli jednak czujni.

W ringu nie ma miejsca na szczęście…

Albert Heinsler przycupnął obok komina na jednym z górnych pokładów „Manhattanu” i podłączył baterię do radiotelegrafu. Wziął maleńki czarnobrązowy klucz i zamontował do górnej części aparatu.

Martwiła go nieco świadomość, że korzysta z włoskiego nadajnika – jego zdaniem Mussolini traktował Fuhrera z pewnym lekceważeniem – lecz było to tylko osobiste odczucie; wiedział, że aparat Allocchia Bacchiniego to jeden z najlepszych przenośnych nadajników na świecie.

Kiedy rozgrzewały się lampy, kilka razy wystukał kluczem na próbę: kropka, kreska, kropka, kreska. Wrodzony upór kazał mu ćwiczyć całymi godzinami. Tuż przed wypłynięciem statku zmierzył sobie czas: komunikat takiej długości potrafił nadać w ciągu niecałych dwóch minut.

Wpatrując się w coraz bliższy brzeg, Heinsler głęboko wciągnął powietrze. Tu, na górnym pokładzie, było mu całkiem wygodnie. Kiedy nie tkwił w kabinie, targany atakami mdłości jak setki pasażerów i nawet niektórzy członkowie załogi, przebywanie pod pokładem przyprawiało go o klaustrofobię. Jego poprzednia posada księgowego na statku miała większy prestiż niż praca stewarda, zajmował też większą kajutę na górnym pokładzie. Ale to nie miało znaczenia – honor służenia przybranej ojczyźnie wynagradzał mu wszelkie niewygody.

Wreszcie lampa aparatu rozbłysła. Heinsler pochylił się, wyregulował dwa pokrętła i położył palec na bakelitowym kluczu telegrafu. Zaczął nadawać, równocześnie tłumacząc wiadomość na niemiecki.

Kropka, kropka, kreska, kropka… kropka, kropka, kreska… kropka, kreska, kropka… kreska, kreska, kreska… kreska, kropka, kropka, kropka… kropka… kropka, kreska, kropka…

Fur Ober…

Więcej nie zdążył zaszyfrować.

Heinsler wydał stłumiony okrzyk, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Stracił równowagę i z krzykiem runął na gładkie dębowe deski pokładu.

– Nie, nie rób mi krzywdy! – Zaczął się gramolić na nogi, ale wysoki mężczyzna o ponurej twarzy, ubrany w strój bokserski, zamierzył się wielką pięścią i pokręcił głową.

– Nie ruszaj się.

Heinsler opadł z powrotem, dygocząc. Heinie, Heinie, Heinie Szwab!…

Bokser jednym ruchem wyrwał z aparatu przewody baterii.

– Na dół – rzucił krótko, zabierając nadajnik. – Już. – I szarpnął Amana, stawiając go na nogi.

– Coś chciał zrobić?

– Idź do diabła – odrzekł łysiejący mężczyzna, choć drżenie głosu nie dodawało jego słowom stanowczości.

Byli w kajucie Paula. Na wąskiej koi leżał nadajnik, bateria i zawartość kieszeni mężczyzny. Paul powtórzył pytanie, dodając z groźnym warknięciem:

– Gadaj…

Rozległo się walenie do drzwi. Paul podszedł do nich z uniesioną pięścią i otworzył. Do kabiny wpadł Vince Manielli.

– Dostałem wiadomość. Co, do cholery…? – Zamilkł, patrząc na jeńca.

Paul podał mu portfel.

– Albert Heinsler, Liga Niemiecko-Amerykańska.

– Chryste… tylko nie liga.

– Miał to. – Ruchem głowy wskazał radiotelegraf.

– Szpiegował nas?

– Nie wiem. Ale właśnie zabierał się do nadawania.

– Jak go namierzyłeś?

– Powiedzmy, że miałem przeczucie.Paul nie zdradził Maniellemu, że choć do pewnego stopnia ufał Gordonowi i jego chłopcom, nie wiedział, jakie błędy mogli popełnić w tak niebezpiecznej grze; być może zostawiali za sobą ogon śladów długi na kilometr – uwagi na temat statku, jakieś nieostrożne słowa o Malonie czy innej robocie, mogli nawet wspomnieć o samym Paulu. Nie sądził, by groziło mu coś ze strony nazistów; bardziej przejmował się tym, że wiadomość o jego obecności na statku mogłaby dotrzeć do jego dawnych wrogów z Brooklynu albo New Jersey, dlatego wolał być przygotowany. Sięgnął więc do kieszeni i wcisnął studolarowy banknot starszemu matowi z prośbą, aby się dowiedział, czy na pokładzie jest ktoś nowy, kogo nie zna stała załoga, kto trzyma się na uboczu, zadaje dziwne pytania. I żeby miał oko na pasażerów, którzy wydają się podejrzani.

Za sto dolarów można wykonać sporo detektywistycznej roboty, lecz w ciągu całego rejsu mat niczego nie zauważył – aż do dzisiejszego ranka, gdy przerwał Paulowi walkę sparingową z reprezentantem olimpijskim i poinformował go, że ktoś z załogi mówił o nowym stewardzie, Heinslerze. Zawsze gdzieś się czaił, nigdy nie spędzał czasu z kolegami z załogi i – co najdziwniejsze – pod byle pretekstem zaczynał pleść bzdury o nazistach i Hitlerze.

Zaniepokojony Paul zaczął szukać Heinslera i zastał go na górnym pokładzie skulonego nad radiem.

– Wysłał jakąś wiadomość? – zapytał Manielli.

– Dzisiaj nie. Wszedłem za nim po schodach i zobaczyłem, jak nastawia radio. Zdążył wysłać najwyżej kilka liter. Ale możliwe, że nadawał przez cały tydzień.

Manielli spojrzał na radiotelegraf.

– Tym prawdopodobnie nie. Radio ma zasięg zaledwie kilku kilometrów… Co wie?

– Sam go zapytaj – odparł Paul.

– No, co kombinujesz, stary? Łysy milczał.

Paul nachylił się nad nim.

– Gadaj.

Heinsler uśmiechnął się zagadkowo i powiedział, zwracając się do Maniellego:

– Słyszałem, jak rozmawiacie. Wiem, co chcecie zrobić. Ale oni was powstrzymają.

– Kto cię do tego namówił? Liga? Heinsler parsknął drwiąco.

– Nikt mnie do niczego nie namawiał. – Przestał się już kulić ze strachu. – Lojalnie służę nowym Niemcom – wyrzucił z siebie z pasją. – Kocham Fuhrera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko. A tacy jak wy…

– Och, zamknij się – mruknął Manielli. – Co to znaczy, że nas słyszałeś?

Heinsler nie odpowiedział. Uśmiechał się triumfalnie, wyglądając przez iluminator.

– Słyszał, jak rozmawialiście z Averym? – spytał Paul. – O czym? Porucznik wbił wzrok w podłogę.

– Nie wiem. Kilka razy omawialiśmy plan, wspominając o paru rzeczach. Nie pamiętam dokładnie.

– Rany, chyba nie w kajucie? – warknął Paul. – Powinniście wyjść na pokład i upewnić się, czy nikt się przy was nie kręci.

– Nie sądziłem, że ktoś może słuchać – powiedział usprawiedliwiająco porucznik.

Ogon siadów długi na kilometr…

– Co zamierzasz z nim zrobić?

– Pogadam z Averym. Na statku jest areszt. Chyba go tam wsadzimy, a potem coś się wymyśli.

– Może zabierzemy go do konsulatu w Hamburgu?

– Może. Nie wiem. Ale… – Umilkł, marszcząc brwi. – Co to za zapach?

Paul także zmarszczył brwi. Kajutę wypełniła nagle jakaś słodko-gorzka woń. – Nie!

Heinsler padł na poduszkę, wywracając oczy, a w kącikach jego ust wykwitła biała piana. Jego ciałem wstrząsały okropne konwulsje.

Zapach przypominał aromat migdałów.

– Cyjanek – wyszeptał Manielli. Podbiegł do iluminatora i szeroko go otworzył.

Paul ostrożnie otarł wargi Heinslera poszewką poduszki i włożył mu palce do ust, szukając kapsułki. Wyciągnął jednak tylko kilka odłamków szkła. Heinsler zdążył ją rozgryźć. Umarł, zanim Paul wrócił od umywalki ze szklanką wody, aby wypłukać mu truciznę z ust.

– Zabił się – szeptał jak w gorączce Manielli, patrząc na trupa w osłupieniu. – Tak po prostu… Zabił się.

I tak straciliśmy okazję, żeby dowiedzieć się czegoś więcej, pomyślał ze złością Paul.Porucznik patrzył wstrząśnięty na ciało.

– Ale pasztet, nie ma co.

– Idź i powiedz Avery’emu.

Manielli stał jak sparaliżowany. Paul chwycił go mocno za ramię.

– Vince… powiedz Avery’emu. Słyszysz mnie?

– Co?… A, tak. Zaraz powiem Andy’emu. Idę. – Porucznik wybiegł z kajuty.

Wystarczy przywiązać w pasie parę hantli z sali gimnastycznej, żeby poszedł na dno oceanu, ale iluminator miał średnicę ledwie ośmiu cali. Na korytarzach „Manhattanu” tłoczyli się już pasażerowie, przygotowując się do zejścia rta ląd. Nie ma mowy, żeby go przenieść przez statek. Musieli zaczekać. Paul przykrył ciało kocami, odwracając głowę Heinslera na bok, jak gdyby spał, a potem dokładnie umył ręce w mikroskopijnej umywalce, żeby pozbyć się śladów trucizny.

Dziesięć minut później rozległo się pukanie i Paul wpuścił Maniellego.

