Część III Kapelusz Góringa

Sobota, 25 lipca 1936

5

Ulice Berlina były nieskazitelnie czyste, a ludzie mili – niektórzy nawet, mijając Paula, pozdrawiali go uprzejmym skinieniem głowy. Taszcząc starą sfatygowaną teczkę, Paul Schumann szedł na północ przez Tiergarten. Był późny niedzielny poranek, a on zmierzał na spotkanie z Reggiem Morganem.

Park był piękny, gęsto porośnięty drzewami, pełen urokliwych alejek, jeziorek i ogrodów. W nowojorskim Central Parku człowiek cały czas miał świadomość, że jest w środku miasta; zewsząd widać było drapacze chmur. Ale Berlin miał niską zabudowę, w której można było znaleźć niewiele wysokich budynków -”łapaczy chmur”, jak podsłuchał w rozmowie pewnej kobiety z dzieckiem w autobusie. Idąc wśród ciemnych drzew i bujnej roślinności, zupełnie zapomniał, że jest w mieście. Park przywodził Paulowi na myśl gęsty las w północnej części stanu Nowy Jork, dokąd każdego lata zabierał go dziadek na polowania, dopóki zdrowie pozwalało staruszkowi na takie wyprawy.

Ogarnęła go obawa. Znajome uczucie: wyostrzenie zmysłów na początku roboty, gdy oglądał mieszkanie albo biuro ofiary, która miała zostać zdjęta, śledził ją i zdobywał wszelkie dostępne informacje na jej temat. Instynktownie od czasu do czasu przystawał i oglądał się, udając, że usiłuje zorientować się w terenie. Nie zauważył, by ktoś za nim szedł. Ale nie był całkiem pewien. W parku miejscami było dość ciemno i bardzo możliwe, że ktoś go śledził. Kilku niechlujnych mężczyzn rzucało mu podejrzliwe spojrzenia, a potem zniknęło wśród drzew i krzewów. Prawdopodobnie włóczędzy, ale wolał nie ryzykować i kilkakrotnie zmieniał kierunek, aby pozbyć się opiekuna, jeżeli za nim podążał.Przeszedł na drugi brzeg Sprewy, odnalazł Spenerstrasse i kontynuował marsz na północ, oddalając się od parku. Zauważył ze zdziwieniem, w jak różnym stanie są mijane po drodze budynki. Okazałe rezydencje sąsiadowały z zaniedbanymi domami, które wyglądały na zupełnie opuszczone. Podwórko przed jednym z nich zarastały brązowe chwasty. Niewątpliwie był to niegdyś bardzo luksusowy dom. Dziś prawie wszystkie okna zostały wybite, a mury ktoś ochlapał żółtą farbą, pewnie smarkacze. Wywieszka na domu głosiła, że w sobotę odbędzie się wyprzedaż sprzętów. Może kłopoty podatkowe, pomyślał Paul. Co się stało z rodziną? Dokąd wyjechała? Ciężkie czasy. Zmiana sytuacji materialnej.

Słońce w końcu zachodzi…

Bez trudu znalazł restaurację. Zobaczył szyld, ale nawet nie zauważył na nim słowa „Bierhaus”. Dla niego była to „Piwiarnia”. Zaczął już myśleć po niemiecku. Wychowanie i długie godziny spędzone w drukarni dziadka na składaniu czcionki sprawiły, że przetłumaczył nazwę automatycznie. Obejrzał restaurację. Na tarasie siedziało kilkoro klientów, w większości samotnych, skupionych na jedzeniu albo pogrążonych w lekturze gazet. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że wszystko gra.

Paul przeciął ulicę i znalazł się w pasażu, o którym mówił mu Avery – w Dresden Allee. Zanurzył się w ciemnym i chłodnym kanionie. Do południa brakowało kilku minut.

Po chwili usłyszał kroki i do pasażu wszedł za nim jakiś krępy mężczyzna. Był ubrany w brązowy garnitur z kamizelką i dłubał w zębach wykałaczką.

– Dzień dobry – zagadnął go wesoło po niemiecku. Zerknął na teczkę z brązowej skóry.

Paul skinął głową. Mężczyzna pasował do opisu Morgana, który podał mu Avery, choć był nieco tęższy, niż Paul się spodziewał.

– Dobry skrót, nie sądzi pan? Często z niego korzystam.

– Rzeczywiście. – Paul spojrzał na niego. – Może pan będzie mi mógł pomóc. Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– Tramwajem? Pyta pan o tramwaj stąd? Paul stał się czujniejszy.

– Tak. Na Alexanderplatz.

– Po co chce pan jechać tramwajem? Metrem będzie o wiele szybciej.

Dobra, pomyślał Paul, to nie ten. Odwrót. Natychmiastowy. Po prostu wolno odejść.

– Dziękuję, bardzo mi pan pomógł. Do widzenia.

Ale oczy Paula musiały coś zdradzić. Ręka mężczyzny powędrowała do boku ruchem, który Paul dobrze znał. Pistolet!

Niech ich szlag, że nie pozwolili mu wziąć colta.

Paul zacisnął pięści i ruszył naprzód, ale przeciwnik był przy swojej tuszy zaskakująco szybki i uskoczył, zręcznie wyszarpując zza pasa czarny pistolet. Paulowi pozostała jedynie ucieczka. Co tchu pobiegł za róg, wpadając w krótką odnogę alei.

Ale natychmiast się zatrzymał. To był ślepy zaułek.

Usłyszał skrzypnięcie butów i poczuł lufę dźgającą go w plecy, na wysokości serca…

– Nie ruszaj się – warknął gardłowo mężczyzna. – Rzuć torbę. Paul upuścił torbę na bruk, czując, jak broń odsuwa się od pleców i dotyka głowy, tuż pod potnikiem kapelusza.

Ojcze, pomyślał, nie zwracając się do Boga, lecz swojego rodzica, który opuścił ziemię przed dwunastu laty.

Zamknął oczy.

Słońce w końcu zachodzi…

Strzał padł nagle. Huk odbił się w alei echem, a potem wytłumił go ceglany mur.

Kuląc się, Paul poczuł, jak lufa pistoletu przywarła mocniej do jego czaszki i po chwili odsunęła; usłyszał stukot, gdy broń wylądowała na bruku. Odskoczył i odwrócił się, gotów do ataku. Człowiek, który chciał go zabić, osunął się na ziemię. Miał otwarte oczy, ale zasnuła je mgła. Pocisk trafił go w bok głowy. Krew zbryzgała ziemię i ceglaną ścianę.

Paul uniósł głowę i ujrzał zbliżającego się do niego innego mężczyznę ubranego w grafitowy garnitur z flaneli. Instynktownie chwycił pistolet zabitego. To był chyba luger. Celując w pierś mężczyzny, przyjrzał mu się spod zmrużonych powiek. Rozpoznał faceta z piwiarni. Siedział na tarasie, pochłonięty lekturą gazety – tak się Paulowi zdawało. Miał w dłoni pistolet, ale nie mierzył z niego do Paula; celował do człowieka leżącego na ziemi.

– Nie ruszaj się – powiedział po niemiecku Paul. – Rzuć broń.

Mężczyzna nie rzucił pistoletu, lecz przekonawszy się, że człowiek, do którego strzelił, nie stanowi już zagrożenia, wsunął broń do kieszeni. Rozejrzał się po Dresden Allee.

– Cii – szepnął i przechylił głowę, nasłuchując. Potem wolno podszedł do Paula. – Schumann? – zapytał.Paul milczał. Trzymał na muszce lugera nieznajomego, który kucnął przy zastrzelonym.

– Zegarek. – Człowiek mówił po niemiecku z ledwie słyszalnym akcentem.

– Co?

– Sięgam tylko po zegarek. – Wyciągnął zegarek kieszonkowy, otworzył i przybliżył szkiełko do ust i nosa leżącego. Nie zauważył na nim pary oddechu.

– Jesteś Schumann? – powtórzył mężczyzna, wskazując głową leżącą na bruku teczkę. – Nazywam się Reggie Morgan. – On także pasował do opisu, jaki podał mu Avery: ciemnowłosy, z wąsikiem, lecz znacznie szczuplejszy od zastrzelonego mężczyzny.

Paul rozejrzał się po alei. Nikt nie nadchodził. Pytanie wydawało się absurdalne wobec leżącego między nimi ciała, jednak Paul musiał je zadać.

– Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?

– Sto trzydzieści osiem… – odrzekł szybko Morgan. – Nie, chyba lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery.

Paul spojrzał na ciało.

– A więc kim jest ten?

– Sprawdźmy. – Morgan pochylił się nad zwłokami i zaczął przetrząsać kieszenie mężczyzny.

– Będę uważał, czy ktoś idzie – rzekł Paul.

– Dobrze.

Paul cofnął się o krok. Nagle odwrócił się i przyłożył lugera z tyłu głowy Morgana.

– Nie ruszaj się. Ten znieruchomiał.

– O co chodzi?

– Daj mi swój paszport – powiedział po angielsku Paul.

Wziął dokument, z którego wynikało, że mężczyzna to rzeczywiście Reginald Morgan. Mimo to, oddając paszport, nie cofnął lufy pistoletu.

– Opisz mi senatora. Po angielsku.

– Tylko ostrożnie ze spustem, jeśli można – powiedział mężczyzna. Sądząc z głosu, pochodził z Nowej Anglii. – W porządku, opisać senatora? Ma sześćdziesiąt dwa lata, jest siwy, na nosie widać mu więcej żyłek, niż powinno, głównie dzięki szkockiej. Jest chudy jak szczapa, mimo że potrafi zjeść cały stek z kostką u Delmonica w Nowym Jorku albo u Erniego w Detroit.

– Co pali?

– W zeszłym roku, kiedy go ostatni raz widziałem, nic nie palił. Z powodu żony. Ale mówił, że zamierza znowu zacząć. Kiedyś palił dominikańskie cygara, które cuchnęły jak palone opony. Daj spokój, stary. Nie chcę umrzeć dlatego, że jakiś staruszek wrócił do nałogu.

Paul opuścił broń.

– Przepraszam.

Morgan wrócił do przeszukiwania zwłok, jak gdyby próba, której poddał go Paul, nie zrobiła na nim najmniejszego wrażenia.

– Wolę pracować z kimś ostrożnym, choćby miał mnie obrażać, niż z kimś nierozważnym, kto będzie miły. Dzięki temu obaj dłużej pożyjemy. – Przetrząsnął kieszenie zastrzelonego. – Mamy już jakichś gości?

Paul wyjrzał w Dresden Allee i popatrzył w obie strony.

– Żadnych.

Dostrzegł, że Morgan wpatruje się z niezadowoleniem w coś, co znalazł w kieszeni trupa.

– Kurczę – rzekł z westchnieniem Morgan. – Mamy kłopot.

– Co się stało?

Pokazał mu jakąś urzędowo wyglądającą kartę opatrzoną u góry pieczęcią z orłem i swastyką poniżej. Obok widniały litery „SA”.

– Co to znaczy?

– Znaczy to tyle, przyjacielu, że chociaż jesteś w mieście niecały dzień, zdążyliśmy już zabić szturmowca.

6

Kogo? – zapytał Paul Schumann.

Morgan westchnął.

– Członka Sturmabteilung. Szturmówki. Inaczej „brunatnych koszul”. To rodzaj własnej armii partii. Można ich nazwać bandą Hitlera. – Pokręcił głową. – Gorzej dla nas, że facet nie miał munduru. To oznacza, że należał do brunatnej elity. Ważniejszych szturmowców.

– Jak się o mnie dowiedział?

– Nie jestem pewien, czy chodziło mu akurat o ciebie. Siedział w budce telefonicznej i przyglądał się wszystkim na ulicy.

– Nie zauważyłem go – rzekł Paul, zły na siebie za niedopatrzenie. Nic tu nie grało; nie wiedział, na co zwracać uwagę, a co lekceważyć.

– Kiedy tylko wszedłeś w aleję – ciągnął Morgan – ruszył za tobą. Chyba uznał za swój obowiązek sprawdzić, co kombinuje jakiś obcy w okolicy. Brunatne koszule mają pod kontrolą swoje rejony. Ten pewnie należał do niego. – Morgan zmarszczył brwi. – Mimo to zwykle nie są aż tak czujni. Pytanie, dlaczego wyższy szturmowiec zajmuje się zwykłymi obywatelami? Zostawiają to swoim podwładnym. Może ogłoszono jakiś alarm. – Spojrzał na zwłoki. – W każdym razie mamy kłopot. Kiedy brunatne koszule się dowiedzą, że ich człowiek został zabity, będą szukać, dopóki nie odnajdą mordercy. Och, a oni potrafią szukać. W mieście są ich dziesiątki tysięcy. Jak karaluchów.

Szok po zabójstwie minął i instynkty Paula odżyły. Wyszedł ze ślepego zaułka do Dresden Allee. Nadal nikt nie nadchodził. Okna były ciemne. Wszystkie drzwi zamknięte. Paul dał znak Morganowi i ruszył do wylotu alei, a potem wyjrzał zza węgła, spoglądając w stronę piwiarni. Wszystko wskazywało na to, że żaden z ludzi na ulicy nie słyszał strzału.

Wrócił i poinformował Morgana, że jest spokojnie, po czym dodał:

– Łuska.

– Co?

– Łuska z pocisku. Z twojego pistoletu. – Spojrzeli na bruk i Paul dostrzegł małą żółtą tuleję. Podniósł ją przez chusteczkę i wytarł na wypadek, gdyby były na niej odciski palców Morgana, a potem wrzucił do kratki ściekowej. Usłyszał brzęk i po chwili cichy plusk.

Morgan skinął głową.

– Mówili, że jesteś dobry.

Ale nie na tyle, żeby nie dać się przyłapać w Stanach z powodu podobnego kawałka mosiądzu.

Morgan otworzył wyszczerbiony scyzoryk.

– Odetniemy metki z jego ubrań. Zabierzemy wszystkie rzeczy osobiste. Potem jak najszybciej się stąd ulotnimy. Zanim go znajdą.

– Oni czyli kto? – zapytał Paul. Morgan zaśmiał się głucho.

– Dzisiaj w Niemczech „oni” to wszyscy.

– Czy członek szturmówki ma tatuaż? Na przykład swastykę? Albo litery „SA”?

– Możliwe.

– Trzeba poszukać. Na rękach albo piersi.

– A jeżeli znajdę? – spytał Morgan, marszcząc brwi. – Co można zrobić z tatuażem?

Paul bez słowa pokazał scyzoryk.

– Chyba żartujesz.

Mina Paula świadczyła, że ani mu w głowie żarty.

– Nie zrobię tego – szepnął Morgan.

– Wobec tego ja to zrobię. Jeżeli nie mają go zidentyfikować, musimy. – Paul ukląkł na bruku i rozpiął marynarkę i koszulę trupa. Rozumiał opory Morgana, ale żołnierz mafii to robota jak każda inna. Albo poświęcasz się jej w stu procentach, albo szukaj sobie innej. A nawet maleńki tatuaż oznaczał różnicę między życiem a śmiercią.

Okazało się jednak, że nie będzie obdzierania ze skóry. Zastrzelony nie miał na ciele żadnych znaków. Nagle rozległ się krzyk.Obaj mężczyźni zamarli. Morgan spojrzał w głąb alei. Jego dłoń machinalnie powędrowała do pistoletu. Paul także chwycił lugera, którego zabrał szturmowcowi.

Znów usłyszeli wołanie. Potem zapadła cisza zakłócana jedynie odgłosami samochodów. Ale chwilę później Paul dosłyszał złowrogi dźwięk syreny, wznoszący się i opadający – i coraz bliższy.

– Powinieneś już iść – ponaglił go Morgan. – Zrobię, co trzeba.

– Zastanowił się przez chwilę. – Spotkajmy się za czterdzieści pięć minut. Na Rosenthaler Strasse na północ od Alexanderplatz jest restauracja „Ogród Letni”. Mój kontakt ma informacje o Ernście. Umówię się tam z nim. Wyjdź na ulicę przed piwiarnią. Powinieneś tam złapać taksówkę. W tramwajach i autobusach często są policjanci. Korzystaj z taksówek albo chodź pieszo, jeżeli można. Patrz prosto przed siebie i unikaj wzroku innych.

– „Ogród Letni” – powtórzył Paul, podnosząc torbę i otrzepując z brudu. Wrzucił do niej pistolet szturmowca. – Przejdźmy na niemiecki. To będzie mniej podejrzane.

– Dobry pomysł – odrzekł Morgan w miejscowym języku. – Mówisz całkiem nieźle. Lepiej, niż się spodziewałem. Ale postaraj się bardziej miękko wymawiać „g”. To brzmi bardziej po berlińsku.

Znów krzyk. I coraz bliższa syrena.

– Słuchaj, Schumann, jeżeli nie dotrę tam za godzinę… pamiętasz radiostację, o której mówił ci Gordon, tę w budynku przyszłej ambasady?

Paul skinął głową.

– Wstąp tam i powiedz im, że potrzebujesz nowych instrukcji.

– Zaśmiał się ponuro. – I od razu możesz ich zawiadomić, że nie żyję. A teraz znikaj. Patrz przed siebie, wyglądaj jak zwykły przechodzień. I nie biegnij, choćby nie wiem co się działo.

– Nie biec? Dlaczego?

– Bo w tym kraju jest mnóstwo ludzi, którzy zaczną cię gonić tylko dlatego, że uciekasz. Szybko! – Morgan odwrócił się i przystąpił do pracy z precyzją krawca.

Zakurzony i powgniatany czarny samochód wjechał na chodnik i zatrzymał się niedaleko alei, gdzie stało trzech funkcjonariuszy szupo ubranych w nieskazitelne zielone mundury z jasnopomarańczowymi naszywkami na klapach i wysokie zielono-czarne czaka.

Wysiadł z niego mężczyzna w średnim wieku z wąsem, odziany w trzyczęściowy garnitur barwy złamanej bieli, a auto uniosło się o kilka cali, uwolnione od pokaźnego ciężaru swojego pasażera.

Mężczyzna nałożył panamę na gładko zaczesane do tyłu szpakowate włosy i wytrząsnął tlący się jeszcze tytoń z fajki z pianki morskiej.

Silnik zakrztusił się, kaszlnął i wreszcie umilkł. Chowając do kieszeni pożółkłą fajkę, inspektor Willi Kohl spojrzał zirytowany na samochód. Najważniejsi oficerowie śledczy z SS i gestapo mieli mercedesy i BMW. Ale inspektorzy kripo, nawet tak wysokiej rangi jak Kohl, byli skazani na korzystanie z pojazdów Auto Union. A z czterech splecionych kółek symbolizujących cztery połączone firmy – Audi, Horch, Wanderer i DKW – Kohlowi przypadł naturalnie dwuletni model najskromniejszej z tych marek (mimo że samochód był na szczęście napędzany benzyną, znamienny był fakt, że skrót DKW oznaczał „pojazd parowy” [2]).

Z dekawki wysiadł też kierowca, Konrad Janssen. Był gładko ogolony i jak wielu młodych kandydatów na inspektorów nie nosił kapelusza. Zapiął dwurzędową marynarkę z zielonego jedwabiu, po czym wyciągnął z bagażnika aktówkę i futerał z leicą.

Poklepawszy się po kieszeni, żeby sprawdzić, czy ma notes i koperty na dowody, Kohl podszedł do funkcjonariuszy szupo.

– Heil Hitler, inspektorze – powiedział starszy z trzech policjantów nieco poufałym tonem. Kohl zastanawiał się, czy już się kiedyś spotkali, ale go nie rozpoznał. Szupo – miejska policja porządkowa – od czasu do czasu pomagała inspektorom, ale formalnie nie podlegała kripo. Kohl rzadko współpracował z jej funkcjonariuszami.

Inspektor od niechcenia uniósł rękę w partyjnym pozdrowieniu.

– Gdzie jest ciało?

– Tędy, inspektorze – powiedział policjant. – W Dresden Allee.

Pozostali stali niemal na baczność. Byli ostrożni. Funkcjonariusze szupo doskonale radzili sobie ze ściganiem wykroczeń drogowych, łapaniem kieszonkowców i pilnowaniem rozentuzjazmowanych tłumów, gdy Hitler jechał szeroką aleją Unter den Linden, ale dzisiejsze morderstwo wymagało od nich finezji. Jeżeli sprawcą był zwykły rabuś, musieli starannie chronić miejsce zbrodni; gdyby za zabójstwem stało SA lub SS, powinni jak najszybciej zniknąć i zapomnieć, że cokolwiek widzieli.

– Proszę powiedzieć, co pan wie – rzekł Kohl do starszego policjanta.

– Tak jest. Obawiam się, że niewiele. Posterunek Tiergarten dostał zgłoszenie i natychmiast tu przyjechałem. Byłem na miejscu pierwszy.

– Kto dzwonił? – Kohl wszedł do alei, obejrzał się na pozostałych funkcjonariuszy i niecierpliwym gestem dał im znak, żeby poszli za nim.

– Jakaś kobieta. Nie podała nazwiska. Usłyszała strzał.

– O której dzwoniła?

– Około południa, panie inspektorze.

– A pan o której przyjechał?

– Wyszedłem, gdy tylko dostałem sygnał od komendanta.

– I o której pan przyjechał? – powtórzył Kohl.

– Dwadzieścia, może trzydzieści minut po dwunastej. – Pokazał odchodzący od alei wąski ślepy zaułek.

Na bruku leżał czterdziestokilkuletni tęgi mężczyzna. Od razu można było stwierdzić, że przyczyną śmierci była rana z boku głowy. Widać też było, że obficie krwawił. Jego ubranie było w nieładzie, kieszenie zostały wywrócone na lewą stronę. Nie było wątpliwości, że został zastrzelony tutaj; niepodważalny dowód stanowiły ślady krwi.

– Poszukajcie świadków – powiedział Kohl do dwóch młodszych funkcjonariuszy szupo – zwłaszcza osób, które mogły przebywać na jednym albo drugim końcu alei. I w tych budynkach. – Wskazał dwa ceglane domy; zauważył jednak, że od strony alei nie mają okien. – I w piwiarni.

– Tak jest. – Obaj błyskawicznie się oddalili.

– Przeszukał go pan?

– Nie – odparł starszy policjant, dodając jednak: – Sprawdziłem tylko oczywiście, czy jest Żydem.

– Wobec tego przeszukał go pan.

– Po prostu rozpiąłem mu spodnie. A potem, jak pan widzi, zapiąłem.

Kohl pomyślał, czy tym, którzy postanowili, że śmierć obrzezanych mężczyzn ma być mniej ważna, nie przyszło do głowy, że zabieg ten przeprowadza się czasem z przyczyn medycznych, prawdopodobnie nawet u aryjskich dzieci.

Kohl przeszukał kieszenie, lecz nie znalazł żadnego dowodu tożsamości. Właściwie niczego nie znalazł. Dziwne.

– Zabrał mu pan coś? Nie miał dokumentów? Rzeczy osobistych?

– Nie, panie inspektorze.

Kohl klęknął, dysząc ciężko, i uważnie obejrzał ciało. Dostrzegł, że dłonie mężczyzny są delikatne i pozbawione odcisków. Zaczął mówić, na wpół do siebie, na wpół do Konrada Janssena:

– Zadbane ręce, obcięte paznokcie i włosy, resztki talku na skórze wskazują, że nie pracował fizycznie. Widzę atrament na palcach, ale niewiele, czyli raczej nie jest drukarzem. Poza tym kształt plam atramentu wskazuje, że pisał ręcznie, prawdopodobnie prowadził korespondencję albo księgi rachunkowe. Nie jest dziennikarzem, bo miałby ślady grafitu na dłoniach, a takich nie widzę. – Kohl dobrze o tym wiedział, gdyż prowadził dochodzenie w sprawach śmierci kilkunastu reporterów niedługo po dojściu do władzy narodowych socjalistów. Ani jedno z tych śledztw nie zostało zamknięte; żadnego też nie kontynuowano. – Biznesmen, przedstawiciel wolnego zawodu, urzędnik cywilny albo rządowy…

– Nie ma też niczego za paznokciami. Kohl skinął głową i obmacał nogi ofiary.

– Jak mówię, najprawdopodobniej inteligent. Ale ma bardzo muskularne nogi. Spójrz na te zdarte buty. Stopy bolą od samego patrzenia. Podejrzewam, że to miłośnik spacerów albo turysta. – Inspektor wstał, stękając z wysiłku.

– Na przechadzce po obiedzie.

– Tak, bardzo możliwe. Wykałaczka, może jego. – Kohl podniósł ją i powąchał. Czosnek. Pochylił się i wyczuł tę samą woń w okolicy ust ofiary. – Tak, chyba jego. – Wrzucił wykałaczkę do brązowej kcperty i zakleił.

– A więc padł ofiarą rozboju – ciągnął młody policjant.

– Na pewno istnieje taka możliwość – odrzekł wolno Kohl. – Ale nie sądzę. Jaki złodziej zabrałby mu absolutnie wszystko? Ofiara nie ma na szyi ani uszach żadnych oparzeń od prochu. To oznacza, że pocisk wystrzelono z pewnej odległości. Sprawca podszedłby bliżej i dopiero wtedy zaatakował. – Polizał tępy koniec ołówka i zanotował te spostrzeżenia w wymiętym notesie. – Tak, tak, na pewno są złodzieje, którzy czyhają na ofiarę, strzelają i okradają. Ale to nie pasuje do typowego rabusia, prawda?

Rana wskazywała, że napastnik nie był z gestapo, SA ani SS. W takim wypadku strzelano zwykle z bliska w przód albo tył głowy.

– Co on robił w alei? – myślał na głos kandydat na inspektora, rozglądając się, jak gdyby odpowiedź leżała na ziemi.

– To na razie nas nie interesuje, Janssen. Aleja jest popularnym skrótem między Spenerstrasse a Calvinstrasse. Być może zamierzał zrobić coś zakazanego, ale tego nam wybrana przez niegotrasa nie powie. – Kohl ponownie obejrzał ranę głowy, a potem podszedł do muru, na którym rozbryznęła się duża plama krwi.

– O. – Inspektor z zadowoleniem dostrzegł pocisk leżący w miejscu, gdzie bruk łączył się z ceglaną ścianą. Podniósł go delikatnie przez bibułkę. Był tylko lekko wgnieciony. Kohl od razu rozpoznał kulę dziewięciomilimetrową. Czyli najprawdopodobniej została wystrzelona z pistoletu automatycznego, który wyrzucał łuski.

– Proszę obejrzeć bruk, centymetr po centymetrze – powiedział do trzeciego funkcjonariusza szupo. – I znaleźć mosiężną łuskę.

– Tak jest.

Wyciągnąwszy monokl powiększający z kieszeni kamizelki, Kohl uważnie obejrzał pocisk.

– Kula jest w bardzo dobrym stanie. Tym lepiej dla nas. Zobaczymy, co te bruzdy i pola gwintu powiedzą nam w Alex. Są bardzo wyraźne.

– Czyli zabójca miał nową broń – podsunął Janssen, ale zaraz się poprawił: – Albo starą, z której rzadko strzelano.

– Bardzo dobrze, Janssen. Właśnie to miałem powiedzieć. – Kohl włożył pocisk do następnej brązowej koperty, którą także zakleił. I znów zapisał coś w notesie.

Janssen ponownie spojrzał na zwłoki.

– Jeżeli nie został okradziony, to dlaczego są wywrócone na lewą stronę? Pytam o kieszenie.

– Och, wcale nie twierdzę, że nie został okradziony. Po prostu nie jestem pewien, czy rabunek stanowił główny motyw… A cóż to takiego? Rozepnij mu jeszcze raz marynarkę.

Janssen spełnił polecenie inspektora.

– Widzisz te nitki?

– Gdzie?

– Tu! – pokazał Kohl.

– Tak jest.

– Obcięto metkę. To samo dotyczy pozostałych części garderoby?

– Identyfikacja – rzekł młodzieniec, oglądając spodnie i koszulę i kiwając głową. – Zabójca nie chciał, żebyśmy wiedzieli, kogo zabił.

– Wszywki w butach?

Janssen zdjął buty ofierze i obejrzał.

– Nie ma, panie inspektorze.

Kohl zerknął na obuwie i dotknął marynarki.

– Garnitur jest uszyty z tkaniny… zastępczej. – Inspektor już miał na końcu języka „tkaniny hitlerowskiej”, jak nazywano sztuczny materiał wyrabiany z włókien drzewnych. (Popularny dowcip brzmiał: Jeżeli zrobiła ci się dziura w garniturze, podlej i wystaw na słońce; szybko się zrośnie). Fiihrer ogłosił plan uniezależnienia się kraju od importu towarów z zagranicy. Guma, margaryna, benzyna, olej silnikowy, tkaniny – wszystko to produkowano z materiałów alternatywnych dostępnych w Niemczech. Kłopot polegał oczywiście na tym, że wyroby z substytutów były po prostu gorsze i ludzie czasem nazywali je z pogardą „towarami hitlerowskimi”. Nierozsądnie byłoby jednak używać tego określenia publicznie; ktoś mógłby o tym donieść.

Odkrycie, którego dokonali, oznaczało, że mężczyzna był prawdopodobnie Niemcem. Cudzoziemcy przebywający obecnie w kraju dysponowali własną walutą, którą mogli wymienić i żaden z nich z pewnością nie miałby ochoty kupować tak tanich ubrań.

Dlaczego jednak zabójca chciał utrzymać w tajemnicy tożsamość ofiary? Odzieżowy erzac sugerował, że nie jest to nikt szczególny. Ale Kohl uświadomił sobie także, że wielu znaczących ludzi w partii narodowosocjalistycznej mało zarabia, a nawet ci, którzy mieli przyzwoite pensje, często nosili rzeczy z materiałów zastępczych z lojalności wobec Fiihrera: czyżby motywem zabójstwa było stanowisko ofiary w partii albo rządzie?

– Interesująca rzecz – rzekł Kohl, podnosząc się z trudem. – Zabójca strzela do człowieka w zatłoczonej części miasta. Wie, że ktoś mógł usłyszeć huk strzału, a jednak ryzykuje i zamiast uciekać wycina metki z ubrań. Tym bardziej jestem ciekaw, kim jest ten nieszczęśnik. Pobierz odciski palców, Janssen. Jeżeli będziemy czekać, aż zrobi to lekarz sądowy, to może potrwać wieki.

– Tak jest. – Młody oficer otworzył teczkę, wydobył sprzęt i zabrał się do pracy.

Kohl patrzył na bruk.

– Cały czas mówię „zabójca” w liczbie pojedynczej, ale oczywiście mogło ich być kilkunastu. Nie widzę jednak na ziemi żadnych śladów. – W bardziej otwartych miejscach słynny berliński wiatr pozostawiał na ziemi warstewkę pyłu, która utrwaliłaby ślady. Ale nie w tej osłoniętej alei.

– Panie inspektorze – zawołał funkcjonariusz szupo. – Nie znalazłem łuski. Przeszukałem cały teren.

Wiadomość zmartwiła Kohla, a Janssen spostrzegł minę szefa.

– Czyli nie tylko odciął metki – wyjaśnił inspektor – ale miał też czas, żeby znaleźć łuskę.

– Zawodowiec.- Zawsze powtarzam, Janssen, że kiedy dedukujesz, nigdy nie formułuj wniosków, jak gdybyś miał pewność. Jeśli uznasz coś za pewnik, odruchowo wykluczasz inne możliwości. Powiedzmy, że nasz podejrzany być może cechował się dużą skrupulatnością i zwracał uwagę na szczegóły. Może jest zawodowym przestępcą, może nie. Całkiem prawdopodobne, że błyszczący przedmiot zwabił szczura albo ptaka, albo łuskę podniósł jakiś chłopiec i uciekł przerażony widokiem martwego człowieka. Albo nawet zabójca jest biedakiem, któremu mosiądz mógł się do czegoś przydać.

– Oczywiście, panie inspektorze – powiedział Janssen, kiwając głową, jak gdyby uczył się słów Kohla na pamięć.

W krótkim okresie, jaki razem przepracowali, inspektor dowiedział się o Janssenie dwóch rzeczy: że młodzieniec nie potrafi pojąć ironii oraz że niezwykle szybko się uczy. Druga cecha była dla niecierpliwego inspektora darem niebios. Jeżeli natomiast chodzi o pierwszą, Kohl wolałby, żeby chłopak częściej żartował; w policyjnej robocie odrobina humoru jest niezbędna.

Janssen skończył pobierać odciski palców, co czynił z dużą wprawą.

– Teraz posyp bruk i zrób zdjęcia wszystkich śladów, jakie znajdziesz. Zabójca poodcinał metki z ubrań, ale nie był chyba na tyle sprytny, żeby nie dotykać przy tym ziemi.

Janssen rozprowadzał drobny proszek wokół ciała przez pięć minut, po czym zameldował:

– Chyba są. Proszę spojrzeć, panie inspektorze.

– Tak. Całkiem wyraźne. Sfotografuj.

Po wykonaniu zdjęć młody człowiek cofnął się i zrobił jeszcze fotografie zwłok i miejsca zbrodni. Inspektor wolno obszedł ciało. Znów wydobył z kieszeni kamizelki monokl i zawiesił go na szyi na zielonym sznurku, który uplotła dla niego w prezencie bożonarodzeniowym mała Hanna. Obejrzał kawałek bruku obok zwłok.

– Zdaje się, że to płatki skóry. – Popatrzył uważniej. – Starej i suchej. Brązowej. Za twarda na rękawiczki. Może z butów, paska albo starej torby czy walizki, którą miał albo zabójca, albo ofiara.

Zgarnął płatki i umieścił w kolejnej brązowej kopercie, a potem zwilżył lepką warstewkę i zakleił.

– Mamy świadka, panie inspektorze – zawołał jeden z młodszych funkcjonariuszy szupo. – Ale nie jest za bardzo rozmowny.

Świadek. Wspaniale! Kohl ruszył za policjantem do wylotu alei. Drugi z funkcjonariuszy szupo prowadził przed sobą czterdziestokilkuletniego mężczyznę, który był ubrany w odzież roboczą. Lewe oko miał szklane, a prawa ręka zwisała bezwładnie wzdłuż boku. Jeden z czterech milionów, które przeżyły wojnę, ale to straszne doświadczenie na zawsze zmieniło ich ciała. Policjant popchnął mężczyznę w stronę Kohla.

– Wystarczy – rzekł stanowczo inspektor. – Dziękuję. – Zwracając się do świadka, powiedział: – Proszę pokazać papiery.

Człowiek podał mu dokument, na który Kohl rzucił okiem. Kiedy oddawał mu dowód, nie pamiętał już, co w nim było napisane, ale nawet pobieżne legitymowanie na ogół skłaniało świadków do wyjątkowo ochoczej współpracy.

Choć nie zawsze.

– Chciałbym pomóc, ale jak już mówiłem temu policjantowi, właściwie niewiele widziałem. – Mężczyzna zamilkł.

– Tak, tak, proszę mi powiedzieć, co pan widział. – Kohl ponaglił go niecierpliwym ruchem mięsistej ręki.

– Tak, panie inspektorze. Szorowałem schody do sutereny pod czterdziestym ósmym. Tam. – Wskazał na dom stojący za wylotem alei. – Jak pan widzi, byłem poniżej poziomu chodnika. Usłyszałem coś, jakby strzelił gaźnik auta.

Kohl chrząknął. Od trzydziestego trzeciego tylko idiota mógłby przypuszczać, że słyszy strzał gaźnika. Inni przypuszczali, że słyszą strzały z broni.

– Nie przejąłem się i dalej sprzątałem. – Na dowód pokazał mokrą koszulę i spodnie. – A dziesięć minut później usłyszałem gwizd.

– Gwizd? Policyjny gwizdek?

– Nie, panie inspektorze. Jakby ktoś gwizdnął przez zęby. Dość głośno. Zobaczyłem jakiegoś człowieka wychodzącego z alei. Gwizdał na taksówkę. Zatrzymała się przed moim budynkiem i usłyszałem, jak ten człowiek mówi kierowcy, żeby go zawiózł do restauracji „Ogród Letni”.

Gwizdnął? – zdziwił się Kohl. Niespotykane. Gwizdać można na psa i konia. Ale zatrzymanie w ten sposób taksówki byłoby obraźliwe dla taksówkarza. W Niemczech wszystkie zawody zasługiwały na jednakowy szacunek. Czyżby to oznaczało, że podejrzany jest obcokrajowcem? Czy tylko niegrzecznym Niemcem? Zapisał tę uwagę w notesie.

– Numer taksówki? – musiał spytać Kohl, choć z góry spodziewał się odpowiedzi.

– Och, nie mam pojęcia, panie inspektorze.- „Ogród Letni”. – Była to dość popularna nazwa. – Która to restauracja?

– Chyba słyszałem „Rosenthaler Strasse”.

Kohl skinął głową, ciesząc się z tak dobrego tropu na początku śledztwa.

– Krótko – jak wyglądał ten mężczyzna?

– Mówiłem, że stałem na schodach do sutereny. Widziałem go tylko z tyłu, kiedy zatrzymywał taksówkę. Był wysoki, miał ponad dwa metry. Mocno zbudowany, ale nie gruby. Ale mówił z akcentem.

– Z jakim? Z innej części Niemiec? Czy z innego kraju?

– Powiedziałbym, że jakby z południa. Ale mam brata niedaleko Monachium i to brzmiało trochę inaczej.

– Może cudzoziemiec? Przyjechało ich sporo na olimpiadę.

– Nie wiem, panie inspektorze. Całe życie spędziłem w Berlinie. I tylko raz wyjechałem z ojczyzny. – Wskazał na swoje bezwładne ramię.

– Miał skórzaną torbę?

– Tak, chyba tak.

– Stąd pewnie te płatki skóry – powiedział do Janssena Kohl i zwracając się ponownie do świadka, spytał: – I nie widział pan jego twarzy?

– Mówiłem już, że nie, panie inspektorze. Kohl ściszył głos.

– Gdybym powiedział, że nie zapiszę pańskiego nazwiska i nie będzie pan miał nic wspólnego z tą sprawą, może przypomni pan sobie coś więcej?

– Mówię prawdę, panie inspektorze, nie widziałem jego twarzy.

– Wiek?

Mężczyzna pokręcił głową.

– Wiem tylko, że był wysoki, miał na sobie jasny garnitur… nie potrafię powiedzieć, jakiego koloru. A, na głowie miał kapelusz, taki, jaki nosi minister lotnictwa Góring.

– To znaczy jaki? – zapytał Kohl.

– Z wąskim rondem. Brązowy.

– No, to już coś. – Kohl zlustrował dozorcę. – Doskonale, może pan odejść.

– Heil Hitler – powiedział mężczyzna z żałosnym entuzjazmem i zasalutował, wkładając w gest tym więcej zapału, że musiał go wykonać lewą ręką.

Inspektor odpowiedział mu roztargnionym Heil i wrócił na miejsce zbrodni. Szybko pozbierali sprzęt.

– Pospieszmy się. Jedziemy do „Ogrodu Letniego”. Ruszyli do samochodu. Willi Kohl spojrzał na własne nogi, krzywiąc się z bólu. Nawet kosztowne skórzane buty wypchane miękką owczą wełną nie pomagały jego znękanym stopom. Bruk był dla nich szczególnie okrutny.