– Andy próbuje się skontaktować z Gordonem. W Waszyngtonie jest północ, ale powinien go zastać. – Jego wzrok jak przyciągany magnesem wracał do ciała Heinslera. Wreszcie porucznik zapytał Paula: – Spakowałeś się? Jesteś gotowy?

– Będę, kiedy się przebiorę. – Paul spojrzał na swoją koszulkę i spodenki.

– Zrób to. Potem wyjdź na górę. Andy mówił, żeby to nie wyglądało tak, że najpierw znikasz ty i ten facet, a potem szef nie może go znaleźć. Za pół godziny spotkamy się na głównym pokładzie na bakburcie.

Zerkając ostatni raz na ciało Heinslera, Paul wziął walizkę i przybory do golenia i ruszył do umywalni.

Umyty i ogolony przebrał się w białą koszulę i szare flanelowe spodnie, rezygnując ze swego brązowego stetsona z wąskim rondem; kilka filcowych i słomkowych kapeluszy szczurów lądowych zdążyło już wylądować za burtą. Dziesięć minut później Paul stąpał już po dębowych deskach pokładu w bladym świetle poranka. Przystanął, oparł się o reling i zapalił chesterfielda.

Myślał o człowieku, który zabił się w jego kajucie. Nigdy nie potrafił zrozumieć, co pcha ludzi do samobójstwa. Przypuszczał, że dostrzegł w jego oczach odpowiedź. Błysk fanatyzmu. Widok Heinslera przywodził mu na myśl coś, o czym niedawno czytał… tak, przypominał mu ludzi, którym mącił w głowie kaznodzieja ruchu odnowy religijnej z popularnej książki Sinclaira Lewisa „Elmer Gantry”.

Kocham Fiihrera, dla niego i dla partii jestem gotów zrobić wszystko…

Jasne, to idiotyzm tak po prostu odebrać sobie życie. Ale Paul odczytał samobójstwo Heinslera jako niepokojący sygnał tego, co czeka go na szarym skrawku lądu, na który właśnie patrzył. Ilu jeszcze ludzi opętała podobnie zgubna obsesja? Tacy jak Dutch Schultz i Bugsy Siegel byli niebezpieczni, lecz można ich zrozumieć. A śmierć tego człowieka, wyraz jego oczu, jego ślepe oddanie… coś tu bardzo nie grało. Paul nigdy nie miał do czynienia z kimś takim.

Porzucił rozmyślania, zauważywszy, że zbliża się do niego jakiś mocno zbudowany Murzyn. Był ubrany w lekką niebieską marynarkę, jakie nosili członkowie reprezentacji olimpijskiej, i spodenki odsłaniające muskularne nogi.

Przywitali się skinieniem głowy.

– Przepraszam – powiedział cicho mężczyzna. – Jak samopoczucie?

– Doskonale – odparł Paul. – A u pana?

– Uwielbiam poranki. Takiego czystego powietrza nie ma ani w Cleveland, ani w Nowym Jorku. – Spoglądali w wodę. – Widziałem dzisiaj pana sparing. Zawodowiec?

– Taki staruch jak ja? Chcę po prostu zachować formę.

– Jestem Jesse.

– Och, chyba wszyscy wiedzą, kim jesteś – rzekł Paul. – „Jesse Owens, Pocisk z Ohio”. – Uścisnęli sobie dłonie. Paul przedstawił się Owensowi. Mimo szoku wywołanego tym, co stało się w jego kajucie, rozpromienił się w radosnym uśmiechu. – Widziałem kronikę filmową z zeszłorocznego mityngu ligi zachodniej. W Ann Arbor. Pobiłeś trzy rekordy świata. I jeden wyrównałeś, zgadza się? Widziałem te zdjęcia kilkanaście razy. Ale pewnie męczy cię słuchanie w kółko o tym samym.

– Wcale nie – odrzekł Jesse Owens. – Tylko ciągle się dziwię, że wszyscy tak uważnie śledzą, co robię. Przecież tylko biegam i skaczę. Nie pokazywałeś się za często podczas rejsu, Paul.

– Kręciłem się tu i ówdzie – powiedział wymijająco Paul. Zastanawiał się, czy Owens może wiedzieć, co się stało z Heinslerem. Podsłuchiwał ich? Albo widział, jak Paul zaskoczył go na górnym pokładzie niedaleko komina? Uznał jednak, że gdyby tak było, słynny lekkoatleta zdradzałby większy niepokój.Tymczasem myślał chyba o czym innym. Ruchem głowy Paul wskazał na pokład za ich plecami.

– Największa sala gimnastyczna, jaką w życiu widziałem. Podoba ci się?

– Cieszę się, że można potrenować, ale bieżnia nie powinna się ruszać. I na pewno nie powinno nią rzucać jak statkiem parę dni temu. Nie ma to jak porządny żużlowy tor.

– Ten, z którym dzisiaj ćwiczyłem, to nasz bokser, tak? – spytał Paul.

– Zgadza się. Miły gość. Gadałem z nim trochę.

– Dobry – orzekł Paul bez zbytniego entuzjazmu.

– Chyba – przytaknął biegacz. Najwyraźniej też zdawał sobie sprawę, że boks nie jest mocną stroną amerykańskiej reprezentacji, ale nie chciał krytykować kolegi. Paul słyszał, że czarnoskóry lekkoatleta jest jednym z najsympatyczniejszych Amerykanów; w zorganizowanym na statku konkursie na najpopularniejszego sportowca zajął drugie miejsce, za Glennem Cunninghamem.

– Poczęstowałbym cię papierosem… Owens zaśmiał się.

– Dzięki, nie skorzystam.

– Prawie już przestałem proponować pasażerom fajki i łyk z mojej piersiówki. Cholernie zdrowo się wszyscy prowadzicie.

Znów wybuch śmiechu. Potem na chwilę zapadła cisza i muskularny Murzyn zapatrzył się w morze.

– Słuchaj, Paul, chciałbym cię o coś zapytać. Jesteś tu służbowo?

– Służbowo?

– To znaczy pracujesz dla komitetu? Może jako ochrona?

– Ja? Dlaczego tak sądzisz?

– Trochę przypominasz… wiesz, żołnierza czy kogoś takiego. No i widziałem, jak walczysz. Znasz się na rzeczy.

– Byłem na wojnie. Pewnie da się to zauważyć.

– Może. Ale to było dwadzieścia lat temu – dodał Owens. – Rozmawiałeś z dwoma facetami. Są z marynarki. Słyszeliśmy, jak rozmawiali z kimś z załogi.

Rany, znowu ogon śladów.

– Ci dwaj? Spotkałem ich przypadkiem na pokładzie. Zabrałem się z wami… Piszę o sporcie, chciałem zobaczyć boks w Berlinie, olimpiadę. Jestem dziennikarzem.

– Aha. – Owens wolno pokiwał głową. Przez chwilę nad czymś myślał. – Skoro jesteś z prasy, może będziesz mi mógł coś powiedzieć. Nie wiem, czy słyszałeś o tych dwóch? – Wskazał na dwóch mężczyzn biegnących po pokładzie jeden za drugim i podających sobie pałeczkę sztafetową. Byli szybcy jak błyskawica.

– Kto to? – zapytał Paul.

– Sam Stoller i Marty Glickman. Dobrzy biegacze, jedni z najlepszych w ekipie. Ale słyszałem plotki, że mogą nie wystartować. Zastanawiałem się, czy wiesz coś więcej.

– Nie, nic nie wiem. Jakieś kłopoty z kwalifikacją? Kontuzja?

– Podobno dlatego, że są Żydami.

Paul pokręcił głową. Przypomniał sobie dyskusję na temat niechęci Hitlera do Żydów. Podnosiły się głosy protestu i opinie, że igrzyska należałoby przenieść gdzie indziej. Niektórzy pragnęli nawet, żeby Stany Zjednoczone zbojkotowały olimpiadę. Damon Runyon wściekał się, że Ameryka bierze udział w imprezie. Ale dlaczego Amerykański Komitet Olimpijski miałby zabraniać startu sportowcom tylko dlatego, że są Żydami?

– To by był kiepski interes. Zupełnie nietrafiony.

– Zgadzam się. W każdym razie myślałem, że coś słyszałeś.

– Przykro mi, nie mogę ci pomóc – powiedział Paul. Dołączył do nich drugi Murzyn i przedstawił się Paulowi.

Ralph Metcalfe też był mu znany. Na olimpiadzie w Los Angeles w 1932 roku zdobył dwa medale.

Owens zauważył, że z górnego pokładu patrzy na nich Vince Manielli. Porucznik skinął im głową i ruszył w kierunku schodów.

– Idzie twój kumpel. Którego przypadkiem spotkałeś na pokładzie. – Owens uśmiechnął się przebiegle, niezupełnie przekonany, że Paul był wobec niego szczery. Biegacz patrzył przed siebie na zbliżający się brzeg. – Pomyśleć tylko, że już prawie jesteśmy w Niemczech. Nigdy nie przypuszczałem, że będę tyle podróżował. Życie bywa zadziwiające, nie sądzisz?

– Bywa – przytaknął Paul.

Lekkoatleci pożegnali się i odbiegli truchtem.

– To był Owens? – spytał Manielli, podchodząc do Paula i opierając się o reling. Odwrócił się plecami do wiatru i skręcił papierosa.

– Tak. – Paul wyciągnął z paczki chesterfielda, zapalił, osłaniając płomyk dłońmi, i podał zapałki porucznikowi. – Miły facet.

Chociaż trochę za bystry, dokończył w myśli Paul.

– Ten to potrafi biegać. Co mówił?

– Gawędziliśmy o niczym. – Szeptem dodał: – Jak wygląda sytuacja na dole z naszym przyjacielem?