Nagle inspektor zauważył, że idący obok niego Janssen zwolnił.

– Gestapo – szepnął młody człowiek.

Skonsternowany Kohl uniósł głowę i ujrzał zbliżającego się do nich Petera Kraussa w wyświechtanym brązowym garniturze i filcowym kapeluszu w podobnym kolorze. Pół kroku za nim szli jego dwaj młodsi podwładni, mniej więcej w wieku Janssena.

Och, tylko nie teraz! Podejrzany mógł już dotrzeć do restauracji, nieświadomy, że go namierzono.

Krauss niespiesznie podszedł do dwóch funkcjonariuszy kripo. Minister propagandy Goebbels kazał swoim fotografom robić inscenizowane zdjęcia modelowych Aryjczyków wraz rodzinami, które później wykorzystywał w swoich publikacjach. Peter Krauss mógłby być bohaterem setek takich fotografii. Był wysokim i szczupłym blondynem. Kiedyś pracował z Kohlem, ale gestapo zaproponowało mu miejsce u siebie, ponieważ zdobył cenne doświadczenia w Departamencie IA Kripo, który zajmował się przestępstwami politycznymi. Gdy tylko do władzy doszli narodowi socjaliści, departament został przekształcony, zmieniając się w gestapo. Krauss jak wielu Prusaków był nordykiem z domieszką krwi słowiańskiej, ale plotka głosiła, że zaproponowano mu przejście z kripo na Prinz Albrecht Strasse dopiero wówczas, gdy zmienił imię Pietr, które brzmiało zanadto słowiańsko.

Kohl słyszał, że Krauss jest skrupulatnym śledczym, lecz nigdy nie pracowali razem; Kohl zawsze odmawiał prowadzenia spraw politycznych, a teraz kripo dostało zakaz angażowania się w dochodzenia tego rodzaju.

– Dzień dobry, Willi – powiedział Krauss.

– Heil. Co cię tu sprowadza, Peter?

Janssen skinął mu głową, a funkcjonariusz gestapo uczynił to samo.

– Dostałem telefon od naszego szefa – rzekł do Kohla. Czyżby miał na myśli samego Heinricha Himmlera? Całkiem możliwe, pomyślał Kohl. Miesiąc temu zwierzchnik SS podporządkował sobie wszystkie siły policyjne w Niemczech i utworzył sipo, oddział cywilny skupiający gestapo, kripo i niesławne SD, czyli wywiad SS. Himmler objął wówczas urząd szefa policji Rzeszy, który zdaniem Kohla nazwano raczej skromnie, jeśli wziąć pod uwagę, że Heinrich został najpotężniejszym stróżem prawa na ziemi.

– Fiihrer polecił mu utrzymać w mieście nienaganny porządek podczas olimpiady – ciągnął Krauss. – Mamy badać wszystkie poważniejsze przestępstwa w pobliżu stadionu, wioski olimpijskiej i centrum miasta i dopilnować, żeby sprawcy zostali szybko złapani. A tu proszę, morderstwo rzut kamieniem od Tiergarten. – Krauss syknął przejęty.

Kohl otwarcie spojrzał na zegarek, pragnąc jak najprędzej znaleźć się w „Ogrodzie Letnim”.

– Obawiam się, że musimy już iść, Peter.

Kucając i uważnie oglądając ciało, gestapowiec rzekł:

– Niestety, w mieście jest tylu zagranicznych dziennikarzy… trudno ich upilnować, patrzeć im na ręce.

– Tak, tak, ale…

– Musimy zrobić wszystko, żeby to wyjaśnić, zanim się dowiedzą. – Krauss wstał i wolno obszedł ofiarę zabójstwa. – Wiemy przynajmniej, kto to jest?

– Jeszcze nie. Nie ma dokumentów. Słuchaj, Peter, to chyba nie ma nic wspólnego z SS ani SA, prawda?

– Nic mi o tym nie wiadomo – odparł Krauss, marszcząc brwi. – Dlaczego pytasz?

– Po drodze zauważyliśmy z Janssenem sporo patroli. Zatrzymywali i legitymowali różnych ludzi. Nie słyszeliśmy jednak ani słowa o żadnej operacji.

– Ach, to nic takiego. – Śledczy gestapo machnął lekceważąco ręką. – Drobnostka związana z bezpieczeństwem. Nic, czym kripo musiałoby się przejmować.

Kohl znów zerknął na zegarek kieszonkowy.

– Naprawdę muszę iść, Peter. Funkcjonariusz gestapo wstał.

– Został okradziony?

– Zabrano mu wszystko, co miał w kieszeniach – rzekł ze zniecierpliwieniem Kohl.

Krauss przez dłuższą chwilę patrzył na zwłoki, gdy tymczasem Kohl myślał tylko o podejrzanym siedzącym w „Ogrodzie Letnim” i spokojnie posilającym się sznyclem albo kiełbasą.

– Muszę wracać – powiedział.

– Jeszcze chwilę. – Krauss nadal oglądał ciało. Wreszcie, nie podnosząc głowy, rzekł: – Dobrze byłoby przyjąć, że zabójca jest cudzoziemcem.

– Cudzoziemcem? No… – powiedział szybko Janssen, unosząc brwi, ale Kohl posłał mu surowe spojrzenie i młodzieniec natychmiast zamilkł.

– O co chodzi? – zapytał go Krauss.

– Ciekaw jestem, dlaczego pan sądzi, że to logiczne założenie – wybrnął szczęśliwie kandydat na inspektora.

– Pusta aleja, brak dowodów tożsamości, strzelanie z zimną krwią… Kiedy jakiś czas popracuje się w tym fachu, ma się już pewne pojęcie o sprawcach morderstw tego rodzaju.

– Jakiego rodzaju? – Kohl nie mógł się powstrzymać od zadania tego pytania. Zastrzelenie człowieka w berlińskiej alei nie było dziś niczym osobliwym.

Krauss jednak nie odpowiedział.

– Prawdopodobnie Rumun albo Polak. To brutalni ludzie, rzecz jasna, poza tym mają mnóstwo powodów, by mordować niewinnych Niemców. Zabójcą mógł być też Czech, oczywiście ze wschodu, nie z Sudetów. Są znani z tego, że strzelają do ludzi z tyłu.

Podobnie jak oddziały szturmowe – miał na końcu języka Kohl, lecz powiedział tylko:

– Czyli możemy mieć nadzieję, że sprawcą okaże się Słowianin. Krauss nie zareagował na wzmiankę o własnym pochodzeniu.

Jeszcze raz spojrzał na zwłoki.

– Dowiem się czegoś w tej sprawie, Willi. Polecę moim ludziom skontaktować się z Amanami pracującymi w okolicy.

– Cieszę się, że będziemy mogli skorzystać z informatorów narodowych socjalistów. Są doskonali. I bardzo liczni.

– Istotnie.

Dzięki Bogu, Janssen także niecierpliwie spojrzał na zegarek, skrzywił się i powiedział:

– Jesteśmy już bardzo spóźnieni na spotkanie, panie inspektorze.

– Tak, tak, rzeczywiście. – Kohl ruszył w kierunku ulicy. Przystanął jednak, by zawołać do Kraussa:

– Jedno pytanie.

– Tak, Willi?

– Jaki kapelusz nosi minister lotnictwa Góring?

– Pytasz… – Krauss zmarszczył brwi.

– Góring. Jaki nosi kapelusz?

– Och, nie mam pojęcia – odparł, wydając się przez chwilę spłoszony, jak gdyby była to wiedza z elementarza każdego dobrego funkcjonariusza gestapo. – Dlaczego pytasz?

– Nieważne.

– Heil Hitler.

– Heil

Gdy pospiesznie wracali do dekawki, Kohl powiedział zdyszany:

– Daj film jednemu z szupo i każ mu pędzić na komendę. Chcę mieć te zdjęcia natychmiast.

– Tak jest. – Młody człowiek skręcił i wręczył film funkcjonariuszowi, przekazując mu instrukcje, a potem dogonił Kohla, który zawołał do policjanta szupo:

– Kiedy zjawią się lekarze, powiedzcie im, że jak najprędzej chcę dostać raport z autopsji. Interesują mnie choroby, na jakie mógł cierpieć nasz przyjaciel. W szczególności tryper i suchoty. I w jakim stadium. I zawartość żołądka. Podobnie tatuaże, złamania kości i blizny po operacjach.

– Tak jest.

– Proszę im powiedzieć, że to pilne.

Zakład medycyny sądowej miał w ostatnich czasach mnóstwo pracy i możliwe, że ciało zostanie zabrane dopiero za osiem czy dziesięć godzin; wyniki sekcji mogły być znane nawet za kilka dni.

Idąc do auta, Kohl syknął z bólu; przesunęła się wełna owcza w butach.

– Jaka jest najkrótsza droga do „Ogrodu Letniego”? Mniejsza z tym, dowiemy się. – Rozejrzał się po ulicy. – Jest! – krzyknął, wskazując kiosk. – Idź, kup gazetę.

– Tak jest, ale po co?

Willi Kohl ciężko usiadł za kierownicą i wcisnął guzik zapłonu. Brakowało mu tchu, mimo to w jego głosie dała się słyszeć nuta zniecierpliwienia.

– Jak to po co, musimy mieć zdjęcie Góringa w kapeluszu.

Stojąc na rogu ulicy ze zmiętym egzemplarzem „Berliner Tageblatt” w ręku, Paul pilnie przyglądał się restauracji „Ogród Letni”: kobietom trzymającym filiżanki kawy w dłoniach w rękawiczkach, mężczyznom opróżniającym kufle piwa dużymi łykami i ocierającym pianę z wąsów wyprasowanymi lnianymi serwetkami. Ludzie rozkoszowali się ciepłym popołudniem, palili.

Paul Schumann stał nieporuszony i patrzył, patrzył, patrzył. Coś nie gra…

Podobnie jak przy składaniu druku, gdy wyciągał metalowe czcionki z kaszty, układając z nich słowa i zdania. „Uważaj na p i q” – powtarzał mu zawsze ojciec – szczególnie łatwo było pomylić te litery, ponieważ czcionka była lustrzanym odbiciem wydrukowanej litery.

Z równą uwagą przyglądał się teraz „Ogrodowi Letniemu”. Wcześniej nie zauważył szturmowca obserwującego go z budki telefonicznej przy Dresden Allee – błąd niewybaczalny dla żołnierza mafii. Nie zamierzał dopuścić, by coś takiego się powtórzyło.

Pó kilku minutach uznał, że nie ma żadnego bezpośredniego zagrożenia, ale z drugiej strony skąd mógł mieć pewność? Może ci, których obserwował, byli rzeczywiście tak niewinni, na jakich wyglądali: zwyczajni ludzie jedzący obiad, zaprzątnięci własnymi sprawami w senne i upalne sobotnie popołudnie, niewykazujący żadnego zainteresowania przechodniami.

Ale może byli równie podejrzliwi i ślepo oddani nazistom jak tamten facet na „Manhattanie”, Heinsler.

Kocham Fiihrera…

Wrzucił gazetę do kosza, po czym szybko przeciął ulicę i wszedł do restauracji.- Proszę stolik na trzy osoby – powiedział do kierownika sali.

– Gdziekolwiek, gdziekolwiek – odrzekł zabiegany człowiek. Paul wybrał stolik w środku. Rzucił okiem po sali. Nikt nie zwracał na niego uwagi.

Tak się w każdym razie zdawało.

Po chwili stanął przy nim przechodzący nieopodal kelner.

– Pan sobie życzy?

– Na razie piwo.

– Które? – zaczął wyliczać gatunki, o których Paul nigdy nie słyszał.

– To pierwsze – przerwał mu. – Duże.

Kelner ruszył do baru i wrócił z wysoką szklanką. Spragniony Paul pociągnął łyk, ale piwo mu nie smakowało. Było słodkawe i zalatywało owocami. Odsunął szklankę i zapalił chesterfielda, którego wyciągnął z paczki pod stołem, aby nikt nie zauważył amerykańskiego nadruku. Unosząc głowę, zobaczył Reginalda Morgana wchodzącego swobodnym krokiem do restauracji. Rozejrzawszy się, spostrzegł Paula i ruszył do jego stolika, mówiąc po niemiecku:

– Przyjacielu, jak dobrze cię znowu widzieć. Podali sobie dłonie i usiadł naprzeciw Paula.

Morgan otarł chustką pot z twarzy. W jego oczach malował się niepokój.

– Niewiele brakowało. Ledwie się stamtąd wymknąłem, zjawiło się szupo.

– Ktoś cię widział?

– Nie sądzę. Wyszedłem drugim końcem alei.

– Czy tu jest bezpiecznie? – zapytał Paul, rozglądając się. – Może powinniśmy wyjść?

– Nie. O tej porze dnia wyglądałoby podejrzanie, gdybyśmy weszli do restauracji tylko na chwilę i szybko uciekli, nie zamawiając niczego do jedzenia. To nie Nowy Jork. Berlińczycy nie lubią, kiedy się ich pogania przy posiłku. Biura zamyka się na dwie godziny, żeby ludzie zjedli porządny obiad. I oczywiście jedzą także dwa śniadania. – Poklepał się po brzuchu. – Rozumiesz już, dlaczego ucieszyłem się z tej placówki. – Spoglądając na boki, Morgan powiedział: – Masz. – Podsunął Paulowi grubą książkę. – Widzisz, pamiętałem, żeby ją oddać.

Niemiecki tytuł na okładce brzmiał „Mein Kampf”, który Paul przetłumaczył jako „Moja walka”. Wyżej widniało nazwisko Hitlera. Napisał książkę? – zdziwił się w duchu Paul.

– Dziękuję. Ale nie musiałeś się spieszyć.

Paul zgasił papierosa w popielniczce, ale gdy niedopałek ostygł, schował do kieszeni, jak zawsze pilnując, aby nigdzie nie zostawiać po sobie śladów.

Morgan nachylił się nad stołem, uśmiechając się, jak gdyby opowiadał szeptem sprośny dowcip.

– W książce jest sto marek. I adres pensjonatu, w którym się zatrzymasz. Niedaleko Liitzowplatz na południe od Tiergarten. Napisałem też, jak tam trafić.

– Parter?

– Mieszkanie? Nie wiem. Nie pytałem. Masz na myśli drogę ucieczki?

Miał na myśli melinę Malone’a z zamkniętymi na głucho drzwiami i oknami oraz komitet powitalny złożony z uzbrojonych marynarzy.

– Owszem.

– Cóż, sprawdzisz na miejscu. Może uda się zamienić. Właścicielka wydaje się miła. Nazywa się Kathe Richter.

– Jest nazistką?

– Nie używaj tego słowa – rzekł cicho Morgan. – Zdradza, że nie jesteś stąd. „Nazi” w bawarskiej gwarze oznacza prostaka. Poprawny skrót brzmi „Nazo”, ale to też rzadko się słyszy. Mów „narodowy socjalista”. Niektórzy używają skrótu NSDAP. Możesz też mówić „partia”. Z należną czcią… Wracając do panny Richter, nie wydaje mi się, żeby miała jakiekolwiek sympatie polityczne. – Wskazując szklankę, Morgan spytał: – Nie smakuje ci?

– Siki.

Morgan parsknął śmiechem.

– To piwo pszenne. Piją je dzieci. Czemu je zamówiłeś?

– Mają tu setki gatunków. Nigdy o żadnym nie słyszałem.

– Ja zamówię.

Kiedy nadszedł kelner, Morgan powiedział:

– Poprosimy dwa razy pschorr. I kiełbasę z chlebem. Do tego kapustę i korniszony. I masło, jeżeli jest dzisiaj.

– Słucham pana. – Kelner zabrał szklankę Paula.

– W książce jest też rosyjski paszport z twoim zdjęciem – ciągnął Morgan. – Trochę rubli, w przeliczeniu około stu dolarów. W razie niebezpieczeństwa przedostaniesz się do granicy szwajcarskiej. Niemcy chętnie pozbędą się z kraju Rosjanina, więc pozwolą ci wyjechać. Rubli ci nie zabiorą, bo nie wolno im będzie ich tu wydać. Szwajcarów nic nie będzie obchodziło, że jesteś bolszewikiem i z radością pozwolą ci wydać u siebie pieniądze.Pojedziesz do Zurychu i zgłosisz się do ambasady amerykańskiej. Stamtąd wyciągnie cię Gordon. Po tym, co się zdarzyło w alei, musimy zachować wyjątkową ostrożność. Mówiłem już, że coś się w mieście dzieje. Na ulicach jest o wiele więcej patroli niż zwykle: szturmowców, chociaż to akurat mnie nie dziwi – nie mają nic innego do roboty poza maszerowaniem i patrolowaniem – ale roi się też od SS i gestapo.

– To są…

– SS… Widziałeś tych dwóch na tarasie? W czarnych mundurach?

– Tak.

– Pierwotnie byli strażą przyboczną Hitlera. Teraz stali się kolejną prywatną armią. Większość ubiera się na czarno, ale niektórzy noszą szare mundury. Gestapo to tajna policja, chodzi w cywilu. Funkcjonariuszy jest niewielu, ale są bardzo niebezpieczni. Ich kompetencji podlegają głównie przestępstwa polityczne. Ale w dzisiejszych Niemczech wszystko może być przestępstwem politycznym. Jeśli naplujesz na chodnik, obrazisz Fiihrera i trafisz do więzienia Moabit albo do obozu koncentracyjnego.

Na stole zjawiło się piwo Pschorr i jedzenie. Paul wychylił duszkiem połowę kufla. Piwo było wyśmienite, z posmakiem ziemi.

– Teraz to co innego.

– Smakuje? Po przyjeździe uświadomiłem sobie, że już nigdy nie wypiję amerykańskiego piwa. Żeby zostać dobrym piwowarem, trzeba się długie lata uczyć. To umiejętność godna takiego szacunku jak najlepsze uniwersyteckie wykształcenie. Berlin jest browarniczą stolicą Europy, ale najlepsze piwo robią w Monachium, w Bawarii.

Paul zaczął łapczywie jeść. Ale piwo i jedzenie całkowicie nie pochłonęło jego uwagi.

– Musimy się szybko brać do roboty – szepnął. W jego profesji każda godzina przebywania w pobliżu miejsca przestępstwa zwiększała ryzyko. – Potrzebuję informacji i broni.

Morgan skinął głową.

– Mój kontakt powinien się zjawić lada minuta. Poda ci szczegóły na temat… człowieka, któremu złożysz wizytę. Jeszcze dziś po południu pójdziemy do lombardu. Jego właściciel ma dla ciebie dobry karabin.

Paul zmarszczył zaskoczony brwi.

– Karabin?

– Nie umiesz strzelać z karabinu? – Morgan posłał mu zaniepokojone spojrzenie.

– Umiem. Byłem w piechocie. Ale w pracy zawsze strzelam z bliska.

– Z bliska? Tak ci łatwiej?

– To nie kwestia trudności. Tak jest skuteczniej.

– Uwierz mi, Paul, mógłbyś zbliżyć się do celu na tyle, żeby go zabić z pistoletu – to możbiwe, chociaż bardzo trudne. Ale wszędzie kręci się tyle brunatnych i czarnych koszul, i gestapowców, że od razu by cię złapali. Głowę daję, że śmierć miałbyś długą i nieprzyjemną. Jest jednak inny powód, żeby użyć karabinu – on musi zginąć na oczach ludzi.

– Dlaczego?

– Senator powiedział, że wszyscy w niemieckim rządzie i partii znają wielką rolę Ernsta w remilitaryzacji. Trzeba pokazać jego następcom, że też znajdą się w niebezpieczeństwie, jeżeli zajmą jego miejsce. Jeśli Ernst umrze bez świadków, Hitler zatuszuje sprawę, ogłosi, że zginął w wypadku albo zmarł na jakąś chorobę.

– Wobec tego zrobię to publicznie – rzekł Paul. – Z karabinu. Ale będę musiał ustawić celownik, poczuć broń, znaleźć dobry punkt, dokładnie go wcześniej obejrzeć, sprawdzić wiatr, światło, ustalić trasę na miejsce i z powrotem.

– Oczywiście. To ty jesteś fachowcem. Masz wolną rękę. Paul dokończył posiłek.

– Po zdarzeniu w alei muszę się zapaść pod ziemię. Chcę zabrać swoje rzeczy z wioski olimpijskiej i jak najszybciej przeprowadzić się do pensjonatu. Pokój jest już gotowy?

Morgan przytaknął.

Paul dopił piwo, po czym wziął ze stołu książkę Hitlera, oparł na kolanach i przekartkował, odnajdując paszport, pieniądze i adres. Wyciągnął kartkę, na której był zanotowane informacje o pensjonacie. Wrzucając książkę do teczki, zapamiętał adres i drogę, a potem na pozór bezwiednym ruchem starł karteczką odrobinę rozlanego na stole piwa i zmiął papier, aż zmienił się w miękką kulę. Wsunął ją do kieszeni razem z niedopałkami, których chciał się pozbyć później.

Morgan uniósł brew. Mówili, że jesteś dobry.

Wskazując głową torbę, Paul spytał szeptem:

– Co to właściwie jest ta książka Hitlera, „Moja walka”?

– Ktoś powiedział, że zbiór stu sześćdziesięciu tysięcy błędów gramatycznych. Ponoć to filozofia Hitlera, ale w zasadzie stek kompletnych bzdur. Może jednak będziesz chciał ją zatrzymać rzekł Morgan z uśmiechem. – W Berlinie wielu rzeczy brakuje i ciężko zdobyć papier toaletowy. Zaśmiali się obaj.

– Ten człowiek, z którym mamy się tu spotkać… dlaczego można mu ufać?

– Zaufanie w Niemczech to dziś dziwna rzecz. Ryzyko jest ogromne i powszechne, toteż nie można komuś ufać tylko dlatego, że wierzy w słuszność twojej sprawy. Jeżeli chodzi o tego człowieka, jego brat był działaczem związkowym, którego zamordowało SA, więc jest po naszej stronie. Nie jestem jednak skłonny ryzykować życia, opierając się tylko na tym fakcie. Dlatego zapłaciłem mu niemałą sumkę. Mają tu takie powiedzenie: „Śpiewam tak, jak każe mi ten, czyj chleb jem”. Cóż, Max je niemało mojego chleba. Poza tym znalazł się w niepewnej pozycji, bo sprzedał mi materiał cenny dla mnie, a kompromitujący dla niego. To doskonały przykład, jak w tym kraju działa zaufanie: musisz albo kogoś przekupić, albo mu zagrozić, a ja wolę robić jedno i drugie.

Otworzyły się drzwi i Morgan zmrużył oczy, rozpoznając nowego gościa.

– Oto i on – szepnął.

Do restauracji wszedł szczupły mężczyzna w roboczym kombinezonie z małym plecakiem przewieszonym przez ramię. Rozejrzał się, przyzwyczajając wzrok do panującego we wnętrzu półmroku. Kiedy Morgan do niego pomachał, podszedł do stolika. Zdradzał widoczne oznaki zdenerwowania, przenosząc niespokojne spojrzenie z Paula na innych gości, potem na kelnerów i cienie w korytarzach prowadzących do toalet i kuchni, wreszcie z powrotem na Paula.

Dzisiaj w Niemczech „oni” to wszyscy…

Usiadł – najpierw plecami do wejścia, lecz zaraz zmienił miejsce, aby mieć widok na całą restaurację.

– Dzień dobry – powiedział Morgan.

– Heil Hitler.

– Heil – odrzekł Paul.

– Mój przyjaciel prosił, by zwracać się do niego „Max”. Pracuje dla człowieka, z którym przyjechałeś się zobaczyć. Przy domu. Jest jego dostawcą i zna gospodynię i ogrodnika. Mieszka w tym samym miasteczku, Charlottenburgu, na zachód od Berlina.

Max nie miał ochoty na piwo ani jedzenie, zamówił tylko kawę, do której wsypał tyle cukru, że na powierzchni utworzył się biały kożuch. Zamieszał energicznie.

– Musisz mi powiedzieć wszystko, co o nim wiesz – szepnął Paul

– Tak, tak, powiem. – Ale zamilkł i znów rozejrzał się po sali. Podejrzliwość przylgnęła do niego podobnie jak jego zwilżone płynem, przerzedzone włosy przylgnęły do czaszki. Paul pomyślał, że jego niepokój jest irytujący i przede wszystkim niebezpieczny. Max wyciągnął z plecaka ciemnozieloną kartonową teczkę i podał Paulowi, który odchylił się do tyłu, aby nikt nie zobaczył jej zawartości. Otworzywszy ją, znalazł kilka pomiętych fotografii. Przedstawiały mężczyznę w szytym na miarę garniturze, stroju znamionującym skrupulatnych i sumiennych ludzi. Miał pięćdziesiąt kilka lat, okrągłą głowę i krótkie siwe lub szpakowate włosy. Nosił okulary w drucianych oprawkach.

– To na pewno on? – zapytał Paul. – Nie ma sobowtórów?

– Nie korzysta z żadnych sobowtórów. – Max drżącymi dłońmi uniósł do ust filiżankę z kawą i ponownie rozejrzał się po restauracji.

Paul obejrzał zdjęcia. Zamierzał powiedzieć Maksowi, by zatrzymał fotografie, a po powrocie do domu zniszczył, lecz ten wydawał się zbyt zdenerwowany i Amerykanin wyobraził sobie, jak wpada w panikę i zostawia je w tramwaju albo metrze. Wsunął teczkę do skórzanej torby obok książki Hitlera; postanowił pozbyć się ich później.

– A teraz opowiedz o nim – rzekł Paul, nachylając się nad stołem. – Wszy Jtko.

Max przekazał mu, co wie o Reinhardzie Ernście: pułkownik, mimo że od kilku lat był w stanie spoczynku, zachował wojskową dyscyplinę i sposób bycia. Wstawał wcześnie i bardzo długo pracował przez sześć lub nawet siedem dni w tygodniu. Regularnie się gimnastykował i doskonale strzelał. Często nosił przy sobie mały pistolet automatyczny. Jego biuro mieściło się przy Wilhelmstrasse, w budynku Kancelarii Rzeszy, do którego jeździł sam, rzadko korzystając z ochrony. Miał odkrytego mercedesa.

Paul słuchał uważnie.

– Codziennie jest w kancelarii?

– Zwykle tak. Chociaż czasem jeździ do stoczni, a ostatnio do zakładów Kruppa.

– Kto to jest Krupp?

– Produkuje amunicję i sprzęt dla wojsk pancernych.

– Gdzie Ernst parkuje pod kancelarią?

– Nie wiem. Nigdy tam nie byłem.- Możesz się dowiedzieć, gdzie będzie przez kilka następnych dni? Kiedy będzie jechał do biura?

– Tak, spróbuję. – Na chwilę zamilkł. – Nie wiem, czy… – Urwał.

– Słucham?

– Wiem też co nieco o jego życiu osobistym. O żonie, synowej, wnuku. Chce go pan poznać z tej strony? Czy raczej nie?

Dotknę lodu…

– Chcę – powiedział szeptem Paul. – Powiedz mi wszystko.

Pędzili Rosenthaler Strasse do restauracji „Ogród Letni”, wyciskając siódme poty z niewielkiego silnika.

– Mam pytanie, panie inspektorze – zwrócił się do szefa Konrad Janssen.

– Tak?

– Inspektor Krauss sądził, że zabójcą okaże się cudzoziemiec, a my mamy dowody, że podejrzany nie jest Niemcem. Dlaczego mu pan o tym nie powiedział?

– Dowody jedynie sugerują, że podejrzany jest cudzoziemcem. W dodatku są to słabe dowody. Wiemy tylko tyle, że podobno mówił z obcym akcentem i gwizdnął na taksówkę.

– Tak jest. Ale czy nie powinniśmy o tym wspomnieć? Moglibyśmy skorzystać z możliwości gestapo.

Tęgi Kohl oddychał ciężko i okropnie się pocił w upale. Lubił lato ze względu na rodzinę, która chętnie odwiedzała Tiergarten albo Luna Park lub jeździła na pikniki do Wannsee czy nad Hawelę. Jeśli jednak chodzi o klimat, w głębi duszy wolał jesień. Otarł czoło i odrzekł:

– Nie, Janssen, nie powinniśmy o tym wspominać ani zwracać się o pomoc do gestapo. Powiem ci dlaczego. Po pierwsze, od konsolidacji w zeszłym miesiącu gestapo i SS robią wszystko, żeby pozbawić kripo niezależności. Żeby utrzymać jej jak najwięcej, musimy pracować sami. Po drugie – i znacznie ważniejsze – te „możliwości” gestapo polegają często na tym, żeby aresztować każdego, na kogo pada choć cień podejrzenia o cokolwiek. Czasem aresztują zupełnie niewinnych ludzi, których aresztowanie jest dla nich po prostu korzystne.

W swojej siedzibie kripo dysponowała sześciuset celami, które kiedyś miały takie samo przeznaczenie jak we wszystkich komisariatach policji na świecie: siedzieli w nich przestępcy, czekając na zwolnienie albo proces. Obecnie w przepełnionym areszcie trzymano osoby oskarżone o niejasne przestępstwa polityczne, a pilnowali ich członkowie oddziałów szturmowych, brutalni młodzi ludzie w brunatnych mundurach z białymi opaskami. Cele zmieniły się w tymczasowe przystanki przed podróżą do obozu koncentracyjnego lub siedziby gestapo przy Prinz Albrecht Strasse. Albo na cmentarz.

– Nie, Janssen – ciągnął Kohl. – Jesteśmy rzemieślnikami uprawiającymi wyrafinowaną sztukę policyjną, a nie saksońskimi chłopami uzbrojonymi w sierpy, którzy ścigając winnego, są gotowi wyciąć w pień kilkudziesięciu obywateli.

– Tak jest.

– Nigdy o tym nie zapominaj. – Kohl pokręcił głową. – O wiele trudniej pracować w tym moralnym bagnie. – Zatrzymując samochód, spojrzał na swego podwładnego. – Wiesz, Janssen, za to, co właśnie powiedziałem, mógłbyś kazać mnie aresztować i wysłać na rok do Oranienburga.

– Nie pisnąłbym słowa, panie inspektorze.

Kohl wyłączył zapłon. Wysiedli i truchtem ruszyli szerokim chodnikiem w stronę „Ogrodu Letniego”. Kiedy zbliżali się do restauracji, Willi Kohl poczuł aromat dobrze zamarynowanego Sauer-braten, specjalności tego lokalu. Zaburczało mu w brzuchu.

Janssen niósł egzemplarz gazety narodowych socjalistów, „Vólkischer Beobachter”, w którym na pierwszej stronie zamieszczono zdjęcie Góringa w eleganckim kapeluszu, jaki rzadko można było ujrzeć w Berlinie. Myśląc o tym szczególe garderoby, Kohl zerknął na swego podwładnego: twarz kandydata na inspektora powoli czerwieniała od lipcowego słońca. Czy dzisiejsza młodzież nie zdawała sobie sprawy, że kapelusze stworzono w konkretnym celu?

Przed restauracją Kohl dał znak Janssenowi, by zwolnił. Zatrzymali się przy latarni i przyjrzeli „Ogrodowi Letniemu”. O tej godzinie pozostało tu niewielu gości. Dwóch funkcjonariuszy SS płaciło, zbierając się do wyjścia, i dobrze, ponieważ z powodów, które właśnie przedstawił Janssenowi, inspektor wolał nie mówić o sprawie. Przy stolikach zostali tylko jakiś mężczyzna w średnim wieku ubrany w skórzane bawarskie szorty oraz emeryt.

Kohl zwrócił uwagę na grube zasłony osłaniające ich przed wzrokiem obserwatorów z wnętrza restauracji. Skinął głową Janssenowi i weszli na taras, gdzie inspektor spytał klientów, czy widzieli wysokiego mężczyznę w brązowym kapeluszu wchodzącego do lokalu.Emeryt kiwnął głową.

– Wysoki? Faktycznie. Nie przyglądałem się specjalnie, ale chyba wszedł jakieś dwadzieścia minut temu.

– Jest tam jeszcze?

– Nie widziałem, żeby wychodził.

Janssen znieruchomiał jak pies gończy, który zwietrzył trop.

– Panie inspektorze, wezwiemy orpo?

Była to skoszarowana policja porządkowa, gotowa przywracać porządek za pomocą karabinów, pistoletów maszynowych i pałek. Ale Kohl wyobraził sobie, jaka awantura mogłaby wybuchnąć, gdyby w restauracji zjawił się oddział orpo i próbował schwytać uzbrojonego podejrzanego w tłumie gości.

– Nie, Janssen, chyba nie. Będziemy subtelniejsi. Idź z drugiej strony restauracji i czekaj pod drzwiami. Kiedy ktoś wyjdzie, wszystko jedno, w kapeluszu czy nie, zatrzymaj go. Pamiętaj – nasz podejrzany ma broń. I bądź dyskretny.

– Tak jest.

Młody człowiek przystanął, wyjątkowo niedyskretnie skinął dłonią i skręcił w aleję, znikając inspektorowi z oczu.

Kohl ruszył do restauracji, zatrzymując się na chwilę i udając, że studiuje wywieszone przed wejściem menu. Zdjęty nagłym niepokojem, wyraźnie poczuł ciężar rewolweru w kieszeni. Do przejęcia władzy przez narodowych socjalistów niewielu oficerów śledczych kripo nosiło broń. Ale kilka lat temu, gdy ówczesny minister spraw wewnętrznych Góring rozbudował siły policyjne w kraju, kazał nosić broń wszystkim policjantom i – ku zgrozie Kohla i jego kolegów z kripo – swobodnie jej używać. Wydał nawet rozporządzenie, które głosiło, że policjant otrzyma naganę, jeśli nie zastrzeli podejrzanego, ale nie spotka go żadna kara, gdyby zastrzelił niewinną osobę.

Willi Kohl nie strzelał od 1918 roku.

Gdy przypominał sobie jednak roztrzaskaną głowę ofiary w Dresden Allee, cieszył się, że ma przy sobie rewolwer. Poprawił marynarkę, upewnił się, że w razie potrzeby może szybko wyciągnąć broń, nabrał głęboko powietrza i pchnął drzwi do restauracji.

I natychmiast stanął jak wryty, mrugając w panice. W sali „Ogrodu Letniego” było dość ciemno, a on wszedł tu prosto z nasłonecznionego tarasu, dlatego na chwilę oślepł. Głupi jestem, pomyślał ze złością. Powinien to wziąć pod uwagę. A teraz stał, czując, jak gdyby miał wypisane na twarzy „kripo”, bezbronny wobec podejrzanego.

Kohl przestąpił próg, zamykając za sobą drzwi. Potrafił rozróżnić tylko sylwetki ludzi poruszających się w restauracji. Zdawało mu się, że niektórzy stoją. Ktoś szedł w jego stronę.

Cofnął się czujnie, kładąc dłoń na spoczywającym w kieszeni rewolwerze.

– Stolik dla pana? Proszę usiąść, gdzie panu najwygodniej. Zamrugał, powoli odzyskując wzrok.

– Proszę pana? – powiedział kelner.

– Nie – odrzekł. – Szukam kogoś.

Wreszcie wzrok inspektora przyzwyczaił się do warunków panujących w restauracji.

W restauracji siedziało przy stolikach tylko kilkunastu gości. Żaden z nich nie był wysokim mężczyzną w brązowym kapeluszu i jasnym garniturze. Kohl skierował kroki do kuchni.

– Proszę pana, nie wolno… Pokazał legitymację.

– Proszę bardzo – rzekł potulnie kelner.

Kohl przeszedł przez piekielnie gorącą kuchnię i otworzył tylne wejście.

– Janssen?

– Nikt nie wychodził, panie inspektorze.

Młody człowiek dołączył do szefa i razem wrócili do sali. Kohl przyzwał gestem kelnera.

– Jak panu na imię?

– Johann.

– Powiedz mi, Johann, czy w ciągu ostatnich dwudziestu minut widziałeś tu mężczyznę w takim kapeluszu? – Kohl dał znak Janssenowi, który rozłożył gazetę z fotografią Góringa.

– No tak, widziałem. Chwilę temu wyszedł ze swoimi towarzyszami. Wyglądało to trochę podejrzanie, bo wyszli bocznymi drzwiami.

Pokazał pusty stolik. Kohl westchnął z niesmakiem. Był to jeden z dwóch stolików pod oknami. Owszem, zasłony były grube, ale z boku zauważył wąski prześwit; podejrzany musiał ich zobaczyć, gdy rozmawiali z klientami na tarasie.

– Chodź, Janssen! – Inspektor wraz ze swoim podwładnym wypadli z restauracji bocznym wejściem i przebiegli przez anemiczny ogródek podobny do dziesiątków tysięcy innych w mieście; berlińczycy uwielbiali hodować kwiaty, lecz ziemia stanowiła taki luksus, że byli zmuszeni wykorzystywać każdy jej skrawek. Ścieżka prowadziła tylko w jednym kierunku, na RosenthalerStrasse. Wybiegli na nią i rozejrzeli się po zatłoczonej ulicy. Nigdzie ani śladu podejrzanego.

Kohl był wściekły. Gdyby nie zagadał go Krauss, mieliby znacznie większą szansę zatrzymania człowieka w kapeluszu. Ale przede wszystkim był zły na siebie za niefrasobliwość, jaką chwilę wcześniej wykazał na tarasie.

– W pośpiechu przypaliliśmy skórkę – mruknął do Janssena. – Ale może uda się uratować część chleba. – Odwrócił się i ciężkim krokiem wrócił do głównego wejścia „Ogrodu Letniego”.

Paul, Morgan i chudy, nerwowy człowiek, który kazał nazywać się Maksem, stali pod kilkoma lipami na Rosenthaler Strasse, piętnaście metrów od restauracji.

Obserwowali mężczyznę w białym garniturze i jego młodszego towarzysza, jak wybiegli do ogródka, rozejrzeli się po ulicy i wrócili do restauracji.

– Niemożliwe, żeby to nas szukali – rzekł Morgan.

– Ale na pewno kogoś szukali – odparł Paul. – Wyszli minutę po nas. To nie zbieg okoliczności.

– Myśli pan, że to gestapo? – zapytał drżącym głosem Max. – Albo kripo?

– Co to jest kripo? – spytał Paul.

– Policja kryminalna. W cywilu.

– Musieli być z policji, wszystko jedno jakiej – oświadczył Paul. Nie miał wątpliwości. Podejrzewał to od chwili, gdy zobaczył dwóch ludzi zbliżających się do „Ogrodu Letniego”. Specjalnie wybrał stolik pod oknem, aby mieć na oku ulicę i okazało się, że słusznie, ponieważ dostrzegł tych facetów – tęgiego w panamie i szczuplejszego i młodszego w zielonym garniturze, którzy wypytywali o coś klientów na tarasie. Potem młodszy gdzieś odszedł – prawdopodobnie obstawić tylne wyjście – a glina w białym garniturze podszedł do wywieszonego przed drzwiami menu i studiował je o wiele za długo.

Paul zerwał się wtedy z krzesła, rzucił na stół pieniądze – głównie banknoty, na których odnalezienie odcisków palców jest prawie niemożliwe – i warknął: „Wychodzimy”. Z Morganem i przerażonym Maksem, który podążył za nimi, wyśliznęli się bocznymi drzwiami, zaczekali przed ogródkiem, aż gliniarz wejdzie do restauracji, a potem szybko wyszli na Rosenthaler Strasse.

– Policja – wymamrotał Max, bliski płaczu. – Nie… nie… Zbyt wielu ludzi cię tu szuka… zbyt wielu ludzi cię śledzi i zbyt wielu jest gotowych na ciebie donosić.

Jestem gotów zrobić wszystko dla niego i dla partii…

Paul ponownie spojrzał w kierunku „Ogrodu Letniego”. Nikt ich nie gonił. Mimo wszystko czuł palącą potrzebę wydobycia od Maksa informacji o miejscu pobytu Ernsta, by jak najprędzej zabrać się do roboty. Odwrócił się, mówiąc:

– Muszę wiedzieć… – ale nie dokończył. Max zniknął.

– Gdzie on jest? Morgan też się odwrócił.

– Niech to szlag – mruknął po angielsku.

– Zdradził nas?

– Niemożliwe, też zostałby aresztowany. Ale… – Morgan urwał, spoglądając gdzieś za plecami Paula. – Nie!

Obróciwszy się na pięcie, Paul ujrzał Maksa dwie przecznice dalej. Stał w grupce ludzi zatrzymanych przez dwóch mężczyzn w czarnych mundurach, których najwyraźniej nie zobaczył.

– Kontrola SS.

Max rozejrzał się nerwowo, ocierając twarz i czekając na swoją kolej przesłuchania przez funkcjonariuszy SS. Miał minę skruszonego nastolatka.

– Nie musi się niczego bać – szepnął Paul. – Papiery ma w porządku. Dał nam zdjęcia Ernsta. Jeżeli nie wpadnie w panikę, nic mu się nie stanie.

Uspokój się, powiedział mu w duchu Paul. Nie rozglądaj się… Wtedy Max uśmiechnął się i podszedł bliżej esesmanów.

– Będzie dobrze – powiedział Morgan.

Nie będzie, pomyślał Paul. Chłopak wszystko sknoci. Właśnie w tym momencie Max odwrócił się i uciekł. Funkcjonariusze SS odsunęli na bok dwoje ludzi, z którymi rozmawiali, i ruszyli za nim w pościg.

– Stać, natychmiast, stać!

– Nie! – szepnął Morgan. – Dlaczego to zrobił? Dlaczego? Bo był śmiertelnie przerażony, pomyślał Paul.

Max był szczuplejszy od esesmanów ubranych w niewygodne mundury i zwiększał dystans. Może mu się uda. Może…

Huknął strzał i Max runął na beton, a na jego plecach wykwitła plama krwi. Paul obejrzał się. To stojący po drugiej stronie ulicy trzeci funkcjonariusz wyciągnął pistolet i strzelił. Max zaczął się czołgać w stronę krawężnika, ale dogonili go dwaj esesmani, dysząc ciężko. Jeden wyszarpnął z kabury pistolet i strzelił biedakowi w głowę, a potem oparł się o słup latarni, z trudem łapiąc oddech.

– Idziemy – szepnął Paul. – Chodź!

Zawrócili i poszli Rosenthaler Strasse na północ wraz z innymi przechodniami, którzy wolno oddalali się od miejsca strzelaniny.

– Boże wielki – mruknął Morgan. – Przez cały miesiąc nad nim pracowałem i trzymałem go za rękę, kiedy zbierał informacje o Ernście. I co teraz zrobimy?

– Wszystko jedno, co postanowimy, ale zróbmy to szybko; ktoś może go skojarzyć… – obejrzał się na leżące na ulicy ciało – z Ernstem.

Morgan westchnął, zastanawiając się przez chwilę.

– Nie znam nikogo z otoczenia Ernsta… ale mam człowieka w Ministerstwie Informacji.

– Masz kogoś w samym ministerstwie?

– Narodowi socjaliści to paranoicy, ale mają jedną wadę, która to równoważy – są zbyt pewni siebie. Mają tylu agentów, a do głowy im nie przyjdzie, że ktoś mógłby ich infiltrować. Mój człowiek jest zwykłym urzędnikiem, ale być może czegoś się dowie.

Przystanęli na zatłoczonym rogu ulicy.

– Pojadę po rzeczy do wioski olimpijskiej i przeniosę się do pensjonatu – powiedział Paul.

– Lombard, w którym dostaniemy karabin, jest niedaleko stacji Oranienburg. Spotkajmy się na placu Listopada 1923, pod pomnikiem Hitlera. Powiedzmy, o wpół do piątej. Masz plan miasta?

– Trafię.

Podali sobie ręce i rzucając ostatnie spojrzenie na ludzi stojących wokół zwłok nieszczęsnego Maksa, ruszyli w przeciwnych kierunkach. Znów rozbrzmiały syreny, dźwięcząc na ulicach, czystych i pełnych miłych, uśmiechniętych ludzi – ulicach, które w ciągu dwóch godzin były świadkiem dwóch zabójstw.

Nie, myślał Paul, nieszczęsny Max jednak go nie zdradził. Lecz drugi wniosek był bardziej niepokojący: tamci dwaj gliniarze albo agenci gestapo bez niczyjej pomocy tropili Morgana lub Paula – lub obu – od Dresden Allee do „Ogrodu Letniego”, gdzie zjawili się o kilka minut za późno, by ich złapać. Tak doskonałej pracy policji nie widział nawet w Nowym Jorku. Kim oni są, do diabła?

– Johann – pytał kelnera Willi Kohl. – Co dokładnie miał na sobie ten człowiek w brązowym kapeluszu?

– Jasnoszary garnitur, białą koszulę i zielony krawat, który wydawał mi się za bardzo jaskrawy.

– Był mocno zbudowany?

– Bardzo, panie inspektorze. Ale nie gruby. Wyglądał jak, bo ja wiem, kulturysta.

– Jakieś inne cechy charakterystyczne?

– Nie zauważyłem.

– Obcokrajowiec?

– Nie wiem. Ale świetnie mówił po niemiecku. Może z lekkim akcentem.

– Kolor włosów?

– Nie potrafię powiedzieć. Raczej ciemne niż jasne.

– Wiek?

– Ani młody. Ani stary. Kohl westchnął.

– Mówiłeś coś o jego towarzyszach?

– Tak, panie inspektorze. Przyszedł pierwszy. Potem zjawił się ten drugi. Znacznie niższy. Ubrany w czarny albo ciemnoszary garnitur. Nie przypominam sobie, jaki miał krawat. A później jeszcze jeden, w brązowym kombinezonie, trzydzieści kilka lat. Chyba robotnik. Ten przyszedł na końcu.

– Czy ten wysoki człowiek miał skórzaną walizkę czy torbę?

– Tak. Brązową.

– Jego towarzysze też mówili po niemiecku? – Tak.

– Słyszałeś, o czym rozmawiali?

– Nie, panie inspektorze.

– Możesz opisać twarz mężczyzny w kapeluszu? – spytał Janssen.

Chwila wahania.

– Nie widziałem jego twarzy. Ani jego towarzyszy.

– Jak to, obsługiwałeś ich i nie widziałeś twarzy? – zdziwił się Kohl.

– Nie zwróciłem uwagi. Jak pan widzi, jest u nas ciemno. A w tej pracy… spotyka się tylu ludzi. Człowiek patrzy, ale nie widzi, jeśli pan wie, co mam na myśli.

Kohl przypuszczał, że kelner mówi prawdę. Wiedział też jednak, że od dojścia Hitlera do władzy przed trzema laty ślepota stała się przypadłością narodową. Ludzie albo denuncjowali współobywateli za „zbrodnie”, których nie widzieli, albo nie potrafili sobie przypomnieć szczegółów przestępstw, których byli świadkami. Jeśli ktoś wiedział za dużo, musiał się liczyć z możliwością, że zostanie zaproszony do Alex – głównej siedziby kripo – lub na Prinz Albrecht Strasse, gdzie urzędowało gestapo, i będzie oglądał niezliczone zdjęcia znanych przestępców. Nikt nie był skłonny odwiedzać tych miejsc z własnej woli; dzisiejszy świadek nazajutrz mógł zostać zatrzymany.

Kelner w napięciu popatrywał w podłogę. Na czole perlił mu się pot. Kohlowi zrobiło się żal Johanna.

– Może więc zamiast podawać jego rysopis, potrafisz podzielić się z nami jakimś spostrzeżeniem i obędziemy się bez wizyty na komendzie policji. Jeżeli przypomnisz sobie coś ważnego…

Kelner z ulgą uniósł głowę.

– Spróbuję ci pomóc – rzekł inspektor. – Zacznijmy od konkretów. Co jadł i pił?

– Ach, to akurat dobrze pamiętam. Najpierw zamówił piwo pszenne. Pewnie nigdy go nie próbował. Wypił tylko łyk i odstawił szklankę. Ale potem wypił całego pschorra, którego zamówił dla niego towarzysz.

– Dobrze. – Kohl nigdy nie wiedział z góry, co o podejrzanym mogą powiedzieć nieistotne na pozór szczegóły. Może ujawnią jego pochodzenie albo stan zdrowia, może coś bardziej konkretnego. W każdym razie warto zanotować, co Willi Kohl zaraz uczynił w swoim mocno sfatygowanym notesie, pośliniwszy koniec ołówka. – Co jadł?

– Kiełbasę z kapustą. I dużo chleba z margaryną. Zamówili to samo. Ten duży zjadł wszystko. Musiał być bardzo głodny. Jego towarzysz zjadł połowę porcji.

– A trzeci?

– Wypił tylko kawę.

– W jaki sposób… ten duży, jak go nazwiemy, trzymał widelec?

– Widelec?

– Kiedy ukroił kawałek kiełbasy, czy przełożył widelec do drugiej ręki, czy nie zmieniał rąk?

– Nie wiem, panie inspektorze. Chyba jednak zmieniał ręce. Tak przypuszczam, bo kiedy popijał piwo, za każdym razem odkładał nóż.

– Dobrze, Johann.

– Cieszę się, że mogę pomóc Fiihrerowi.

– Tak, tak – odrzekł ze znużeniem Kohl.

Przekładał sztućce. W innych krajach częsty zwyczaj, ale rzadszy w Niemczech, podobnie jak gwizdanie na taksówkę. Czyli akcent rzeczywiście mógł być cudzoziemski.

– Palił?

– Chyba tak, panie inspektorze.

– Fajkę, cygaro, papierosa?

– Chyba papierosa. Ale nie…

– Nie widziałeś marki.

– Nie, panie inspektorze. Nie widziałem.

Kohl podszedł do okna i obejrzał stolik, przy którym siedział podejrzany, a także krzesła. Nie znalazł niczego istotnego. Zauważył natomiast, że w popielniczce jest tylko popiół, lecz nie ma ani jednego niedopałka.

Kolejny dowód przebiegłości podejrzanego?

Kohl kucnął i oświetlił zapałką podłogę pod stołem.

– Ach, spójrz, Janssen! Płatki tej samej brązowej skóry, co przedtem. To rzeczywiście nasz ptaszek. I na kurzu widać ślad, który sugeruje, że postawił tu torbę.

– Ciekawe, co w niej jest – powiedział Janssen.

– To nas nie interesuje – odparł Kohl, zbierając płatki skóry i wsypując je do koperty. – Przynajmniej na razie. Ważna jest sama torba, która świadczy o jego związku z tym, co się zdarzyło w Dresden Allee.

Kohl podziękował kelnerowi i rzuciwszy tęskne spojrzenie na sznycel wiedeński, wyszedł z restauracji, a Janssen podążył za nim.

– Popytajmy w okolicy, może ktoś widział tych dżentelmenów. Zajmiesz się tamtą stroną ulicy, Janssen. Ja wezmę na siebie kwiaciarki. – Kohl zaśmiał się ponuro. Berlińskie kwiaciarki słynęły z opryskliwości.

Janssen wyciągnął chusteczkę i osuszył czoło. Kohlowi zdawało się, że usłyszał ciche westchnienie.

– Jesteś zmęczony, Janssen?

– Nie, panie inspektorze. Wcale. – Po chwili wahania młody człowiek dodał: – Tylko mam wrażenie, że nasza praca jest czasem beznadziejna. Męczymy się dla zastrzelonego grubasa.

Kohl wydobył z kieszeni pożółkłą fajkę, zauważając z irytacją, że nosił ją w tej samej kieszeni co pistolet, przez co zadrasnął główkę. Nabił fajkę tytoniem.

– Owszem, Janssen, masz rację. Ofiarą rzeczywiście był gruby mężczyzna w średnim wieku. Ale przecież jesteśmy bystrymi detektywami, prawda? Wiemy o nim coś jeszcze.

– Co, panie inspektorze?

– Ze był czyimś synem.

– No… oczywiście, że tak.- Może czyimś bratem. I czyimś mężem albo kochankiem. Jeśli miał szczęście, możliwe, że był też ojcem synów i córek. Być może także byłe kochanki od czasu do czasu go wspominają. Kiedyś mógł spotkać na swojej drodze nowe. Mógł jeszcze spłodzić troje lub czworo dzieci. – Potarł zapałkę o draskę i przytknął ją do fajki z morskiej pianki. – Jeżeli w ten sposób spojrzysz na to wydarzenie, dojdziesz do wniosku, że nie mamy do czynienia tylko z tajemnicą śmierci krępego mężczyzny. Mamy do czynienia z tragedią, która jak pajęcza sieć oplata wiele różnych osób i dotyka różnych miejsc, a jej skutki sięgają daleko w przyszłość. Smutne… Pojmujesz już, Janssen, dlaczego nasza praca jest taka ważna?

– Tak jest.

Kohl wierzył, że młodzieniec naprawdę zrozumiał.

– Musisz sobie sprawić kapelusz. Dopóki go nie masz, zrobimy inaczej. Sprawdzisz cienistą stronę ulicy. Czyli, oczywiście, ty będziesz musiał przesłuchać kwiaciarki. Poczęstują cię słownictwem, jakie można usłyszeć tylko w koszarach SA, ale przynajmniej nie wrócisz do żony z twarzą koloru dojrzałego buraka.

8

Idąc w stronę ruchliwego placu, by złapać taksówkę, Paul od czasu do czasu oglądał się za siebie. Paląc chesterfielda, przyglądał się zabytkom, sklepom i przechodniom, zwracając baczną uwagę na wszystko, co zdawało się „nie grać”.

Wstąpił do publicznej toalety, nieskazitelnie czystej, i zamknął się w kabinie. Zgasił papierosa i wraz z garścią niedopałków z restauracji i zmiętą w miękką kulę karteczką z adresem pensjonatu Kathe Richter wrzucił do muszli. Następnie podarł na kilkadziesiąt kawałeczków fotografie Ernsta i spuścił wodę.

Gdy znalazł się z powrotem na ulicy, odsunął od siebie powracające obrazy smutnej i niepotrzebnej śmierci Maksa, koncentrując się na czekającym go zadaniu. Minęło wiele lat, odkąd zabił kogoś z karabinu. Nieźle strzelał z długiej broni. Ludzie traktowali pistolety i karabiny jednakowo, nazywając je „spluwami”, ale to nie było całkiem to samo. Pistolet waży może półtora kilograma, karabin sześć albo więcej. Utrzymanie broni zupełnie nieruchomo wymagało siły, dlatego dzięki mocnym rękom Paul został najlepszym strzelcem w swojej kompanii.

Lecz dziś, jak wyjaśnił Morganowi, kiedy miał kogoś zdjąć, wolał się posłużyć pistoletem.

I zawsze podchodził blisko, na odległość oddechu. Nigdy się nie odzywał do swojej ofiary, nigdy nie stawał z nią twarzą w twarz, nigdy nawet nie uprzedzał, co się ma stać. Starając się, mimo swej masy, stąpać jak najciszej, zjawiał się za plecami ofiary i strzelał w głowę, zadając jej błyskawiczną śmierć. Nigdy nad nikim się nie znęcał jak sadystyczny Bugsy Siegel czy niedawno zmarły Dutch Schultz, którzy powoli zamęczali ludzi, szydzili z nich i torturowali. Robocie Paula nie towarzyszyło uczucie gniewu ani przyjemności, ani mściwej satysfakcji; traktował ją jako akt zła popełniany w celu wyeliminowania większego zła.

Paul Schumann nie uchylał się od płacenia ceny za własną hipokryzję. Bliskość ofiar i namacalność śmierci były dla niego źródłem udręki, wtrącały go w otchłań smutku i poczucia winy. Ilekroć kogoś zabijał, w nim także coś umierało. Kiedyś upił się w obskurnym irlandzkim barze na West Side i doszedł do wniosku, że jest przeciwieństwem Chrystusa: umarł, aby inni też mogli umierać. Miał nadzieję, że wlał w siebie za dużo wódy, by zapamiętać tę myśl. Ale nie potrafił jej zapomnieć.

Przypuszczał jednak, że Morgan miał rację, nalegając na użycie karabinu. Damon Runyon powiedział kiedyś, że wygrywa tylko ten, kto jest gotów przekroczyć krawędź przepaści. Paul nieraz to czynił, ale wiedział też, kiedy należy się zatrzymać przed zrobieniem ostatniego kroku. Nigdy nie miał skłonności samobójczych. Nieraz odkładał robotę, gdy uznał, że szanse powodzenia są niewielkie. Może pięć do sześciu było do przyjęcia, ale mniej? Nie zamierzał…

Z rozmyślań wyrwał go głośny trzask. Coś wyleciało przez witrynę księgarni i wylądowało na chodniku kilka metrów dalej. Regał. Potem parę książek. Paul zajrzał do sklepu i ujrzał mężczyznę w średnim wieku, trzymającego się za zakrwawioną twarz. Chyba został uderzony w policzek. Obok niego stała zapłakana kobieta, trzymając go kurczowo za ramię. Oboje byli przerażeni. Otaczało ich czterech rosłych mężczyzn w jasnobrązowych mundurach. Paul przypuszczał, że to członkowie oddziałów szturmowych, brunatne koszule. Jeden z nich trzymał książkę, krzycząc na księgarza:

– Nie wolno ci sprzedawać tego chłamu! To nielegalne. To bilet do Oranienburga!

– Przecież to Tomasz Mann – protestował mężczyzna. – Nic przeciwko Fuhrerowi ani naszej partii…

Bojówkarz uderzył księgarza w twarz otwartą książką.

– To przecież – przedrzeźniał go, wymierzając drugi cios -…Tomasz… – kolejne uderzenie, po którym pękł grzbiet książki -…Mann.

Paula rozzłościła ich brutalność, lecz uznał, że to nie jego sprawa. W tym mieście trudno się było skupić na własnych problemach. Ruszył dalej. Ale nagle jeden z czwórki brunatnych koszul chwycił za ramię kobietę i wypchnął z księgarni. Zderzyła się Paulem i upadła na chodnik. Była tak przerażona, że nawet nie zauważyła Paula. Jej kolana i dłonie rozcięte odłamkami szyby broczyły krwią.

Jeden z bojówkarzy, prawdopodobnie dowódca grupy, wywlókł mężczyznę na ulicę.

– Rozwalić tę budę – krzyknął do kolegów, którzy zaczęli przewracać regały i lady, zrywać obrazy ze ścian i tłuc masywnymi krzesłami o podłogę, usiłując je złamać. Dowódca spojrzał przelotnie na Paula, po czym wymierzył potężny cios w splot słoneczny księgarza, który stęknął, zgiął się wpół, upadł i zwymiotował. Bojówkarz podszedł do kobiety. Chwycił ją za włosy i już miał ją uderzyć w twarz, gdy Paul instynktownie złapał go za rękę.

Mężczyzna odwrócił do niego szeroką, kwadratową twarz, bryzgając śliną, i utkwił wzrok w niebieskich oczach Paula.

– Kim ty jesteś? Wiesz, kim ja jestem? Hugo Felstedt z Brygady Oddziałów Szturmowych Zamku Berlińskiego. Alexander! Stefan!

Paul odsunął kobietę na bok. Pochyliła się i pomogła wstać księgarzowi, który ocierał usta, a z oczu płynęły mu łzy bólu i upokorzenia.

Z księgarni wynurzyli się dwaj szturmowcy.

– Kto to jest? – zapytał jeden.

– Pokaż dowód! – wrzasnął Felstedt.

Mimo że Paul boksował całe życie, unikał ulicznych bójek. Ojciec surowo go pouczał, że nigdy nie powinien brać udziału w walce, gdzie nikt nie przestrzega reguł. Nie wolno mu było się bić na szkolnych podwórkach ani w alejkach. „Słuchasz mnie, synu?”. „Jasne, że słucham, tato” – odpowiadał posłusznie mały Paul. Czasem jednak nie miał innego wyjścia i musiał stawić czoło Jake’owi McGuire’owi czy Małemu Billowi Carterowi, wymieniając z nimi parę szybkich ciosów. Nie wiedział, dlaczego przy niektórych okazjach było inaczej. Ale zdarzały się chwile, gdy nie miał wątpliwości, że nie może odwrócić się na pięcie i odejść.

A czasem – może nawet często – mógł odejść, lecz po prostu nie chciał.

Otaksował spojrzeniem brunatnego bojówkarza: przypominał mu tego dzieciaka, porucznika Vincenta Maniellego. Był młody i muskularny, ale groźny tylko w słowach. Amerykanin przeniósł ciężar ciała na palce stóp, stanął pewnie i wyprowadził niemal niezauważalny prawy prosty w splot słoneczny Felstedta.

Ten rozdziawił usta i cofnął się o krok, rozpaczliwie łapiąc oddech i kładąc dłoń na piersi, jak gdyby szukał serca.

– Świnio! – wrzasnął jeden z nazistów wysokim głosem, sięgając po pistolet. Paul przyskoczył do niego, chwycił go za prawą rękę i odciągnął ją od kabury, po czym poczęstował go lewym sierpowym, celując w twarz. Nic nie sprawia bokserowi większego bólu niż solidne uderzenie w nos. Trzasnęła chrząstka i na jasnobrązowy mundur trysnęła krew, a bojówkarz wydał przenikliwy skowyt, zataczając się pod mur i roniąc łzy.

Hugo Felstedt osunął się na kolana i przestał się interesować swoim sercem; z żałosną miną przyciskał ręce do brzucha, wstrząsany atakiem wymiotów.

Trzeci szturmowiec próbował wyciągnąć broń.

Paul postąpił krok naprzód, zaciskając pięści.

– Nie rób tego – ostrzegł spokojnie. Nagle bojówkarz rzucił się do ucieczki, krzycząc:

– Sprowadzę pomoc… sprowadzę pomoc…

Z księgarni wyszedł czwarty. Kiedy Paul ruszył w jego stronę, krzyknął:

– Nie, nie rób mi krzywdy!

Nie odrywając od niego oczu, Paul przyklęknął, otworzył torbę i zaczął grzebać w papierach, szukając pistoletu.

Na moment spuścił wzrok, a szturmowiec nagle się schylił, złapał kilka odłamków szkła i cisnął w Paula. Ten się uchylił, ale mężczyzna rzucił się na Amerykanina, trafiając go kastetem w policzek. Cios był częściowo chybiony, lecz Paul, nieprzygotowany na atak, potknął się o torbę i wpadł do zarośniętego chwastami ogródka obok księgarni. Bojówkarz skoczył za nim. Zwarli się jak zapaśnicy. Szturmowiec nie dysponował szczególną siłą ani umiejętnościami, mimo to Paulowi dopiero po dłuższej chwili udało się wstać. Zły, że dał się zaskoczyć, chwycił przeciwnika za przegub, wykręcił mu mocno rękę i usłyszał trzask.

– Och – jęknął bojówkarz. Runął bezwładnie na ziemię i zemdlał.

Felstedt próbował usiąść i ocierał z twarzy wymiociny. Paul wyszarpnął mu z kabury broń i cisnął na dach niskiego budynku. Odwrócił się do księgarza i kobiety.

– Uciekajcie. Biegiem.

Oboje wpatrywali się w niego oniemiali.

– Już! – rzucił ostro.

Z ulicy dobiegł dźwięk gwizdka. Kilka okrzyków.

– Uciekajcie!

Księgarz znów otarł usta, ostatni raz spoglądając na resztki swojego sklepu. Kobieta otoczyła go ramieniem i pośpiesznie się oddalili.

Patrząc w drugą stronę Rosenthaler Strasse, Paul zauważył sześciu ludzi w brunatnych koszulach pędzących w jego kierunku.

– Ty żydowska świnio – wymamrotał szturmowiec ze złamanym nosem. – Koniec z tobą.

Paul chwycił torbę, zgarnął jej rozsypaną zawartość i puścił się biegiem do niedalekiej alei. Obejrzał się za siebie. Goniła go grupka rosłych mężczyzn. Skąd oni się wszyscy wzięli? Wypadł z alei i zobaczył kamienice, wózki ręczne, walące się restauracje i sklepiki z rupieciami. Przystanął, rozglądając się po zatłoczonej ulicy.

Mijając handlarza starzyzną, zaczekał, aż ten odwróci na chwilę wzrok i chyłkiem zdjął z wieszaka ciemnozieloną marynarkę. Zwinął ją, po czym ruszył do następnej alei, aby się przebrać. Usłyszał jednak dobiegające z bliska krzyki:

– Tam! To on? Ty! Stój!

Z lewej ujrzał trzech szturmowców mierzących do niego z broni. Widocznie wieść o incydencie szybko się rozeszła. Wbiegł do alei, dłuższej i ciemniejszej niż pierwsza, słysząc za plecami okrzyki. Potem huknął strzał. Kula ze świstem trafiła w ceglany mur obok jego głowy. Paul się obejrzał. Do pościgu dołączyło jeszcze trzech czy czterech mężczyzn w mundurach.

W tym kraju jest mnóstwo ludzi, którzy zaczną cię gonić tylko dlatego, że uciekasz…

Paul splunął na mur i z wysiłkiem wciągnął powietrze do płuc. Po chwili wyskoczył z alei na kolejną ulicę, bardziej tłoczną niż pierwsza. Wziął głęboki oddech i zanurzył się w tłumie zmierzającym na sobotnie zakupy. Rozejrzał się i zobaczył odchodzące od ulicy trzy czy cztery aleje.

Którą wybrać?

Za plecami usłyszał krzyki bojówkarzy, którzy wybiegli na ulicę. Nie miał czasu do namysłu. Wybrał najbliższą aleję.

Błąd. Jedyne wyjście stanowiło kilkoro drzwi. Wszystkie były zamknięte.

Zaczął się wycofywać ze ślepego zaułka, lecz przystanął. W tłumie krążyło już kilkunastu szturmowców, przesuwając się wolno w kierunku wylotu alei. Większość trzymała w dłoniach pistolety. Towarzyszyli im chłopcy ubrani tak samo jak ci, którzy wczoraj zdejmowali flagę z masztu w wiosce olimpijskiej.

Uspokajając oddech, przylgnął płasko do ceglanej ściany.

Co za cholerny pasztet, pomyślał ze złością.

Wepchnął do torby kapelusz, krawat i szarą marynarkę, po czym nałożył zieloną.Postawił teczkę na bruku i wyciągnął pistolet. Sprawdził, czy broń jest naładowana i czy w komorze jest nabój. Oparłszy rękę o mur, położył pistolet na przedramieniu i powoli się wychylił, celując w mężczyznę, który szedł na przedzie – Felstedta.

Trudno im będzie ustalić, skąd padł strzał i Paul miał nadzieję, że wszyscy się rozbiegną, szukając osłony, a on będzie miał okazję przemknąć między wózkami stojącymi nieopodal. Ryzykowne… ale jakie wyjście mu pozostało, skoro za parę minut dotrą do alei?

Bliżej, bliżej…

Dotknę lodu…

Wolno zwiększał nacisk na spust, celując w środek klatki piersiowej, ustawiając muszkę na punkcie, gdzie ukośny skórzany pas biegnący od pasa do barku zasłaniał serce.

– Nie – szepnął mu do ucha czyjś stanowczy głos.

Paul odwrócił się gwałtownie, wymierzając pistolet w mężczyznę, który cicho podkradł się z tyłu. Wyglądał na czterdzieści kilka lat i był ubrany w podniszczony garnitur. Miał przylizane brylantyną gęste włosy i sumiasty wąs. Był o kilka centymetrów niższy od Paula, a znad paska wylewał mu się pokaźny brzuch. Trzymał przed sobą duże kartonowe pudło.

– Mógłby pan celować to gdzie indziej, jeśli łaska – powiedział spokojnie, wskazując głową pistolet.

Amerykanin nie opuszczał broni.

– Kim pan jest?

– Może później pogawędzimy. Teraz mamy pilniejsze sprawy. – Wyminął Paula i wyjrzał zza węgła. – Kilkunastu. Musiał ich pan chyba mocno zdenerwować.

– Pobiłem trzech.

Niemiec w zdumieniu uniósł brew.

– Ach, ręczę, że jeżeli zabije pan jednego czy dwóch, za chwilę zjawią się tu setki. Dopadną pana, zabijając przy okazji kilkanaście niewinnych osób. Mogę panu pomóc uciec.

Paul jednak się wahał.

– Jeśli mnie pan nie posłucha, naprawdę pana zabiją. Potrafią jedynie mordować i maszerować.

– Niech pan odstawi pudło. – Mężczyzna spełnił polecenie, a Paul uniósł mu marynarkę, obejrzał pasek i gestem polecił mu się obrócić.

– Nie mam broni.

Ten sam zniecierpliwiony gest.

Niemiec odwrócił się, a Paul szybko przebiegł dłońmi po jego kieszeniach i kostkach. Nie był uzbrojony.

– Obserwowałem pana – rzekł nieznajomy. – Zdjął pan marynarkę i kapelusz, to dobrze. W tym krzykliwym krawacie rzucał się pan w oczy jak dziewica na Nollendorfplatz. Ale mogą pana przeszukać. Musi pan wyrzucić rzeczy. – Pokazał na torbę.

Niedaleko rozległ się tupot nóg. Paul odsunął się, rozważając słowa Niemca. Rada brzmiała sensownie. Wyciągnął ubrania z torby i podszedł do kosza na śmieci.

– Nie – powiedział mężczyzna. – Nie tu. Jeśli w Berlinie chce się pan czegoś pozbyć, lepiej nie wrzucać tego do kubłów na odpadki, bo znajdą to ludzie szukający resztek. I nie do pojemników, bo znajdą to ludzie gestapo albo A-mani, albo V-mani z SD; regularnie przetrząsają śmieci. Jedne bezpieczne miejsce to kanał ściekowy. Ścieków nikt nie sprawdza. Na razie.

Paul zerknął na kratkę i ociągając się, wepchnął tam swoje rzeczy.

Jego zielony krawat-talizman…

– Pozwoli pan, że dorzucę drobiazg do pańskiej nowej roli ocalonego z rąk gnojowych koszul. – Sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył kilka czapeczek. Wybrał jasną, płócienną, rozwinął i podał Paulowi, a resztę schował z powrotem. – Proszę to nałożyć. – Amerykanin spełnił polecenie. – Jeszcze pistolet. Musi się go pan pozbyć. Wiem, że ma pan opory, ale naprawdę na niewiele się panu przyda. Żadna broń nie potrafi wystrzelić tylu kul, żeby powstrzymać wszystkich szturmowców w mieście, a co dopiero marny luger.

Tak czy nie?

Instynkt podpowiadał, że Niemiec ma rację. Paul kucnął i cisnął broń do studzienki. Usłyszał pluśnięcie głęboko pod poziomem ulicy.

– Teraz proszę za mną. – Mężczyzna podniósł karton. Zauważywszy wahanie Paula, szepnął: – Ach, zastanawia się pan, czy można mi zaufać? Przecież w ogóle się nie znamy. Sądzę jednak, że w obecnych okolicznościach pytanie powinno brzmieć: czy można mi nie zaufać? Wybór i tak należy do pana. Ma pan dziesięć sekund. – Nieznajomy się zaśmiał. – Czy nie tak zawsze bywa w życiu? Im ważniejsza decyzja, tym mniej czasu na jej podjęcie. – Podszedł do drzwi, wysupłał klucz i otworzył, oglądając się za siebie. Paul ruszył za nim. Kiedy weszli do składziku, Niemiec zamknął drzwi i przekręcił klucz. Wyglądając przez zatłuszczone okno, Paul ujrzał bandę bojówkarzy, którzy zajrzeli do alei i poszli dalej.

W pomieszczeniu piętrzyły się pudła, skrzynie i zakurzone butelki wina. Mężczyzna przystanął, wskazując jeden z kartonów.- Proszę to wziąć. Rekwizyt w naszym przedstawieniu. Może okazać się cenny.

Paul spojrzał na niego z gniewem.

– Mogłem zostawić ubranie i broń w pana magazynie. Nie musiałem ich wcale wyrzucać.

Mężczyzna wysunął dolną wargę.

– Ach tak, tylko że to nie jest mój magazyn. Niech pan bierze karton. Musimy się spieszyć.

Paul położył torbę na pudle, dźwignął je i ruszył za Niemcem. Przeszli do zakurzonego pomieszczenia od ulicy. Mężczyzna wyjrzał przez brudne okno i zaczął otwierać drzwi.

– Zaraz – powiedział Paul. Dotknął policzka; rana po kastecie trochę krwawiła. Przesunął dłońmi po jakiejś półce i przybrudził twarz, maskując rozcięcie, a potem przyprószył kurzem marynarkę i spodnie. Ciemne plamy mniej rzucały się w oczy niż krew.

– Bardzo dobrze – rzekł Niemiec, otwierając szeroko drzwi. – Teraz wygląda pan jak spocony robotnik. A ja będę pańskim szefem. Tędy. – Ruszył prosto na grupkę kilku szturmowców rozmawiających z kobietą, która opierała się o latarnię, trzymając na czerwonej smyczy miniaturowego pudla.

Paul zawahał się przez chwilę.

– Idziemy. Niech pan nie zwalnia.

Prawie udało im się wyminąć brunatne koszule, gdy nagle jeden z bojówkarzy zawołał:

– Hej, wy, stać! Sprawdzimy wam dokumenty.

Z jednym ze swoich kompanów przeciął drogę Paulowi i Niemcowi. Wściekły, że zgodził się wyrzucić broń, Paul spojrzał w bok. Mężczyzna z alei zmarszczył brwi.

– Ach, nasze karty, tak, tak… Bardzo mi przykro, panowie. Zrozumcie, że musimy pracować. – Wskazał głową kartony. – To nieplanowana, pilna dostawa.

– Zawsze należy mieć przy sobie kartę.

– Idziemy niedaleko – odezwał się Paul.

– Szukamy wysokiego mężczyzny w szarym garniturze i brązowym kapeluszu. Jest uzbrojony. Widzieliście kogoś takiego?

Wymienili pytające spojrzenia.

– Nie – odrzekł Paul.

Drugi szturmowiec zrewidował Niemca i Paula, sprawdzając, czy nie mają broni, a potem złapał torbę i otworzył. Wyciągnął „Mein Kampf”. Paul dostrzegł wyraźną wypukłość w miejscu, gdzie ukryto rosyjski paszport i ruble.

– Nie ma tam nic, co mogłoby panów zainteresować – powiedział szybko Niemiec z alei. – Ale przypomniałem sobie, że mamy dowody tożsamości. Proszę zajrzeć do kartonu mojego pracownika.

Szturmowcy spojrzeli po sobie. Ten, który trzymał książkę Hitlera, wrzucił ją z powrotem, odstawił torbę, po czym rozerwał karton, który niósł Paul.

– Jak panowie widzą, jesteśmy braćmi Bordeaux.

Jeden z pozostałych parsknął śmiechem, a Niemiec ciągnął:

– Pewności nigdy nie za wiele. Może lepiej dla potwierdzenia wezmą panowie dwa dowody.

Z pudła wyciągnięto kilka butelek czerwonego wina. Szturmowcy gestem pozwolili im przejść. Paul podniósł torbę i ruszyli dalej.

Dwie przecznice dalej Niemiec wskazał budynek po drugiej stronie ulicy.

– Tam.

Był to jakiś klub nocny udekorowany nazistowskimi flagami. Drewniany szyld głosił: „Klub Aryjski”.

– Oszalał pan? – zdumiał się Paul.

– A czy dotąd nie miałem racji, przyjacielu? Zapraszam do środka. To najbezpieczniejsze miejsce. Gnojowe koszule nie są tu mile widziane, zresztą nie stać ich na ten lokal. Jeśli nie pobił pan żadnych esesmanów czy wyższych funkcjonariuszy partyjnych, nic tu panu nie grozi… Nie zrobił pan tego, prawda?

Paul pokręcił przecząco głową. Niechętnie wszedł za mężczyzną do środka. Natychmiast zrozumiał, co jego przewodnik miał na myśli, mówiąc o cenie wstępu. Na wywieszce był napis: „20$/40 DM”. Jezu, pomyślał. Najelegantszym lokalem, jaki odwiedził w Nowym Jorku, był klub „Debonair”, gdzie od osoby płaciło się pięć dolców.

He miał przy sobie forsy? Cena wstępu pochłonie niemal połowę tego, co dostał od Morgana. Ale odźwierny poznał wąsatego Niemca. Ruchem głowy zaprosił ich obu do środka, nie biorąc ani feniga.

Rozsunęli zasłonę i weszli do małego, ciemnego baru, zagraconego antykami i bibelotami, zawieszonego plakatami filmowymi i pełnego zakurzonych butelek.

– Otto! – wykrzyknął barman, podając mu rękę.

Otto postawił karton na barze i dał znak Paulowi, by uczynił to samo.

– Sądziłem, że przyniesiesz tylko jedną skrzynkę.

– Mój towarzysz pomógł mi wziąć jeszcze jedną, ale w tamtej jest tylko dziesięć butelek. Czyli razem będzie siedemdziesiąt marek, zgadza się?- Zamawiałem jedną skrzynkę, bo tyle potrzebuję. I zapłacę tylko za jedną.

Otto z barmanem zaczęli się targować, tymczasem Paul skupił uwagę na słowach płynących z dużego radia za barem.

– …współczesna nauka znalazła niezliczone sposoby ochrony ciała przed chorobami, ale jeśli nie będziecie przestrzegać podstawowych zasad higieny, możecie mieć poważne kłopoty zdrowotne. W mieście mamy wielu gości z zagranicy, nie można zatem wykluczyć możliwości pojawienia się nowych rodzajów infekcji, dlatego bezwzględnie należy pamiętać o zasadach dbałości o warunki sanitarne…

Otto, wyraźnie zadowolony z wyników zakończonych negocjacji, wyjrzał przez okno.

– Jeszcze krążą po ulicy. Napijmy się piwa. Pozwolę się zaprosić. – Zauważył, że Paul patrzy na radio, na które nikt inny w barze zdawał się nie zwracać uwagi, mimo że było nastawione niemal na cały regulator. – Ach, spodobał się panu głęboki głos naszego ministra propagandy? Niezwykle ekspresyjny, prawda? Ale gdyby go pan zobaczył… to kurdupel. Mam znajomych przy Wilhelmstrasse, we wszystkich budynkach rządowych. Za jego plecami mówią o nim „Myszka Miki”. Przejdźmy dalej. Nie znoszę tego jazgotu. W każdym lokalu musi być radio, żeby goście słuchali przywódców partii, a kiedy nadają przemówienie, aparat trzeba nastawić bardzo głośno. Jeżeli się tego nie zrobi, narusza się prawo. Trzymają radio przy barze, żeby być w zgodzie z przepisami. Prawdziwy klub jest w głębi. Proszę mi powiedzieć, woli pan mężczyzn czy kobiety?