– Avery załatwia sprawę – odparł zagadkowo Manielli. – Jest przy radiostacji. Za chwilę przyjdzie.Nisko nad nimi przeleciał samolot. Obaj obserwowali go w milczeniu przez kilka minut.

Chłopak wciąż wyglądał na wstrząśniętego samobójstwem. Ale nie z tego samego powodu co Paul: nie dlatego, że śmierć Heinslera powiedziała mu coś niepokojącego o ludziach, z którymi mieli się zmierzyć. Nie, młody marynarz był poruszony, ponieważ właśnie zobaczył z bliska śmierć – po raz pierwszy, jak należało przypuszczać. Paul wiedział, że smarkaczy można podzielić na dwie kategorie. Jedni i drudzy głośno się przechwalają, jedni i drudzy mają krzepę i wielkie pięści. Ale jedni są gotowi podjąć ryzyko i przyłożyć, kiedy trzeba – dotknąć lodu – a inni nie. Vince Manielli należał do drugiej kategorii. W istocie był po prostu miłym chłopcem z sąsiedztwa. Lubił rzucać takimi słowami jak „żołnierz mafii” i „rozwalić”, chcąc sprawić wrażenie, że wie, co oznaczają, lecz o świecie Paula miał nie większe pojęcie niż Marion – Marion, dobra dziewczyna, która flirtowała ze złym chłopakiem.

Ale, tak jak powiedział mu kiedyś szef mafii Lucky Luciano: „Flirtowanie to nie pieprzenie”.

Manielli chyba czekał, aby Paul wygłosił jakąś uwagę na temat tego durnia, Heinslera. Że facet zasługiwał na śmierć. Albo że miał źle w głowie. Ludzie zawsze chcą usłyszeć coś takiego, kiedy ktoś umrze. Że zginął z własnej winy albo że na to zasłużył, albo że to było nieuniknione. Lecz śmierć nigdy nie jest symetryczna ani gładka, a żołnierz nie miał nic do powiedzenia. Zaległa między nimi ciężka cisza. Po chwili zjawił się Andrew Avery. Niósł teczkę z papierami i mocno sfatygowaną skórzaną torbę. Rozejrzał się, czy w pobliżu nikt się nie kręci.

– Weź krzesło.

Paul znalazł ciężki drewniany leżak. Nie musiał nieść go jedną ręką, łatwiej byłoby dwiema, ale chciał ujrzeć zdumienie na twarzy Maniellego, gdy dźwignął leżak i bez wysiłku postawił na deskach pokładu. Paul usiadł.

– Depesza przedstawia się tak – zaczął szeptem porucznik. – Komandor nie bardzo martwi się o tego Heinslera. Aparat Allocchia Bacchiniego to mały radiotelegraf do łączności naziemnej i lotniczej, małego zasięgu. Gdyby nawet udało mu się wysłać wiadomość, Berlin prawdopodobnie nie zwróci na nią większej uwagi. Liga to dla nich tylko kłopot. W każdym razie Gordon powiedział, że decyzja należy do ciebie. Jeżeli chcesz się wycofać, w porządku.

– Ale nie dostanę karty „wychodzisz z więzienia” – powiedział Paul.

– Nie dostaniesz – potwierdził Avery.

– Umowa wygląda coraz bardziej różowo. – Paul zaśmiał się gorzko.

– Zostajesz?

– Tak, zostaję. – Wskazał na pokład pod nimi. – Co się stanie z ciałem?

– Kiedy wszyscy wysiądą, na pokład wejdą żołnierze piechoty morskiej z konsulatu w Hamburgu i zajmą się nim. – Avery nachylił się i rzekł przyciszonym głosem: – Teraz twoja misja, Paul. Gdy przybijemy do brzegu, zejdziesz na ląd, a Vince i ja zajmiemy się sprawą Heinslera. Potem jedziemy do Amsterdamu. Zostaniesz z ekipą olimpijską. W Hamburgu odbędzie się krótka uroczystość, po której wszyscy pojadą pociągiem do Berlina. Wieczorem sportowcy będą uczestniczyć w jeszcze jednej uroczystości, ale ty udasz się prosto do wioski olimpijskiej i nie będziesz się pokazywał. Jutro rano wsiądziesz do autobusu jadącego do Tiergarten – to taki berliński Central Park. – Podał Paulowi torbę. – Weź to ze sobą.

– Co to jest?

– Część twojej przykrywki. Przepustka prasowa. Papier, ołówki. Dużo informacji na temat igrzysk i miasta. Plan wioski olimpijskiej. Artykuły, wycinki, statystyki sportowe. Materiały, które powinien mieć dziennikarz. Nie musisz ich teraz czytać.

Lecz Paul otworzył teczkę i przez kilka minut przeglądał jej zawartość. Avery zapewnił go, że przepustka jest autentyczna, a w pozostałych rzeczach nic nie wzbudziło jego podejrzeń.

– Nikomu nie ufasz, co? – spytał Manielli.

Myśląc, że dobrze by było solidnie rąbnąć smarkacza, Paul zatrzasnął teczkę i spojrzał na oficerów.

– A mój drugi paszport, rosyjski?

– Dostaniesz na miejscu od naszego człowieka. Ma swojego fałszerza, specjalistę od europejskich dokumentów. Pamiętaj, żeby jutro przerzucić torbę przez ramię. Dzięki niej nasz człowiek cię rozpozna. – Rozłożył kolorowy plan Berlina i pokazał Paulowi trasę. – Wysiądziesz tutaj i tędy dojdziesz do restauracji, która nazywa się „Bierhaus”. – Avery zerknął na Paula, który uważnie studiował mapę. – Weźmiesz plan, nie musisz się go uczyć na pamięć.

Paul pokręcił jednak głową.

– Mapy mówią innym, gdzie byłeś albo dokąd się wybierasz. A kiedy zaglądasz do planu na ulicy, wszyscy zwracają na ciebie uwagę. Jeżeli się zgubisz, lepiej zapytać o drogę. W ten sposób nie cały tłum ludzi, a tylko jedna osoba będzie wiedziała, że jesteś obcy.Avery uniósł brew i nawet Manielli nie znalazł w jego argumentacji powodu do kpin.

– Niedaleko restauracji jest aleja. Dresden Allee.

– Ma nazwę?

– W Niemczech niektóre aleje mają nazwy. To skrót. Nieważne, dokąd prowadzi. W południe wejdziesz w tę aleję i przystaniesz, jak gdybyś się zgubił. Podejdzie do ciebie nasz człowiek. To o nim mówił senator. Reginald Morgan. Reggie.

– Opisz go.

– Niski. Z wąsem. Ciemne włosy. Będzie mówił po niemiecku. Zagadnie cię. W pewnym momencie zapytasz: „Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?”. A on odpowie: „Sto trzydzieści osiem”, ale zaraz się poprawi i powie: „Nie, lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery”. Będziesz wiedział, że to on, bo nie ma tramwajów o takich numerach.

– Masz minę, jakby to było bardzo śmieszne – wtrącił Manielli.

– Tak jak u Dashiella Hammetta. Detektyw Continental Op.

– To nie zabawa.

Rzeczywiście, to nie była zabawa i hasła wcale go nie bawiły. Cała intryga przejmowała go jednak niepokojem. Wiedział dlaczego: będzie musiał polegać na innych. Paul Schumann nie cierpiał polegać na innych.

– W porządku. Alexanderplatz. Tramwaj sto trzydzieści osiem, dwieście pięćdziesiąt cztery. A jeżeli coś pokręci z tramwajami? To nie będzie on?

– Właśnie miałem do tego przejść. Jeśli uznasz, że coś śmierdzi, nie rzucaj się na niego, nie rób scen. Po prostu uśmiechnij się i jak gdyby nigdy nic idź pod ten adres.

Avery dał mu kartkę z zapisaną nazwą ulicy i numerem domu. Paul zapamiętał i oddał adres. Następnie porucznik podał mu klucz, który Paul wsunął do kieszeni.

– Na południe od Bramy Brandenburskiej stoi stary pałac. Miała tam być nowa ambasada amerykańska, ale pięć lat temu wybuchł pożar i do dzisiaj nie skończyli remontu. Dyplomaci jeszcze się nie wprowadzili. Dlatego ani Francuzom, ani Niemcom, ani Brytyjczykom nie chce się tam węszyć. Ale od czasu do czasu korzystamy z kilku pokoi w tym budynku. Obok kuchni jest radiostacja. Będziesz mógł wysłać nam wiadomość do Amsterdamu, a my skontaktujemy się z komandorem Gordonem. On i senator zdecydują, co masz robić. Ale jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zajmie się tobą Morgan. Zakwateruje cię w pensjonacie, da ci broń i zdobędzie wszystkie potrzebne informacje na temat… człowieka, któremu złożysz wizytę. Którego, jak mówimy, zdejmę.

– I pamiętaj – dodał skwapliwie Manielli – że jeśli jutro nie pokażesz się w Dresden Allee albo zwiejesz Morganowi, zadzwoni do nas, a my dopilnujemy, żeby policja dopadła cię jak sfora gończych psów.

Paul nie odpowiedział, puszczając mimo uszu bufonadę chłopaka. Zdawał sobie sprawę, że Manielli wstydzi się swojej reakcji na samobójstwo Heinslera i musi się odgryźć. W rzeczywistości jednak było wykluczone, aby Paul prysnął. „Byk” Gordon miał rację: żołnierze mafii nie mogą liczyć, że drugi raz otrzymają taką szansę jak on – i górę pieniędzy, dzięki którym wykorzysta ją jak najlepiej.