– Co?

– Mężczyzn czy kobiety? Kogo pan woli?

– Nie interesuje mnie…

– Rozumiem, ale musimy zaczekać, aż brunatnym koszulom znudzi się szukanie, dlatego proszę mi powiedzieć: na kogo chciałby pan popatrzeć, popijając piwo, które tak łaskawie zgodził się pan postawić? Na mężczyzn tańczących jako mężczyźni, mężczyzn tańczących jako kobiety, czy kobiety tańczące jako kobiety?

– Kobiety.

– Ach, ja też. Homoseksualizm jest dziś w Niemczech nielegalny. Byłby pan jednak zdziwiony, ilu narodowych socjalistów cieszy się wzajemnie swoim towarzystwem w celach zupełnie innych niż dyskusja o prawicowej polityce. Tędy. – Rozchylił zasłony z niebieskiego aksamitu.

Drugie pomieszczenie było więc dla mężczyzn, którzy lubili kobiety. Usiedli przy chybotliwym wiklinowym stoliku. Pomalowaną na czarno salę udekorowano chińskimi lampionami, serpentynami i trofeami myśliwskimi, zakurzonymi tak samo jak wiszące u sufitu nazistowskie flagi.

Paul oddał płócienną czapeczkę, która zniknęła w kieszeni Niemca.

– Dzięki.

Otto skinął głową.

– Ach, od czego ma się przyjaciół? – Rozejrzał się w poszukiwaniu kelnera lub kelnerki.

– Zaraz wrócę. – Paul wstał i poszedł do toalety. Zmył z twarzy krew i brud, przygładził włosy płynem, wskutek czego wyglądały na ciemniejsze i nieco krótsze niż u mężczyzny, którego szukały oddziały szturmowców. Rozcięcie nie było zbyt głębokie, lecz skóra wokół ranki zaczęła sinieć. Paul wśliznął się za kulisy, gdzie odnalazł garderobę dla występujących na scenie artystów. Na przeciwległym końcu pokoju siedział jakiś mężczyzna, paląc cygaro i czytając gazetę, ale nie zwrócił na Paula najmniejszej uwagi, gdy ten zanurzył palec w słoiczku z pudrem. Wróciwszy do toalety, rozsmarował kosmetyk na sińcu. Miał pewne doświadczenia w robieniu makijażu; wszyscy dobrzy bokserzy wiedzieli, jak ważne jest ukrycie śladów kontuzji.

Wrócił do stolika w chwili, gdy Otto przywoływał gestem kelnerkę, ładną i młodą brunetkę. Była jednak zajęta i Niemiec westchnął zirytowany. Odwrócił się, lustrując uważnie Paula.

– Widać, że nie jest pan stąd, bo nic pan nie wie o naszej „kulturze”. Mówię o radiu. I o gnojowych koszulach, których nigdy by pan nie zaatakował, gdyby był pan Niemcem. Ale po niemiecku mówi pan doskonale. Z ledwie słyszalnym akcentem. Nie jest pan Francuzem ani Słowianinem, ani Hiszpanem. Co z pana za jeden?

– Jestem bardzo wdzięczny za pomoc, Otto. Ale wolałbym nie zdradzać niektórych spraw.

– Nieważne. I tak wiem, że jesteś Amerykaninem albo Anglikiem. Prawdopodobnie Amerykaninem. Wiem, jak budujecie zdania… słyszałem w waszych filmach. Tak, musisz być Amerykaninem. Kto inny mógłby wkurzyć gnojowe koszule do tego stopnia, że ścigałby go cały oddział, jeśli nie bezczelny, nieustraszony Amerykanin? Pochodzi pan z kraju kowbojów z jajami, którzy w pojedynkę stają do walki z całym plemieniem Indian. Gdzież ta kelnerka? – Rozejrzał się, przygładzając wąs. – Czas się przedstawić. Nazywam się Otto Wilhelm Friedrich Georg Webber. A pan? Pewnie jednak woli pan nie zdradzać nazwiska.

– Tak chyba będzie rozsądniej. Webber zachichotał.

– A więc pobił pan trzech i zasłużył sobie na dozgonne uczucie brunatnych koszul i suczego pomiotu?

– Kogo?

– Hitlerjugend. Chłopców, którzy pałętali się pod nogami szturmowców. – Webber zatrzymał wzrok na czerwonych kostkach dłoni Paula. – Pewnie lubi pan walki bokserskie, panie bezimienny? Wygląda mi pan na sportowca. Mogę zdobyć dla pana bilety na olimpiadę. Wprawdzie żadnych już nie ma, ale potrafię je zdobyć. Dzienne, na niezłe miejsca.

– Nie, dziękuję.

– Albo załatwię panu wejście na przyjęcia dla sportowców. Na niektórych może się zjawić Max Schmeling.

– Schmeling? – Paul uniósł brew. Podziwiał największego niemieckiego mistrza wagi ciężkiej i w zeszłym miesiącu siedział na trybunach stadionu Jankesów, oglądając pojedynek Schmelinga z Joe Louisem. Wszyscy byli w szoku, gdy Schmeling znokautował Bombardiera w dwunastej rundzie. Tamten wieczór kosztował Paula sześćset osiem dolarów: osiem za bilet i sześć stów za przegrany zakład.

– Będzie z żoną – ciągnął Webber. – Piękna kobieta, Anna Ondra. Aktorka. Przeżyje pan niezapomniany wieczór. Nie mówię, że będzie tanio, ale mogę to załatwić. Oczywiście będzie pan potrzebował smokingu. Ale smoking też mogę dostarczyć. Za niewielką dopłatą.

– Jednak nie skorzystam.

– Ach – mruknął Webber, jak gdyby Paul właśnie popełnił największy błąd w życiu.

Przy ich stoliku zjawiła się kelnerka, stając blisko Paula, któremu posłała uśmiech.

– Mam na imię Liesl, a pan?

– Hermann – odrzekł Paul.

– Czego sobie życzysz?.

– Dwa piwa. Dla mnie pschorr.

– Ach – prychnął Webber, słysząc zamówienie. – Dla mnie berlińskie jasne. Dolnej fermentacji. Duże.

Liesl rzuciła mu chłodne spojrzenie, jakby niedawno nie dał jej napiwku. Potem dłużej spoglądała w oczy Paula, wreszcie uśmiechnęła się zalotnie i podeszła do drugiego stolika.

– Ma pan wielbicielkę, panie nie-Hermann. Śliczności, co?

– Bardzo.

Webber mrugnął porozumiewawczo.

– Jeżeli pan chcę, mogę…

– Nie – przerwał mu stanowczo Paul.

Webber uniósł brew, po czym skierował uwagę na scenę, gdzie wirowała kobieta w stroju topless. Miała obwisłe piersi i zwiotczałe ramiona, a Paul nawet z daleka dostrzegł zmarszczki wokół jej ust, rozciągających się w sztucznym uśmiechu. Kobieta poruszała się w rytm zgrzytliwej muzyki dobiegającej z gramofonu.

– Po południu nie grają jeszcze muzyki na żywo – wyjaśnił Webber. – Ale wieczorami można posłuchać dobrych zespołów. Orkiestry dęte… Uwielbiam instrumenty dęte. Mam taką płytę, której często słucham. Wspaniałego brytyjskiego dyrygenta, Johna Philipa Sousy.

– Przykro mi, ale to Amerykanin.

– Nie!

– To prawda.

– Co to musi być za kraj ta Ameryka. Mają takie fantastyczne kino i podobno miliony samochodów. A teraz dowiaduję się, że mają jeszcze Johna Philipa Sousę.

Paul przyglądał się nadchodzącej kelnerce, która kołysała szczupłymi biodrami. Liesl postawiła na stole piwa. Zapach świadczył, że w ciągu kilku minut nieobecności zdążyła się spryskać perfumami. Uśmiechnęła się do Paula, który rozpromienił się w odpowiedzi, a potem zerknął na rachunek. Nie znał się na niemieckiej walucie, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi, grzebiąc w monetach, więc dał jej pięciomarkowy banknot, który, jak przypuszczał, miał wartość około dwóch i pół dolara.

Liesl wzięła różnicę za napiwek i serdecznie mu podziękowała, chwytając jego dłoń w obie ręce. Paul bał się, że go pocałuje. Nie wiedział, jak poprosić o zwrot reszty, postanowił zatem wliczyć stratę w koszt lekcji niemieckich zwyczajów. Liesl odeszła od stolika, posyłając mu ostatnie zachwycone spojrzenie, i natychmiast spochmurniała na myśl o obsłudze innych gości. Webber stuknął kuflem w kufel Paula i obaj pociągnęli spory łyk piwa.

Niemiec utkwił w Paulu badawcze spojrzenie i zapytał:

– W jakich kantach się pan specjalizuje?

– Kantach?

– Kiedy pana zobaczyłem z bronią w alei, pomyślałem: Ach, ten to na pewno nie Soci ani Kosi.- Kto?

– Soci – socjaldemokrata. Kiedyś to była duża partia polityczna, dopóki nie została zdelegalizowana. Kosi to komuniści. Ci nie tylko zostali zdelegalizowani; już nie żyją. Tak, wiedziałem, że nie jest pan agitatorem. Jest pan jednym z nas, kanciarzem, mistrzem ciemnych interesów. – Powiódł spojrzeniem po sali. – Niech się pan nie obawia. Dopóki mówimy cicho, możemy rozmawiać spokojnie. Nie ma tu mikrofonów. Ani lojalności partyjnej, przynajmniej w tych murach. W końcu na kutasie można bardziej polegać niż na sumieniu, tym bardziej, że narodowi socjaliści nie mają sumień. A więc co to za kanty? – powtórzył z uporem Webber.

– Nie zajmuję się żadnymi kantami. Przyjechałem na olimpiadę.

– Doprawdy? – Webber przymrużył oko. – Musieli wprowadzić nową dyscyplinę, o której jeszcze nie słyszałem.

– Jestem dziennikarzem sportowym.

– Ach; dziennikarzem… takim, który bije się z brunatnymi koszulami, nie zdradza swojego nazwiska, chodzi z lugerem i przebiera się, żeby go nie złapali. A potem przylizuje sobie włosy i pudruje twarz. – Webber pokazał na własny policzek, uśmiechając się porozumiewawczo.

– Przypadkiem natknąłem się na szturmowców, którzy zaatakowali dwoje ludzi. Chciałem ich po prostu powstrzymać. A co do lugera, pistolet należał do jednego z nich. Ukradłem go.

– Tak, tak, oczywiście… Zna pan Ala Capone?

– Oczywiście, że nie – odrzekł zirytowany Paul. Webber głośno westchnął, szczerze zawiedziony.

– Obserwuję zbrodnie w Ameryce. Jak zresztą wielu innych Niemców. Czytamy kryminały – wie pan, powieści sensacyjne. Akcja często toczy się w Ameryce. Z dużym zainteresowaniem śledziłem losy Johna Dillingera. Zdradziła go kobieta w czerwonej sukience, a potem zastrzelili go w alei, gdy razem z nią wychodził z kina. Chyba dobrze, że obejrzał film, zanim go zabili. Umarł, mając w pamięci tę drobną przyjemność. Chociaż byłoby jeszcze lepiej, gdyby obejrzał film, upił się, przespał z tą kobietą, a dopiero potem został zastrzelony. Wtedy miałby śmierć idealną. Tak, wydaje mi się, że mimo tego, co mi pan opowiada, jest pan prawdziwym gangsterem, panie Johnie Dillinger. Liesl! Piękna Liesl! Podaj nam piwo! Mój przyjaciel stawia jeszcze po jednym.

Kufel Webbera był pusty; Paul wypił ćwierć zawartości swojego. Zawołał do Liesl:

– Tylko jedno, dla mnie nie.

Znikając za kotarą oddzielającą salę od baru, kelnerka rzuciła Paulowi kolejne spojrzenie pełne uwielbienia. Blask w oczach i jej szczupła figura przypominały mu Marion. Zastanawiał się, jak się czuje, co teraz robi – w Nowym Jorku było sześć albo siedem godzin wcześniej. Zadzwoń do mnie, powiedziała mu podczas ostatniej rozmowy, sądząc, że wyjeżdża w interesach do Detroit. Paul dowiedział się, że można stąd było zadzwonić na drugą stronę Atlantyku, ale minuta rozmowy kosztowała prawie pięćdziesiąt dolarów. Poza tym żaden profesjonalny żołnierz mafii nie zostawia tak czytelnych wskazówek co do swojego miejsca pobytu.

Spojrzał na nazistów wśród publiczności: kilku esesmanów albo żołnierzy w nieskazitelnych czarnych lub szarych mundurach, paru biznesmenów. Większość była lekko podchmielona, niektórzy już poważnie wstawieni. Wszyscy dzielnie się uśmiechali, ale wydawali się znudzeni oglądaniem tańca erotycznego zupełnie pozbawionego erotyzmu.

Zjawiła się Liesl, niosąc dwa piwa. Jedno postawiła przed Webberem, którego zdawała się nie zauważać, a do Paula powiedziała:

– Możesz zapłacić za piwo kolegi, ale to jest ode mnie w prezencie. – Ujęła jego dłoń i położyła na uchu kufla. – Dwadzieścia pięć fenigów.

– Dziękuję – odrzekł, zdając sobie sprawę, że za resztę z pięciu marek mógłby kupić cały antałek. Tym razem dał jej markę.

Zadygotała z radości, jak gdyby Paul wsunął jej na palec brylantowy pierścionek. Liesl pocałowała go w czoło.

– Na zdrowie – powiedziała i odeszła od stolika.

– Ach, dostał pan zniżkę dla stałych klientów. Ja muszę płacić pięćdziesiąt. Oczywiście większość cudzoziemców płaci markę siedemdziesiąt pięć.

Webber osuszył trzeci kufel, rękawem otarł pianę z wąsów i wyciągnął paczkę cygar.

– Są obrzydliwe, ale nawet je lubię. – Podsunął cygara Paulowi, który pokręcił głową. – To kapuściane liście nasączone wywarem z tytoniu i nikotyną. Ciężko dziś znaleźć prawdziwe cygara.

– Czym się pan zajmuje? – spytał Paul. – Poza importem wina. Webber zaśmiał się, spoglądając na niego z fałszywą skromnością. Wciągnął gryzący dym, po czym powiedział z namysłem:

– Robię wiele różnych rzeczy. Przede wszystkim zdobywam i sprzedaję trudno dostępne rzeczy. Ostatnio jest popyt na towary wojskowe. Oczywiście nie mówię o broni. Ale insygnia, manierki, pasy, buty, mundury. Wszyscy w Niemczech uwielbiająmundury. Kiedy mężczyźni są w pracy, ich żony wychodzą do miasta i kupują im mundury, nawet jeśli nie mają szarży ani nie należą do żadnej organizacji. Dzieci też noszą mundury. Zupełnie małe! Ordery, baretki, galony, naszywki. Sprzedaję je też rządowi dla prawdziwych żołnierzy. Znowu mamy pobór. Nasza armia ciągle się rozrasta. Potrzebują mundurów, a tkaninę trudno zdobyć. Mam swoich ludzi, od których dostaję mundury, trochę je zmieniam i sprzedaję wojsku.

– Kradnie je pan z jednego źródła rządowego i sprzedaje innemu.

– Ach, panie Johnie Dillinger, bardzo pan zabawny. – Webber zatrzymał wzrok na kimś po drugiej stronie sali. – Chwileczkę… Hans, chodź do nas, Hans!

Obok stolika zjawił się mężczyzna w smokingu. Spojrzał podejrzliwie na Paula, lecz Webber zapewnił go, że to przyjaciel, a potem rzekł:

– Udało mi się zdobyć trochę masła. Chciałbyś?

– Ile?

– Ile masła czy ile kosztuje?

– Jedno i drugie, rzecz jasna.

– Dziesięć kilo. Siedemdziesiąt pięć marek.

– Jeżeli ma być tak samo jak ostatnio, to znaczy, że masz sześć kilo masła i cztery oleju węglowego, smalcu i żółtego barwnika. Za sześć kilo masła to za dużo.

– To wymienię masło na dwie skrzynki francuskiego szampana.

– Jedną.

– Jedna skrzynka za dziesięć kilo? – Webber wyglądał na oburzonego.

– Sześć, mówiłem już, sześć.

– Osiemnaście butelek.

Wzruszając ramionami, szef sali oświadczył:

– Zgoda, jeżeli dodasz więcej barwnika. W zeszłym miesiącu kilkunastu gości nie chciało jeść twojego białego masła. I trudno im to mieć za złe.

Gdy Hans się oddalił, Paul dokończył piwo i wyciągnął chesterfielda, znów trzymając paczkę pod stolikiem, by nikt nie zauważył amerykańskiej marki. Udało mu się zapalić papierosa dopiero za czwartym razem; tanie firmowe zapałki wciąż się łamały.

Webber wskazał je ruchem głowy.

– Tego im nie dostarczam, przyjacielu. Proszę nie mieć do mnie pretensji.

Paul głęboko zaciągnął się chesterfieldem i zapytał:

– Dlaczego mi pomagasz, Otto?

– Bo był pan w potrzebie, oczywiście.

– Dobry uczynek, co? – Paul uniósł brew. Webber pogładził wąsy.

– No dobrze, powiem szczerze: w dzisiejszych czasach trzeba wkładać w szukanie okazji więcej wysiłku niż kiedyś.

– I ja mam być tą okazją.

– Kto to wie, panie Johnie Dillinger? Może nie, może tak. Jeżeli nie, to nic nie straciłem, tylko przez godzinę piłem piwo z nowym przyjacielem, a to przecież żadna strata. Jeżeli tak, to może obaj na tym skorzystamy. – Wstał, podszedł do okna i wyjrzał zza grubej zasłony. – Chyba może pan już bezpiecznie wyjść… Cokolwiek pan robi w naszym ruchliwym mieście, trafił pan chyba na właściwego człowieka. Znam tu wiele osób, w ważnych miejscach – nie, nie chodzi mi o tych na samej górze. Mam na myśli ludzi, których dobrze znać w naszej branży.

– Jakich ludzi?

– Małych, nieważnych ludzi ulokowanych we właściwych miejscach. Słyszał pan dowcip o mieście w Bawarii, w którym wiatrowskaz wymieniono na urzędnika? Dlaczego? Bo urzędnicy zawsze lepiej wiedzą, skąd wiatr wieje. Cha, cha! – Roześmiał się hałaśliwie. Po chwili spoważniał i wychylił resztkę piwa. – Prawdę mówiąc, to ja tu umieram. Z nudów. Tęsknię za dawnymi czasami. Niech mi pan zostawi wiadomość albo wpadnie mnie odwiedzić. Zwykle tu przesiaduję. W tej sali albo przy barze. – Zapisał adres na serwetce i podał Paulowi.

Rzuciwszy okiem na karteczkę, Paul zapamiętał adres i oddał serwetkę. Webber obserwował go uważnie.

– Wyjątkowo pan bystry jak na dziennikarza sportowego. Podeszli do drzwi. Paul podał mu rękę.

– Dziękuję, Otto.

Już na ulicy Webber powiedział:

– Zegnam pana, przyjacielu. Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy. – Potem skrzywił się niezadowolony. – A ja? Wyruszam na poszukiwanie żółtego barwnika. Takie mam teraz życie. Smalec i żółty barwnik.

9

Siedząc w swoim przestronnym gabinecie w kancelarii, Reinhard Ernst jeszcze raz przebiegł wzrokiem skreśloną niedbałym pismem notatkę.

Płk. Ernst.

Czekam na raport w sprawie Badań Waltham, który obiecał pan przygotować. Zarezerwowałem czas w poniedziałek, aby go przejrzeć.

Adolf Hitler


Przetarł okulary w drucianych oprawkach i nałożył je z powrotem. Zastanawiał się, co rozchwiane litery mogą zdradzać o ich autorze. Charakterystyczny był zwłaszcza podpis. „Adolf” wyglądało jak ścieśniona błyskawica; „Hitler” było czytelniejsze, ale zagadkowe i gwałtownie opadało w prawo.

Ernst obrócił się na krześle i popatrzył w okno. Czuł się jak dowódca armii, który wie, że wróg już się zbliża i lada chwila zaatakuje, lecz nie ma pojęcia, z której strony nastąpi uderzenie, jaką wróg wybierze taktykę, jaką dysponuje siłą, gdzie wyznaczy linie natarcia, gdzie zastosuje manewr oskrzydlający.

Miał również świadomość, że to decydująca bitwa, w której stawką jest los jego armii – a nawet całego narodu.

Wcale nie wyolbrzymiał wagi swego dylematu. Ernst wiedział bowiem o Niemczech coś, z czego niewielu zdawało sobie sprawę lub miało odwagę głośno przyznać: że Hitler nie utrzyma się długo przy władzy.

Fiihrer miał zbyt wielu wrogów, w kraju i poza jego granicami. Był Cezarem, był Makbetem, był Ryszardem. Zanim spali się w ogniu szaleństwa, zostanie usunięty, zamordowany albo nawet zginie z własnej ręki (jego napady szału bywały zdumiewające), a wówczas wielką pozostawioną przez niego pustkę zajmą inni. I nie będzie to Góring; żądza dusz wraz z żądzą ciał doprowadziłyby go wkrótce do upadku. Ernst miał przeczucie, że po odejściu obu przywódców (a także Goebbelsa, który uschnie z tęsknoty za utraconą miłością, Hitlerem) ruch narodowych socjalistów obumrze, a pojawi się jakiś pruski polityk, centrysta – następny Bismarck, być może o imperialnych ambicjach, ale błyskotliwy, obdarzony rozsądkiem mąż stanu.

I być może Ernst przyłoży rękę do tej transformacji. Bo pomijając pocisk czy bombę – jedyne prawdziwe zagrożenie dla Adolfa Hitlera i partii stanowiła armia niemiecka.

W czerwcu 1934 roku Hitler i Góring wymordowali lub aresztowali większość dowództwa SA podczas Nocy Długich Noży. Uznano, że czystka jest konieczna, by uspokoić regularną armię, która zaczęła być zazdrosna o wielką milicję brunatnych koszul. Mając do wyboru hordę bandytów i niemieckie wojsko – spadkobierców dziewiętnastowiecznych batalionów Hohenzollernów – Hitler bez wahania wybrał tych drugich. Dwa miesiące później, po śmierci prezydenta Hindenburga, Hitler wykonał dwa ruchy w celu umocnienia swojej pozycji. Najpierw ogłosił się najwyższym wodzem narodu. Po drugie – znacznie ważniejsze – zażądał od niemieckich sił zbrojnych złożenia osobistej przysięgi wierności.

De Tocqueville powiedział kiedyś, że w Niemczech nigdy nie będzie rewolucji, ponieważ nie dopuści do niej policja. Nie, Hitler nie obawiał się powszechnego powstania; bał się jedynie armii.

Ernst od zakończenia wojny poświęcił swoje życie nowemu, oświeconemu wojsku. Armii, która ochroni Niemcy i obywateli przed wszystkimi zagrożeniami, może ostatecznie przed samym Hitlerem.

Hitler jednak nadal urzędował i Ernst nie mógł sobie pozwolić na zignorowanie autora wiadomości, która niepokoiła go jak dobiegający z głębi nocy łoskot kolumn pancernych.

Płk. Ernst. Czekam na raport…

Miał nadzieję, że przygotowywana przez Góringa intryga nie będzie miała dalszego ciągu, ale arkusik peluru dowodził, że był w błędzie. Zrozumiał, że musi działać szybko, aby się przygotować i odeprzeć atak.Po długich deliberacjach pułkownik podjął decyzję. Wsunął list do kieszeni, wstał zza biurka i opuścił gabinet, informując sekretarkę, że wróci za pół godziny.

Przeszedł jednym korytarzem, potem następnym, mijając wszechobecnych robotników budowlanych pracujących w starym, zakurzonym budynku nawet w soboty. Budowa stała się metaforą nowych Niemiec – kraj odradzał się z popiołów postanowień wersalskich, rekonstruując się zgodnie z często cytowaną filozofią Hitlera „podporządkowania zasadom narodowego socjalizmu” wszystkich obywateli i instytucji.

Minął jeszcze jeden korytarz, przechodząc pod portretem przedstawiającym półprofil surowego Fiihrera, który spoglądał gdzieś wysoko, jak gdyby patrzył na swą wizję narodu.

Ernst wyszedł wprost w gorący wiatr rozgrzanego popołudnia niosący drobinki piasku.

– Heil, panie pułkowniku.

Skinął głową dwóm wartownikom uzbrojonym w mauzery z bagnetami. Rozbawiło go pozdrowienie. Zwyczajowo do wszystkich osób z kręgów rządowych zwracano się pełnym tytułem, ale „panie pełnomocniku” brzmiałoby śmiesznie i niezręcznie.

Szedł Wilhelmstrasse, mijając Voss Strasse i Prinz Albrecht Strasse, gdzie rzucił okiem w prawo na budynek numer 8 – siedzibę gestapo w dawnym hotelu i szkole rękodzielnictwa. Idąc dalej na południe, dotarł do swojej ulubionej kawiarni, gdzie zamówił kawę. Po chwili wstał od stolika i poszedł do budki telefonicznej. Podał numer telefonistce, wrzucił do aparatu kilka fenigów i usłyszał w słuchawce kobiecy głos:

– Dzień dobry.

– Mówię z panią Keitel?

– Nie, proszę pana. Tu gosposia.

– Czy jest profesor Keitel? Mówi Reinhard Ernst.

– Proszę chwileczkę zaczekać. Wkrótce odezwał się cichy męski głos:

– Dzień dobry, pułkowniku. Dobry, choć upalny.

– Rzeczywiście, Ludwigu… Musimy się zobaczyć. Jeszcze dziś. Wynikła pilna sprawa w związku z badaniami. Możesz mi poświęcić trochę czasu?

– Pilna?

– Wyjątkowo. Mógłbyś przyjść do mojego gabinetu? Czekam na pewne informacje z Anglii i muszę zostać za biurkiem. Odpowiada ci czwarta?

– Tak, oczywiście.

Odłożył słuchawkę i wrócił wypić kawę.

Musiał się uciekać do tak absurdalnych sposobów, aby znaleźć telefon, którego nie kontrolowali zausznicy Góringa. Widziałem wojnę od środka i z zewnątrz, pomyślał. Pole bitwy jest straszne, niewypowiedzianie straszne. Ale jakże czysta, niemal anielsko nieskalana jest wojna w porównaniu z walką, w której przeciwnik nie staje naprzeciw ciebie, ale czai się z boku.

Pokonując dwudziestopięciokilometrową trasę z centrum Berlina do wioski olimpijskiej szeroką, idealnie gładką szosą, taksówkarz pogwizdywał radośnie, dzieląc się z Paulem Schumannem nadzieją, że podczas igrzysk czeka go mnóstwo dobrze płatnych kursów.

Nagle mężczyzna zamilkł, ponieważ w radiu rozległa się podniosła muzyka klasyczna; opel był wyposażony w dwa aparaty, jeden służył do odbierania zamówień od dyspozytora, drugi do transmisji publicznych.

– Beethoven – zauważył kierowca. – Grają przed oficjalnymi wystąpieniami. Posłuchamy.

W chwilę później muzyka ucichła i odezwał się surowy, zdecydowany głos:

– Po pierwsze, lekceważenie problemu infekcji jest niedopuszczalne; należy zrozumieć, że zdrowie będzie zależało i zależy od sposobu leczenia nie tylko objawów choroby, ale także jej źródła. Wystarczy spojrzeć na zanieczyszczoną, mętną i nieruchomą wodę stawu, gdzie lęgną się zarazki. Ale rwąca rzeka nie jest dobrym środowiskiem dla takich zagrożeń. W ramach naszej kampanii będziemy nadal szukać stojących wód i osuszać je, odbierając możliwość rozmnażania zarazkom oraz muchom i komarom, które je przenoszą. Ponadto…

Paul słuchał jeszcze przez chwilę, lecz znudziła go monotonna gadanina. Wyłączył się, skupiając uwagę na skąpanych w słońcu uroczych przedmieściach, na domach i gospodach, których było coraz mniej, im dalej na zachód. Taksówkarz zjechał z hamburskiej drogi i zatrzymał się przed głównym wejściem do wioski olimpijskiej. Paul zapłacił, a kierowca podziękował drgnieniem brwi i milczał, słuchając w skupieniu płynących z radia słów. Paul zastanawiał się, czy go poprosić, by zaczekał, lecz uznał, że rozsądniej będzie wrócić do miasta z kimś innym.W wiosce panował popołudniowy upał. Wiatr miał słony, oceaniczny zapach, ale był suchy jak pieprz i niósł drobny piasek. Paul pokazał przepustkę i ruszył w głąb terenu równiutkim chodnikiem; minął rzędy stojących w równiutkich rzędach drzew, które wyrastały z okrągłych, wyłożonych ściółką klombów, otoczonych idealnie zieloną trawą. Na gorącym wietrze dumnie łopotała niemiecka flaga: czerwono-biało-czarna.

Ach, na pewno pan wie…

Ominął recepcję, gdzie urzędował niemiecki żołnierz, i tylnymi drzwiami wszedł do budynku. W swoim pokoju przebrał się, wrzucając zieloną marynarkę do kosza na brudną bieliznę – nie miał pod ręką studzienki ściekowej – po czym włożył spodnie z kremowej flaneli, tenisową koszulę i jasny sweter w warkocze. Uczesał się inaczej niż poprzednio – na bok. Puder zdążył się już zetrzeć, ale na to nie mógł nic poradzić. Gdy przestępował próg z walizką w ręce i torbą na ramieniu, usłyszał wołanie:

– Hej, Paul!

Ujrzał ubranego w dres Jessego Owensa, który wracał do budynku.

– Co robisz? – zapytał Owens.

– Wybieram się do miasta. Mam trochę roboty.

– Nie, Paul. Mieliśmy nadzieję, że zostaniesz. Wczoraj straciłeś całkiem niezłą uroczystość. Musisz spróbować jedzenia, jakie tu podają. Pierwszorzędne.

– Wiem, że jest świetne, ale muszę lecieć. Mam w mieście parę umówionych wywiadów.

Owens podszedł bliżej i ruchem głowy wskazał zsiniałe rozcięcie na policzku Paula. Potem bystry wzrok biegacza spoczął na jego kostkach, poczerwieniałych i obtartych po niedawnej walce.

– Mam nadzieję, że reszta wywiadów pójdzie ci lepiej niż ten poranny. Wygląda na to, że w Berlinie niebezpiecznie jest być dziennikarzem sportowym.

– Przewróciłem się. Nic poważnego.

– Dla ciebie może nie – odrzekł rozbawiony Owens. – Ale dla gościa, na którego upadłeś?

Paul nie potrafił powstrzymać uśmiechu. Biegacz był jeszcze młodym chłopakiem, a jednak miał w sobie coś światowego. Może Murzyni dorastający na Południu i Środkowym Zachodzie szybciej dojrzewają. I ci, którzy musieli iść do szkoły tuż po początku wielkiego kryzysu.

Natomiast Paula zmieniła robota, którą się zajmował. Była to naprawdę szybka przemiana.

– Co ty właściwie tu robisz, Paul? – spytał szeptem biegacz.

– To, co do mnie należy – odparł wolno. – Po prostu to, co do mnie należy. Powiedz, co słychać w sprawie Stollera i Glickmana. Mam nadzieję, że nie zostali wykluczeni.

– Nie, ciągle są na liście startowej – rzekł Owens, pochmurniejąc. – Ale chodzą różne słuchy.

– Życz im powodzenia. Tobie też życzę, Jesse. Przywieź do kraju jakieś złoto.

– Będziemy się starać. To co, do zobaczenia?

– Może.

Paul uścisnął mu dłoń i ruszył w stronę wejścia do wioski, przed którym czekała długa kolejka taksówek.

– Hej, Paul!

Odwróciwszy się, zobaczył, jak najszybszy człowiek świata salutuje mu z szerokim uśmiechem.

Wypytywanie ulicznych handlarzy i spacerowiczów na Rosenthaler Strasse okazało się bezowocne (choć Janssen potwierdził, że nauczył się kilku nowych przekleństw, gdy kwiaciarka przekonała się, że nie chce od niej niczego kupić). Kohl dowiedział się, że niedaleko była jakaś strzelanina, ale sprawą zajmowało się SS – być może chodziło o zazdrośnie przez nich strzeżoną „drobnostkę związaną z bezpieczeństwem” – i nikt z elitarnej straży nie był łaskaw rozmawiać o tym z kripo.

Po powrocie na komendę przekonali się jednak, że nastąpił cud. Na biurku Williego Kohla czekały na nich zdjęcia ofiary i odcisków palców z Dresden Allee.

– Spójrz, Janssen – powiedział Kohl, wskazując na błyszczące fotografie ułożone w równy plik.

Usiadł przy swoim wysłużonym biurku w Alex, masywnym i wiekowym budynku, który nazwano tak na cześć wielkiego, ruchliwego placu i dzielnicy, w jakiej znajdowała się siedziba kripo: Alexanderplatz. Obecnie remontowano wszystkie budynki rządowe – z wyjątkiem tego. Policja kryminalna od lat urzędowała w tym samym brudnym gmachu. Kohlowi wcale to jednak nie przeszkadzało, ponieważ byli daleko od Wilhelmstrasse, co przynajmniej dawało policji pewną autonomię, nawet jeśli nie mogła się już cieszyć żadną niezależnością administracyjną.Kohl miał również własne biuro, pokój sześć metrów na cztery, wyposażony w biurko, stół i trzy krzesła. Na dębowym blacie biurka leżało mnóstwo papierów, stała popielniczka, stojak na fajkę i kilkanaście zdjęć jego żony, dzieci i rodziców.

Przysunął się bliżej na skrzypiącym krześle i popatrzył na fotografie miejsca zbrodni i odcisków palców.

– Masz talent, Janssen. Są całkiem niezłe.

– Dziękuję, panie inspektorze. – Młody policjant przyglądał się zdjęciom, kiwając głową.

Kohl zatrzymał wzrok na jego twarzy. Inspektor przebył w policyjnej hierarchii tradycyjną drogę. Młodego Williego, syna pruskiego rolnika, zafascynował Berlin i praca policji, o których w dzieciństwie czytał w książkach. W wieku osiemnastu lat przyjechał do stolicy i został mundurowym funkcjonariuszem szupo, potem przeszedł podstawowe szkolenie w słynnym berlińskim Instytucie Policyjnym i awansował najpierw na kaprala, potem na sierżanta, uzyskując po drodze dyplom. Już jako głowa rodziny i ojciec dwojga dzieci wstąpił do szkoły oficerskiej i zaczął pracować w kripo jako młodszy śledczy, a po latach służby został starszym inspektorem.

Natomiast jego młody podopieczny przeszedł zupełnie inną drogę, która była bardziej typowa dla dzisiejszych czasów. Janssen przed kilku laty ukończył dobry uniwersytet, zdał egzamin z prawoznawstwa, a po kursie w instytucie, mimo młodego wieku, został przyjęty do policji jako kandydat na inspektora, który miał zdobywać szlify pod okiem Kohla.

Często trudno było wciągnąć młodego policjanta w rozmowę; Janssen był bardzo powściągliwy. Ożenił się z porządną, ciemnowłosą kobietą, która niebawem miała mu urodzić drugie dziecko. Janssen ożywiał się tylko wówczas, gdy mówił o rodzinie lub o jeździe na rowerze oraz pieszych wędrówkach, które były jego pasją. Dopóki ze względu na zbliżające się igrzyska olimpijskie policja nie zaczęła pracować w nadgodzinach, w środy śledczy spędzali w pracy tylko pół dnia, a w południe Janssen często przebierał się w spodenki w toalecie kripo i wyruszał na wycieczkę z bratem albo żoną.

Bez względu jednak na swoje zainteresowania Janssen był inteligentnym i ambitnym młodzieńcem i Kohl miał duże szczęście, że dostał takiego adepta. W ciągu kilku minionych lat kripo straciła wielu utalentowanych funkcjonariuszy, którzy masowo przechodzili do gestapo, gdzie czekały na nich lepsze pieniądze i możliwości zrobienia kariery. Kiedy Hitler zdobył władzę, w całym kraju było dwanaście tysięcy śledczych kripo. Teraz ich liczba zmalała do ośmiu tysięcy. Wśród nich znajdowało się wielu byłych gestapowców przysłanych do kripo w zamian za młodych oficerów, którzy opuścili jej szeregi; w rzeczywistości byli to głównie ludzie nieudolni i często zaglądający do kieliszka. Zadzwonił telefon i inspektor podniósł słuchawkę.

– Tu Kohl.

– Panie inspektorze, mówi Schreiber, sprzedawca, z którym pan dzisiaj rozmawiał. Heil Hitler.

– Tak, tak, Heil.

W drodze powrotnej z „Ogrodu Letniego” do Alex Kohl i Janssen wstąpili do działu z odzieżą męską w wielkim domu towarowym Tietz, który górował nad północną stroną Alexanderplatz, niedaleko siedziby kripo. Kohl pokazał sprzedawcy kapelusz Góringa na zdjęciu i spytał, czy wie, jak się nazywa ten model. Mężczyzna nie potrafił udzielić mu informacji, lecz zapewnił, że postara się dowiedzieć.

– Dobre wieści? – zapytał go Kohl.

– Ach, tak, tak. Już wiem. To stetson. Produkowany w Stanach Zjednoczonych. Jak pan wie, minister Góring ma wyszukany gust.

Kohl nie skomentował jego uwagi.

– Czy ten model jest u nas popularny?

– Nie, panie inspektorze. Rzadko się go widuje. To droga marka.

– Gdzie w Berlinie można kupić taki kapelusz?

– Prawdę mówiąc, nie wiem, panie inspektorze. Podobno minister zamawia je w Londynie.

Kohl podziękował mu, odłożył słuchawkę i poinformował Janssena, czego się dowiedział.

– Czyli to prawdopodobnie Amerykanin – rzekł Janssen. – Albo i nie, skoro taki sam kapelusz nosi Góring.

– Mamy mały kawałek układanki, Janssen. Ale przekonasz się, że z wielu takich małych kawałków można ułożyć lepszy obraz zbrodni niż z jednego dużego. – Wyciągnął z kieszeni brązowe koperty z dowodami i wybrał tę z pociskiem.

Kripo dysponowała własnym laboratorium kryminalistycznym, które założono jeszcze w czasach, gdy pruska policja stanowiła główną siłę pilnującą porządku publicznego w kraju, jeżeli nie na świecie (w okresie republiki weimarskiej funkcjonariuszom kripo udało się zamknąć dziewięćdziesiąt siedem procent spraw morderstw w Berlinie). Lecz laboratorium też nie uchroniło się przed nalotem gestapo, które zagarnęło najlepszy sprzęti personel. W komendzie głównej kripo pozostało niewielu techników, i to tych najmniej kompetentnych. Dlatego Willi Kohl postanowił zostać ekspertem w niektórych dziedzinach kryminalistyki. Mimo że nie interesował się bronią palną, przeprowadził gruntowne studia balistyczne, opierając się na doświadczeniach najlepszego laboratorium badania broni na świecie znajdującego się w FBI J. Edgara Hoovera w Waszyngtonie.

Wytrząsnął kulę na czystą kartkę papieru.

Włożył do oka monokl, znalazł pincetę i uważnie obejrzał pocisk.

– Masz lepszy wzrok – powiedział. – Zobacz.

Janssen ostrożnie wziął od niego kulę i monokl, tymczasem Kohl zdjął z półki segregator zawierający fotografie i szkice wielu typów pocisków. Segregator miał kilkaset stronic, lecz inspektor ułożył informacje według kalibru oraz liczby bruzd i pól – śladów wyciśniętych w ołowianym pocisku przez gwint lufy – a także prawo – i lewoskrętności gwintu. Już po dziesięciu minutach Janssen odnalazł poszukiwany opis.

– Ach, to dobra wiadomość – orzekł Kohl.

– Jak to?

– Nasz zabójca strzelał z charakterystycznej broni. Spójrz. To dziewięciomilimetrowy pocisk Largo. Najprawdopodobniej z hiszpańskiego star modelo A, spotykanego dość rzadko. Jak wcześniej zauważyłeś, broń jest albo nowa, albo mało używana. Miejmy nadzieję, że prawdziwa jest ta druga hipoteza. Janssen, tobie lepiej idzie układanie słów. Wyślij, proszę, telegram do wszystkich posterunków policji w okolicy. Niech sprawdzą sklepy z bronią. Czy w którymś w ciągu kilku ubiegłych miesięcy sprzedano nowy albo rzadko używany star modelo A, albo amunicję do takiego pistoletu? Nie, lepiej niech sprawdzą cały zeszły rok. Chcę mieć nazwiska i adresy wszystkich nabywców.

– Tak jest.

Kandydat na inspektora zanotował wiadomość i ruszył do dalekopisu.

– Zaczekaj. W postscriptum dodaj rysopis naszego podejrzanego. I informację, że jest uzbrojony. – Inspektor zebrał z biurka najwyraźniejsze fotografie odcisków palców podejrzanego i kartę z odciskami pobranymi od ofiary. Westchnął: – A teraz muszę się zdać na swoje zdolności dyplomatyczne. Nie cierpię tego.

10

– Przykro mi, inspektorze Kohl, ale wydział jest zajęty.

– Cały?

– Tak jest – odrzekł sztywny, łysawy mężczyzna ubrany w przyciasny garnitur, który pozapinał na wszystkie guziki. – Kilka godzin temu dostaliśmy rozkaz, żeby przerwać inne dochodzenia i sporządzić listę wszystkich notowanych osób pochodzenia rosyjskiego albo o wyraźnie rosyjskim wyglądzie.

Byli w dyżurce dużego wydziału identyfikacji kripo, gdzie przeprowadzano analizy daktyloskopijne i antropometryczne.

– Wszystkich w Berlinie?

– Tak. Jakiś alarm.

Ach, znów ta związana z bezpieczeństwem drobnostka, którą Krauss uznał za zbyt błahą, aby wspomnieć o niej kripo.

– I technicy daktyloskopijni muszą grzebać w kartotekach? Do tego nasi technicy?

– Rzucić wszystko – odparł człowiek w ciasnej marynarce. – Taki dostałem rozkaz. Z centrali sipo.

Znowu Himmler, pomyślał Kohl.

– Proszę cię, Gerhardzie, to naprawdę ważne. – Pokazał mu kartę z odciskami palców i fotografie.

– Dobre zdjęcia – zauważył Gerhard. – Bardzo wyraźne.

– Daj mi trzech, czterech techników, niech to sprawdzą. O nic więcej nie proszę.

Ściągnięta twarz szefa techników drgnęła i Gerhard parsknął krótkim śmiechem.

– Nie mogę, inspektorze. Trzech? Nie da rady.Kohla ogarnęła bezsilna złość. Uczył się o kryminalistyce za granicą i zazdrościł Ameryce i Anglii, gdzie identyfikacji dokonywano niemal wyłącznie dzięki analizie daktyloskopijnej. Tu owszem, wykorzystywano odciski palców, ale w przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych w Niemczech nie było jednolitego systemu analizy; każdy region kraju posługiwał się innym. Policjant w Westfalii analizował odciski palców swoim sposobem; funkcjonariusz kripo z Berlina robił to inaczej. Można było dokonać identyfikacji, przesyłając pocztą próbki z jednego miejsca do drugiego, lecz taka procedura trwała nieraz kilka tygodni. Kohl już dawno opowiadał się za wprowadzeniem jednakowych standardów analizy daktyloskopijnej w całym kraju, ale spotkał się ze znacznym oporem i niechęcią. Wywierał też naciski na swego przełożonego, by sprowadzić kilka amerykańskich fototelegrafów, nadzwyczajnych aparatów, które potrafiły w ciągu kilku minut przesłać linią telefoniczną faksymilowe fotografie i obrazy, takie jak na przykład odciski palców. Były to jednak drogie urządzenia i szef odmówił, nie przedstawiając nawet jego prośby komendantowi policji.

Bardziej niepokoił Kohla fakt, że po przejęciu władzy przez narodowych socjalistów badania daktyloskopijne straciły na ważności na rzecz archaicznej antropometrii Bertillona, zgodnie z którą identyfikowano sprawców na podstawie wymiarów ciała, twarzy i głowy. Kohl, podobnie jak większość współczesnych detektywów, uważał analizę Bertillona za niepraktyczną; owszem, struktura ciała stanowiła cechę w znacznym stopniu indywidualną, lecz aby ustalić tożsamość, należało dokonać kilkudziesięciu precyzyjnych pomiarów. Sprawcy rzadko pozostawiali na miejscu zbrodni dostateczną liczbę znaków, które pozwoliłyby na przeprowadzenie identyfikacji metodą Bertillona, ale odcisków palców na ogół trochę znajdowano. Zainteresowanie narodowych socjalistów antropometrią wykraczało jednak daleko poza sprawy badania tożsamości; stanowiła ona klucz do znanej w kryminologii metody klasyfikowania ludzi jako przestępców bez względu na zachowanie, wyłącznie na podstawie cech fizycznych. Setki funkcjonariuszy gestapo i SS całymi dniami pracowało nad sposobem powiązania na przykład rozmiarów nosa i koloru skóry ze skłonnością do popełniania przestępstw. Celem Himmlera nie było wymierzanie sprawiedliwości zbrodniarzom, ale wyeliminowanie zbrodni, zanim do niej w ogóle doszło.

Kohl uważał ten pomysł za równie głupi jak przerażający.

Zaglądając do ogromnego pomieszczenia, gdzie przy długich stołach pracowali ludzie, pochyleni w skupieniu nad dokumentami, Kohl uznał, że zabiegi dyplomatyczne, do których postanowił się uciec, na nic się nie zdadzą. Należało zastosować inną taktykę: podstęp.

– No dobrze. Wobec tego podaj mi termin, w jakim będziesz mógł przeprowadzić analizę. Muszę coś powiedzieć Kraussowi. Od kilku godzin mnie nęka.

Nastąpiła chwila ciszy.

– Nasz Pietr Krauss?

– Owszem, Krauss z gestapo. Powiem mu… co mam mu powiedzieć, Gerhardzie? Że to potrwa tydzień, dziesięć dni?

– Gestapo też jest zaangażowane?

– Razem z Kraussem dokonaliśmy oględzin miejsca zbrodni. – Przynajmniej to było prawdą. Mniej więcej.

– Może ten incydent ma związek z alarmem – rzekł niepewnie szef techników.

– Z pewnością – przytaknął Kohl. – Być może któryś z tych odcisków pozostawił właśnie poszukiwany Rosjanin.

Gerhard w milczeniu oglądał zdjęcia. Był niezwykle szczupły; po co nosił taki ciasny garnitur?

– Przekażę odciski analitykowi. Zadzwonię, kiedy otrzymam jakieś wyniki.

Kohl podziękował mu i wrócił na swoje piętro. Wszedł do gabinetu przełożonego, Friedricha Horchera, głównego inspektora rejonu Berlin-Poczdam.

Szczupły, siwowłosy mężczyzna ze staromodnym wypomadowanym wąsem był niegdyś dobrym śledczym i umiejętnie żeglował po wzburzonych morzach polityki niemieckiej. Horcher miał ambiwalentny stosunek do partii; był jej tajnym członkiem w strasznych czasach inflacji, potem opuścił jej szeregi, nie zgadzając się ze skrajnymi poglądami Hitlera. Dopiero niedawno wstąpił do niej ponownie, prawdopodobnie niechętnie, poddając się niepowstrzymanej fali przemian, jakim ulegał naród. A może naprawdę się nawrócił? Kohl nie miał pojęcia.

– Jak idzie sprawa, Willi? Pytam o Dresden Allee.

– Powoli, panie nadinspektorze. Wygląda na to, że personel jest zajęty czymś innym – dodał ponuro. – Nasz personel.

– Tak, coś się dzieje. Chyba jakiś alarm.

– Rzeczywiście.

– Może słyszałeś, o co chodzi? – spytał Horcher.- Nie, nic nie wiem.

– W każdym razie pracujemy pod ogromną presją. Wydaje się im, że cały świat na nas patrzy i jeden trup niedaleko Tiergarten może na zawsze zrujnować wizerunek naszego miasta. – Osobie w randze Horchera ryzykownie było pozwalać sobie na ironię i Kohl nie dosłyszał w jego głosie nuty kpiny. – Masz jakichś podejrzanych?

– Znam kilka szczegółów jego rysopisu, mam parę wątpliwych śladów. To wszystko.

Horcher wyrównał papiery na biurku.

– Byłoby dla nas korzystne, gdyby sprawca okazał się…

– Cudzoziemcem? – podsunął Kohl.

– Otóż to.

– Zobaczymy… Chciałbym coś zrobić, panie nadinspektorze. Jak dotąd nie udało się nam zidentyfikować ofiary. To poważna przeszkoda. Chciałbym zamieścić zdjęcie w „Vólkischer Beobachter” i „Tageblatt”, może ktoś go rozpozna.

Horcher zaśmiał się.

– Zdjęcie trupa w gazecie?

– Nie znając tożsamości ofiary, znacznie trudniej będzie nam prowadzić śledztwo.

– Przekażę tę sprawę propagandzie i zobaczymy, co powie minister Goebbels. Musimy uzyskać jego zgodę.

– Dziękuję. – Kohl odwrócił się do drzwi, lecz przystanął w pół kroku. – Jeszcze jedno, panie nadinspektorze. Wciąż czekam na raport z Gatow. Minął już tydzień. Pomyślałem sobie, że może już go pan dostał.

– Co się zdarzyło w Gatow? A, ta strzelanina?

– Dwie – poprawił Kohl. – Dwie strzelaniny.

W pierwszej zastrzelono dwie rodziny, które urządziły sobie piknik nad Hawelą na południowy zachód od Berlina: siedem osób, w tym troje dzieci. Nazajutrz odbyła się druga masakra: zginęło ośmiu robotników mieszkających w przyczepach między Gatow a Charlottenburgiem, ekskluzywną dzielnicą na zachodnich przedmieściach Berlina.

Komendant policji w Gatow nigdy nie prowadził takiej sprawy i kazał jednemu z żandarmów zwrócić się o pomoc do kripo. Z Koniem rozmawiał Raul, młody, pełen zapału funkcjonariusz, który przysłał do Alex fotografie z miejsca zbrodni. Willi Kohl, choć uodporniony po wielu dochodzeniach w sprawie zabójstw, był wstrząśnięty widokiem zastrzelonych matek i dzieci. Kompetencji kripo podlegały wszystkie niepolityczne przestępstwa na terenie całego kraju i Kohl chciał przyznać tym morderstwom priorytet.

Lecz kompetencje i możliwości to dwie różne sprawy, szczególnie w wypadku obu zbrodni, których ofiarami, jak poinformował go Raul, byli Żydzi i Polacy.

– Niech się tym zajmie żandarmeria z Gatow – powiedział mu w zeszłym tygodniu Horcher.

– Zabójstwami takiego kalibru? – zdziwił się Kohl. Decyzja przełożonego wzbudziła w nim niepokój i wątpliwości. Żandarmi z przedmieść i wsi zwykle mieli do czynienia z wypadkami samochodowymi i kradzieżą krów. Szef posterunku w Gatow, Wilhelm Meyerhoff, był tępym i leniwym urzędnikiem, który bez pomocy nie potrafił znaleźć nawet sucharka na śniadanie.

Tak więc Kohl nie ustępował, dopóki Horcher nie zezwolił mu przynajmniej przejrzeć raportu z oględzin miejsca zbrodni. Zadzwonił do Raula i udzielił mu korepetycji z podstawowych technik śledczych, prosząc go, by przesłuchał świadków. Żandarm obiecał przesłać raport Kohlowi niezwłocznie po akceptacji przełożonego. Kohl dostał fotografie, ale nic więcej.

– Nic nie słyszałem, Willi – rzekł Horcher. – Ale wybacz – Żydzi, Polacy? Mamy ważniejsze sprawy na głowie.

– Oczywiście, panie nadinspektorze – odparł w zamyśleniu Kohl. – Rozumiem. Zależy mi tylko na tym, żeby Kosi dostali to, na co zasłużyli.

– Komuniści? A cóż oni mają z tym wspólnego?

– Nie przyszło mi to do głowy, dopóki nie zobaczyłem zdjęć. Te zabójstwa wydały mi się za dobrze zorganizowane – nikt nie próbował niczego ukryć. Od razu widać, że to morderstwa. Wyglądają jak zainscenizowane.

Horcher zastanowił się nad jego słowami.

– Sądzisz, że Kosi chcieli stworzyć pozory, że za zabójstwami stoi SS albo gestapo? Tak, niegłupia uwaga, Willi. Czerwone dranie na pewno byłyby zdolne do takiego świństwa.

– Zwłaszcza że na olimpiadę zjechała się do miasta zagraniczna prasa – dodał Kohl. – Kosi są gotowi na wszystko, żeby zepsuć nam opinię w oczach świata.

– Zajrzę do tego raportu, Willi. Zadzwonię do kilku osób. Świetnie, że na to wpadłeś.

– Dziękuję, panie nadinspektorze.

– Wracaj do pracy i wyjaśnij tę sprawę Dresden Allee. Jeśli nasz szef chce mieć miasto bez skazy, będzie je miał.Kohl wrócił do siebie i ciężko opadł na krzesło. Masując sobie stopy, oglądał fotografie dwóch zamordowanych rodzin. Horcherowi powiedział kompletną bzdurę. Zdarzenie w Gatow nie miało nic wspólnego z żadną intrygą komunistów. Ale narodowi socjaliści rzucali się na każdy spisek jak świnie na pomyje, dlatego trzeba było uciekać się do takich sztuczek. Ach, ileż się nauczył od stycznia 1933 roku.

Schował zdjęcia z powrotem do teczki z napisem „Gatow/Charlottenburg” i odłożył na bok. Następnie umieścił brązowe koperty z dowodami zebranymi dzisiejszego popołudnia w pudełku, na którym napisał „Zdarzenie w Dresden Allee”. Włożył tam także fotografie odcisków palców, miejsca zbrodni i ofiary. Pudełko postawił na biurku na widocznym miejscu.

Zadzwoniwszy do zakładu medycyny sądowej, dowiedział się, że lekarz wyszedł na kawę. Jego asystent poinformował Kohla, że z Dresden Allee przywieziono niezidentyfikowane zwłoki A 25-7-36-Q, ale nie ma pojęcia, kiedy odbędzie się badanie. Może zaczną przed wieczorem. Kohl skrzywił się niezadowolony. Miał nadzieję, że sekcja już trwa, może nawet już się skończyła. Odłożył słuchawkę.

Wrócił Janssen.

– Telegramy wysłane, panie inspektorze. Zaznaczyłem, że to pilna wiadomość.

– Dziękuję.

Zabrzęczał telefon i Kohl odebrał. To był znowu Horcher.

– Willi, minister Goebbels powiedział, że nie możemy zamieścić w gazecie zdjęcia tego martwego człowieka. Próbowałem go przekonać. Zapewniam cię, że użyłem wszelkich argumentów. Odniosłem wrażenie, że biorę górę, ale ostatecznie mi się nie udało.

– Cóż, mimo wszystko dziękuję, panie nadinspektorze. – Kohl odłożył słuchawkę, myśląc cynicznie: Użyłeś wszelkich argumentów, akurat. Miał wątpliwości, czy Horcher w ogóle dzwonił do Goebbelsa.

Inspektor powtórzył swojemu podopiecznemu słowa przełożonego.

– Ach, zanim technik daktyloskopijny zdoła zawęzić obszar poszukiwań, upłynie parę dni albo nawet tygodni. Janssen, weź to zdjęcie ofiary… Nie, nie, lepiej to drugie – na tym wygląda na mniej martwego. Zanieś je do naszej drukarni i każ wydrukować pięćset kopii. Powiedz, że bardzo zależy nam na czasie. I dodaj, że tę sprawę prowadzi wspólnie kripo i gestapo. Przynajmniej w ten sposób wykorzystamy inspektora Kraussa, bo to przez niego spóźniliśmy się do „Ogrodu Letniego”. Nawiasem mówiąc, wciąż nie mogę mu tego darować.

– Tak jest.

Dziesięć minut później, tuż po powrocie Janssena, ponownie zadzwonił telefon i Kohl podniósł słuchawkę.

– Kohl, słucham.

– Mówi Georg Jaeger. Co u pana?

– Georg! Wszystko w porządku. Muszę pracować w sobotę, chociaż planowałem wybrać się z rodziną do Lustgarten. A u ciebie co słychać?

– Też pracuję. Bez przerwy.

Jaeger kilka lat temu był protegowanym Kohla. Był niezwykle utalentowanym detektywem i po dojściu partii do władzy dostał propozycję wstąpienia do gestapo. Bez namysłu odmówił, czym widocznie uraził jakichś urzędników. Trafił z powrotem do mundurowej policji porządkowej, a dla śledczego kripo była to degradacja. Jak się jednak okazało, w nowej pracy Jaeger także osiągał znakomite wyniki i wkrótce awansował na komendanta posterunku orpo w północno-środkowym Berlinie; jak na ironię, na tym wygnaniu czuł się chyba o wiele lepiej niż we wplątanym w sieć intryg Alex.

– Dzwonię z informacją, która może się panu przydać, profesorze.

Kohl zaśmiał się. Przypomniał sobie, że tak właśnie zwracał się do niego Jaeger, kiedy razem pracowali.

– Cóż to za informacja?

– Właśnie dostaliśmy telegram o podejrzanym w sprawie, nad którą pracujecie.

– Tak, Georg. Czyżbyś już znalazł sklep z bronią, który sprzedał hiszpański star modelo A?

– Nie, ale kilku członków SA zgłosiło, że zostali zaatakowani przez jakiegoś człowieka pod księgarnią na Rosenthaler Strasse. Jego rysopis odpowiadał temu z telegramu.

– Ach, Georg, to bardzo ważna wiadomość. Możesz umówić ich ze mną w miejscu tego zdarzenia?

– Nie będą zbyt skłonni do współpracy, ale dopóki są w moim rejonie, mam ich w garści. Dopilnuję, żeby się tam stawili. Kiedy?

– Zaraz. Jak najprędzej.

– Oczywiście, profesorze. – Jaeger podał mu adres księgarni, a potem spytał: – A jak tam życie w Alex?- Może pogadamy o tym kiedy indziej, przy sznapsie i piwie.

– Jasne – powiedział domyślnie komendant orpo, jak gdyby przypuszczając, że Kohl nie ma ochoty rozmawiać o pewnych sprawach przez telefon.

I oczywiście miał rację. Lecz Kohl zakończył rozmowę nie z powodu intryg w policji kryminalnej, ale dlatego że pragnął jak najprędzej odnaleźć człowieka w kapeluszu Góringa.

– Ach, spójrzcie towarzysze – mruknął drwiąco bojówkarz. – Przyszedł nam pomóc detektyw kripo? Rzadki widok.

Mężczyzna miał ponad dwa metry wzrostu i jak wielu szturmowców był dość atletycznej budowy, którą zawdzięczał pracy fizycznej przed wstąpieniem do SA i dzisiejszym nieustannym defiladom, w jakich bezmyślnie brał udział. Siedział na krawężniku, trzymając końcami palców okrągłą, jasnobrązową czapkę.

Drugi członek brunatnych koszul, niższy, lecz równie mocno zbudowany, opierał się o witrynę sklepiku spożywczego. Wywieszka w oknie głosiła: „Dziś brak masła, brak wołowiny”. Obok znajdowała się księgarnia z wybitą szybą wystawową. Na chodniku leżały odłamki szkła i podarte książki. Unosząc zabandażowaną w nadgarstku rękę, mężczyzna skrzywił się z bólu. Trzeci siedział samotnie z ponurą miną. Na koszuli miał plamy zaschniętej krwi.

– Co pana wyciągnęło z biura, inspektorze? – ciągnął pierwszy bojówkarz. – Chyba nie my. Komuniści mogliby nas powystrzelać jak Horsta Wessela, a pan nie oderwałby się od kawusi i ciasteczka przy Alexanderplatz.

Słysząc jego kpiny, Janssen zesztywniał, lecz Kohl zgromił go wzrokiem i spojrzał współczująco na trzech mężczyzn. Policjant lub urzędnik rządowy w randze Kohla mógł bez żadnych konsekwencji dla siebie obrażać większość szeregowych szturmowców. Inspektorowi zależało jednak na ich współpracy.

– Och, panowie, nie ma powodu się unosić. Kripo nie traktuje was gorzej i przejmuje się waszym losem tak samo jak innych obywateli. Proszę mi opowiedzieć o tej zasadzce.

– Ma pan rację, inspektorze – odrzekł wyższy, kiwając głową na znak, że Kohl znalazł odpowiednie słowo. – To faktycznie była zasadzka. Zaszedł nas z tyłu, kiedy egzekwowaliśmy przepisy dotyczące sprzedaży nieodpowiednich książek.

– Pan…?

– Hugo Felstedt. Dowodzę koszarami w Zamku Berlińskim.

Kohl wiedział, że był to opuszczony magazyn browaru, który przejęło dwudziestu kilku szturmowców. „Zamek” należałoby zastąpić określeniem „obskurna noclegownia”.

– Kto to prowadzi? – spytał inspektor, wskazując księgarnię.

– Dwoje ludzi. Chyba małżeństwo.

Kohl rozejrzał się, starając się zachować zatroskaną minę.

– Oni też uciekli?

– To było ukartowane – odezwał się w końcu trzeci. Brakowało mu zęba. – Ci dwoje odwrócili naszą uwagę, a ten trzeci zaszedł nas z tyłu. Rzucił się na nas z pałką.

– Rozumiem. Czy miał na głowie kapelusz stetson? Taki jak nosi minister Góring? I zielony krawat na szyi?

– Zgadza się – przytaknął wyższy. – Jaskrawy żydowski krawat.

– Widzieli panowie jego twarz?

– Miał wielki nos i mięsiste policzki.

– Gęste brwi. I wydatne wargi.

– Był dość gruby – dorzucił Felstedt. – Tak jak facet na okładce „Stiirmera” w zeszłym tygodniu. Widział pan?

Było to pornograficzne i antysemickie czasopismo Juliusa Streichera, w którym zamieszczano artykuły o zmyślonych zbrodniach popełnionych przez Żydów i wypisywano bzdury o ich rasowej niższości. Na okładce widniały zwykle groteskowe karykatury Żydów. Tygodnik wywoływał zażenowanie nawet u narodowych socjalistów i wydawano go tylko dlatego, że bardzo podobał się Hitlerowi.

– Niestety, przegapiłem ten numer – rzekł oschle Kohl. – Ten człowiek mówił po niemiecku?

– Tak.

– Z akcentem?

– Z żydowskim.

– Tak, tak, ale mam na myśli inny akcent. Bawarski? Westfalski? Saksoński?

– Może. – Najwyższy ze szturmowców pokiwał głową. – Tak, chyba tak. Nic by się nam nie stało, gdyby stanął do walki jak mężczyzna, a nie tchórzliwy…

– Czy jego akcent wskazywał, że mógł być cudzoziemcem? – przerwał mu Kohl.

Popatrzyli po sobie.

– Skąd mielibyśmy wiedzieć? Nigdy nie wyjeżdżaliśmy z Berlina.

– Może był z Palestyny – podsunął jeden z bojówkarzy. – Tak, to całkiem możliwe.- No dobrze, a więc zaatakował was z tyłu pałką.

– I tym. – Trzeci szturmowiec pokazał kastet.

– To jego kastet?

– Nie, mój. Swój zabrał ze sobą.

– Tak, tak, rozumiem. Zaatakował was z tyłu. A jednak krwawił pan z nosa, jak widzę.

– Upadłem, kiedy mnie uderzył.

– Gdzie dokładnie doszło do tej napaści?

– Tam. – Pokazał ogródek wychodzący na chodnik. – Jeden z naszych towarzyszy pobiegł sprowadzić pomoc. Kiedy wrócił, ten żydowski tchórz uciekł, aż się za nim kurzyło.

– Dokąd?

– Tam. Na wschód, kilkoma alejami. Pokażę panu.

– Za chwilę – powiedział Kohl. – Miał ze sobą torbę na ramię?

– Tak.

– I zabrał ją ze sobą?

– Zgadza się. Chował w niej pałki. Kohl i Janssen ruszyli w stronę ogródka.

– To beznadziejne – szepnął do inspektora młody asystent. – Zaatakował ich wielki Żyd uzbrojony w pałki i kastet. I pewnie szedł na czele pięćdziesięcioosobowego oddziału Izraelitów.

– Czasem mam wrażenie, że relacje świadków i podejrzanych są jak dym. Słowa są często pozbawione sensu, ale mogą spowodować, że zapłoniesz.

Okrążyli ogródek, oglądając go badawczo.

– Jest, panie inspektorze – wykrzyknął z przejęciem Janssen. Znalazł mały przewodnik po męskiej wiosce olimpijskiej, napisany po angielsku.

Kohl nabrał otuchy. Trudno się spodziewać, by jakiś zagraniczny turysta znalazł się w tak nieciekawej dzielnicy i przypadkowo zgubił broszurę informacyjną dokładnie w miejscu, gdzie odbyła się bójka. Stronice w przewodniku były suche i czyste, co oznaczało, że leżał w trawie niezbyt długo. Inspektor podniósł książeczkę przez chusteczkę (czasem na papierze udawało się znaleźć odciski palców). Otworzywszy ją ostrożnie, nie znalazł w środku żadnych notatek ani śladów, które pomogłyby zidentyfikować jej właściciela. Owinął przewodnik chustką i wsunął do kieszeni.

– Proszę tu podejść – zawołał do szturmowców. Trzej mężczyźni zbliżyli się do ogródka.

– Niech panowie staną tu w szeregu. – Inspektor wskazał na pas niezarosłej trawą ziemi.

Ustawili się karnie, z wyjątkową wprawą i talentem, jakie cechowały wszystkich szturmowców. Kohl obejrzał ich buty i porównał ze śladami na ziemi. Stwierdził, że napastnik miał większe stopy niż którykolwiek z nich, a także zdarte obcasy butów.

– Dobrze. Proszę nam pokazać, którędy go pan gonił – rzekł, zwracając się do Felstedta. Pozostali mogą już odejść.

Mężczyzna z zakrwawioną twarzą zawołał:

– Inspektorze, kiedy go pan znajdzie, niech pan nas wezwie. Mamy w koszarach celę. Tam się z nim rozprawimy.

– Tak, tak, może uda się to załatwić. Dam wam dużo czasu, żebyście mogli zebrać więcej niż trzech.

Szturmowiec zawahał się przez chwilę, nie wiedząc, czy został obrażony. Spojrzał na purpurowe plamy na koszuli.

– Niech pan tylko popatrzy. Kiedy go dopadniemy, wysączymy z niego całą krew. Chodźmy, towarzyszu.

Odeszli w głąb ulicy.

– Tędy. Uciekł tędy. – Felstedt zaprowadził Kohla i Janssena dwiema alejami na zatłoczoną Gormannstrasse. – Byliśmy pewni, że wszedł w którąś z tamtych alej. Obstawiliśmy wyloty wszystkich, ale zniknął.

Kohl zlustrował aleje odchodzące od ulicy. Jedna była ślepym zaułkiem, inne łączyły się z ulicami.

– No dobrze, teraz my się tym zajmiemy.

Bez swoich towarzyszy Felstedt przestał pozować.

– To naprawdę niebezpieczny człowiek, inspektorze – powiedział cicho.

– Sądzi pan, że podany przez was rysopis jest dokładny? Chwila wahania.

– To Żyd. Wyglądał na Żyda. Włosy kędzierzawe jak u Etiopczyka, żydowski nos, żydowskie oczy. – Szturmowiec musnął dłonią plamę na swojej koszuli i oddalił się zamaszystym krokiem.

– Kretyn – mruknął Janssen, zerkając niepewnie na Kohla, który odrzekł:

– Łagodnie rzecz ujmując. – Inspektor z zamyśloną miną zaglądał do każdej alei. – A jednak wierzę w to, co powiedział nam „komendant” Felstedt, chociaż cierpi na swoiste zaślepienie. Nasz podejrzany został przyparty do muru, ale udało mu się uciec – i to kilkudziesięciu bojówkarzom SA. Janssen, zajrzymy do pojemników na śmieci w alejach.

– Tak jest. Sądzi pan, że pozbył się jakiejś części garderoby albo torby?- To by było logiczne.

Sprawdzili wszystkie aleje, przetrząsając kubły na śmieci: znaleźli jedynie stare kartony, papiery, puszki, butelki i resztki gnijącego jedzenia.

Kohl stał przez chwilę z rękami na biodrach, rozglądając się wokół, po czym zapytał:

– Kto zajmuje się twoimi koszulami, Janssen?

– Moimi koszulami?

– Zawsze są wyprane do czysta i wyprasowane.

– Moja żona, oczywiście.

– Wobec tego przeproś ją ode mnie za to, że będzie musiała wyprać i zreperować tę, którą masz dziś na sobie.

– Dlaczego miałaby mi prać i reperować koszulę?

– Bo położysz się na brzuchu i sięgniesz do studzienki kanalizacyjnej.

– Ależ…

– Tak, tak, wiem. Sam wiele razy to robiłem. Ale z wiekiem człowiek zyskuje pewne przywileje. No już, zdejmuj marynarkę. Szkoda byłoby niszczyć taki ładny jedwab.

Młody człowiek podał Kohlowi swoją ciemnozieloną marynarkę. Była bardzo elegancka. Janssen pochodził z zamożnej rodziny i poza pensją kandydata na inspektora miał jeszcze własne pieniądze – na szczęście, ponieważ uposażenie funkcjonariuszy kripo było śmiesznie niskie. Ukląkł na bruku i podpierając się drugą ręką, sięgnął w głąb czarnego otworu.

Jak się jednak okazało, koszula nie doznała dużej szkody, gdyż już po chwili młody człowiek wykrzyknął:

– Mam coś, panie inspektorze!

Wstał i pokazał zgnieciony brązowy przedmiot. Kapelusz Góringa. Wewnątrz tkwiła niespodzianka: krawat, rzeczywiście zjadliwie zielony.

Janssen wyjaśnił, że kapelusz utknął na występie studzienki zaledwie pół metra pod otworem ścieku. Jeszcze raz zanurzył tam rękę, ale niczego więcej nie namacał.

– Mamy parę odpowiedzi, Janssen – powiedział Kohl, oglądając wnętrze kapelusza. Na metce producenta był napis „Stetson Mity-Lite”. Obok wszyto etykietę sklepu: „Manny, odzież męska, Nowy Jork”.

– Możemy uzupełnić portret naszego podejrzanego. – Kohl wyciągnął monokl z kieszonki kamizelki, włożył do oka i obejrzał kilka włosów pozostawionych na potniku. – Ma włosy średniej długości, ciemnobrązowe, z odcieniem rudego. Wcale nie czarne ani „kędzierzawe”. Proste. Nie ma żadnych plam kremu ani brylantyny.

Kohl podał Janssenowi kapelusz i krawat, po czym poślinił koniec ołówka i zapisał w notesie najnowsze odkrycia.

– Dokąd teraz, panie inspektorze? Z powrotem do Alex?

– I co byśmy tam robili? Jedli ciasteczka i pili kawusię, co zdaniem naszego szturmowca zajmuje nam cały dzień? Czy przyglądali się, jak gestapo wyciąga nam ludzi, żeby aresztować wszystkich Rosjan w mieście? Nie, sądzę, że udamy się na przejażdżkę. Mam nadzieję, że dekawka się nie przegrzeje. Ostatnim razem, kiedy z Heidi zabraliśmy dzieci na wieś, dwie godziny siedzieliśmy pod Falkenhagen i oglądaliśmy krowy.

11

Taksówka, do której wsiadł pod wioską olimpijską, zawiozła go na Lutzowplatz, ruchliwy skwer nad kanałem na południe od Tiergarten.

Paul wysiadł, czując fetor stojącej wody, i powoli rozejrzał się po okolicy. Nie dostrzegł żadnych badawczych spojrzeń zza gazety ani podejrzanych mężczyzn w brązowych garniturach czy mundurach. Była to spokojna dzielnica mieszkaniowa złożona z uroczych domów, okazałych i nieco skromniejszych. Kierując się podanymi przez Morgana wskazówkami, przez jakiś trzymał się kanału, potem przeszedł na drugą stronę i skręcił w Prinz Heinrich Strasse. Wkrótce dotarł do cichej uliczki, Magdeburger Allee, przy której stały trzy – i czteropiętrowe budynki mieszkalne przypominające mu staroświeckie kamienice na manhattańskiej West Side. Prawie wszystkie domy udekorowano flagami, w większości czerwono-biało-czarnymi sztandarami narodowych socjalistów, choć na kilku powiewały flagi olimpijskie przedstawiające pięć splecionych kół. Na domu numer 26, którego szukał, zawieszono symbol igrzysk. Paul wcisnął guzik dzwonka. Po chwili rozległ się odgłos kroków. Firanka w bocznym oknie uniosła się lekko, jak gdyby poruszona powiewem wiatru. Potem szczęknął metal zamka.

Paul skinął głową kobiecie, która ostrożnie wyjrzała zza uchylonych drzwi.

– Dzień dobry – powiedział po niemiecku.

– Pan Paul Schumann?

– Zgadza się.

Wyglądała na czterdzieści, najwyżej czterdzieści kilka lat. Jej szczupłą sylwetkę okrywała kwiecista sukienka sięgająca sporo poniżej kolan, którą Marion uznałaby za „dość niemodną”, o fasonie sprzed kilku lat. Miała krótkie ondulowane włosy ciemno-blond i jak większość kobiet, które Paul widział w Berlinie, nie nosiła makijażu. Jej cera była ziemista, a w brązowych oczach malowało się znużenie, lecz wystarczyłoby kilka porządnych posiłków i kilka dobrze przespanych nocy, by ślady zmęczenia zniknęły. Co ciekawe, cechy te czyniły ją na swój sposób atrakcyjną. Nie jak przyjaciółki Marion – i sama Marion – które czasem tak się odstawiały, że człowiek nie wiedział, jak wyglądają naprawdę.

– Jestem Kathe Richter. Witam w Berlinie. – Wyciągnęła czerwoną, kościstą rękę i mocno uścisnęła mu dłoń. – Nie wiedziałam, kiedy pan przyjedzie. Pan Morgan mówił, że pod koniec tygodnia. W każdym razie pańskie pokoje są przygotowane. Zapraszam.

Wszedł do przedpokoju, wyczuwając zapach naftaliny, woń cynamonu i nutkę bzu – być może jej perfum. Kiedy zamknęła drzwi i przekręciła klucz, jeszcze raz wyjrzała przez zasłonięte boczne okienko i przez chwilę patrzyła na ulicę. Następnie wzięła od Paula walizkę i torbę.

– Ależ nie, ja…

– Zaniosę bagaż – przerwała mu. – Proszę za mną.

Zaprowadziła go do drzwi znajdujących się w połowie mrocznego korytarza, skąd mimo zainstalowania elektrycznego oświetlenia nie usunięto dawnych lamp gazowych. Na ścianach wisiało kilka wyblakłych obrazów olejnych przedstawiających sielskie pejzaże. Kathe otworzyła drzwi i gestem zaprosiła go do środka. Apartament był duży, wysprzątany i skąpo umeblowany. Drzwi wejściowe prowadziły do salonu, sypialnia znajdowała się po lewej w głębi, a przy ścianie urządzono małą kuchenkę oddzieloną od pokoju poplamionym japońskim parawanem. Na stolikach stały figurki zwierząt i lalek, odrapane lakierowane szkatułki i leżały tanie papierowe wachlarze. Oświetlenie stanowiły dwie chybotliwe lampy elektryczne. W kącie ustawiono gramofon obok dużego radia na nóżkach, do którego podeszła Kathe; włączyła odbiornik.

– Palarnia jest w pomieszczeniu od frontu budynku. Pewnie jest pan przyzwyczajony do palarni tylko dla mężczyzn, ale tu wszyscy mogą z niej korzystać. Nalegam na to.

Paul w ogóle nie był przyzwyczajony do palarni. Skinął głową.

– Proszę mi teraz powiedzieć, czy podobają się panu pokoje. Jeśli nie, pokażę panu inne.

Obrzucając swoją kwaterę przelotnym spojrzeniem, odrzekł:

– Zupełnie mi odpowiada.- Nie chce pan sprawdzić dokładniej? Zajrzeć do szaf, odkręcić wodę, zobaczyć widok z okna?

Dla Paula ważne było, że pokoje znajdują się na parterze, w oknach nie ma krat i można swobodnie wyjść przez okna sypialni lub salonu, ewentualnie drzwi, na korytarze prowadzące do innych pokoi i zapewniające inną drogę ucieczki.

– Jeśli woda w kranie nie pochodzi z kanału, który mijałem, to wszystko będzie w porządku – powiedział. – Co do widoku z okna, chyba będę zbyt zajęty, żeby go podziwiać.

Kiedy rozgrzały się lampy radia, pokój wypełnił męski głos. Rany! Nadal trwał wykład o zdrowiu: tym razem była mowa o osuszaniu bagien i rozpylaniu środków przeciw komarom. Pogwarki Roosevelta przy kominku były przynajmniej krótkie i miłe. Paul podszedł do radia i pokręcił gałką, szukając muzyki, lecz żadnej nie znalazł. Wyłączył aparat.

– Nie ma pani nic przeciwko temu?

– To pański pokój. Proszę robić, co pan sobie życzy. – Zerknęła niepewnie na milczące radio, po czym zauważyła: – Pan Morgan powiedział mi, że jest pan Amerykaninem. Ale świetnie pan mówi po niemiecku.