Potem wszyscy trzej zamilkli. Nie było nic do dodania. Wilgotne powietrze wypełniło się dźwiękami: świstem wiatru, szumem fal, barytonowym pomrukiem maszyn „Manhattanu” – mieszaniną odgłosów, które wydały my się dziwnie kojące, mimo samobójstwa Heinslera i najeżonej trudnościami misji, jaka go czekała. Wreszcie obaj marynarze zeszli pod pokład.

Paul wstał, zapalił jeszcze jednego papierosa i znów oparł się o reling. Gdy ogromny statek wolno i ostrożnie wchodził do hamburskiego portu, rozmyślał o pułkowniku Reinhardzie Ernście, człowieku ogromne ważnym, ale – zdaniem Paula Schumanna – nie dlatego, że stanowił zagrożenie dla pokoju w Europie i mieszkających w niej niewinnych ludzi, ale dlatego, że był ostatnią osobą, którą zabije jako żołnierz mafii.

Kilka godzin po tym, jak „Manhattan” przycumował i sportowcy wraz ze swoją świtą zeszli na ląd, pewien młody członek załogi statku opuścił niemiecką kontrolę paszportową i ruszył na wędrówkę ulicami Hamburga.

Nie miał zbyt dużo czasu na zwiedzanie miasta – marynarz tak niskiej rangi jak on dostawał przepustkę zaledwie na sześć godzin – ale całe życie spędził na ziemi amerykańskiej, obiecał więc sobie solennie, że zrobi wszystko, aby nacieszyć się pierwszym pobytem w obcym kraju.

Rumiany i porządnie wyszorowany pomocnik kucharza przypuszczał, że w mieście są pewnie fantastyczne muzea. Może nawet niezłe kościoły. Wziął ze sobą kodaka i zamierzał prosić miejscowych, żeby pstrykali mu na tle zabytków zdjęcia, które będzie mógł pokazać mamie i tacie. (Przed wyjściem ćwiczył: Bitte, das Foto?). Nie mówiąc o piwiarniach, tawernach… kto wie, jakie jeszcze pokusy znajdzie w tym egzotycznym mieście portowym?

Zanim jednak mógł posmakować miejscowej kultury, miał do załatwienia pewną sprawę. Martwił się, że ten obowiązek pochłonie mu dużo cennego czasu na lądzie, lecz wkrótce się okazało, że się mylił. Już po kilku minutach od wyjścia z kontroli celnej ujrzał tego, kogo szukał.

Podszedł do mężczyzny w średnim wieku ubranego w zielony mundur i zielono-czarną czapkę.

– Bitte… - zaczął nieśmiało po niemiecku.

– Ja, mein Herr?

Przymrużywszy oczy, brnął dalej:

– Bitte, du bist ein Polizist, ee… czy Soldat? Oficer uśmiechnął się i odpowiedział po angielsku:

– Tak, tak, jestem policjantem. I byłem żołnierzem. Czym mogę służyć?

Ruchem głowy wskazując ulicę, pomocnik kucharza rzekł:

– Znalazłem to na ziemi. – Wręczył mu białą kopertę. – Czy to słowo oznacza „ważne”? – Pokazał napis Bedeutend. – Chciałem, żeby to trafiło do adresata.

Patrząc na kopertę, policjant przez chwilę się nie odzywał. Potem powiedział:

– Tak, tak. „Ważne”. – Pod spodem napisano Fur SS-Obersturmfuhrer, Hamburg. Chłopak nie miał pojęcia, co to może znaczyć, ale chyba wzbudziło niepokój policjanta.

– Gdzie to upadało? – spytał policjant.

– Leżało tam, na chodniku.

– Dobrze. Dziękuję. – Oficer ciągle wpatrywał się w zaklejoną kopertę, obracając ją w dłoniach. – Może ty widział, kto to upuścił?

– Nie. Zobaczyłem i pomyślałem, że spełnię dobry uczynek. Samarytański.

– A, tak. Samarytański.

– To będę leciał – rzekł Amerykanin. – Do zobaczenia.

– Danke – powiedział z roztargnieniem policjant.

Zmierzając do jednej z najbardziej intrygujących atrakcji turystycznych, jakie minął po drodze, młodzieniec zastanawiał się, co właściwie było w kopercie. I dlaczego człowiek, którego poznał na pokładzie „Manhattanu”, steward Al Heinsler, poprosił go poprzedniego wieczoru, żeby zaraz gdy statek przybije do portu, doręczył ją jakiemuś policjantowi albo żołnierzowi. Wszyscy uważali, że facet jest trochę stuknięty, w jego kabinie panował nienaganny porządek, wszystko leżało na swoim miejscu, rzeczy miał zawsze wyprasowane. No i cały czas trzymał się na uboczu, a gdy mówił o Niemczech, zawsze miał łzy w oczach.

– Jasne, a co to jest? – zapytał go pomocnik kucharza.

– Na pokładzie był pasażer, który wydawał mi się mocno podejrzany. Chcę ostrzec przed nim Niemców. Zamierzam zatelegrafować, ale czasem sygnał nie dociera do brzegu. Władze muszą dostać tę wiadomość.

– Który to pasażer? Zaraz, chyba wiem – ten gruby w marynarce w kratę, który zalał się w trupa przy stoliku kapitana.

– Nie, chodzi o kogoś innego.

– Nie lepiej zwrócić się do oficera porządkowego na statku?

– Ta sprawa dotyczy Niemców.

– Aha. A sam nie może pan tego doręczyć?

Heinsler dziwacznie zaplótł pulchne dłonie i pokręcił głową.

– Nie wiem, czy nie będę zbyt zajęty. Słyszałem, że dostałeś przepustkę. Naprawdę ważne, żeby Niemcy dostali wiadomość.

– Dobra, załatwię to.

– Jeszcze jedno – dodał cicho Heinsler. – Lepiej będzie, jak powiesz, że znalazłeś ten list. Inaczej pewnie zabiorą cię na komisariat i przesłuchają. To może potrwać parę godzin i stracisz całą przepustkę na ląd.

Intryga wydała mu się nieco podejrzana. Heinsler wyczuł to i dodał szybko:

– Masz tu dwie dychy.

Jezus Maria Józef, pomyślał młody pomocnik kucharza i oświadczył stewardowi:

– Za to będzie pan miał przesyłkę ekspresową.

Odchodząc teraz od policjanta i zmierzając z powrotem w kierunku nabrzeża, myślał z roztargnieniem, co się stało z Heinslerem. Od zeszłego wieczoru już go nie widział. Ale szybko zapomniał o stewardzie, zbliżając się do budynku, który wcześniej zauważył i który wydał mu się idealnym miejscem do pierwszego zakosztowania niemieckiej kultury. Zawiódł się jednak, ponieważ „Klub Gorący Kociak – u Rosy” – kusząco brzmiąca i na szczęście angielska nazwa – był zamknięty na głucho, podobnie jak wszystkie tego rodzaju atrakcje na nabrzeżu.

Wygląda więc na to, pomyślał z westchnieniem pomocnik kucharza, że zostają mi kościoły i muzea.

4

Zbudził się, słysząc trzepot jarząbka, który wzbił się w niebo z krzewu agrestu rosnącego pod oknem jego sypialni w domu w podberlińskim Charlottenburgu. Zbudził się, czując w nozdrzach woń magnolii.

Obudził się, czując na skórze dotyk słynnego berlińskiego wiatru, który zdaniem młodych mężczyzn i starych gospodyń był przesycony alkalicznym pyłem rozbudzającym ziemskie żądze.

Z powodu magicznych właściwości powietrza albo dlatego, że był mężczyzną w pewnym wieku, Reinhard Ernst oczyma wyobraźni ujrzał Gertrudę, piękną brunetkę, która od dwudziestu ośmiu lat była jego żoną. Odwrócił się na bok, żeby na nią popatrzeć. I zobaczył tylko puste wgniecenie na poduszce. Uśmiechnął się mimowolnie. Wieczorami, po szesnastu godzinach pracy, był wiecznie zmęczony, a Gertruda miała zwyczaj wstawać dość wcześnie. Ostatnio rzadko udawało im się zamienić ze sobą nawet kilka słów w łóżku.

Usłyszał dobiegające z dołu odgłosy krzątaniny w kuchni. Była siódma. Ernst przespał nieco ponad cztery godziny.

Przeciągnął się, unosząc jak najwyżej uszkodzone ramię, masując je i wyczuwając palcami trójkątny kawałek metalu, który utkwił tuż obok barku. Obecność szrapnela w ciele była czymś znajomym i dziwnie krzepiącym. Ernst uważał, że trzeba akceptować przeszłość i cenił wszystkie znaki upływających lat, nawet te, przez które omal nie stracił ręki i życia.

Wstał z łóżka i zdjął koszulę nocną. W domu była już zapewne Frieda, więc Ernst wciągnął beżowe bryczesy i bez koszuli wszedł do gabinetu przylegającego do sypialni. Pięćdziesięciosześcioletni pułkownik miał okrągłą głowę i krótko ostrzyżone siwe włosy.

Wokół ust rysowały się zmarszczki. Miał rzymski nos i oczy osadzone blisko siebie, co nadawało mu wygląd sprytnego drapieżnika. Dzięki swej aparycji wśród żołnierzy podczas wojny zyskał przydomek „Cezar”.

Latem często gimnastykował się rano ze swoim wnukiem Rudim: toczyli piłkę lekarską, podnosili maczugi, ćwiczyli pompki i bieg w miejscu. Ale w środy i piątki chłopiec chodził do wakacyjnej szkółki, w której zajęcia zaczynały się bardzo wcześnie, więc Ernst został skazany na samotną gimnastykę, która nie sprawiała mu radości.

Zaczął piętnastominutową serię pompek i przysiadów. Kiedy był w połowie, usłyszał:

– Opal

Dysząc ciężko, Ernst przerwał i wyjrzał na korytarz.