– Dzięki moim rodzicom i dziadkom. – Wziął walizkę, poszedł do sypialni i położył na łóżku. Materac miękko się ugiął, jak gdyby był puchem. Babka opowiadała mu kiedyś, że przed wyjazdem do Nowego Jorku miała w Norymberdze puchowy materac na łóżko i małego Paula fascynowała myśl o spaniu na ptasich piórach.

Gdy wrócił do salonu, Kathe go poinformowała:

– W jadalni po drugiej stronie korytarza od siódmej rano podaję lekkie śniadanie. Proszę dać mi znać wieczorem, o której życzyłby pan sobie zjeść nazajutrz rano. Po południu oczywiście jest kawa. Umywalkę ma pan w sypialni. Łazienkę znajdzie pan w głębi korytarza, wspólną, ale w tej chwili jest pan naszym jedynym gościem. Przed samą olimpiadą zrobi się tłoczniej. A dziś jest pan królem Magdeburger Allee dwadzieścia sześć. Zamek należy do pana. – Podeszła do drzwi. – Przyniosę panu kawę.

– Proszę sobie nie robić kłopotu. Nie…

– Ależ przyniosę. Kawa jest wliczona w cenę.

Gdy zniknęła za drzwiami, Paul poszedł do sypialni, gdzie po podłodze spacerowało kilkanaście czarnych żuków. Otworzył teczkę i położył na regale „Mein Kampf” Hitlera razem z fałszywym paszportem i rublami. Zdjął sweter, podwinął rękawy koszuli, umył ręce i wytarł w ręcznik noszący ślady długiego używania.

Po chwili wróciła Kathe, niosąc tacę z wyszczerbionym srebrnym dzbanuszkiem, filiżanką i talerzykiem nakrytym koronkową serwetką. Postawiła kawę na stole przed sfatygowaną kanapą.

– Proszę usiąść.

Paul posłuchał, zapinając z powrotem rękawy.

– Dobrze zna pani Reggiego Morgana? – zapytał.

– Nie, po prostu odpowiedział na ogłoszenie o pokojach do wynajęcia i zapłacił z góry.

Właśnie taką odpowiedź miał nadzieję usłyszeć. Poczuł ulgę na wieść, że Kathe nie kontaktowała się z Morganem, bo w przeciwnym razie mogłaby wejść w krąg podejrzanych. Kątem oka zauważył, że kobieta spogląda na jego policzek.

– Skaleczył się pan?

– Jestem wysoki. Zawsze się o coś uderzę. – Chcąc to zilustrować, Paul lekko klepnął w twarz, ale zaraz opuścił rękę. Pantomima wydała mu się głupia.

Kathe wstała.

– Proszę zaczekać. – Po kilku minutach wróciła i podała mu plaster.

– Dzięki.

– Obawiam się, że nie mam jodyny. Szukałam.

Poszedł do sypialni, stanął przed lustrem zawieszonym nad umywalką i przylepił plaster.

– Tu nie ma niskich sufitów – zawołała. – Jest pan bezpieczny.

– To pani dom? – zapytał, wróciwszy do salonu.

– Nie. Właściciel przebywa w Holandii – odparła Kathe. – Zarządzam domem w zamian za pokój i wyżywienie.

– Czy ten człowiek ma jakieś związki z olimpiadą?

– Z olimpiadą? Nie, dlaczego pan pyta?

– Na większości domów na ulicy wiszą flagi nazi… narodowo-socjalistyczne. Ale u pani jest flaga olimpijska.

– Tak, tak – powiedziała Kathe z uśmiechem. – Przecież żyjemy duchem igrzysk.

Posługiwała się gramatyką niemiecką bezbłędnie i była elokwentna; odgadywał, że kiedyś miała inne, o wiele lepsze zajęcie, choć zniszczone dłonie, popękane paznokcie i zmęczenie w oczach dobitnie mówiły, że ostatnio nie żyło się jej łatwo. Paul wyczuł w niej jednak jakąś energię, determinację i nadzieję, że doczeka lepszych czasów. Pomyślał, że to między innymi czyni ją tak atrakcyjną.

Nalała mu kawy.

– Niestety, nie mogę służyć cukrem. Nie ma go w sklepach.- Nie słodzę.

– Ale mam strudel. Upiekłam, zanim skończyły się zapasy. – Zdjęła serwetkę z talerzyka, na którym leżały cztery małe kawałki ciasta. – Wie pan, co to jest strudel?

– Piekła go moja matka. W każdą sobotę. Siostra i brat jej pomagali. Robili takie cienkie ciasto, że było prawie przezroczyste.

– Tak, tak – podchwyciła z entuzjazmem. – Tak samo je przygotowuję. A pan nie pomagał wałkować ciasta?

– Nie, nigdy. Nie najlepiej radzę sobie w kuchni. – Ugryzł kawałek, dodając: – Ale zawsze jadłem dużo strudla… Bardzo smaczny. – Wskazał dzbanek. – Ma pani ochotę na kawę? Naleję pani.

– Ja? – Spojrzała na niego zdziwiona. – Och, nie. Pociągnął łyk. Kawa była słaba. Zaparzono ją drugi raz, z fusów.

– Będziemy rozmawiali w pańskim języku – oznajmiła Kathe i zaczęła: – Nigdy nie byłam w pańskim kraju, ale bardzo chcę go odwiedzić.

Odrobinę twardo wymawiała „w”, najtrudniejszą dla Niemców angielską głoskę.

– Pani angielski jest bardzo dobry – rzekł Paul.

– Chyba „dobrze” – zauważyła z uśmiechem, łapiąc go, jak sądziła, na błędzie.

– Nie, pani angielski jest dobry – rzekł Paul. – Pani dobrze mówi po angielsku. „Dobry” to przymiotnik, a „dobrze” przysłówek – na ogół.

Zmarszczyła brwi.

– Zaraz… Tak, tak, ma pan rację.Teraz się rumienię. Pan Morgan mówił, że jest pan dziennikarzem. I oczywiście był pan na uniwersytecie.

Spędził w małym college’u na Brooklynie dwa lata, po których rzucił naukę, zaciągnął się do wojska i pojechał walczyć we Francji. Nigdy nie zdecydował się dokończyć studiów. Kiedy wrócił, życie się skomplikowało i college poszedł w zapomnienie. W istocie jednak zdobył większą wiedzę o słowach i książkach, pracując u dziadka i ojca w drukarni, niż mógłby posiąść w jakiejkolwiek szkole. Ale o tym nie chciał jej mówić.

– Jestem nauczycielką. To znaczy, byłam nauczycielką. Uczyłam młodzież literatury. A także różnic między „będę robił” i „zrobię” albo „przynajmniej” i „co najmniej”. Och, i „dobry i „dobrze”. Wstydzę się teraz tego.

– Uczyła pani literatury angielskiej?

– Niemieckiej. Ale uwielbiam wiele angielskich książek.

Na chwilę zapadła cisza. Paul wyciągnął z kieszeni paszport i podał jej.

Zmarszczyła brwi, obracając dokument w dłoniach.

– Naprawdę jestem tym, za kogo się podaję.

– Nie rozumiem.

– Język… Poprosiła mnie pani, żebyśmy rozmawiali po angielsku, bo chciała pani sprawdzić, czy naprawdę jestem Amerykaninem. Nie informatorem narodowych socjalistów. Mam rację?

– Chciałam… – Spuściła oczy, wpatrując się badawczo w podłogę. Wyglądała na zawstydzoną.

– Nic się nie stało. Niech pani obejrzy zdjęcie.

Wykonała gest, jakby chciała mu oddać paszport, ale zmieniła zdanie, otworzyła go i porównała zdjęcie z twarzą Paula. Potem zwróciła mu dowód tożsamości.

– Tak, ma pan rację. Mam nadzieję, że mi pan wybaczy, panie Schumann.

– Proszę mi mówić Paul. Zobaczył uśmiech.

– Musisz odnosić sukcesy jako dziennikarz. Jesteś taki… mówi się „spostrzegawczy”, tak?

– Tak się mówi.

– Partia nie jest ani tak pedantyczna, ani tak bogata, żeby wynajmować Amerykanów do szpiegowania takich nieważnych osób jak ja. Mogę ci powiedzieć, że nie jestem w łaskach. – Westchnęła. – To była moja wina. Nie myślałam. Mówiłam uczniom o Goethem, poecie, i po prostu wspomniałam, że szanuję jego odwagę, kiedy zabronił synowi walczyć w niemieckiej wojnie o niepodległość. Pacyfizm jest dziś w Niemczech przestępstwem. Za to, co powiedziałam, wyrzucili mnie, a wszystkie moje książki zostały skonfiskowane. – Machnęła ręką. – Wybacz. Tak tylko narzekam. Czytałeś Goethego?

– Chyba nie.

– Spodobałby ci się. Jest cudowny. Wydobywa kolor ze słów. Ze wszystkich książek, które mi zabrali, najbardziej brakuje mi jego dzieł. – Kathe rzuciła wygłodniałym wzrokiem na talerzyk ze strudlem. Ona nie zjadła ani kawałka. Paul podsunął jej talerz.

– Nie, nie, dziękuję.

– Jeżeli nie zjesz, pomyślę, że to ty jesteś agentką narodowych socjalistów, która usiłuje mnie otruć.

Wzięła kawałek ciasta i szybko zjadła. Gdy Paul opuścił wzrok, sięgając po filiżankę, dostrzegł kątem oka, jak Kathe zbiera z blatu stolika okruchy i unosi do ust, sprawdzając, czy na nią nie patrzy.

Kiedy znów zwrócił twarz w jej stronę, powiedziała:

– Ach, jesteśmy nieostrożni, jak często się zdarza przy pierwszym spotkaniu. Musimy bardziej uważać. Właśnie. – Pokazała na telefon. – Nie włączaj go. Musisz wiedzieć o urządzeniach do podsłuchu. A kiedy zdecydujesz się zadzwonić, możesz od razu założyć, że rozmowy słucha jakiś pachołek narodowych socjalistów. Szczególnie dotyczy to wszystkich zamiejscowych rozmów zamawianych na poczcie, chociaż budki na ulicy podobno są dość bezpieczne.

– Dziękuję – rzekł Paul. – Ale gdyby ktoś słuchał moich rozmów telefonicznych, szybko by się znudził. Mówiłbym, ilu Berlin ma mieszkańców, ile steków zjedzą sportowcy, jak długo budowano stadion – i tak dalej.

– Ach – powiedziała cicho Kathe, wstając. – To, o czym dzisiaj rozmawialiśmy, byłoby dla wielu osób nudne, ale mogłoby ściągnąć tu gestapo. Jeżeli nie gorzej.

12

Poobijane DKW Williego Kohla zdołało pokonać dwadzieścia kilometrów dzielące wioskę olimpijską od miasta, nie przegrzewając się, mimo że bezlitosne słońce zmusiło obu funkcjonariuszy do zdjęcia marynarek – co było niezgodne zarówno z ich naturą, jak i przepisami kripo.

Droga wiodła przez Charlottenburg i gdyby pojechali dalej na południowy zachód, zaprowadziłaby ich do Gatow, dwóch miast, gdzie zginęli polscy robotnicy i żydowskie rodziny. Straszne obrazy obu morderstw wciąż tkwiły Kohlowi w pamięci, drażniąc ją jak nieświeża ryba żołądek.

Dotarli do głównego wejścia wioski, gdzie tętnił ruch. Z taksówek, prywatnych samochodów i autobusów wysiadali sportowcy i personel; ciężarówki dowoziły skrzynie, bagaż i sprzęt. Nałożywszy z powrotem marynarki, policjanci podeszli do bramy, pokazali legitymacje strażnikom – umundurowanym żołnierzom – i zostali wpuszczeni na rozległy, starannie wysprzątany teren. Wokół nich po szerokich chodnikach uwijali się ludzie taszczący walizki i kufry. Inni, ubrani w szorty i koszulki bez rękawów, ćwiczyli albo biegali.

– Niech pan spojrzy – powiedział podekscytowany Janssen, wskazując głową gromadkę Japończyków lub Chińczyków. Kohl zdumiał się, że Azjaci są ubrani w białe koszule i flanelowe spodnie, a nie w… właściwie nie wiedział w co. Może w przepaski na biodra czy haftowane jedwabne szaty. Obok przeszło kilku ciemnoskórych mieszkańców Bliskiego Wschodu; dwaj śmiali się z czegoś, co powiedział trzeci. Kohl gapił się jak sztubak. Niecierpliwie czekał na same igrzyska, które rozpoczynały się w przyszłym tygodniu, ale cieszył się także z możliwości zobaczenia ludzi z prawie wszystkich krajów świata – jedynymi większymi państwami, które nie przysłały swoich reprezentacji na olimpiadę, były Hiszpania i Związek Radziecki.

Detektywi odnaleźli kwatery amerykańskie. W głównym budynku znajdowała się recepcja. Podeszli do niemieckiego oficera łącznikowego.

– Poruczniku – powiedział Kohl, spojrzawszy na jego dystynkcje. Oficer natychmiast wstał, a kiedy Kohl przedstawił swojego asystenta i siebie, przybrał jeszcze bardziej służbistą minę.

– Heil Hitler. Jest pan tu służbowo, inspektorze?

– Owszem. – Kohl opisał podejrzanego i zapytał oficera, czy kogoś takiego zauważył.

– Nie, panie inspektorze, ale w samych kwaterach amerykańskich są setki ludzi. Jak pan widzi, to duży teren.

Kohl skinął głową.

– Muszę porozmawiać z kimś z ekipy amerykańskiej. Z jakąś oficjalną osobą.

– Tak jest. Zajmę się tym.

Po pięciu minutach wrócił w towarzystwie czterdziestokilkuletniego chudego mężczyzny, który przedstawił się po angielsku jako jeden z głównych trenerów. Miał na sobie białe spodnie i białą koszulę, a także, mimo upału, białą wełnianą kamizelkę. Kohl zauważył, że w pustej dotychczas recepcji zjawiło się nagle kilkunastu sportowców, którzy udawali, że mają tu coś do załatwienia. Pamiętał z wojska, że nic nie rozchodzi się szybciej niż wieści wśród mieszkających razem mężczyzn.

Niemiecki oficer zaproponował, że będzie tłumaczył, lecz Kohl wolał rozmawiać z przesłuchiwanymi bez pośredników. Łamaną angielszczyzną powiedział:

– Proszę pana, jestem inspektor niemieckiej policji kryminalnej. – Pokazał legitymację.

– Jakieś kłopoty?

– Jeszcze nie jesteśmy pewni. Ale, hm, próbujemy znaleźć człowieka, z którym chcemy porozmawiać. Może pan jego zna.

– Chodzi o dość poważną sprawę – wtrącił Janssen z doskonałym angielskim akcentem. Kohl nie wiedział, że jego asystent tak biegle włada tym językiem.

– Tak, tak – ciągnął inspektor. – On zdaje się miał tę książkę, którą zgubił. – Wyciągnął przewodnik, odwijając chustkę. – Dostają taką ludzie przy igrzyskach?

– Zgadza się. Ale nie tylko sportowcy – wszyscy. Rozdaliśmy ich chyba z tysiąc. Wielu reprezentantom innych krajów też rozdają angielską wersję.

– Tak, ale także znaleźliśmy jego kapelusz i on został kupiony w Nowym Jorku. Czyli prawdopodobnie jest to Amerykanin.

– Naprawdę? – spytał niepewnie trener. – Jego kapelusz?

– On jest wysoki mężczyzna – ciągnął Kohl. – Ma rude czarne brązowe włosy.

– Czarne brązowe?

Zirytowany brakami w swoim angielskim słownictwie, inspektor zerknął na Janssena, który pospieszył z pomocą:

– Ma ciemnobrązowe, proste włosy. O rudawym odcieniu.

– Nosi jasny szary garnitur i ten kapelusz, i krawat. – Kohl dał znak Janssenowi, który wydobył dowody z teczki.

Trener spojrzał na nich z obojętną miną i wzruszył ramionami.

– Może lepiej będzie, jeżeli panowie mi powiedzą, o co chodzi. Kohl znów pomyślał, że życie w Ameryce jest zupełnie inne.

Żaden Niemiec nie odważyłby się zapytać policji, dlaczego chce coś wiedzieć.

– Chodzi o bezpieczeństwo państwa.

– Bezpieczeństwo państwa. Aha. Cóż, naprawdę chciałbym panom pomóc. Ale dopóki nie poznam szczegółów…

Kohl rozejrzał się wokół.

– Może ktoś tu by znał tego człowieka.

– Chłopcy, czy ktoś wie, do kogo należą te rzeczy? – zawołał trener. Niektórzy pokręcili przecząco głowami, inni mruknęli, że nie, nie wiedzą.

– Może więc ja mam nadzieję, że ktoś ma… tak, tak, listę osób, co przyjechały z wami tu. I adresami. Żeby zobaczyć, kto mieszka w Nowym Jorku.

– Mamy, ale tylko listę członków reprezentacji i trenerów. Nie sugeruje pan chyba…

– Nie, nie. – Kohl sądził, że zabójca nie należy do ekipy olimpijskiej. Sportowcy byli w centrum uwagi; mało prawdopodobne, by któryś z nich pierwszego dnia pobytu w Berlinie wymknął się ukradkiem z wioski, zamordował człowieka, odwiedził kilka różnych miejsc w mieście z jakąś tajemniczą misją, a potem wrócił, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. – Ja wątpię, żeby on był sportowcem.

– W takim razie obawiam się, że nie potrafię panom pomóc. – Trener założył ręce na piersi. – Ale wie pan co, inspektorze? Założę się, że wasz urząd imigracyjny ma informacje o adresach osób odwiedzających wasz kraj. Mają na oku wszystkich, którzy wjeżdżają do kraju i go opuszczają, prawda? Podobno w Niemczech jesteście w tym naprawdę dobrzy.

– Tak, tak, ja rozważałem to, ale niestety, informacja nie zawiera adresu w kraju. Narodowość tylko.

– Och, to pech.

– Co ja mam także nadzieję – naciskał Kohl – może jest wykaz, lista pasażerów statku „Manhattan”? Często podaje ona adresy.

– Ach, tak. Taką listę na pewno mamy. Ale zdaje pan sobie sprawę, że na pokładzie było ponad tysiąc osób.

– Proszę, ja rozumiem, ale chciałbym ją z nadzieją zobaczyć.

– Jasne.Tylko… naprawdę nie chcę panu utrudniać pracy, ale w wiosce olimpijskiej… rozumie pan, chyba mamy coś w rodzaju statusu dyplomatycznego. Jesteśmy na suwerennym terytorium. Dlatego wydaje mi się, że musi pan mieć nakaz.

Kohl pamiętał czasy, gdy musiał uzyskać zgodę sędziego, by przeszukać dom podejrzanego albo zażądać oddania dowodów. W powojennej Konstytucji Weimarskiej ustanawiającej Republikę Niemiec było wiele takich zabezpieczeń, w większości zapożyczonych z konstytucji amerykańskiej. (Znalazła się tam jedna, ale bardzo znacząca usterka, z której skwapliwie skorzystał Hitler: prezydent miał prawo do zawieszenia wszystkich praw obywatelskich na czas nieokreślony).

– Och, po prostu sprawdzam kilka spraw tutaj. Nie mam nakazu.

– Czułbym się lepiej, gdyby pan jednak miał.

– To jest sprawa pilna.

– Nie wątpię. Ale dla pana też byłoby lepiej. Chyba nie chcemy nastąpić nikomu na odcisk. W sensie dyplomatycznym. Rozumie pan, co to znaczy „nastąpić na odcisk”?

– Rozumiem te słowa.

– Może więc pański szef zadzwoni do ambasady albo komitetu olimpijskiego. Jeżeli dostanę od nich zgodę, w porządku, podam panu wszystko na srebrnej tacy.

– Zgodę. Tak, tak. – Kohl sądził, że jeżeli tylko zręcznie sformułuje prośbę, ambasada Stanów Zjednoczonych prawdopodobnie się zgodzi. Amerykanie nie dopuściliby do tego, by rozeszła się wieść, że wraz z ekipą olimpijską do Niemiec dostał się zabójca.

– Dobrze, proszę pana – rzekł uprzejmie Kohl. – Ja będę kontaktował ambasadę i komitet jak pan sugeruje.

– Świetnie. Żegnam panów. Aha, i powodzenia na igrzyskach. Wasi chłopcy tanio skóry nie sprzedadzą.

– Będę obecny – powiedział Kohl. – Mam bilety od dłużej niż rok.

Pożegnali się i Kohl wraz ze swoim podopiecznym opuścili budynek.

– Janssen, zameldujemy o tym przez radio Horcherowi. Na pewno może się skontaktować z amerykańską ambasadą. Możliwe… – Kohl nagle urwał. Poczuł ostrą woń. Była dziwnie znajoma, choć wydawała się nie na miejscu. – Chyba coś nie tak.

– Co chce pan…

– Tędy. Szybko! – Kohl ruszył szybkim krokiem na tył głównego budynku ekipy amerykańskiej. To był zapach dymu – nie dymu jedzenia z rusztu, który często można było poczuć latem, ale dymu drewna palonego w piecu, rzadko spotykanego w lipcu.

– Co to za napis, Janssen? Nie potrafię przeczytać tego po angielsku.

– „Prysznice/łaźnia parowa”.

– Nie!

– O co chodzi, panie inspektorze?

Kohl wpadł do dużego, wyłożonego płytkami pomieszczenia. Na lewo były toalety, na prawo prysznice, a osobne drzwi prowadziły do łaźni parowej. Właśnie tam wbiegł Kohl. Wewnątrz stał piecyk z dużą płytą wypełnioną kamieniami. Obok stały wiadra z wodą, którą polewało się rozgrzane kamienie, by powstała para. Przy piecyku, w którym buzował ogień, stali dwaj Murzyni w granatowych bawełnianych strojach gimnastycznych. Jeden z nich, nachylony nad drzwiczkami, miał przystojną, okrągłą twarz o wysokim czole, drugi był szczuplejszy i miał gęstsze włosy. Czarnoskóry o okrągłej twarzy wyprostował się i zamknął metalowe drzwiczki piecyka. Odwrócił się, unosząc pytająco brwi i uśmiechając się do inspektora.

– Dzień dobry panom – powiedział Kohl swoją okropną angielszczyzną. – Ja jestem…

– Słyszeliśmy. Witam, inspektorze. Fantastyczne miejsce nam przygotowaliście. Mówię o wiosce.

– Poczułem dym i zostałem zaniepokojony.

– Po prostu rozpalamy w piecu.

– Nie ma to jak para na obolałe mięśnie – dodał jego kolega. Kohl zajrzał przez przeszklone drzwiczki do pieca. Szyber był odsunięty i płomienie huczały. Inspektor zobaczył wewnątrz kilka arkuszy papieru zmieniających się w popiół.

– Panie inspektorze – zaczął po niemiecku Janssen. – Kim są…Lecz Kohl przerwał mu gestem i zerknął na pierwszego z mężczyzn.

– Pan jest… – Nagle oczy Kohla zaokrągliły się ze zdumienia. – Tak, tak, pan jest Jesse Owens, wielki biegacz. – W jego twardej niemieckiej wymowie zabrzmiało to „Yessa Ovens”.

Zdziwiony lekkoatleta wyciągnął spoconą rękę. Ściskając mu dłoń, Kohl spojrzał na drugiego Murzyna.

– Ralph Metcalfe – przedstawił się sportowiec, także podając mu rękę.

– Też jest w ekipie – dodał Owens.

– Tak, tak, słyszałem o panu. Pan wygrał na ostatnich igrzyskach w Los Angeles. Witamy. – Wzrok Kohla wrócił do ognia. – Biorą panowie kąpiel parową przed ćwiczeniami?

– Czasem przed, czasem po – odrzekł Owens.

– A pan lubi łaźnię parową, inspektorze? – zapytał Metcalfe.

– Tak, tak, od czasu do czasu. Teraz przede wszystkim moczę stopy.

– Ból stóp – powiedział Owens, krzywiąc się. – Dobrze to znam. Może stąd wyjdziemy, inspektorze? Na dworze na pewno nie jest tak piekielnie gorąco.

Przytrzymał drzwi, puszczając przodem Kohla i Janssena. Funkcjonariusze kripo zawahali się przez chwilę, po czym wyszli za Metcalfe’em na trawiasty placyk za budynkiem.

– Mieszka pan w pięknym kraju, inspektorze – rzekł Metcalfe.

– Tak, tak, to prawda. – Kohl przyglądał się dymowi ulatującemu przez metalowy komin nad łaźnią.

– Mam nadzieję, że uda się wam znaleźć tego faceta, którego szukacie – powiedział Owens.

– Tak, tak. Przypuszczam, że nie jest sens pytać panów, czy znają kogoś, co nosił kapelusz stetson i zielony krawat. Mężczyznę dużego wzrostu?

– Przykro mi, nie znam nikogo takiego. – Owens zerknął na Metcalfe’a, który przecząco pokręcił głową.

– A czy znają panowie kogoś, kto przyjechał tu z ekipą i może niedługo potem opuścił wioskę? Pojechał do Berlina albo gdzie indziej?

Sportowcy spojrzeli po sobie.

– Nie, chyba nie – odparł Owens.

– Ja też nie – dorzucił Metcalfe.

– Ach, mnie jest wielki zaszczyt poznać obu panów.

– Dziękuję, panie inspektorze.

– Słuchałem wiadomość o pana biegach… w stanie Michigan? W zeszłym roku, to eliminacje były?

– W Ann Arbor. Słyszał pan o tym? – Owens zaśmiał się jakby z niedowierzaniem.

– Tak, tak. Rekordy świata. Niestety, teraz nie dostajemy dużo wiadomości z Ameryki. Ale cieszę się na olimpiadę. Tylko mam cztery bilety i pięcioro dzieci, i żonę, i przyszłego zięcia. Będziemy obecni na tych… gonitwach, tak można powiedzieć? Upał przeszkadzać nie będzie?

– W dzieciństwie biegałem na Środkowym Zachodzie. Tu jest prawie taka sama pogoda.

Nagle poważniejąc, Janssen powiedział:

– W Niemczech dużo ludzi ma nadzieję, że nie wygracie. Metcalfe zmarszczył brwi.

– Z powodu tych pier… tego, co Hitler myśli o kolorowych?

– Nie – odparł młody policjant. I nieoczekiwanie się uśmiechnął. – Dlatego, że nasi bukmacherzy zostaną aresztowani, jeżeli przyjmą zakłady na cudzoziemców. Wolno nam obstawiać tylko zwycięstwa Niemców.

Owens wyglądał na rozbawionego.

– Czyli będziecie obstawiać przeciw nam?

– Och, chętnie za was postawilibyśmy – zapewnił go Kohl. – Ale, niestety, nie możemy.

– Bo to nielegalne?

– Nie, bc jesteśmy biedni policjanci bez pieniędzy. Biegajcie jak Luft, wiatr, jak to mówicie w Ameryce. Biegajcie jak wiatr, Herr Owens i Herr Metcalfe. Będę na stadionie. I będę dopingował, chociaż może cicho… Chodźmy, Janssen. – Kohl odszedł kilka kroków, ale przystanął i odwrócił się do nich. – Muszę zapytać jeszcze raz: na pewno nikt nie nosił brązowy kapelusz stetson?… Nie, nie, oczywiście, na pewno by mi powiedzieliście. Do zobaczenia.

Wyszli zza budynku i skierowali się do bramy wioski.

– Panie inspektorze, czy to lista pasażerów statku, na której było nazwisko naszego zabójcy? To, co Murzyni spalili w piecu?

– Możliwe. Ale pamiętaj, żeby mówić „podejrzany”. Nie „zabójca”.

W rozgrzanym powietrzu unosił się zapach palonego papieru, drażniąc nozdrza Kohla i jeszcze bardziej go denerwując.

– I co zrobimy?

– Nic – odrzekł po prostu Kohl, wzdychając ze złością. – Nie możemy nic zrobić. I to moja wina.- Pana wina?

– Ach, subtelności naszej pracy, Janssen… Wolałem nie ujawniać prawdziwych powodów, dlatego powiedziałem, że chcemy się zobaczyć z tym człowiekiem w sprawie związanej z „bezpieczeństwem państwa”, a tego wyrażenia używamy ostatnio zbyt często. Moje słowa mogły im zasugerować, że nie chodzi o morderstwo niewinnej ofiary, ale być może o przestępstwo wymierzone przeciw rządowi – który niecałe dwadzieścia lat temu był w stanie wojny z ich krajem. Armia cesarska z pewnością zabiła wielu krewnych tych sportowców, może nawet ojców, dlatego możliwe, że postanowili chronić tego człowieka z pobudek patriotycznych. A teraz już nie mogę odwołać tego, co nieopatrznie powiedziałem.

Kiedy dotarli do ulicy przed wioską, Janssen skręcił do zaparkowanego samochodu, lecz Kohl spytał:

– Dokąd się wybierasz?

– Nie wracamy do Berlina?

– Jeszcze nie. Odmówiono nam pokazania listy pasażerów. Ale zniszczenie dowodu oznacza, że istniała przyczyna, by go zniszczyć, a logika podpowiada, że przyczynę można znaleźć w pobliżu miejsca, gdzie tego dokonano. Tak więc trochę się rozejrzymy. Musimy podążać naszym tropem najtrudniejszą z dróg, na naszych biednych nogach… Ach, cudownie pachnie to jedzenie, prawda? Dla sportowców świetnie gotują. Pamiętam, kiedy co dzień pływałem. Wiele lat temu. Mogłem jeść, co chciałem, i nie przybywało mi ani grama. Obawiam się jednak, że te czasy dawno się skończyły. W prawo, Janssen, w prawo.

Reinhard Ernst odłożył słuchawkę i zamknął oczy. Odchylił się na masywnym krześle w swoim gabinecie w kancelarii. Po raz pierwszy od wielu dni był zadowolony – a nawet uradowany. Ogarnęło go poczucie triumfu, podobne do tego, którego doświadczył, gdy wraz z ocalałymi sześćdziesięcioma siedmioma ludźmi udało mu się obronić północno-zachodnią redutę pod Verdun przed trzema setkami aliantów. Za ten czyn otrzymał Krzyż Żelazny pierwszej klasy – a Wilhelm II zaszczycił go pełnym podziwu spojrzeniem (cesarz nie przypiął mu odznaczenia osobiście tylko dlatego, że miał uschniętą rękę) – lecz dzisiejsze zwycięstwo, za które oczywiście nie oczekiwał publicznych pochwał, miało o wiele słodszy smak.

Jednym z największych kłopotów, jakie napotkał w trakcie prac nad odbudową niemieckiej marynarki, był zapis traktatu wersalskiego zakazujący Niemcom posiadania okrętów podwodnych i ograniczający liczbę okrętów wojennych do sześciu pancerników, sześciu lekkich krążowników, dwunastu niszczycieli i dwunastu kutrów torpedowych.

Był to, rzecz jasna, absurd, uniemożliwiający nawet podstawową obronę.

Lecz w zeszłym roku Ernst odniósł prawdziwy sukces. Wraz ze specjalnym wysłannikiem Hitlera, aroganckim Joachimem von Ribbentropem, wynegocjował angielsko-niemiecki traktat morski, który zezwalał na budowę okrętów podwodnych i podnosił limit niemieckich sił nawodnych do trzydziestu pięciu procent liczebności marynarki angielskiej. Najważniejszy zapis paktu miał jednak zostać poddany próbie dopiero teraz. W przebłysku geniuszu Ernst nakłonił Ribbentropa, by procent wielkości sił ustalono nie w liczbie statków, jak stanowił traktat wersalski, ale w tonażu.

Niemcy mogły teraz w majestacie prawa zbudować nawet więcej okrętów, niż miała Wielka Brytania, pod warunkiem, że ich łączny tonaż nie przekroczy magicznych trzydziestu pięciu procent. Co więcej, od początku Ernst i Erich Raeder, głównodowodzący marynarki, zamierzali budować lżejsze, bardziej zwrotne i groźniejsze okręty bojowe zamiast olbrzymich pancerników, z jakich w większości składała się brytyjska flota wojenna – jednostek, które były narażone na atak samolotów i okrętów podwodnych.

Pytanie jednak brzmiało: czy Anglicy zgłoszą protest, gdy zobaczą raporty ze stoczni i uświadomią sobie, że niemiecka marynarka będzie znacznie potężniejsza, niż oczekiwali?

Człowiek, który przed chwilą dzwonił, niemiecki dyplomata z Londynu, zameldował, że rząd brytyjski zapoznał się z liczbami i bez namysłu je zaaprobował.

Cóż za wspaniały sukces!

Ernst sporządził notatkę dla Fiihrera, by jak najprędzej przekazać mu dobrą wiadomość, po czym kazał posłańcowi doręczyć mu ją osobiście.

W chwili gdy zegar ścienny wybijał czwartą, do gabinetu wkroczył łysiejący mężczyzna w średnim wieku ubrany w brązową tweedową marynarkę i prążkowane spodnie.

– Pułkowniku, właśnie…

Ernst pokręcił głową i położył palec na ustach, uciszając profesora Ludwiga Keitla, następnie odwrócił się i wyjrzał przez okno.

– Doprawdy cudowne popołudnie.Keitel spojrzał na niego zdziwiony; był jeden z najgorętszych dni w roku, temperatura sięgała trzydziestu czterech stopni, a wiatr niósł suchy piasek. Milczał jednak, unosząc pytająco brew.

Ernst pokazał drzwi. Keitel skinął głową i razem wyszli na korytarz, a następnie opuścili budynek kancelarii. Skręciwszy na północ w Wilhelmstrasse, dotarli do alei Unter den Linden i skręcili na zachód, cały czas rozmawiając tylko o pogodzie, olimpiadzie i nowym amerykańskim filmie, który niebawem miał trafić do kin. Podobnie jak Fiihrer, obaj uwielbiali Gretę Garbo. W Niemczech zezwolono na rozpowszechnianie „Anny Kareniny” z jej udziałem, mimo że akcja toczyła się w Rosji, a dzieło uważano za dwuznaczne moralnie. Dyskutując o ostatnich rolach Garbo, weszli do Tiergarten tuż za Bramą Brandenburską.

Wreszcie, upewniwszy się, że nikt nie podąża ich śladem, Keitel zapytał:

– O co chodzi, Reinhardzie?

– Panuje wśród nas jakiś obłęd, profesorze. – Ernst westchnął.

– Nie żartujesz? – spytał Keitel z sardonicznym uśmiechem.

– Wczoraj Fiihrer polecił mi przedstawić raport z Badań Waltham.

Profesor Keitel przez chwilę oswajał się z tą informacją.

– Fiihrer? Osobiście?

– Miałem nadzieję, że zapomni. Wydawał się bez reszty zaabsorbowany olimpiadą. Ale widocznie nie zapomniał. – Ernst pokazał profesorowi list od Hitlera i opowiedział, jak Fiihrer dowiedział się o badaniach. – Dzięki człowiekowi, który ma więcej kilogramów niż tytułów.

– Gruby Hermann – powiedział głośno Keitel, wzdychając z gniewem.

– Cii – szepnął Ernst. – Mów przez kwiaty. – Było to popularne ostatnio wyrażenie oznaczające: kiedy publicznie wymieniasz z nazwiska działaczy partii, mów o nich tylko dobrze.

Keitel wzruszył ramionami i ściszywszy głos, ciągnął:

– Dlaczego miałby się nami przejmować?

Ernst nie miał czasu ani ochoty tłumaczyć machinacji w rządzie narodowych socjalistów człowiekowi, którego życie obracało się głównie wokół nauki.

– I cóż poczniemy, przyjacielu? – zapytał Keitel.

– Uznałem, że przejdziemy do ofensywy. Przeprowadzimy kontruderzenie. W poniedziałek przedstawimy mu raport – szczegółowy.

– Za dwa dni? – zadrwił Keitel. – Mamy jedynie surowe dane, w dodatku mocno ograniczone. Nie możesz mu powiedzieć, że za kilka miesięcy będziemy mieć lepszą analizę? Moglibyśmy…

– Nie, profesorze – odparł ze śmiechem Ernst. Jeśli nie można mówić przez kwiaty, wystarczy szept. – Nie każe się czekać Fuhrerowi kilku miesięcy. Ani kilku dni. Ani minut. Nie, najlepiej będzie zrobić to natychmiast. Z szybkością błyskawicy. Góring będzie knuł dalej, aby Fiihrer zechciał się temu przyjrzeć bliżej, a wtedy nie spodoba mu się to, co zobaczy, i przerwie badania. W teczce, którą ukradł Góring, były zapiski Freuda. Tak twierdził na wczorajszym spotkaniu. Chyba nazwał go „żydowskim lekarzem umysłu”. Powinieneś zobaczyć twarz Fiihrera, kiedy to usłyszał. Już się szykowałem do podróży do Oranienburga.

– Freud był doskonały – szepnął Keitel. – Jego spostrzeżenia są bardzo ważne.

– Możemy wykorzystać jego spostrzeżenia. A także innych psychologów. Ale…

– Freud jest psychoanalitykiem.

Ach, ci naukowcy, pomyślał Ernst. Są gorsi od polityków.

– Ale w badaniach nie wspomnimy o ich autorze.

– To intelektualna nieuczciwość – sprzeciwił się z niezadowoleniem Keitel. – Etyka i moralność są ważne.

– W tych okolicznościach nie – uciął krótko Ernst. – Nie będziemy publikować naszego opracowania w żadnym piśmie uniwersyteckim. Nie o to chodzi.

– Dobrze, dobrze – rzekł zniecierpliwiony Keitel. – Ale nie tym martwię się najbardziej. Mamy za mało danych.

– Wiem. Uznałem, że musimy znaleźć więcej ochotników. Kilkunastu. To będzie największa jak dotąd grupa; w ten sposób wywrzemy wrażenie na Fiihrerze i skłonimy go, by zignorował Góringa.

Profesor prychnął drwiąco.

– Nie będzie czasu. Do poniedziałku rano? Nie, to się nie uda.

– Owszem, uda się. Musi się udać. Nasza praca ma zbyt duże znaczenie, aby miała przepaść z powodu drobnych tarć. Jutro po południu przeprowadzimy jeszcze jedną sesję w szkole Waltham. Opiszę Fuhrerowi naszą wspaniałą wizję nowej niemieckiej armii. Najlepszą dyplomatyczną prozą, na jaką mnie stać. Wiem, jak należy formułować myśli. – Rozejrzał się wokół i znów zniżył głos do szeptu. – Utrzemy tłustego nosa ministrowi lotnictwa.

– Chyba możemy spróbować – odrzekł niepewnie Keitel.- Nie, zrobimy to – oświadczył Ernst. – Nie istnieje coś takiego jak próba. Albo się odnosi zwycięstwo, albo nie. – Uświadomił sobie, że mówi jak oficer pouczający podwładnego. Uśmiechnął się ze smutkiem i dodał: – Martwi mnie to tak samo jak ciebie, Ludwigu. Miałem nadzieję, że w sobotę odpocznę. Spędzę więcej czasu z wnukiem. Mieliśmy razem wystrugać łódkę. Cóż, na wypoczynek przyjdzie czas później – dodał pułkownik. – Po śmierci.

Keitel nie zareagował na tę uwagę ani słowem, ale Ernst dostrzegł, że niepewnie zwrócił głowę w jego stronę.