– Dzień dobry, Rudi.

– Zobacz, co narysowałem. – Ubrany w mundurek siedmiolatek pokazał mu obrazek. Ernst nie miał okularów i nie mógł się zorientować, co przedstawia. Ale chłopiec pospieszył z wyjaśnieniem: – To orzeł.

– Tak, oczywiście. Od razu poznałem.

– Leci przez burzę z piorunami.

– Wobec tego to bardzo dzielny orzeł.

– Idziesz na śniadanie?

– Tak, powiedz babci, że zejdę za dziesięć minut. Zjadłeś dzisiaj jajko?

– Tak – odrzekł chłopiec.

– Doskonale. Jajka są zdrowe.

– Jutro narysuję jastrzębia. – Drobny blondynek odwrócił się i zbiegł po schodach.

Ernst wrócił do gimnastyki, rozmyślając o kilkudziesięciu sprawach, którymi musiał się dziś zająć. Zakończył swój żelazny program i wykąpał się w zimnej wodzie, zmywając z ciała pot i alkaliczny pył. Kiedy się wycierał, usłyszał dzwonek telefonu. Znieruchomiał. Bez względu na to, jak wysoką pozycję zajmowało się w rządzie narodowych socjalistów, telefon o tak wczesnej godzinie mógł stanowić powód do obaw.

– Reinie! – zawołała Gertruda. – Telefon do ciebie. Narzucił koszulę i nie wkładając skarpet ani butów, zszedł po schodach. Wziął od żony słuchawkę.

– Słucham. Mówi Ernst.

– Witam, panie pułkowniku.Rozpoznał głos jednej z sekretarek Hitlera.

– Dzień dobry, panno Lauer.

– Dzień dobry. Mam panu przekazać, że Fiihrer poleca panu natychmiast stawić się w kancelarii. Jeśli ma pan inne plany, musi je pan zmienić.

– Proszę powiedzieć panu kanclerzowi, że już wychodzę. Mam przyjść do jego gabinetu?

– Zgadza się.

– Kto jeszcze będzie obecny? Po chwili wahania powiedziała:

– To wszystkie informacje, jakie miałam panu przekazać. Heil Hitler.

– Heil Hitler.

Odłożył słuchawkę i nie wypuszczając jej z dłoni, patrzył na telefon.

– Opa, nie masz butów! – Obok Ernsta pojawił się Rudi, wciąż ściskając w rękach swój rysunek. Roześmiał się, patrząc na bose stopy dziadka.

– Wiem, Rudi. Muszę skończyć się ubierać. – Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w telefon.

– Co się stało, Opa? Coś złego?

– Nic takiego, Rudi.

– Mutti mówi, że śniadanie ci stygnie.

– Zjadłeś całe jajko?

– Tak, Opa.

– Grzeczny chłopak. Powiedz babci i mamie, że zaraz zejdę. Ale niech nie czekają na mnie ze śniadaniem.

Ernst ruszył z powrotem na górę, zauważając, że fizyczne pożądanie i ochota na śniadanie zniknęły bez śladu.

Czterdzieści minut później Reinhard Ernst kroczył korytarzami budynku Kancelarii Rzeszy przy Wilhelmstrasse iVoss Strasse w centrum Berlina, mijając po drodze robotników budowlanych. Budynek był stary – niektóre części pochodziły z osiemnastego wieku – i stanowił siedzibę przywódców Niemiec od Bismarcka. Od czasu do czasu Hitler wygłaszał tyrady na temat nędznego stanu tej ruiny, a ponieważ daleko było jeszcze do zakończenia budowy nowej kancelarii, stale nakazywał remontować starą.

Ale Ernsta nie interesowały w tej chwili architektura ani budowa. W głowie miał tylko jedną myśl: Jakie będą konsekwencje mojego błędu? Jak bardzo pomyliłem się w ocenie?

Uniósł rękę w zdawkowym pozdrowieniu (Heil Hitler), a strażnik entuzjastycznie zasalutował pełnomocnikowi do spraw stabilności wewnętrznej – był to tytuł, który Ernst dźwigał z zażenowaniem, jak ciężki, mokry i wytarty płaszcz. Szedł dalej korytarzem z kamienną twarzą, nie dając po sobie poznać, jak bardzo gnębią go myśli o zbrodni, jaką popełnił.

I na czym właściwie polegała jego zbrodnia?

Na złamaniu zasady, by o wszystkim informować Fuhrera.

W innych krajach byłoby to zapewne drobne przewinienie, lecz tu stanowiło przestępstwo zagrożone karą śmierci. Czasem jednak nie można było informować o wszystkim. Gdyby Hitler poznał wszystkie szczegóły pomysłu, skupiłby się na jego najmniej istotnym aspekcie i jednym słowem przekreślił całą sprawę. Nieważne, że człowiek nie miał na celu żadnego osobistego zysku i myślał wyłącznie o dobru ojczyzny.

Gdyby mu jednak nie powiedzieć… Ach, to byłoby o wiele gorsze. W swojej paranoi mógłby uznać, że celowo coś przed nim ukrywasz. A potem aparat bezpieczeństwa partii skierowałby na ciebie i twoich bliskich swe przenikliwe oko… co mogło mieć straszne następstwa. Usłyszawszy rano tajemnicze i nieznoszące sprzeciwu wezwanie na nieumówione wcześniej spotkanie, Reinhard Ernst był przekonany, że właśnie do tego doszło. Trzecia Rzesza stanowiła uosobienie porządku, organizacji i stałości reguł. Każde odstępstwo od ustalonych norm włączało system alarmowy.

Ach, Ernst powinien mu coś powiedzieć o Badaniach Waltham już w marcu, kiedy je wymyślił. Ale Fiihrer, minister obrony von Blomberg i sam Ernst byli wówczas tak zaabsorbowani sprawą zajęcia Nadrenii, że kwestia badań zeszła na dalszy plan wobec olbrzymiego ryzyka, z jakim wiązało się odebranie części kraju zagarniętej przez aliantów w Wersalu. Prawdę mówiąc, większa część badań opierała się na pracy naukowej, którą Hitler mógł uznać za podejrzaną, jeśli nie prowokacyjną; Ernst po prostu nie chciał o nich wspominać.

A teraz miał zapłacić za własne niedopatrzenie.

Zameldował się sekretarce Hitlera i pozwolono mu wejść. Ernst wkroczył do dużego sekretariatu i ujrzał Adolfa Hitlera – wodza, kanclerza i prezydenta Trzeciej Rzeszy oraz najwyższego dowódcę sił zbrojnych. I znów przyszła mu do głowy często powracająca myśl: jeśli głównymi elementami władzy są charyzma, energia i przebiegłość, miał przed sobą najpotężniejszego władcę świata.Hitler ubrany w wysokie, czarne i lśniące buty oraz brązowy mundur pochylał się nad biurkiem, przeglądając papiery.

– Fiihrerze – powiedział Ernst, skłaniając z szacunkiem głowę i lekko stukając obcasami, jak w czasach Drugiej Rzeszy, która przestała istnieć przed osiemnastu laty, gdy Niemcy skapitulowały, a cesarz Wilhelm uciekł do Holandii. Mimo iż obywatele mieli się witać partyjnym pozdrowieniem Heil Hitler lub Sieg heil, rzadko widywano ów ceremoniał między urzędnikami najwyższego szczebla, z wyjątkiem najgorliwszych pochlebców.

– Witam, pułkowniku. – Hitler spojrzał na Ernsta bladoniebieskimi oczyma spod ciężkich powiek – oczyma, które sprawiały wrażenie, jak gdyby analizował kilkanaście spraw naraz. Nigdy nie można było odgadnąć, w jakim jest nastroju. Hitler znalazł poszukiwany dokument, odwrócił się i wszedł do przestronnego, lecz skromnie urządzonego gabinetu. – Prosimy do nas.

Ernst podążył za nim. Jego nieruchoma twarz żołnierza nie wyrażała żadnych uczuć, ale serce w nim zamarło, kiedy zobaczył, kto jeszcze stawił się w gabinecie Fiihrera.

Na kanapie skrzypiącej pod jego ciężarem siedział rozparty Hermann Góring. Potężny i spocony mężczyzna o okrągłej twarzy zawsze się skarżył, że wszystko go boli, dlatego bez ustanku poprawiał się, przyjmując pozycje, na których widok człowiek wzdrygał się z zażenowania. Pokój wypełniała intensywna woń jego wody kolońskiej. Minister lotnictwa skinął głową Ernstowi, który odwzajemnił ukłon.

Drugi gość siedział na zdobionym krześle, popijając kawę, założywszy po damsku nogę na nogę: chudzielec o krzywych stopach, Paul Joseph Goebbels, minister propagandy. Ernst nie wątpił w jego zdolności; głównie jemu partia zawdzięczała pierwsze i najważniejsze wpływy w Berlinie i Prusach. Mimo to Ernst gardził tym człowiekiem, który gapił się z uwielbieniem na Fiihrera, z zadowoloną miną częstując go plotkami obciążającymi znanych Żydów i socjalistów, a po chwili rzucając nazwiska słynnych niemieckich aktorów i aktorek z wytwórni UFA. Ernst przywitał się z nim i usiadł, przypominając sobie krążący od niedawna dowcip: Jak wygląda idealny Aryjczyk? Jest jasnowłosy jak Hitler, szczupły jak Góring i wysoki jak Goebbels.

Hitler podał dokument Góringowi, który przebiegł go przekrwionymi oczyma i bez słowa komentarza schował do luksusowej skórzanej teczki. Fiihrer usiadł i nalał sobie filiżankę czekolady. Uniósł brew, spoglądając na Goebbelsa, jak gdyby oczekiwał kontynuacji przerwanej wypowiedzi. Ernst zorientował się, że jego los w sprawie Badań Waltham jeszcze przez jakiś czas pozostanie nierozstrzygnięty.

– Fiihrerze, jak już mówiłem, wielu gości igrzysk będzie oczekiwało rozrywek.

– Mamy kawiarnie i teatr. Mamy muzea, parki, kina. Będą mogli obejrzeć nasze filmy z Babelsbergu, obejrzą Gretę Garbo i Jean Harlow. I Charlesa Laughtona i Myszkę Miki. – Słysząc ton zniecierpliwienia w głosie Hitlera, Ernst odgadł, że doskonale wie, jakie rozrywki Goebbels ma na myśli. Nastąpiła straszliwie długa i pełna nerwowości dyskusja o legalizacji prostytucji i pozwoleniu wyjścia na ulice „kontrolowanym dziewczynkom”. Hitler był z początku przeciwny pomysłowi, lecz Goebbels przemyślał sprawę i używał przekonujących argumentów; Fiihrer ostatecznie ustąpił, pod warunkiem że w metropolii będzie świadczyć swoje usługi najwyżej siedem tysięcy kobiet. Planowano także czasowo złagodzić sankcje artykułu 175. kodeksu karnego, który zakazywał praktyk homoseksualnych. Wśród ludzi krążyły pogłoski o preferencjach seksualnych samego Hitlera – mówiono o kazirodztwie i skłonnościach do chłopców. Ernst jednak doszedł do przekonania, że Fiihrera seks po prostu nie interesuje; jedynym kochankiem, którego pożądał, był naród niemiecki.

– Pozostaje jeszcze kwestia widoku publicznego – ciągnął uprzejmie Goebbels. – Zastanawiam się, czy powinniśmy pozwolić kobietom nosić nieco krótsze spódnice.

Podczas gdy przywódca Trzeciej Rzeszy dyskutował ze swoim podwładnym, w jakim stopniu berlińskie kobiety mogą się dostosować do trendów światowej mody, spierając się o każdy centymetr, Ernst wciąż zadręczał się obawami. Dlaczego przed paroma miesiącami nie wspomniał o Badaniach Waltham? Mógł napisać do Fiihrera list i przynajmniej o nich napomknąć. Dziś trzeba wykazywać dużą zręczność i przezorność w podobnych sprawach.

Dyskusja trwała nadal. Wreszcie Fiihrer oświadczył stanowczo:

– A więc ustalone. Spódnice można skrócić o pięć centymetrów. Ale na makijaż nie ma zgody.

– Tak jest, Fiihrerze.

Nastąpiła chwila ciszy i Hitler swoim zwyczajem skierował wzrok w kąt gabinetu. Potem surowo spojrzał na Ernsta.

– Pułkowniku?

– Tak jest?Hitler wstał i podszedł do biurka. Wziął jakąś kartkę i wolnym krokiem wrócił do pozostałych. Góring i Goebbels patrzyli na Ernsta. Choć obaj wierzyli, że cieszą się szczególnymi względami Fiihrera, to w głębi serca obawiali się, że to łaska tymczasowa albo, co gorsza, iluzoryczna i lada chwila każdy z nich może się znaleźć na miejscu Ernsta, czując się jak osaczony królik i prawdopodobnie znosząc to ze znacznie mniejszą klasą niż pułkownik.

Fiihrer otarł wąsik.

– Chodzi o ważną sprawę.

– Oczywiście, Fiihrerze. Zrobię, co będę mógł. – Ernst mówił spokojnym głosem, patrząc mu w oczy.

– Rzecz dotyczy naszych sił powietrznych.

Ernst zerknął na Góringa, na którego rumianej twarzy pojawił się sztuczny uśmiech. Podczas wojny Góring był znanym z waleczności pilotem myśliwca (choć został zwolniony ze służby przez samego barona von Richthofena, ponieważ wielokrotnie atakował cywilów), a dziś sprawował funkcję ministra lotnictwa i głównodowodzącego niemieckich sił powietrznych – najbardziej ze swych licznych tytułów lubił ten ostatni. Właśnie sprawy niemieckich sił powietrznych stanowiły główny temat jego spotkań – a także najostrzejszych sporów – z Ernstem.

Hitler podał Ernstowi dokument.

– Zna pan angielski?

– Trochę.

– To list od samego Charlesa Lindbergha – rzekł z dumą Hitler. – Będzie specjalnym gościem igrzysk olimpijskich.

Naprawdę? Ekscytująca wiadomość. Góring i Goebbels, uśmiechając się, zastukali o stół na znak aprobaty. Ernst ujął list w prawą dłoń, której grzbiet, podobnie jak jego bark, uszkodził szrapnel.

Lindbergh… Ernst z zapartym tchem śledził przebieg transatlantyckiego lotu tego człowieka, lecz o wiele bardziej poruszyła go straszna historia śmierci syna lotnika. Ernst znał ból utraty dziecka. Przypadkowa eksplozja w składzie amunicji na statku, w której zginął Mark, była tragedią; ale przynajmniej syn Ernsta stał u steru okrętu wojennego i zdążył ujrzeć narodziny własnego syna, Rudiego. Śmierć małego dziecka z ręki zbrodniarza to potworność.

Ernst przejrzał dokument, zauważając uprzejme słowa, w których Lindbergh wyrażał zainteresowanie najnowszymi osiągnięciami Niemiec w dziedzinie lotnictwa.

– Dlatego właśnie poprosiłem pana do siebie, pułkowniku – ciągnął Fiihrer. – Niektórzy uważają, że pokazanie światu naszej rosnącej potęgi w powietrzu może mieć dużą wartość strategiczną. Sam także skłaniam się ku tej opinii. Co pan sądzi o małym pokazie lotniczym na cześć pana Lindbergha, w którym zademonstrowalibyśmy nasz nowy jednopłat?

Ernst odczuł ogromną ulgę, że wezwanie nie ma nic wspólnego z Badaniami Waltham. Lecz ulga trwała krótko. Znów ogarnęła go obawa, kiedy sobie uświadomił, o co pyta Hitler… i co musi mu odpowiedzieć. Owi „niektórzy” oznaczali oczywiście Hermanna Góringa.

– Nasz jednopłat, hm… – Me 109 z fabryki Messerschmitta był znakomitą śmiercionośną maszyną, myśliwcem, który rozwijał prędkość pięciuset kilometrów na godzinę. Był najszybszy spośród wszystkich jednopłatowych myśliwców na świecie. Ważniejsze jednak, że Me 109 został zbudowany wyłącznie z metalowych elementów, na co od dawna nalegał Ernst, ponieważ umożliwiało to masową produkcję i polowe naprawy oraz konserwację. Duża liczba samolotów była warunkiem koniecznym do przeprowadzenia niszczycielskich bombardowań, które według planów Ernsta powinny poprzedzić każdą inwazję lądową armii Trzeciej Rzeszy.

Przechylił głowę, jak gdyby zastanawiał się nad pytaniem, choć podjął decyzję, gdy tylko je usłyszał.

– Byłbym przeciwny temu pomysłowi, Fiihrerze.

– Dlaczego? – W oczach Hitlera zapłonął blask, znak nadciągającego napadu wściekłości, któremu mogło towarzyszyć coś równie złego: długi i pełen pasji monolog na temat historii militarnej albo polityki. – Czy nie wolno nam chronić samych siebie? Czy wstydzimy się powiedzieć światu, że odrzucamy rolę trzeciorzędnego państwa, jaką usiłują nam narzucić alianci?

Teraz ostrożnie, pomyślał Ernst. Ostrożnie jak chirurg usuwający guz.

– Nie mam na myśli ciosu w plecy, jakim był traktat z 1918 roku – rzekł Ernst, starając się, by w jego głosie zabrzmiała nuta pogardy, gdy wspomniał o uzgodnieniach wersalskich. – Zastanawiam się, czy to rozsądne, by inni dowiedzieli się o tym samolocie. Osoby znające się na lotnictwie będą potrafiły dostrzec, że ma wyjątkową konstrukcję. Domyśla się, że jest produkowany masowo. Lindbergh z pewnością dojdzie do takiego wniosku. Sądzę, że sam zaprojektował „Spirit of St. Louis”.

Unikając wzroku Ernsta, Góring zgodnie z jego przewidywaniem powiedział:

– Musimy zacząć pokazywać wrogom naszą siłę.- Być może – odrzekł wolno Ernst – podczas olimpiady moglibyśmy zaprezentować jeden z prototypów Me 109. W przeciwieństwie do modelu w produkcji, skonstruowano je w dużej mierze ręcznie i nie mają zamontowanego uzbrojenia. Poza tym zostały wyposażone w brytyjskie silniki rolls-royce’a. Świat pozna nasze osiągnięcie techniczne, ale wytrącimy wszystkim broń z ręki faktem, że wykorzystaliśmy silniki naszego byłego wroga. Co będzie oznaczało, że nie mamy zamiaru nikogo atakować.

– Rozumowanie niepozbawione słuszności, Reinhardzie – powiedział Hitler. – Tak… nie będziemy organizować pokazu lotniczego. Zademonstrujemy prototyp. Zatem postanowione. Dziękuję za przybycie, pułkowniku.

– Fiihrerze. – Ernst wstał z lekkim sercem.

Był już prawie przy drzwiach, gdy Góring rzucił mimochodem:

– Ach, Reinhardzie, przypomniałem sobie. Chyba twoja teczka trafiła przez pomyłkę do mojego biura.

Ernst odwrócił się, by spojrzeć na uśmiechniętą twarz przypominającą księżyc w pełni. W oczach Góringa czaiła się jednak wściekłość ze zwycięstwa Ernsta w dyskusji o myśliwcu. Minister pragnął zemsty. Przymrużył oczy.