– Żartuję, przyjacielu, żartuję – uspokoił go pułkownik. – A teraz posłuchaj wspaniałej nowiny o naszej marynarce wojennej.

13

Statua Hitlera z pozieleniałego brązu na placu Listopada 1923, górująca nad oddziałem poległych, lecz nie odartych z godności wojsk, wyglądała imponująco, ale wznosiła się w dzielnicy zupełnie różnej od innych, które Paul Schumann widział w Berlinie. W pyle unosiły się gazety, a w powietrzu wyczuwało się skwaśniały zapach odpadków. Uliczni handlarze sprzedawali tanie towary i owoce, siedzący przy rozklekotanym stoliku na kółkach artysta rysował portrety za parę fenigów. W bramach wystawały podstarzałe, niezarejestrowane prostytutki i młodzi alfonsi. Po chodnikach jeździli na wózkach lub kuśtykali mężczyźni bez nóg lub rąk, z dziwacznymi protezami ze skóry i metalu, i żebrali. Jeden miał na piersi tabliczkę: „Oddałem ojczyźnie nogi. Co ty możesz mi dać?”.

Paul odniósł wrażenie, jakby wszedł za zasłonę, za którą Hitler ukrył przed oczami świata całą szpetotę i wszystkie brudy Berlina.

Przeszedł przez zardzewiałą żelazną bramę i usiadł naprzeciw statuy Hitlera na ławce między kilkoma już zajętymi.

Dostrzegł pamiątkową tablicę z brązu i przeczytał, że pomnik wzniesiono na cześć „puczu piwiarnianego” z jesieni 1923 roku, kiedy to, według wyrytego w metalu pompatycznego napisu, szlachetni wizjonerzy narodowego socjalizmu bohatersko stanęli do walki ze skorumpowanym państwem weimarskim, próbując wyrwać je z rąk wbijających-nóż-w-plecy (język niemiecki lubował się w łączeniu jak największej liczby słów w jedno).

Wkrótce znudziły go rozwlekłe peany na cześć Hitlera i Góringa i odchylił się na ławce, ocierając pot z twarzy. Słońce chyliło się już ku zachodowi, lecz nadal panował niemiłosierny upał. Paul siedział może dwie minuty, gdy zjawił się Reggie Morgan, przeciął ulicę, przeszedł przez bramę i usiadł obok niego.- Widzę, że bez trudu znalazłeś plac – powiedział swą nienaganną niemczyzną. Zaśmiał się i wskazując na pomnik, ściszył głos. – Wspaniałe, co? Tak naprawdę Monachium próbowała zdobyć garstka pijanych, których wy tłukli jak muchy. Po pierwszym strzale Hitler padł na ziemię i ocalał tylko dzięki temu, że osłonił się ciałem „towarzysza”. – Morgan zlustrował Paula. – Inaczej wyglądasz. Włosy, ubranie… – Zatrzymał wzrok na plastrze. – Co ci się stało?

Opowiedział mu o starciu ze szturmowcami. Morgan zmarszczył brwi.

– Chodziło o Dresden Allee? Szukali cię?

– Nie. Bili dwoje ludzi, którzy prowadzili księgarnię. Nie chciałem się w to mieszać, ale nie mogłem pozwolić, żeby zatłukli ich na śmierć. Przebrałem się i zmieniłem uczesanie, mimo to muszę omijać brunatne koszule z daleka.

Morgan skinął głową.

– Sądzę, że nie ma poważnego zagrożenia. Nie zwrócą się w tej sprawie do SS ani gestapo – wolą sami wymierzać karę. Ale ci, z którymi się wdałeś w bójkę, będą krążyć w okolicach Rosenthaler Strasse. Nigdy zbytnio się nie oddalają. Nic więcej ci nie zrobili? Ręka, którą strzelasz, jest w porządku?

– Tak, nic mi się w nią nie stało.

– To dobrze. Ale bądź ostrożny, Paul. Za takie coś mogliby cię zastrzelić. Bez pytań, bez aresztowania. Wykonaliby egzekucję na miejscu.

– Czego twój kontakt w Ministerstwie Informacji dowiedział się o Ernście? – spytał przyciszonym głosem Paul.

Morgan spochmurniał.

– Dzieją się dziwne rzeczy. Mówił, że przy całej Wilhelmstrasse odbywają się jakieś ciche spotkania. Zwykle w soboty nie ma tam prawie żywego ducha, a dziś wszędzie kręci się SS i SD. Będzie potrzebował więcej czasu. Mamy do niego zadzwonić za jakąś godzinę. – Zerknął na zegarek. – Ale na razie zajmijmy się bronią. Spotkamy naszego człowieka z twoim karabinem na tej ulicy. Z powodu naszej wizyty zamknął dziś sklep. Ale mieszka niedaleko. Czeka na nas. Pójdę do niego zadzwonić. – Wstał i rozejrzał się. Spośród okolicznych lichych barów i restauracji tylko jeden lokal, „Edelweiss Cafe”, oferował klientom dostęp do telefonu.

– Zaraz wracam.

Paul patrzył w ślad za oddalającym się Morganem i zobaczył, jak jeden z kalekich weteranów ostrożnie podchodzi do tarasu restauracji, żebrząc o jałmużnę. Przy balustradzie zjawił się krzepki kelner i szybko go przegonił.

Siedzący kilka ławeczek dalej mężczyzna w średnim wieku podniósł się z miejsca i usiadł obok Paula. Wykrzywił się, ukazując ciemne zęby i zrzędliwym tonem rzekł:

– Widział pan? To zbrodnia, jak niektórzy traktują bohaterów.

– Owszem. – Co mam zrobić? – zastanawiał się Paul. Gdyby wstał i odszedł, wzbudziłby podejrzenia. Miał nadzieję, że mężczyzna zamilknie.

Ale Niemiec, przyjrzawszy mu się uważnie, ciągnął:

– Ma pan swoje lata. Był pan na wojnie.

To nie było pytanie. Paul przypuszczał, że dwudziestokilkuletni Niemiec mógł podczas wojny uniknąć walki tylko dzięki nadzwyczajnym okolicznościom.

– Tak, oczywiście. – Myślał gorączkowo.

– Z jakiej to bitwy? – zapytał mężczyzna, wskazując ruchem głowy bliznę na podbródku Paula.

Tamta bitwa nie miała żadnego związku z działaniami militarnymi; wrogiem był sadystyczny żołnierz mafii Morris Starble, który zranił go nożem w tawernie w HelPs Kitchen, a pięć minut później umarł za budynkiem.

Nieznajomy patrzył na niego wyczekująco. Paul musiał coś powiedzieć, wspomniał więc o bitwie, o której wiedział najwięcej: „Saint Mihiel”. Przez cztery dni września 1918 roku Paul i pozostali żołnierze Pierwszej Dywizji Piechoty TV Korpusu brnęli w błocku przez siekący deszcz, by zaatakować głębokie na dwa i pół metra niemieckie okopy, których strzegły zasieki i gniazda karabinów maszynowych.

– Tak, tak! I ja tam byłem! – Rozpromieniony człowiek serdecznie uścisnął dłoń Paula. – Co za zbieg okoliczności! Towarzyszu!

Trafiłem, pomyślał z goryczą Paul. Jakie może być prawdopodobieństwo takiego zdarzenia? Starał się jednak wyglądać na mile zaskoczonego przypadkowym spotkaniem. Niemiec mówił dalej do swego towarzysza broni:

– A więc był pan w oddziale C! Pamięta pan ten deszcz? Nigdy w życiu takiego nie widziałem. Gdzie pan był?

– Na zachodniej flance klina.

– Biłem się z Drugim Francuskim Korpusem Kolonialnym.

– Na nas nacierali Amerykanie – rzekł Paul, pospiesznie przeglądając w myślach wspomnienia sprzed dwudziestu lat.- Ach, pułkownik George Patton! Błyskotliwy i szalony człowiek. Gonił wojsko po całym polu bitwy. I te czołgi! Pojawiały się jak spod ziemi. Nigdy nie wiedzieliśmy, gdzie uderzy. Piechotą się nie przejmowałem. Ale czołgi… – Pokręcił głową, krzywiąc się.

– Tak, to była bitwa.

– Jeżeli to pańska jedyna rana, to miał pan szczęście.

– Rzeczywiście, Bóg nade mną czuwał. A pan był ranny? – spytał Paul.

– Dostałem odłamkiem szrapnela w łydkę. Do dzisiaj go noszę. Pokazuję tę ranę bratankowi. Ma kształt klepsydry. Dotyka lśniącej blizny i śmieje się radośnie. Ach, co to były za czasy. – Pociągnął łyk z piersiówki. – Wielu ludzi straciło przyjaciół pod Saint Mihiel. Ja nie. Moi zginęli wcześniej. – Zamilkł, podsuwając piersiówkę Paulowi, który pokręcił głową.

Z restauracji wyszedł Morgan i dał mu znak.

– Muszę iść – oświadczył Paul. – Miło było spotkać weterana i zamienić parę słów.

– Tak.

– Do zobaczenia panu. Heil Hitler.

– Ach, tak. Heil Hitler.

Paul podszedł do Morgana, który rzekł:

– Może się już z nami spotkać.

– Nie mówiłeś mu, po co mi broń?

– Nie, w każdym razie nie powiedziałem mu prawdy. Myśli, że jesteś Niemcem i chcesz zabić jakiegoś szefa gangu z Frankfurtu, który cię oszukał.

Ruszyli w głąb dzielnicy, która zdawała się wyglądać coraz nędzniej, aż po kilku przecznicach dotarli do lombardu. Na brudnej okratowanej wystawie widać było instrumenty muzyczne, walizki, brzytwy, biżuterię, lalki i setki innych przedmiotów. Na drzwiach wisiała tabliczka „ZAMKNIĘTE”. Kilka minut czekali w przedsionku i wreszcie zjawił się niski łysiejący mężczyzna. Skinął głową Morganowi, nie zwracając uwagi na Paula, rozejrzał się po ulicy, a potem wpuścił ich do środka. Oglądając się za siebie, zamknął drzwi i przekręcił klucz, a następnie opuścił roletę.

Weszli do pełnego kurzu i cuchnącego stęchlizną lombardu.

– Tędy.

Właściciel lombardu zaprowadził ich za grube podwójne drzwi, które zamknął i zaryglował, potem długimi schodami do wilgotnej piwnicy oświetlonej tylko dwiema żółtymi żarówkami.

Kiedy wzrok przyzwyczaił mu się do półmroku, Paul ujrzał na stojakach pod ścianami dwa tuziny karabinów.

Właściciel podał Paulowi karabin z celownikiem optycznym.

– To mauzer, kalibru 7,92 milimetra. Łatwo się składa, można go więc nosić w walizce. Niech pan popatrzy przez celownik. Najlepsza optyka na świecie.

Pstryknął włącznikiem światła i oczom Paula ukazał się tunel długości mniej więcej trzydziestu metrów, na którego końcu leżały worki z piaskiem, a do jednego z nich przypięto papierową tarczę.

Paul wziął karabin do rąk. Poczuł pod palcami gładkie drewno wyszlifowanego i lakierowanego korpusu broni. Wyczuł woń oleju, kreozotu i skóry rzemienia. W pracy rzadko używał karabinów, a słodkie zapachy i dotyk twardego drewna i metalu wywołały w nim wspomnienia. Poczuł fetor błota okopów, ekskrementów, spalin z dieslowskich silników. I smród śmierci, podobny do zapachu mokrego, gnijącego kartonu.

– Mam też specjalne kule, wydrążone na końcu, jak pan widzi. Zabijają o wiele skuteczniej od standardowych pocisków.

Paul kilka razy strzelił na sucho, starając się wyczuć spust. Wcisnął naboje do magazynka, a potem usiadł przy ławce, opierając karabin o klocek drewna nakryty tkaniną. Zaczął strzelać. Huk był ogłuszający, lecz nie zwracał na niego uwagi. Patrzył przez celownik, koncentrując się na czarnych kropkach tarczy. Poprawił nieco ustawienie lunety i powoli wystrzelał pozostałe dwadzieścia pocisków, które były w pudle z amunicją.

– Dobry – powiedział, a raczej krzyknął, ponieważ na chwilę ogłuchł. – Dobra broń. – Kiwając głową, oddał karabin właścicielowi lombardu, który go rozłożył, wyczyścił i razem z amunicją włożył do sfatygowanej walizki z płyty pilśniowej.

Morgan wziął walizkę, podając kopertę właścicielowi lombardu, który zgasił światła na strzelnicy i zaprowadził ich na górę. Wyjrzał na zewnątrz, dał znak, że wszystko w porządku i po chwili znów znaleźli się na ulicy. Paul usłyszał metaliczny głos odbijający się echem od murów. Parsknął śmiechem.

– Nie da się przed nim uciec.

Po drugiej stronie ulicy, na przystanku tramwajowym zainstalowano głośnik, z którego dudnił męski głos, monotonnie recytujący dalsze instrukcje dotyczące ochrony zdrowia.

– Nigdy nie przestają mówić?

– Nigdy – odparł Morgan. – Kiedyś historia uzna, że wkład narodowych socjalistów w kulturę to brzydkie budownictwo, kiepskie rzeźby z brązu i niekończące się przemowy… – Uniósł walizkę z mauzerem. – Wracajmy na plac. Muszę zadzwonić do swojego człowieka i sprawdzić, czy znalazł informacje, które pozwolą ci skorzystać z tego osiągnięcia niemieckiej techniki.

Zakurzona dekawka skręciła na plac Listopada 1923 i ponieważ nie było gdzie zaparkować na rojnej ulicy, zatrzymała się na krawężniku, o mały włos nie potrącając sprzedawcy handlującego wątpliwej jakości owocami.

– Ach, jesteśmy na miejscu, Janssen – rzekł Willi Kohl, ocierając twarz. – Pistolet masz w pogotowiu.

– Tak jest.

– Zatem ruszamy na polowanie. Wysiedli.

Po wyjściu od Amerykanów inspektor nie chciał wracać do samochodu, gdyż postanowił przesłuchać taksówkarzy czekających pod wioską olimpijską. Z typową dla narodowych socjalistów przezornością olimpijczyków pozwolono obsługiwać tylko kierowcom znającym języki obce, a to oznaczało, że nie jest ich zbyt wielu i że po każdym kursie do miasta będą wracać do wioski. To z kolei oznaczało, że jeden z nich mógł dokądś zawieźć ich podejrzanego.

Kiedy Kohl i jego podopieczny podzielili się taksówkami i wypytali ponad dwudziestu kierowców, jeden z nich opowiedział Janssenowi coś, co bardzo zaciekawiło inspektora. Całkiem niedawno opuścił teren wioski pewien człowiek z walizką i starą brązową torbą, po czym wsiadł do jego taksówki. Był to krzepki mężczyzna mówiący z ledwie słyszalnym obcym akcentem. Nie miał włosów ani długich, ani rudawych, ale ciemne i gładko zaczesane do tyłu, choć Kohl przypuszczał, że mógłby osiągnąć taki efekt za pomocą brylantyny lub płynu. Kierowca twierdził, że jego pasażer nie był ubrany w garnitur, ale nieformalny strój w jasnych kolorach, choć nie potrafił szczegółowo opisać jego garderoby.

Mężczyzna wysiadł na Liitzowplatz i wmieszał się w tłum przechodniów. Było to jedno z najruchliwszych i najbardziej zatłoczonych skrzyżowań w mieście; mało możliwe, że natrafią tam na jego ślad. Taksówkarz dodał jednak, że pasażer pytał go o drogę na plac Listopada 1923 i był ciekaw, czy może tam dojść pieszo.

– Zadawał panu jeszcze jakieś pytania o plac? Pamięta pan jakiś szczegół? Czym się zajmuje? Z kim chciał się tam spotkać? Cokolwiek?

– Nie, panie inspektorze, nic więcej nie mówił. Powiedziałem mu, że do placu jest bardzo daleko. Podziękował i wysiadł. To wszystko. Nie patrzyłem na jego twarz – wyjaśnił. – Tylko na drogę.

Oczywiście, znów ślepota, pomyślał zgryźliwie Kohl.

Wrócili na komendę po wydrukowane ulotki ze zdjęciem ofiary z Dresden Allee, a następnie, gnając na łeb, na szyję, przyjechali tu, pod pomnik nieudanego puczu z 1923 roku (tylko narodowi socjaliści potrafili tak kompromitującą klęskę przekuć w absolutny triumf). Poszukiwania na rozległym Liitzowplatz na pewno okazałyby się bezowocne, ten plac był natomiast o wiele mniejszy i znacznie łatwiej mogli tu przepytać świadków.

Kohl obrzucił krótkim spojrzeniem ludzi: żebraków, handlarzy, prostytutki, sklepikarzy, bezrobotnych siedzących w knajpkach. Wciągnął powietrze przesycone zapachem zgnilizny i spytał:

– Czujesz naszą zwierzynę, Janssen?

– Cóż… – Młody kandydat na inspektora wyglądał na zmieszanego wygłoszoną przez niego uwagą.

– To przeczucie – wyjaśnił Kohl, rozglądając się po ulicy. Stał w cieniu odlanej z brązu figury Hitlera, której postawa wyrażała nieugiętość i waleczność. – Choć osobiście nie wierzę w okultyzm. A ty?

– Właściwie nie, panie inspektorze. Nie jestem religijny, jeśli to pan ma na myśli.

– No, ja nie zerwałem z religią zupełnie. Heidi by tego nie pochwalała. Ale mówię o złudzeniu obecności ducha, opartym na naszych spostrzeżeniach i doświadczeniach. Właśnie mam takie przeczucie. On jest gdzieś niedaleko.

– Tak jest – odparł Janssen. – Dlaczego pan tak sądzi?

Właściwe pytanie, pomyślał Kohl. Uważał, że młodzi detektywi powinni zawsze pytać swoich mentorów. Wytłumaczył mu: dlatego że dzielnica stanowi część północnego Berlina, gdzie można spotkać wiele osób poszkodowanych w wojnie, bezrobotnych, kryptokomunistów i kryptosocjalistów, bandy antypartyjnego ruchu „Edelweisspiraten”, drobnych złodziei i działaczy robotniczych, którzy musieli się przyczaić po delegalizacji związków zawodowych. Mieszkali tu Niemcy, którzy bardzo tęsknili do dawnych czasów: oczywiście nie do Weimaru (nikt nie przepadał za republiką), ale do chwały Prus, Bismarcka, Wilhelma, Drugiej Rzeszy. Wniosek – niewielu było tu członków partii oraz jej sympatyków, czyli niewielu denuncjatorów gotowych pobiec z donosem do gestapo albo miejscowego garnizonu SA.- Cokolwiek planuje, właśnie w takich miejscach znajdzie wsparcie i sojuszników. Cofnij się odrobinę, Janssen. Zawsze bardziej rzuca się w oczy ktoś poszukujący podejrzanego, tak jak my, niż sam podejrzany.

Młodzieniec przesunął się w cień pod sklep rybny, w którym większość cuchnących pojemników była pusta. Można tu było kupić jedynie wydzielające przykry zapaszek węgorze, karpie i wątłe pstrągi z kanału. Policjanci przez chwilę lustrowali ulice, szukając swojej zwierzyny.

– Pomyślmy, Janssen. Wysiadł z taksówki z walizką – no i wiadomą torbą – przy Liitzowplatz. Nie kazał się przywieźć z wioski olimpijskiej od razu tutaj być może dlatego, że zostawił bagaż tam, gdzie się teraz zatrzymał, a tu przyszedł w innym celu. Jakim? Żeby się z kimś spotkać? Żeby coś przekazać, możliwe, że właśnie torbę? Albo żeby kogoś lub coś odebrać? Był w wiosce olimpijskiej, na Dresden Allee, w „Ogrodzie Letnim”, na Rosenthaler Strasse, Liitzowplatz, i wreszcie znalazł się tu. Ciekaw jestem, co łączy te miejsca.

– Zajrzymy do wszystkich sklepów i lokali?

– Chyba musimy. Ale wyznam ci, Janssen, że głód daje mi się coraz bardziej we znaki. Zaczyna mi się robić słabo. Najpierw sprawdzimy lokale i przy okazji sami się posilimy.

Kohl syknął, zginając palce stóp. Wełna w butach zmieniła położenie i każdy krok znów sprawiał mu ból. Wskazał najbliższą restaurację, przed którą zaparkował samochód, „Edelweiss Cafe”.

Była to obskurna knajpa. Kohl zauważył, że ludzie odwracają wzrok, jak zwykle na widok osoby urzędowej. Zerknęli na klientów na wypadek, gdyby był wśród nich podejrzany kupujący kapelusze w nowojorskim sklepie Manny z odzieżą męską. Kohl pokazał legitymację kelnerowi, który natychmiast wyprężył się na baczność.

– Heil Hitler. Jak mogę panom pomóc?

Kohl wątpił, by w tej zadymionej spelunce ktokolwiek znał taką posadę jak szef sali, więc spytał, czy może porozmawiać z kierownikiem.

– Z panem Grolle, oczywiście, zaraz go poproszę. Proszę usiąść przy stoliku. I jeśli życzą sobie panowie kawę i coś do jedzenia, służę.

– Napiję się kawy i zjem strudel jabłkowy. Może podwójną porcję. A mój kolega? – Spojrzał pytająco na Janssena.

– Tylko coca-colę.

– Życzy pan sobie strudel z bitą śmietaną?

– Ależ oczywiście – odparł Kohl z takim zdziwieniem, jak gdyby podawanie strudla bez bitej śmietany było świętokradztwem.

W drodze powrotnej z lombardu do „Edelweiss Cafe”, skąd Morgan chciał zadzwonić do swojego zaufanego człowieka w Ministerstwie Informacji, Paul zapytał:

– Co od niego dostaniemy? Wiadomość o miejscu pobytu Ernsta?

– Powiedział mi, że Goebbels koniecznie chce wiedzieć o publicznych wystąpieniach wszystkich ważniejszych urzędników i funkcjonariuszy. Potem decyduje, czy należy na miejsce przysłać ekipę filmową albo fotografa. – Zaśmiał się gorzko. – Jeżeli pójdziesz na „Bunt na Bounty” na przykład, to zanim zobaczysz kreskówkę o Myszce Miki, będziesz musiał przez dwadzieścia minut oglądać nudne kroniki, na których Hitler hołubi dzieci albo Góring paraduje w swoich śmiesznych mundurach przed tysiącem robotników ze Służby Pracy Rzeszy.

– Czy Ernst też jest na tej liście?

– Mam nadzieję. Podobno pułkownik nie ma cierpliwości do propagandy i nie cierpi Goebbelsa tak samo jak Góringa, ale nauczył się reguł gry. W tych czasach nie osiągnie się żadnego sukcesu w rządzie, jeśli się nie przestrzega reguł gry.

Kiedy zbliżali się do „Edelweiss Cafe”, Paul zauważył tani czarny samochód zaparkowany na chodniku przed restauracją niedaleko pomnika Hitlera. Detroit wciąż miało przewagę nad niemieckim przemysłem samochodowym. Paul widział tu parę pięknych mercedesów i modeli BMW, ale większość aut w Berlinie była kanciasta i poobijana jak to przed restauracją. Kiedy wróci do Stanów i dostanie obiecane dziesięć kawałków, kupi sobie samochód swoich marzeń, lśniącego czarnego lincolna. Marion będzie w nim cudownie wyglądać.

Nagle Paul poczuł pragnienie. Postanowił usiąść przy stoliku, gdy Morgan będzie rozmawiał przez telefon. Specjalnością lokalu były ciasta i kawa, ale w taki gorący dzień nie miał ochoty ani na jedno, ani na drugie. Nie – postanowił kontynuować edukację w dziedzinie niemieckiego piwowarstwa.

14

Przy chwiejącym się stoliku w „Edelweiss Cafe” Willi Kohl skończył strudel i kawę. Teraz o wiele lepiej, pomyślał. Wcześniej z głodu dosłownie drżały mu ręce. Niezdrowo tak długo nie jeść.

Ani kierownik, ani nikt inny nie widział mężczyzny, którego wygląd odpowiadałby rysopisowi podejrzanego. Kohl miał jednak nadzieję, że ktoś w tej nieszczęsnej dzielnicy widział ofiarę zabójstwa na Dresden Allee.

– Janssen, masz fotografie tego martwego biedaka?

– Zostawiłem w samochodzie, panie inspektorze.

– To przynieś.

– Tak jest.

Młodzieniec dokończył colę i wyszedł.

Kohl odprowadził go wzrokiem do drzwi, z roztargnieniem postukując w ukryty w kieszeni pistolet. Otarł pot z czoła, spoglądając na ulicę, skąd dobiegł dźwięk syreny. Usłyszał trzaśniecie zamykanych drzwi dekawki i odwrócił się, zerkając na wracającego Janssena. W tym momencie inspektor dostrzegł jakiś gwałtowny ruch z lewej strony, za plecami swego asystenta.

Mężczyzna w ciemnym garniturze niosący walizkę albo futerał z jakimś instrumentem muzycznym raptownie skręcił z chodnika i wszedł na podwórze dużej, zrujnowanej kamienicy przylegającej do „Edelweiss Cafe”. Jego nagła decyzja, by zmienić kierunek marszu, wydawała się nienaturalna. Kohl uznał, że wizyta człowieka ubranego w garnitur w tak nędznej spelunce jest także trochę dziwna.

– Janssen – zawołał inspektor. – Widziałeś?

– Co?

– Tego człowieka wchodzącego na podwórze?

Młody funkcjonariusz wzruszył ramionami.

– Niezbyt dokładnie. Zauważyłem jakichś ludzi na chodniku. Kątem oka.

– Ludzi?

– Chyba dwóch.

W Kohlu odezwał się nieomylny instynkt.

– Musimy to sprawdzić!

Kamienica przylegała do budynku z prawej strony i inspektor, zaglądając w aleję, spostrzegł, że nie ma tam bocznego wejścia.

– Z tyłu na pewno jest drugie wyjście jak w „Ogrodzie Letnim”. Idź je obstawić. Ja wejdę od frontu. Musisz być gotów na to, że obaj są uzbrojeni i zdesperowani. Wyciągnij pistolet. Biegiem! Jeśli się pospieszysz, zdążysz ich ubiec.

Kandydat na inspektora puścił się sprintem w głąb alei. Kohl też wyciągnął broń. Wolno podszedł do podwórza.

W potrzasku.

Tak samo jak w mieszkaniu Malone’a.

Paul i Reggie Morgan dyszeli ciężko po krótkim sprincie. Stali na ciemnym podwórzu pełnym śmieci i porośniętym krzewami jałowca. Dwaj kilkunastoletni chłopcy w przybrudzonych ubraniach rzucali kamieniami do gołębi.

– To ci sami z „Ogrodu Letniego”? – wysapał Morgan. – Niemożliwe.

– Ci sami. – Paul nie był pewien, czy gliniarze ich zauważyli, ale młodszy w zielonym garniturze zerknął w ich stronę, gdy Paul wciągnął Morgana na podwórze. Musieli się liczyć z tym, że ich widziano.

– Jak nas znaleźli?

Paul zignorował pytanie, rozglądając się wokół. Podbiegł do drewnianych drzwi pośrodku budynku, który miał kształt podkowy; zamknięte na klucz. Od okien na parterze dzieliło ich dwa i pół metra – czekałaby ich ciężka wspinaczka. Okna były zamknięte z wyjątkiem jednego, przez które widać było mieszkanie wyglądające na opuszczone.

Morgan zauważył spojrzenie Paula i powiedział:

– Fakt, moglibyśmy się tam ukryć. Opuścić rolety. Ale jak tam wejdziemy?

– Hej – zawołał Paul do jednego z chłopców rzucających kamieniami. – Mieszkacie tutaj?

– Nie, proszę pana, przyszliśmy się tylko pobawić.- Chcecie zarobić całą markę?

– Boże wielki – wykrzyknął jeden z nich i podbiegł do Paula i Morgana, przyglądając się im ze zdziwieniem. – Pewnie, że chcemy, proszę pana.

– Dobrze. Ale musicie działać szybko.

Willi Kohl przystanął przed wejściem na podwórze.

Odczekał chwilę, dając Janssenowi czas na zajęcie pozycji z tyłu budynku, a potem skręcił za róg. Ani śladu podejrzanego z Dresden Allee i mężczyzny z walizką. Tylko jacyś chłopcy stali przy stercie drewnianych skrzynek na mleko po drugiej stronie podwórza. Zerknąwszy niepewnie na policjantów, zaczęli się wycofywać.

– Hej, chłopcy! – krzyknął Kohl. Zatrzymali się, spoglądając po sobie.

– Tak?

– Widzieliście dwóch mężczyzn? Znów wymienili niepewne spojrzenia. – Nie.

– Chodźcie no tu.

Po chwili wahania równocześnie rzucili się do ucieczki, wzbijając kłęby kurzu. Kohl nawet nie próbował ich gonić. Ściskając w dłoni pistolet, rozglądał się po podwórzu. W oknach mieszkań na parterze wisiały firanki albo stały anemiczne kwiaty, z czego można było wnosić, że są zamieszkane. Jedno natomiast było puste i ciemne.

Kohl wolno podszedł do okna bez firanek i zauważył na zakurzonej ziemi ślady – jak się domyślił, po kontenerach na mleko. Podejrzany i jego wspólnik zapłacili chłopcom, żeby przenieśli skrzynki pod okno, a potem odnieśli je na miejsce, kiedy już obaj mężczyźni wspięli się do mieszkania.

Inspektor ścisnął mocniej pistolet i nacisnął guzik przywołujący dozorcę.

Po chwili zjawił się żylasty, siwowłosy człowiek o udręczonej twarzy. Otworzył drzwi, obrzucając nerwowym spojrzeniem pistolet w dłoni Kohla.

Inspektor wszedł i spojrzał w głąb ciemnego korytarza. Na drugim końcu coś się poruszyło. Kohl modlił się w myśli, by Janssen zachował czujność. Inspektor przeszedł przynajmniej chrzest bojowy. Został postrzelony i sam, jak sądził, zastrzelił jednego czy dwóch żołnierzy wrogiej armii. Ale Janssen? Mimo że chłopak był niezłym strzelcem, dotąd celował wyłącznie do papierowych tarcz. Jak sobie poradzi, gdy dojdzie do prawdziwej strzelaniny?

– Mieszkanie dwa okna w prawo – szepnął do dozorcy – jest puste?

– Tak jest.

Kohl cofnął się o krok, aby mieć oko na podwórze na wypadek, gdyby podejrzani wyskoczyli przez okno i próbowali zbiec.

– Pod tylnym wyjściem stoi drugi funkcjonariusz. Niech pan go natychmiast przyprowadzi.

– Tak jest.

Ale kiedy chciał się oddalić, przyczłapała do nich korpulentna starsza kobieta w fioletowej sukience i niebieskim szalu.

– Panie Greitel, panie Greitel! Szybko, musi pan zadzwonić na policję!

Kohl odwrócił się do kobiety, a dozorca rzekł:

– Policja już tu jest, pani Haeger.

– Ach, jak to możliwe? – zdumiała się.

– Dlaczego potrzebna pani policja? – zapytał inspektor.

– Złodzieje!

Instynkt podpowiedział Kohlowi, że stoją za tym podejrzani.

– Niech mi pani opowie, co się stało. Tylko szybko.

– Mam mieszkanie od frontu. Zobaczyłam z okna dwóch ludzi kryjących się za stertą skrzynek na mleko, które od tygodni obiecuje pan wywieźć, panie Greitel.

– Proszę mówić dalej. Czas może tu być najważniejszy.

– No więc ci dwaj się czaili, wyraźnie widziałam. A potem, dosłownie przed chwilą, zobaczyłam, jak wstają i biorą dwa rowery ze stojaka przed głównym wejściem. O jednym rowerze nic nie wiem, ale drugi na pewno należy do panny Bauer, a ona od dwóch lat nie ma żadnego towarzysza, więc wiedziałam, że nie mogła mu pożyczyć tego roweru.

– Nie – mruknął Kohl i pędem wybiegł. Zrozumiał już, że podejrzany zapłacił chłopcom, aby po prostu rzucili kilka skrzynek pod okno, zostawiając ślady w kurzu, a potem odłożyli je na stertę, za którą ukryli się obaj mężczyźni. Potem chłopcy prawdopodobnie mieli udawać zaniepokojenie, by Kohl pomyślał, że podejrzani wspięli się do budynku po skrzynkach.

Wypadł z podwórza i zobaczył żywy dowód statystyki, którą jako sumienny policjant znał doskonale: najpopularniejszym środkiem transportu w Berlinie były rowery, których setki przemykały ulicami, zacierając ślady ucieczki podejrzanych równie skutecznie jak obłok gęstego dymu.Pozbyli się rowerów i ruszyli pieszo ulicą niecały kilometr od placu Listopada 1923.

Paul i Morgan szukali innej restauracji lub baru z telefonem.

– Skąd wiedziałeś, że są w „Edelweiss Cafe”? – spytał Morgan, z trudem łapiąc oddech po szybkiej jeździe rowerem.

– Zobaczyłem samochód zaparkowany na krawężniku.

– Ten czarny.

– Zgadza się. Z początku wcale się nim nie przejąłem. Ale coś mi się nagle skojarzyło. Przypomniałem sobie, jak parę lat temu szedłem wykonać pewną robotę. Okazało się, że nie tylko ja postanowiłem odwiedzić Bo Gillette’a. Przede mną zjawili się tam gliniarze z Brooklynu. Byli jednak leniwi i zaparkowali pod samym domem, wjeżdżając na krawężnik. Pomyśleli sobie: auto nieoznakowane, kto zwróci na nie uwagę? Bo Gilette zwrócił. Zjawił się, zrozumiał, że go szukają, i zniknął. Potem cały miesiąc próbowałem go odnaleźć. Dlatego coś mi powiedziało: wóz policji. I kiedy ten młodszy wyszedł, od razu się domyśliłem, że to ten sam człowiek, którego widziałem na tarasie „Ogrodu Letniego”.

– Wyśledzili nas od Dresden Allee do „Ogrodu Letniego”, a potem tu… Jakim cudem?

Paul sięgnął wstecz pamięcią. Nie mówił Kathe Richter, że się tu wybiera, i kilkanaście razy się upewniał, czy nikt go nie śledzi w drodze z pensjonatu na postój taksówek. Nie mówił nikomu w wiosce olimpijskiej. Tu mógł ich zdradzić właściciel lombardu, ale nie mógł nic wiedzieć o „Ogrodzie Letnim”. Nie, dwaj pracowici gliniarze wytropili ich dzięki własnemu sprytowi.

– Taksówki – orzekł w końcu Paul.

– Co?

– To jedyna odpowiedź. Jechałem taksówką do „Ogrodu Letniego” i tutaj. Od tej chwili, jeżeli nie chcemy spartaczyć sprawy, trzeba kazać kierowcy zatrzymywać się dwie, trzy przecznice od miejsca, do którego będziemy się wybierali.

Oddalali się od placu Listopada 1923. Kilka przecznic dalej znaleźli piwiarnię z publicznym telefonem. Morgan wszedł, by zadzwonić do swojego informatora, tymczasem Paul zamówił piwa, nie przestając się czujnie rozglądać. Nie zdziwiłby się wcale, widząc biegnących ich śladem tamtych dwóch gliniarzy.

Kim oni, u diabła, byli?

Morgan wrócił do stolika ze zmartwioną miną.

– Mamy kłopot. – Pociągnął łyk piwa i otarł wąsy, po czym nachylił się do Paula. – Nie podają żadnych wiadomości. Przyszedł rozkaz od Himmlera czy Heydricha – mój człowiek nie wie dokładnie od kogo – żeby do odwołania nie udzielać żadnych informacji o publicznych wystąpieniach funkcjonariuszy partyjnych ani urzędników rządowych. Nie ma żadnych konferencji prasowych. Cisza. Komunikat przekazano zaledwie parę godzin temu.

Paul opróżnił pół kufla.

– Co robimy? Wiesz cokolwiek o rozkładzie zajęć Ernsta?

– Nie wiem nawet dokładnie, gdzie mieszka, gdzieś w Charlottenburgu. Może moglibyśmy go przydybać pod kancelarią i pójść za nim. Ale to ryzyko. Jeżeli zbliżysz się do ważnego urzędnika na mniej niż sto pięćdziesiąt metrów, możesz się spodziewać, że cię wylegitymują i zatrzymają, jeżeli im się nie spodobasz.

Paul zastanawiał się przez chwilę.

– Mam myśl – powiedział. – Być może uda mi się zdobyć jakieś informacje.

– O czym?

– O Ernście – odparł Paul.

– Ty? – zdziwił się Morgan.

– Będę potrzebował ze dwieście marek.

– Tyle mogę ci dać. – Morgan odliczył banknoty i wsunął Paulowi.

– A twój człowiek w Ministerstwie Informacji? Sądzisz, że mógłby się czegoś dowiedzieć o osobach, które nie są funkcjonariuszami partii ani urzędnikami?

Morgan wzruszył ramionami.

– Tego ci nie zagwarantuję. Ale jedno wiem na pewno – jeżeli narodowi socjaliści coś potrafią, to zbierać informacje na temat swoich obywateli.

Janssen i Kohl opuścili kamienicę z podwórzem.

Pani Haeger nie potrafiła podać rysopisu podejrzanych, choć przyczyną była, jak na ironię, prawdziwa ślepota, nie polityczna. Zasnuwająca jej oczy katarakta pozwoliła wprawdzie ciekawskiej staruszce zobaczyć mężczyzn ukrywających się za skrzynkami, a potem uciekających na rowerach, lecz uniemożliwiła dostrzeżenie szczegółów ich wyglądu.

Zniechęceni wrócili na plac Listopada 1923 i podjęli przerwane poszukiwania: chodzili po ulicy, rozmawiali z handlarzami i kelnerami, pokazując im wydruk portretu ofiary i wypytując o podejrzanego.Ich wysiłki były bezowocne – dopóki nie dotarli do piekarni po drugiej stronie parku, ukrytej w cieniu pomnika Hitlera. Korpulentny mężczyzna w białym fartuchu przyznał w rozmowie z Kohlem, że widział taksówkę, która mniej więcej godzinę wcześniej zatrzymała się po drugiej stronie ulicy. Powiedział, że taksówka to niecodzienny widok, ponieważ tutejszych mieszkańców nie stać na korzystanie z taksówek, poza tym trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek spoza dzielnicy chciał tu przyjeżdżać, w każdym razie na pewno nie taryfą.

Piekarz zauważył wysokiego mężczyznę o gładko zaczesanych włosach, który rozejrzał się po ulicy i poszedł pod pomnik. Przez jakiś czas siedział na ławce, a potem odszedł.

– W co był ubrany?

– Miał na sobie jasne ubranie. Nie widziałem wyraźnie.

– Dostrzegł pan jakieś inne znaki szczególne?

– Nie, panie inspektorze. Miałem klienta.

– Miał przy sobie walizkę albo torbę na ramię?

– Nie sądzę, panie inspektorze.

Czyli hipoteza Kohla była słuszna: najprawdopodobniej podejrzany zatrzymał się gdzieś niedaleko Liitzowplatz i przyjechał tu w jakiejś sprawie.