– Dokumenty dotyczyły… Badań Waltham. Tak. Boże wielki…

Hitler nie słuchał. Rozwinął plan architektoniczny i zaczął go z uwagą studiować.

– Trafiła przez pomyłkę? – powtórzył Ernst. Czyli zwędził ją któryś ze szpiegów Góringa. – Dziękuję, panie ministrze – powiedział lekkim tonem. – Natychmiast przyślę kogoś po te dokumenty. Żegnam pa…

Unik oczywiście nie odniósł skutku.

– Miałeś szczęście, że teczka trafiła do mnie – ciągnął Góring. – Wyobraź sobie, co mogliby pomyśleć niektórzy, widząc twoje nazwisko w tekście napisanym przez Żyda.

Hitler uniósł głowę.

– Co takiego?

Jak zwykle obficie się pocąc, Góring otarł twarz i odparł:

– Chodzi o projekt Badania Waltham zarządzone przez pułkownika Ernsta. – Hitler pokręcił głową, nie rozumiejąc. – Och, przypuszczałem, że Fiihrer o nich wie – kontynuował z uporem minister.

– Proszę mi powiedzieć – zażądał Hitler.

– Ja nic o nich nie wiem – powiedział Góring. – Otrzymałem tylko – omyłkowo, jak wspomniałem – kilka raportów napisanych przez żydowskich lekarzy umysłu. Tego Austriaka, Freuda. Jakiegoś Weissa. I innych, których teraz nie pamiętam. To psychologowie – dodał, krzywiąc usta.

W hierarchii nienawiści Hitlera pierwsze miejsce zajmowali Żydzi, drugie komuniści, a trzecie intelektualiści. Szczególną pogardę żywił dla psychologów, ponieważ negowali naukę rasową – przekonanie, że rasa determinuje zachowanie, na którym opierała się myśl narodowego socjalizmu.

– To prawda, Reinhardzie?

– Ze względu na swoją pracę – odrzekł z udawaną obojętnością Ernst – czytam wiele dokumentów na temat agresji i konfliktów. O tym właśnie traktują teksty.

– Nigdy mi pan o tym nie wspominał. -1 z typowym dla siebie instynktem, który kazał mu wszędzie wietrzyć ślady spisku, Hitler spytał szybko: – A minister obrony von Blomberg? Zna te pańskie badania?

– Nie. Na obecnym etapie nie ma jeszcze o czym meldować. Jak sugeruje nazwa, to jedynie badania prowadzone w Szkole Wojskowej Waltham. Zbieranie informacji. To wszystko. Być może nic z tego nie wyniknie. – Wstydząc się, że musi się uciekać do takich metod, dodał z goebbelsowskim błyskiem pochlebstwa w oczach: – Ale możliwe, że rezultaty badań pokażą nam, jak stworzyć silniejszą i sprawniejszą armię, by osiągnąć wspaniałe cele, jakie wyznaczył pan naszej ojczyźnie.

Ernst nie miał pojęcia, czy lizusostwo odniosło skutek. Hitler wstał i zaczął spacerować. Podszedł do szczegółowego modelu stadionu olimpijskiego i długo przypatrywał się makiecie. Ernst czuł, że serce łomocze mu już w gardle.

Fiihrer odwrócił się i zawołał:

– Chcę się widzieć z moim architektem. Natychmiast!

– Tak jest – odpowiedział adiutant i wybiegł do sekretariatu. Po chwili do gabinetu wkroczył nowy gość, ale nie był to Albert Speer, tylko odziany w czarny mundur Heinrich Himmler. Jego cofnięty podbródek, filigranowa sylwetka i okrągłe okulary w czarnych oprawkach sprawiały, iż można było zapomnieć, że to on jest władcą absolutnym SS, gestapo i wszystkich sił policyjnych w kraju.

Himmler zasalutował charakterystycznym sztywnym gestem, utkwiwszy pełne uwielbienia szaroniebieskie oczy w Hitlerze, który powitał go zwyczajowym lekkim uniesieniem ręki.

Szef SS rozejrzał się po gabinecie i doszedł do wniosku, że może podzielić się ze zgromadzonymi wiadomością, którą przyniósł.Hitler z roztargnieniem wskazał mu kawę i czekoladę. Himmler pokręcił głową. Zwykle doskonale nad sobą panował – jeśli nie liczyć przymilnych spojrzeń, jakie posyłał Fuhrerowi – lecz dziś zdaniem Ernsta wydawał się nieco podenerwowany.

– Muszę zameldować o sprawie związanej z bezpieczeństwem. Dowódca SS w Hamburgu otrzymał rano list noszący dzisiejszą datę. Był zaadresowany do niego, ale nie imiennie. Autor listu twierdzi, że jakiś Rosjanin zamierza w ciągu najbliższych dni „wyrządzić szkody” w Berlinie. Podobno „na wysokim szczeblu”.

– Kto napisał list?

– Przedstawił się jako oddany narodowy socjalista, ale nie wymienił nazwiska. List znaleziono na ulicy. Nie wiemy nic więcej o jego pochodzeniu. – Ukazując nieskazitelnie białe i równe zęby, Himmler skrzywił się jak dziecko, które sprawiło zawód rodzicom. Zdjął okulary, przetarł szkła i nałożył z powrotem. – W każdym razie napisał, że kontynuuje badanie sprawy i poda nam tożsamość tego człowieka, kiedy ją ustali. Nie dostaliśmy jednak dalszych informacji. Fakt, że list znaleziono na ulicy, może sugerować, że jego nadawca został zatrzymany i być może zabity. Niewykluczone, że nie dowiemy się niczego więcej.

– W jakim języku napisano hst? – zapytał Hitler. – Po niemiecku?

– Tak jest, Fiihrerze.

– „Szkody”. O jakiego rodzaju szkody może chodzić?

– Nie wiemy.

– Ach, bolszewicy bardzo by chcieli zakłócić przebieg olimpiady. – Twarz Hitlera zmieniła się w maskę wściekłości.

– Sądzisz, że obawy są uzasadnione? – zapytał Góring.

– Być może to nic ważnego – odparł Himmler. – Ale w tych dniach przez Hamburg przewalają się dziesiątki tysięcy cudzoziemców. Możliwe, że ktoś dowiedział się o spisku, ale nie chciał zostać w niego wplątany, więc napisał anonimową wiadomość. Zalecam wszystkim obecnym zachować szczególną ostrożność. Skontaktuję się też z dowódcami wojskowymi i innymi ministrami. Poleciłem wszystkim służbom bezpieczeństwa zająć się tą sprawą.

– Zrób, co trzeba! – ryknął wściekle Hitler. – Wszystko! Nic nie może położyć się cieniem na igrzyskach. – Ułamek sekundy później jego niebieskie oczy odzyskały blask, a głos spokój. Hitler dolał sobie czekolady do filiżanki i położył na talerzyku dwa sucharki. – Dziękuję, panowie, możecie odejść. Muszę się zastanowić nad pewnymi kwestiami budowlanymi. Gdzie jest Speer? – zawołał przez drzwi do adiutanta.

– Lada chwila przyjdzie, Fiihrerze.

Wszyscy ruszyli do drzwi. Serce Ernsta odzyskało normalny rytm. To, co się właśnie wydarzyło, było typowym przykładem stylu, w jakim pracowało grono najbardziej wpływowych osób z rządu narodowych socjalistów. Intryga, która mogła przynieść katastrofalne skutki, została zamieciona pod dywan. Natomiast machinacje Góringa…

– Pułkowniku! – zawołał Hitler.

Ernst zatrzymał się w pół kroku i odwrócił. Fiihrer patrzył na makietę stadionu, przyglądając się nowo wybudowanej stacji kolejowej.

– Przygotuje pan raport na temat tych Badań Waltham. Szczegółowy. I dostarczy mi w poniedziałek.

– Tak, oczywiście, Fiihrerze.

W drzwiach Góring wyciągnął rękę, przepuszczając Ernsta.

– Dopilnuję, żeby te dokumenty do ciebie trafiły, Reinhardzie. Mam nadzieję, że zobaczę ciebie i Gertrudę na moim przyjęciu z okazji olimpiady.

– Dziękuję, panie ministrze. Postaram się być.

Piątkowy wieczór, ciepły i mglisty, wypełniał zapach skoszonej trawy, skopanej ziemi i świeżej farby.

Paul Schumann przechadzał się samotnie po wiosce olimpijskiej położnej pół godziny drogi od Berlina.

Dotarł tu niedawno po nieco skomplikowanej podróży z Hamburga. Tak, to był męczący dzień. Ale mimo to pobudzający, gdyż Paul czerpał siły z emocji wywołanych pobytem w obcym kraju – ojczyźnie swoich przodków – a także napięciem przed czekającą go misją. Po okazaniu przepustki prasowej został wpuszczony do amerykańskiej części wioski składającej się z kilkudziesięciu budynków, z których każdy mieścił pokoje dla pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu osób. Zostawił walizkę i torbę w jednym z małych pokoi gościnnych w głębi, gdzie miał spędzić kilka nocy, a potem wyszedł na spacer po nieskazitelnie wysprzątanym terenie. Rozglądając się po wiosce, nie mógł powstrzymać rozbawienia. Paul Schumann był przyzwyczajony do znacznie prymitywniej szych miejsc, gdzie uprawiało się sport – na przykład swojej sali gimnastycznej, która nie była malowana od pięciu lat, cuchnęła potem, przegniłą skórą i piwem, chociaż Sorry Williams z zapałem mył ją i szorował. Wioska olimpijska w pełni zasługiwała na swoją nazwę: była uroczym, zupełnie samowystarczalnym miasteczkiem. Pięknie położona w brzozowym lesie, składała się z czyściutkich budynków rozmieszczonych w szerokich łukach, jeziora, krętych ścieżek i alejek do biegania i spacerowania, boisk treningowych, a nawet własnego stadionu.

Według przewodnika, który włożył mu do torby Andrew Avery, wioska dysponowała własnym urzędem celnym, sklepami, salą prasową, pocztą, bankiem, gazownią, sklepem ze sprzętem sportowym, stoiskami z pamiątkami, sklepikami spożywczymi i biurem podróży.

Sportowcy pojechali na uroczystość powitalną, a Jesse Owens, Ralph Metcalfe i młody bokser, z którym Paul odbywał walkę sparingową na statku, namawiali go, by im towarzyszył. Ponieważ jednak znalazł się już w miejscu akcji, gdzie miał wykonać robotę, musiał się przyczaić. Wykręcił się, mówiąc im, że ma trochę pracy przed wywiadami, które chciał przeprowadzić nazajutrz rano. Poszedł do jadalni i zjadł jeden z najlepszych steków, jakie w życiu próbował, potem wypił kawę, wypalił chesterfielda i właśnie kończył spacer po wiosce.

Jedynym powodem niepokoju, zważywszy na powód jego przyjazdu do Niemiec, był fakt, że każdemu kompleksowi zamieszkiwanemu przez poszczególne reprezentacje olimpijskie przydzielono niemieckiego żołnierza, „oficera łącznikowego”. Amerykanom przypadł srogi ciemnowłosy młodzieniec ubrany w szary mundur, który wydawał się szalenie niewygodnym strojem na upał. Paul trzymał się jak najdalej od niego; berliński kontakt, Reginald Morgan, przestrzegał Avery’ego, by Paul miał się na baczności przed wszystkimi mundurowymi. Dlatego wchodził do budynku tylko tylnymi drzwiami i uważał, aby strażnik nie miał sposobności przyjrzeć mu się bliżej.

Idąc czysto zamiecionym chodnikiem, ujrzał jednego z amerykańskich biegaczy z młodą kobietą i dzieckiem; kilku członków ekipy przywiozło ze sobą żony i innych krewnych. Widząc sportowca w towarzystwie rodziny, Paul przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył z bratem w ubiegłym tygodniu, tuż przed wypłynięciem „Manhattanu”.

W ciągu minionych dziesięciu lat Paul odsunął się od brata i siostry oraz ich rodzin; nie chciał ich narażać na przemoc i niebezpieczeństwa, jakimi skażone było jego życie. Siostra mieszkała w Chicago, dokąd rzadko jeździł, ale czasem widywał się z bratern. Hank mieszkał na Long Island i prowadził drukarnię, która niegdyś należała do ich dziadka. Był porządnym mężem i ojcem i nie bardzo wiedział, czym się zajmuje jego brat, poza tym, że zadaje się z twardymi facetami i przestępcami.

Mimo że Paul nie mówił o sprawach osobistych „Bykowi” Gordonowi i pozostałym w „pokoju”, głównym powodem, dla którego zgodził się przyjechać do Niemiec i wykonać tę robotę, była szansa, że przekreślenie przeszłości i zdobycie tej grubej forsy pozwolą mu wrócić do rodziny, o czym marzył od wielu lat.

Wypił szklaneczkę whisky, potem jeszcze jedną, wreszcie podniósł słuchawkę i wykręcił numer brata. Po dziesięciu nerwowych minutach rozmowy o upałach, meczach Jankesów i dwóch synach Hanka, Paul zebrał się na odwagę i zapytał, czy Hank byłby skłonny przyjąć wspólnika do firmy „Drukarnia Schumanna”.

– Nie mam już nic wspólnego z moim dawnym towarzystwem – zapewnił go pospiesznie. Dodał, że może wnieść do firmy dziesięć tysięcy dolarów. – Forsa pochodzi z czystego źródła. Stuprocentowo.

– Macica perłowa – rzekł Hank i obaj roześmiali się z ulubionego powiedzonka ojca.

– Jest pewien problem – dodał poważnym głosem Hank. Paul zrozumiał, że z uwagi na jego podejrzane zajęcie brat chce odmówić. Ale starszy z Schumannów oznajmił:

– Musimy kupić nowy szyld. Na starym nie zmieści się napis „Drukarnia braci Schumannów”.

Lody pękły i zaczęli omawiać plan spółki. Paul ze zdumieniem usłyszał, że Hank jest niemal wzruszony do łez jego propozycją. Dla Hanka najważniejsza była rodzina i nie potrafił zrozumieć, dlaczego Paul w ciągu dziesięciu lat tak się od niej oddalił.

Paul uznał, że pięknej, wysokiej Marion też spodoba się nowe życie. Och, udawała złą dziewczynę, ale Paul dobrze wiedział, że to tylko komedia i nie dawał jej w pełni zakosztować ciemnej strony życia. Przedstawił ją Damonowi Runyonowi, podawał jej butelkowane piwo w swojej sali gimnastycznej, zabierał ją do baru w HelPs Kitchen, gdzie Owney Madden czarował damy swoim brytyjskim akcentem i pistoletami z rękojeściami wyłożonymi masą perłową. Wiedział jednak, że podobnie jak wiele innych zbuntowanych dziewcząt z college’u, Marion zmęczyłaby się ciężkim życiem, gdyby rzeczywiście została na nie skazana. Praca fordanserki też wkrótce straciłaby dla niej urok i zapragnęłaby czegoś stabilniejszego. Małżeństwo z dobrze sytuowanym drukarzem byłoby świetne.Hank rzekł, że porozmawia ze swoim prawnikiem i przygotuje umowę spółki, którą Paul będzie mógł podpisać, gdy tylko wróci z „podróży służbowej”.

Kiedy Paul wracał do swojego pokoju, zauważył trzech chłopców ubranych w szorty, brązowe koszule i czarne krawaty oraz brązowe czapki stylizowane na wojskowe. Widział już kilkudziesięciu podobnych młodzieńców pomagających ekipom olimpijskim. Trójka maszerowała w kierunku wysokiego masztu, na którego szczycie łopotała flaga nazistowska. Paul widział ten sztandar w kronikach filmowych i gazetach, ale zawsze były to zdjęcia czarno-białe. A teraz, nawet w przyćmionym świetle zmierzchu, szkarłat flagi płonął głęboką czerwienią jak świeża krew.

Jeden z chłopców zauważył, że Paul im się przygląda i zapytał po niemiecku:

– Jest pan sportowcem? Ale nie pojechał pan na naszą uroczystość powitalną?

Paul doszedł do wniosku, że lepiej będzie nie ujawniać swoich zdolności językowych, nawet harcerzom, odpowiedział więc po angielsku:

– Przepraszam, ale nie mówię za dobrze po niemiecku. Chłopiec powtórzył pytanie, przechodząc na język Paula:

– Jest pan sportowcem?

– Nie, dziennikarzem.

– Anglik czy Amerykanin?

– Amerykanin.

– Ach, witamy w Berlinie, mein Herr – rzekł wesoło chłopiec z silnym akcentem.

– Dziękuję.

Drugi chłopiec pochwycił spojrzenie Paula i powiedział:

– Podoba się panu flaga naszej partii? Robi duże wrażenie, prawda?

– Tak. – Flaga amerykańska wyglądała nieco łagodniej. A ta jak gdyby atakowała patrzącego.

– Każda część ma znaczenie, pan wie, ważne znaczenie – odezwał się pierwszy chłopiec. – Pan wie, co znaczy?

– Nie. Powiedz. – Paul spojrzał na sztandar.

– Czerwone to socjalizm – wyjaśniał z zapałem. – Białe na pewno nacjonalizm. A czarne… Hakenkreuz. To się nazywa swastyka… – Spojrzał na Paula, unosząc brwi, i nic więcej nie powiedział.

– Tak? – zachęcił go Paul. – Mów dalej. Co to oznacza?

Chłopiec zerknął na swoich towarzyszy, a potem znów na Paula, uśmiechając się zagadkowo.

– Ach, pan na pewno wie. Opuszczę flagę – powiedział po niemiecku do kolegów. A zwracając się do Paula, powtórzył z uśmiechem: – Na pewno pan wie.

Ze skupioną miną opuścił flagę, a tymczasem dwaj pozostali wyciągnęli ręce, salutując w geście, jaki powszechnie się tu widywało.

Gdy Paul zmierzał w stronę swojego budynku, chłopcy dziarsko, choć nierównymi głosami, zaintonowali piosenkę. Oddalając się od nich, słyszał strzępki słów przebijające przez gorące powietrze: „Wznieście sztandar, zewrzyjcie szeregi. To dudni krok SA… Ustąpcie z drogi brunatnym batalionom, gdy maszerują Oddziały Szturmowe… Na dźwięk trąbki staniemy do bitwy. Ulice zobaczą sztandar Hitlera i nadejdzie niewoli kres…”.

Odwracając się, Paul zobaczył, jak z czcią składają flagę i odmaszerowują od masztu. Wśliznął się przez tyle wejście do budynku i wrócił do swojego pokoju. Umył się, wyszorował zęby, rozebrał się i położył. Długo wpatrywał się w sufit, czekając na sen i myśląc o Heinslerze – człowieku, który dziś rano odebrał sobie życie na statku w głupim akcie poświęcenia.

Myślał też o Reinhardzie Ernście.

I kiedy zapadał już w drzemkę, pomyślał o chłopcu w brązowym mundurku. Jego tajemniczym uśmiechu. I usłyszał jego głos, powtarzający bez ustanku: „Na pewno pan wie… na pewno pan wie…”.

Загрузка...