– Dokąd poszedł?

– Nie widziałem, panie inspektorze. Przykro mi. Oczywiście, ślepota. Ale przynajmniej miał potwierdzenie, że podejrzany rzeczywiście przybył tu niedawno.

W tym momencie zza rogu wyjechał czarny mercedes i zahamował niedaleko piekarni.

– Ach – mruknął Kohl, przyglądając się, jak z samochodu wysiada Peter Krauss. Wiedział, jak funkcjonariusz gestapo go odnalazł. Przepisy wymagały, by inspektor informował oficerów dyżurnych, dokąd wychodzi, ilekroć opuszczał Alex w godzinach pracy. Zastanawiał się, czy dziś nie zachować tej wiedzy dla siebie. Lecz Williemu Kohlowi niełatwo było ignorować regulamin, zanim więc wyszedł, zanotował „plac Listopada 1923” i przewidywaną godzinę powrotu.

Krauss przywitał go skinieniem głowy.

– Rutynowy obchód, Willi. Ciekaw jestem, jak idzie praca nad sprawą.

– Jaką sprawą? – spytał Kohl wyłącznie z przekory.

– Zabójstwa w Dresden Allee, rzecz jasna.

– Ach, wygląda na to, że siły naszego wydziału zostały uszczuplone. Z niewiadomego powodu – dodał cierpkim tonem. – Ale wydaje się nam, że podejrzany być może odwiedził to miejsce.

– Mówiłem ci, że wypytam swoich ludzi. I z przyjemnością pragnę cię zawiadomić, że jeden z moich informatorów dowiedział się z pewnego źródła, że zabójca istotnie jest cudzoziemcem.

Kohl wyciągnął notatnik i ołówek.

– A jak się nazywa podejrzany?

– Tego nie wie.

– Jakiej jest narodowości?

– Nie potrafił określić.

– Kim jest ten informator? – spytał zirytowany Kohl.

– Och, tego nie mogę ujawnić.

– Muszę go przesłuchać, Peter. Jeżeli jest świadkiem.

– Nie jest świadkiem. Ma swoje źródła, które…

– Też są poufne.

– Istotnie. Mówię ci o tym, bo to dobra wiadomość, że twoje podejrzenia się potwierdziły.

– Moje podejrzenia?

– Że nie jest Niemcem.

– Nigdy tego nie powiedziałem.

– Kim pan jest? – zwrócił się do piekarza Krauss.

– Pan inspektor pytał mnie o człowieka, którego widziałem.

– Chodzi o waszego podejrzanego? – spytał Kohla Krauss.

– Być może.

– Ach, niezły jesteś, Willi. Jesteśmy parę dobrych kilometrów od Dresden Allee, a tobie udało się wytropić podejrzanego aż do tej zakazanej dzielnicy. – Zerknął na świadka. – Chętnie współpracuje?

– Nic nie widziałem, proszę pana – powiedział drżącym głosem piekarz. – Po prostu jeden człowiek wysiadał z taksówki.

– Gdzie był ten człowiek?

– Nie wi…

– Gdzie? – warknął groźnie Krauss.

– Po drugiej stronie ulicy. Naprawdę nic nie widziałem. Był odwrócony do mnie plecami. Był…

– Kłamiesz.

– Przysięgam. Przysięgam na… Fiihrera.

– Ten, kto składa fałszywe przysięgi, też jest kłamcą. – Krauss dał znak jednemu ze swoich młodych pomocników, funkcjonariuszowi o okrągłej twarzy. – Zabieramy go na Prinz Albrecht Strasse. Spędzi tam dzień i od razu poda nam dokładny rysopis.- Nie, proszę. Naprawdę chcę pomóc. Przyrzekam. Willi Kohl wzruszył ramionami.

– Ale fakt faktem, że pan nie pomógł.

– Mówiłem…

Kohl poprosił go o dokumenty.

Piekarz drżącą ręką podał inspektorowi dowód tożsamości. Krauss ponownie spojrzał na swojego pomocnika.

– Skuj go. Zabieramy go na komendę.

Młody funkcjonariusz gestapo skuł mężczyźnie kajdankami ręce z tyłu. Piekarzowi łzy stanęły w oczach.

– Próbowałem sobie przypomnieć. Naprawdę…

– No to sobie przypomnisz. Gwarantuję.

– Chodzi o sprawy wielkiej wagi – powiedział do niego Kohl. – Wolałbym, żeby wykazał pan więcej woli współpracy. Ale skoro mój kolega chce pana zabrać na Prinz Albrecht Strasse… – Inspektor spojrzał znacząco na przerażonego mężczyznę. – Może się to dla pana źle skończyć, panie Heydrich. Bardzo źle.

Piekarz wlepił w niego zdumione spojrzenie, ocierając łzy.

– Ależ, panie inspektorze…

– Tak, tak, naprawdę źle… – Kohl urwał. Jeszcze raz zajrzał do dowodu. – Gdzie się pan urodził?

– W Góttburgu pod Monachium, panie inspektorze.

– Ach, tak. – Kohl zachował kamienną twarz, powoli kiwając głową. Krauss spojrzał na niego pytająco.

– Panie inspektorze, wydaje mi się…

– To małe miasto?

– Tak. Chyba jednak…

– Proszę milczeć – przerwał mu Kohl, wciąż oglądając dokument.

– O co chodzi, Willi? – odezwał się w końcu Krauss.

Kohl gestem odwołał funkcjonariusza gestapo na bok i szeptem wyjaśnił:

– Sądzę, że ten człowiek przestał już interesować kripo. Możesz z nim zrobić, co zechcesz.

Krauss przez moment milczał, próbując zrozumieć, dlaczego Kohl tak nieoczekiwanie zmienił zdanie.

– Dlaczego?

– Chcę cię też prosić o przysługę, nie wspominaj nikomu, że to Janssen i ja go zatrzymaliśmy.

– Ale powiedz mi dlaczego, Willi. Po krótkiej chwili Kohl odrzekł:

– Z Góttburga pochodzi szef SD, Heydrich.

Reinharda Heydricha, szefa wywiadu SS i zastępcy Himmlera, uważano za najbardziej bezwzględnego człowieka Trzeciej Rzeszy. Heydrich był bezduszną maszyną (kiedyś zrobił dziecko pewnej dziewczynie, a potem ją porzucił, ponieważ nie cierpiał rozwiązłych kobiet). Mówiono, że Hitler nie lubi zadawać bólu, ale toleruje okrucieństwo, jeśli może dzięki niemu coś osiągnąć. Heinrich Himmler lubił zadawać ból, lecz nie potrafił go wykorzystywać do swoich celów. Heydrich lubił zadawać ból i zarazem mistrzowsko umiał go spożytkować.

Krauss zerknął na piekarza i spytał z niepewnością w głosie:

– Oni… sądzisz, że są spokrewnieni?

– Wolałbym nie ryzykować. W gestapo macie o wiele lepsze kontakty z SD niż my w kripo. Możecie go przesłuchać, nie narażając się na poważne konsekwencje. Jeśli jednak pojawi się moje nazwisko, mogę się pożegnać z karierą.

– Ale… przesłuchiwać krewnego Heydricha? – Krauss wpatrywał się w chodnik. – Myślisz, że może wiedzieć coś ważnego?

Kohl przyglądał się nieszczęsnemu piekarzowi.

– Myślę, że coś wie, ale nic takiego, co mogłoby się nam przydać. Przypuszczam, że to, co ukrywa, ma związek raczej z dodawaniem trocin do mąki albo używaniem masła z czarnego rynku. – Inspektor powiódł spojrzeniem po okolicznych domach. – Jestem pewien, że jeśli jeszcze trochę tu popracujemy z Janssenem, znajdziemy tyle informacji o zdarzeniu z Dresden Allee, ile się da, a poza tym… – Zniżył głos. – Nie wyrzucą nas z roboty.

Krauss spacerował nerwowo, próbując sobie zapewne przypomnieć, czy podawał piekarzowi swoje nazwisko, które on z kolei mógłby przekazać kuzynowi Heydrichowi.

– Zdjąć mu kajdanki – rzucił nagle.

Gdy młody funkcjonariusz spełnił polecenie, Krauss dodał:

– Czekam na raport w sprawie Dresden Allee, Willi.

– Oczywiście.

– Heil Hitler.

– Heil.

Dwaj funkcjonariusze gestapo wsiedli do mercedesa, który objechał pomnik Fiihrera i włączył się do ruchu.

Kiedy samochód zniknął za zakrętem, Kohl oddał piekarzowi dowód.

– Proszę, panie Rosenbaum. Może pan wracać do pracy. Nie będziemy już pana więcej niepokoić.Piekarz podziękował mu wylewnie. Drżały mu ręce, a w zmarszczkach wokół ust lśniły łzy.

– Niech pana Bóg błogosławi.

– Cii – powiedział Kohl, zirytowany tak niedyskretną wdzięcznością. – Niech pan wraca do sklepu.

– Tak, panie inspektorze. Bochenek chleba dla pana? Strudel?

– Nie, nie. Niech pan wraca. Mężczyzna szybko zniknął w piekarni.

W drodze powrotnej do samochodu Janssen spytał:

– Nie nazywał się Heydrich? To był Rosenbaum?

– Jeśli chodzi o tę sprawę, Janssen, lepiej, żebyś nie zdawał żadnych pytań. Nie pomogą ci zostać lepszym inspektorem.

– Tak jest. – Młodzieniec ze zrozumieniem pokiwał głową.

– A więc tak – ciągnął Kohl. – Wiemy, że nasz podejrzany wysiadł tu z taksówki i usiadł na placu, a potem poszedł załatwić jakąś sprawę. Spytajmy ludzi na ławkach, czy coś widzieli.

Nie mieli jednak szczęścia, ponieważ wielu tutejszych, jak wyjaśnił Janssenowi Kohl, nie darzyło życzliwością ani partii, ani policji. Nie mieli szczęścia, dopóki nie trafili na pewnego mężczyznę siedzącego pod Fuhrerem z brązu. Kohl od razu wyczuł w nim żołnierza – albo zawodowego, albo z Freikorps utworzonego po wojnie.

Kiedy inspektor spytał go o podejrzanego, mężczyzna energicznie pokiwał głową.

– Ach, tak, tak, wiem, o kim pan mówi.

– Kim pan jest?

– Helmut Gerschner, były kapral armii cesarza Wilhelma.

– I co pan może nam o nim powiedzieć, kapralu?

– Rozmawiałem z nim niecałe czterdzieści pięć minut temu. Rysopis się zgadza.

Kohlowi mocniej zabiło serce.

– Nie wie pan, czy jeszcze się kręci gdzieś w okolicy?

– Nie widziałem.

– Proszę zatem coś nam o nim opowiedzieć.

– Tak, panie inspektorze. Rozmawialiśmy o wojnie. Z początku myślałem, że jesteśmy towarzyszami broni, ale później wyczułem, że coś nie tak.

– Co takiego?

– Mówił o bitwie pod Saint Mihiel. A jednak nie był ani trochę zmartwiony.

– Zmartwiony?

Były żołnierz pokręcił głową.

– Piętnaście tysięcy dostało się do niewoli, wielu zginęło. Dla mojego Oddziału C to był czarny dzień. Tragedia! Amerykanie i Francuzi zepchnęli nas do Linii Hindenburga. Dużo wiedział o bitwie. Podejrzewam, że tam był. Ale nie zauważyłem, żeby te okropności wywarły na nim jakieś wrażenie. Nic! Poza tym… – W jego oczach błysnęło oburzenie. – Nie chciał wypić z mojej piersiówki za poległych. Nie wiem, dlaczego go szukacie, ale już przez to wydał mi się podejrzany. Może zdezerterował. Albo był tchórzem. Albo nawet zdrajcą.

Albo był wrogiem, pomyślał z goryczą Kohl.

– Mówił, czym się tu zajmuje? – spytał inspektor. – Tu albo w ogóle?

– Nie, panie inspektorze. Rozmawialiśmy tylko kilka minut.

– Był sam?

– Chyba nie. Podszedł później do drugiego mężczyzny, trochę niższego. Nie widziałem dokładnie. Przykro mi, nie zwróciłem uwagi.

– Świetnie panu idzie, kapralu – pochwalił go Janssen, a zwracając się do Kohla, rzekł: – Może chodzi o tego człowieka, którego widzieliśmy na podwórzu. Niższego, w ciemnym garniturze.

Kohl skinął głową.

– Możliwe. Jeden z kolegów w „Ogrodzie Letnim”. W jakim wieku był ten wyższy? – zapytał weterana.

– Miał czterdzieści lat, może rok, dwa więcej. Był w tym samym wieku co ja.

– Dobrze mu się pan przyjrzał?

– Och, tak, panie inspektorze. Widziałem go tak wyraźnie jak pana teraz. Mogę go dokładnie opisać.

Dzięki Bogu, pomyślał Kohl, koniec z zaraźliwą ślepotą. Spojrzał na ulicę, szukając pewnej osoby, którą zauważył pół godziny wcześniej. Następnie wziął weterana pod ramię, podniósł dłoń, zatrzymując jadące samochody, i przeprowadził utykającego mężczyznę przez ulicę.

– Proszę pana – powiedział do sprzedawcy ubranego w poplamiony farbami fartuch, siedzącego przy wózku, na którym stały obrazy. Uliczny artysta uniósł głowę znad martwej natury z kwiatami, którą właśnie malował. Odłożył pędzel i zerwał się z miejsca, gdy tylko ujrzał legitymację Kohla.

– Przepraszam, panie inspektorze. Przyrzekam panu, że od dawna staram się dostać zezwolenie, ale…- Umie się pan posługiwać ołówkiem czy tylko farbami? – przerwał mu Kohl.

– No…

– Umie pan? Ołówkiem!

– Tak, panie inspektorze. Często najpierw robię wstępny szkic ołówkiem, a potem…

– Tak, tak, dobrze. Mam dla pana pracę. – Kohl posadził kaprala na sfatygowanym płóciennym krzesełku i wcisnął do rąk malarza blok.

– Życzy pan sobie, żebym narysował portret tego człowieka? – zapytał usłużnie straganiarz, choć nie bardzo rozumiał po co.

– Nie. Życzę sobie, żeby narysował pan portret człowieka, którego ten człowiek zaraz panu opisze.

15

Taksówka przejechała przed dużym hotelem, na którym łopotały czarno-biało-czerwone flagi nazistowskie.

– Ach, „Metropol” – rzekł kierowca. – Wie pan, kto tam teraz mieszka? Wielka aktorka i piosenkarka Lillian Harvey! Widziałem ją na własne oczy. Pewnie lubi pan jej musicale.

– Jest dobra. – Paul nie miał pojęcia, kim jest ta kobieta.

– Właśnie kręci film w Babelsbergu dla wytwórni UFA. Chciałbym, żeby kiedyś była moją pasażerką, ale oczywiście ma własną limuzynę.

Paul zerknął przelotnie na luksusowy hotel – wyglądał na odpowiednie miejsce dla gwiazdki filmowej. Potem opel skręcił na północ i nagle znaleźli się w zupełnie innej okolicy, która z każdą mijaną przecznicą stawała się coraz posępniej sza. Pięć minut później Paul powiedział:

– Proszę się zatrzymać, to tu.

Wysiadł i pamiętając o ryzyku związanym z taksówkami, czekał, aż auto zniknęło wśród innych samochodów. Następnie ruszył pieszo na Dragonerstrasse i szedł dalej, zmierzając do „Klubu Aryjskiego”.

Kiedy znalazł się w lokalu, nie musiał długo szukać Ottona Webbera. Niemiec siedział przy stole w barze za wejściem, kłócąc się z jakimś człowiekiem ubranym w garnitur w kolorze brudnego błękitu i słomkowym kapeluszu typu kanotier. Webber uniósł głowę i na widok Paula rozpromienił się w szerokim uśmiechu, po czym szybko odprawił swego towarzysza.

– Chodź, chodź, Johnie Dillinger! Jak się miewasz, przyjacielu? – Webber wstał i wziął go w objęcia.Usiedli. Zanim Paul zdążył rozpiąć marynarkę, prosto do ich stolika ruszyła Liesl, atrakcyjna kelnerka, która obsługiwała go wcześniej.

– Ach, wróciłeś – powiedziała, kładąc dłoń na jego ramieniu i mocno ściskając. – Nie możesz mi się oprzeć! Wiedziałam! Czego tym razem sobie życzysz?

– Dla mnie pschorr – odrzekł Paul. – A dla kolegi berlińskie. Odchodząc, musnęła palcami jego kark.

Webber odprowadził Liesl wzrokiem.

– Chyba masz specjalne względy. Cóż cię sprowadza z powrotem? Powab Liesl? Czy może znowu pobiłeś gnojowe koszule i potrzebujesz mojej pomocy?

– Pomyślałem, że może jednak ubijemy jakiś interes.

– Ach, te słowa brzmią w moich uszach jak muzyka Mozarta. Wiedziałem, że bystry z ciebie człowiek.

Liesl natychmiast przyniosła piwo. Paul zauważył, że co najmniej dwóch klientów, którzy złożyli zamówienie wcześniej, nie zostało obsłużonych. Kelnerka skrzywiła się, obrzucając salę ponurym spojrzeniem.

– Muszę wracać do pracy. Gdyby nie to, usiadłabym z tobą i pozwoliła postawić sobie sznapsa. – Oddaliła się, wzdychając z rozżaleniem.

Webber stuknął szkłem w kufel Paula.

– Dziękuję. – Wskazał ruchem głowy mężczyznę w jasnoniebieskim garniturze, który stał przy barze. – Mam takie kłopoty, że trudno uwierzyć. W zeszłym roku na berlińskiej wystawie samochodów Hitler ogłosił, że będzie produkowane nowe auto. Lepsze od audi i tańsze niż DKW. Ma się nazywać volkswagen – wóz ludu. Samochód dla każdego. Klienci będą wpłacać raty i dostaną auto, kiedy uzbiera się cała kwota. Niezły pomysł. Firma korzysta z pieniędzy i cały czas trzyma samochód na wypadek, gdyby nie wpłaciło się całej ceny. Czyż to nie kapitalne?

Paul skinął głową.

– Ach, miałem szczęście znaleźć mnóstwo opon.

– Znaleźć?

Webber wzruszył ramionami.

– I teraz się dowiaduję, że ci przeklęci inżynierowie zmienili rozmiar kół w tym cholernym autku. Cały mój zapas na nic.

– Ile na tym straciłeś?

Webber utkwił spojrzenie w pianie.

– Właściwie nie straciłem pieniędzy. Ale kłopot w tym, że ich nie zarobię. To równie zła wiadomość. Samochody to jedyna rzecz, którą ten kraj dobrze robi. Nasz Człowieczek przebudował wszystkie drogi. Ale mamy taki żart: Można bardzo szybko i wygodnie dojechać do każdego zakątka kraju. Ale po co? Na końcu drogi czeka na ciebie jeszcze więcej narodowych socjalistów. – Ryknął śmiechem.

Liesl popatrywała z nadzieją na Paula. Czego chciała ta dziewczyna? Żeby zamówić jeszcze jedno piwo, przespać się z nią, oświadczyć się?

– Przyznaję, że miałeś rację, Otto. Jestem kimś więcej niż dziennikarzem sportowym.

– Jeśli w ogóle jesteś dziennikarzem sportowym.

– Mam propozycję.

– Doskonale, doskonale. Ale pomówmy w cztery oczy. Bez świadków. Znam lepsze miejsce, poza tym muszę doręczyć pewną przesyłkę.

Dokończyli piwo i Paul położył na stoliku parę marek. Webber wziął płócienną torbę z nadrukiem „KaDeWe – najwspanialszy sklep świata”. Umknęli, nie żegnając się z Liesl.

– Chodźmy tędy. – Opuściwszy restaurację, skręcili na północ, oddalając się od centrum, od sklepów, luksusowego hotelu „Metropol” i zanurzając się w coraz mniej eleganckiej dzielnicy.

Minęli kilka kabaretów i nocnych klubów, lecz wszystkie były zabite deskami.

– Ach, spójrz tylko. Moja dawna dzielnica. Nic z niej nie zostało. Posłuchaj, Johnie Dillinger. Musisz wiedzieć, że kiedyś byłem bardzo znany w Berlinie. Wy macie swoje mafie, o których czytam w kryminałach, a my mieliśmy swoje Ringvereine.

Paul nie znał tego słowa, które dosłownie oznaczało „związek ringu”, ale po wyjaśnieniach Webbera uznał, że Niemiec ma na myśli po prostu gangi.

– Mieliśmy ich dużo, i to bardzo wpływowych. Mój nazywał się Kowboje na cześć waszego Dzikiego Zachodu. Przez jakiś czas byłem nawet jego prezydentem. Tak, właśnie prezydentem. Wyglądasz na zdziwionego. Wyłanialiśmy naszych przywódców w wyborach.

– Demokracja. Webber spoważniał.

– Musisz pamiętać, że byliśmy wtedy republiką, mieliśmy demokratyczny niemiecki rząd i prezydenta Hindenburga. Nasze gangi miały świetnych szefów, no i klasę. Byliśmy właścicielami budynków, restauracji, organizowaliśmy eleganckie przyjęcia. Nawet bale kostiumowe. Zapraszaliśmy polityków i ważnych funkcjonariuszy policji. Owszem, byliśmy kryminalistami, ale cieszyliśmy się szacunkiem. Mieliśmy swoją dumę i spory talent. Kiedyś opowiem ci o swoich lepszych kantach.

Niewiele wiem o waszych mafiach, Johnie Dillinger – o Alu Capone, Dutchu Schultzu – ale nasze wzięły swój początek z klubów bokserskich. Robotnicy spotykali się po pracy, żeby się rozerwać walką bokserską i zaczęli zakładać grupy ochrony. Po wojnie nastąpiły lata rebelii i niepokojów społecznych, walk z komunistami. Szaleństwo. A potem ta straszna inflacja… taniej było napalić banknotami w piecu, niż kupić drewno na opał. Za dolara mógłbyś kupić miliardy marek. Okropne czasy. Mamy takie powiedzenie: „W pustej kieszeni mieszka diabeł”. A wszystkie kieszenie mieliśmy puste. Dlatego właśnie Człowieczek doszedł do władzy, a ja osiągnąłem sukces. Królował handel wymienny i czarny rynek. Moje interesy rozkwitły.

– Wyobrażam sobie – powiedział Paul. Wskazał na zabity deskami kabaret. – Narodowi socjaliści nie zrobili ze wszystkim porządku.

– Ach, można i tak powiedzieć. Zależy, co rozumiesz przez „porządek”. Człowieczek ma źle w głowie. Nie pije, nie pali, nie lubi kobiet. Ani mężczyzn. Zauważ, jak na wiecach zasłania krocze czapką. Powiada się, że chroni ostatnich bezrobotnych w Niemczech! – Webber wybuchnął gromkim śmiechem. Po chwili uśmiech zniknął z jego twarzy. – Bez żartów. Dzięki niemu więźniowie opanowali więzienie.

Przez pewien czas szli w milczeniu. Nagle Webber przystanął i z dumą wskazał walący się budynek.

– Jesteśmy na miejscu, przyjacielu. Spójrz na nazwę.

Na wyblakłym szyldzie widniał angielski napis „Texas Club”.

– Kiedyś to była nasza siedziba. Mojego gangu Kowbojów. Wtedy wyglądała o wiele ładniej. Patrz pod nogi, Johnie Dillinger. Czasem pod drzwiami odsypiają kaca. Ach, czy już narzekałem, jak bardzo zmieniły się czasy?

Webber przekazał tajemniczą torbę barmanowi i w zamian dostał kopertę.

Salę wypełniał dym oraz smród odpadków i czosnku. Podłogę zaśmiecały niedopałki cygar i papierosów wypalonych do samego końca.

– Tu można zamawiać tylko piwo – ostrzegł Webber. – Do beczek niczego nie doleją, bo dostają je szczelnie zamknięte z browaru. Ale reszta? Sznapsa mieszają choćby z ekstraktami spożywczymi. Wino… ach, nawet nie pytaj. Jeżeli natomiast chodzi o jedzenie… – Wskazał łyżki, noże i widelce przymocowane łańcuchami do ścian przy każdym stoliku. Po sali chodził młody człowiek w brudnym ubraniu i płukał używane sztućce w oblepionym tłuszczem wiadrze. – Lepiej już cierpieć głód – rzekł Webber. – Bo inaczej można już stąd nigdy nie wyjść.

Złożyli zamówienie i znaleźli wolne miejsca. Barman, cały czas mierząc ponurym spojrzeniem Paula, przyniósł im piwo. Zanim unieśli je do ust, obaj otarli brzeg kufli. Webber zerknął w dół i zmarszczył brwi. Uniósł swą masywną nogę, oparł na drugim kolanie i obejrzał nogawkę. Mankiet spodni przetarł się na wylot i dyndały z niego nitki. Obejrzawszy uszkodzenie, powiedział:

– Ach, to spodnie z Anglii! Z Bond Street! Będzie się musiała nimi zająć jedna z moich dziewcząt.

– Dziewcząt? Masz córki?

– Być może. Synów pewnie też. Nie wiem. Ale mówię o kobietach, z którymi mieszkam.

– Kobietach? Mieszkasz ze wszystkimi naraz?

– Oczywiście, że nie – odparł Webber. – Czasem jestem u jednej, czasem u drugiej. Tydzień tu, tydzień tam. Jedna jest kucharką opętaną przez Escoffiera, druga szyje tak jak rzeźbił Michał Anioł, trzecia ma niewiarygodne doświadczenie w sprawach łóżkowych. Ach, każda to na swój sposób prawdziwa perła.

– Czy one…

– Czy się znają? – Webber wzruszył ramionami. – Może tak, może nie. Nie pytają, więc nie mówię. – Pochylił się nad stolikiem. – Do rzeczy, Johnie Dillinger, co mogę dla ciebie zrobić?

– Chcę ci coś powiedzieć, Otto. Możesz wstać i wyjść. Zrozumiem to. Możesz też zostać i mnie wysłuchać. Jeśli tak i jeśli będziesz mógł mi pomóc, czekają cię całkiem duże pieniądze.

– Intrygujesz mnie. Mów dalej.

– Mam w Berlinie wspólnika, który kazał jednemu ze swoich ludzi zrobić rozeznanie na twój temat.

– Na mój temat? To mi pochlebia. – Jego mina wskazywała, że mówi serio.

– Urodziłeś się w Berlinie w 1886 roku, w wieku dwunastu lat przeprowadziłeś się do Kolonii, a trzy lata później wróciłeś po tym, jak wyrzucono cię ze szkoły.Webber spochmurniał.

– Odszedłem sam. To wydarzenie często przedstawia się w krzywym zwierciadle.

– Za kradzież produktów z kuchni i romans z pokojówką.

– To ona mnie uwiodła i…

– Byłeś siedem razy aresztowany i spędziłeś w Moabicie w sumie trzynaście miesięcy.

Webber spojrzał na niego rozpromieniony.

– Tyle aresztowań i takie krótkie wyroki. Świadczy to dobitnie o moich znakomitych kontaktach na najwyższych szczeblach.

– Brytyjczycy też za tobą nie przepadają z powodu zjełczałego oleju, który sprzedałeś w zeszłym roku kucharzowi z ich ambasady. Francuzi podobnie, ponieważ dostali od ciebie koninę, choć wmawiałeś im, że to jagnięcina. Ogłosili też, że już nigdy nie będą z tobą prowadzić żadnych interesów.

– Ach, ci Francuzi. – Webber parsknął pogardliwie. – Mówisz więc, że chcesz się upewnić, czy można mi ufać, i że istotnie jestem inteligentnym przestępcą, za jakiego się podaję, a nie jakimś głupcem jak na przykład szpieg narodowych socjalistów. Po prostu roztropnie postępujesz. Dlaczego miałbym się obrażać?

– Możesz się obrazić, kiedy usłyszysz, że mój wspólnik podjął pewne kroki, aby uświadomić niektórym ludziom w Berlinie, kim jesteś – ludziom z naszego rządu. Teraz możesz postanowić, że nie chcesz mieć ze mną nic wspólnego. Będę rozczarowany, ale zrozumiem. Jeżeli jednak zdecydujesz się nam pomóc, ale potem mnie zdradzisz, ci ludzie cię znajdą. I nie będzie to przyjemne spotkanie. Rozumiesz, o czym mówię?

Przekupstwo i groźby, podstawa zaufania w Berlinie, jak mówił Reggie Morgan.

Webber otarł twarz, spuścił wzrok i mruknął:

– Ja ci ratuję życie i tak mi się odwdzięczasz?

Paul westchnął. Polubił tego niesamowitego człowieka, lecz nie znał innego sposobu, by zdobyć informacje o Ernście. Nie miał jednak wyboru i musiał się zgodzić, żeby ludzie Morgana prześwietlili Webbera i zabezpieczyli się przed ewentualną zdradą z jego strony. Były to konieczne środki ostrożności w tak niebezpiecznym mieście jak Berlin.

– Czyli dokończymy piwo i rozejdziemy się każdy w swoją stronę. Po chwili jednak twarz Webbera rozjaśnił uśmiech.

– Przyznam, że nie czuję się tak obrażony jak powinienem, panie Schumann.

Paul osłupiał. Nigdy nie mówił Webberowi, jak się nazywa.

– Widzisz, też miałem wątpliwości co do twojej osoby. W „Klubie Aryjskim” przy naszym pierwszym spotkaniu, kiedy poszedłeś, jak by powiedziały moje dziewczęta, przypudrować nos, zwędziłem ci paszport i obejrzałem. Ach, nie wyglądałeś mi na narodowego socjalistę, ale, jak sam zauważyłeś, w naszym szalonym mieście ostrożności nigdy za wiele. Tak więc przeprowadziłem swoje małe dochodzenie. Mój człowiek nie znalazł żadnych związków, które by cię łączyły z Wilhelmstrasse. Nawiasem mówiąc, co sądzisz o moich umiejętnościach? Nie poczułeś, kiedy wyciągnąłem ci paszport?

– Nie poczułem – przyznał ze smutnym uśmiechem Paul.

– Chyba więc szanujemy się nawzajem do tego stopnia… – zaśmiał się drwiąco – że możemy przejść do interesów. Słucham, Johnie Dillinger. Opowiedz mi o swoich planach.

Paul odliczył sto marek z pieniędzy otrzymanych od Morgana i podsunął Webberowi, który pytająco uniósł brwi.

– Co chciałbyś kupić?

– Potrzebuję informacji.

– Ach, informacji. Tak, tak. To czasem może kosztować sto marek, ale czasem znacznie więcej. Informacje o czym czy o kim?

Spojrzał prosto w ciemne oczy siedzącego naprzeciw niego mężczyzny.

– O Reinhardzie Ernście.

Webber wysunął dolną wargę, przechylając na bok głowę.

– Nareszcie wszystko zaczyna się układać. Przyjechałeś wystąpić w nowej i ciekawej dyscyplinie olimpijskiej. Polowaniu na grubego zwierza. I dokonałeś dobrego wyboru, przyjacielu.

– Dobrego?

– Tak, tak. Pułkownik przeprowadza tu wiele zmian. Wcale nie z korzyścią dla kraju. Przygotowuje nas do psot. Człowieczek jest głupcem, ale otacza się sprytnymi ludźmi, a Ernst jest jednym z najsprytniejszych. – Webber zapalił swoje wstrętne cygaro. Paul chesterfielda, tym razem łamiąc tylko dwie zapałki, zanim błysnął płomień.

Webber patrzył przed siebie nieobecnym wzrokiem.

– Przez trzy lata, aż do kapitulacji, służyłem cesarzowi. Och, wykazywałem się prawdziwym męstwem. Podczas walk z Brytyjczykami moja kompania przesunęła linię frontu o ponad sto metrów w ciągu zaledwie dwóch miesięcy. Za ten czyn zostaliśmy odznaczeni. To znaczy ci, którzy przeżyli. W niektórych wsiach są tablice pamiątkowe, na których napisano tylko „Poległym”. Nie było ich stać na tyle brązu, by uwiecznić nazwiska wszystkich zabitych. – Pokręcił głową. – Wy, Jankesi, mieliście maximy. Myśmy strzelali ze swoich karabinów maszynowych, takich samych jak maximy. Ukradliśmy wam projekt albo to wy ukradliście nam, nie pamiętam. Ale Brytyjczycy, ach, oni mieli vickersy. Chłodzone wodą. Prawdziwe maszynki do wykańczania ludzi. Niezłe żelastwo… Nie, nie chcemy nowej wojny; cokolwiek by mówił Człowieczek, żaden Niemiec nie chce wojny. To byłby koniec wszystkiego. A pułkownik właśnie nas do niej przygotowuje. – Webber wsunął do kieszeni sto marek i wydmuchał ohydny dym z erzacu cygara. – Co chcesz wiedzieć?

– Chcę znać jego rozkład dnia na Wilhelmstrasse. O której przychodzi do pracy, o której wychodzi, jaki ma samochód, gdzie parkuje, czy będzie tam jutro, w poniedziałek lub we wtorek, jaką trasą jeździ, jakie ma ulubione restauracje w okolicy.

– Wszystkiego można się dowiedzieć, jeżeli ma się dość czasu. I jajek.

– Jajek?

Webber klepnął się po kieszeni.

– Pieniędzy. Będę szczery, Johnie Dillinger. Nie rozmawiamy o opchnięciu komuś trzydniowego pstrąga z Landwehrkanal jako świeżutkiej ryby złowionej w Haweli. Przez tę sprawę będę się musiał na pewien czas wycofać. Mogą być poważne reperkusje, które każą mi zejść do podziemia. Będzie…

– Otto, podaj mi kwotę.

– Bardzo niebezpiecznie… A pieniądze… cóż to dla was, Amerykanów. Macie swojego Roosevelta. I forsy jak lodów – dorzucił po angielsku.

– Jak lodu – poprawił go Paul. – Ile?

– Tysiąc dolarów amerykańskich.

– Co?

– Nie chcę marek. Powiadają, że inflacja już się skończyła, ale nie wierzy w to nikt, kto przeżył te ciężkie czasy. Przecież w tysiąc dziewięćset dwudziestym ósmym roku litr benzyny kosztował pięćset tysięcy marek. A w…

Paul pokręcił głową.

– To mnóstwo pieniędzy.

– Wcale nie – jeżeli zdobędę informacje. A gwarantuję, że będziesz je miał. Zapłacisz mi połowę z góry.

Paul wskazał kieszeń Webbera, w której spoczywało sto marek.

– To jest twoja zaliczka. – Ale…

– Dostaniesz resztę, kiedy ci się uda. I jeżeli dostanę zgodę.

– Będę miał wydatki.

Paul dał mu pozostałą setkę.

– Proszę.

– To o wiele za mało, ale musi wystarczyć. – Nagle Webber spojrzał na Paula uważniej. – Jestem ogromnie ciekawy.

– Ciekawy czego?

– Ciebie, Johnie Dillinger. Twojej historii.

– Nie ma żadnej historii.

– Ach, zawsze jest jakaś historia. Śmiało, opowiedz Ottonowi. Robimy razem interesy. Jesteśmy sobie bliżsi niż dwoje ludzi w łóżku. I pamiętaj, że Otto potrafi odróżnić prawdę od kłamstwa. Nie wyglądasz mi na odpowiedniego kandydata do tej roboty. Chociaż pewnie dlatego cię wybrano, żebyś odwiedził nasze urocze miasto. Jak to się stało, że zacząłeś uprawiać tę szlachetną profesję?

Paul milczał przez chwilę, a potem rzekł:

– Mój dziadek przyjechał do Ameryki wiele lat temu. Brał udział w wojnie prusko-francuskiej i nie chciał już więcej walczyć. Założył drukarnię.

– Jak miał na imię?

– Wolfgang. Twierdził, że w jego żyłach płynie farba drukarska, a jego przodkowie mieszkali w Moguncji i pracowali u Gutenberga.

– Co też ci dziadkowie opowiadają – powiedział Webber, kiwając głową. – Mój utrzymywał, że był kuzynem Bismarcka.

– Jego firma znajdowała się na nowojorskiej Lower East Side, w niemiecko-amerykańskiej części miasta. W tysiąc dziewięćset czwartym roku wydarzyła się tragedia – ponad tysiąc ludzi z tej dzielnicy zginęło w pożarze statku wycieczkowego „Generał Slocum” na East River.

– Ach, to smutne.

– Na pokładzie był mój dziadek. Przeżyli razem z babką, ale ratując ludzi, okropnie się poparzył i nie mógł już pracować. Większa część niemieckiej społeczności przeniosła się do York-ville, na północ Manhattanu. Ludzie byli zbyt przygnębieni, by dłużej mieszkać w Małych Niemczech. Dziadek był chory i dostawał coraz mniej zamówień na druki, więc firma zaczęła podupadać. Interes przejął mój ojciec. Nie chciał być drukarzem; wolał grać w baseball. Znasz baseball?- Ach, oczywiście.

– Sytuacja nie pozostawiła mu jednak wyboru. Miał na utrzymaniu żonę, moją siostrę, brata i mnie – no i dziadków. Ale stanął na wysokości zadania. Spełnił obowiązek. Przeprowadził się do Brooklynu, wystarał się o angielskie czcionki i poszerzył działalność. Drukarnia zaczęła nieźle prosperować. Mój brat nie mógł iść do wojska podczas wojny i kiedy ja wyjechałem do Francji, razem z ojcem prowadził interes. Po powrocie dołączyłem do nich i wiodło się nam naprawdę świetnie. – Roześmiał się. – Nie wiem, czy słyszałeś, ale w naszym kraju obowiązywała prohibicja. Nie wolno było…

– Tak, tak, oczywiście. Pamiętaj, że czytam kryminały. Żeby zabraniali picia alkoholu! Niesłychane!

– Drukarnia ojca znajdowała się nad rzeką w Brooklynie. Miała własne nabrzeże i duży magazyn, w którym trzymaliśmy papier i gotowe druki. Chciał go przejąć jeden z miejscowych gangów, żeby ukrywać tam whisky szmuglowaną z portu. Ojciec się nie zgodził. Pewnego dnia przyszło do niego paru zbirów. Pobili mojego brata i kiedy ojciec nadal się opierał, włożyli mu ręce do dużej prasy drukarskiej.

– Och, nie, przyjacielu.

– Był mocno pokiereszowany – ciągnął Paul. – Po kilku dniach zmarł. Nazajutrz moja matka i brat sprzedali bandytom drukarnię za sto dolarów.

– Czyli straciłeś pracę i wpadłeś w złe towarzystwo? – Webber pokiwał głową.

– Nie, było inaczej – odrzekł cicho Paul. – Poszedłem na policję. Ale nie mieli ochoty znaleźć tych konkretnych morderców. Rozumiesz?

– Pytasz, czy słyszałem o skorumpowanych policjantach? – Webber wybuchnął gromkim śmiechem.

– Wziąłem więc mojego starego colta z wojska, pistolet. Dowiedziałem się, kim są mordercy. Przez cały tydzień ich śledziłem, aż wiedziałem o nich wszystko. I ich zdjąłem.

– Co zrobiłeś?

Zorientował się, że przetłumaczył ten zwrot dosłownie; po niemiecku mógł być niezrozumiały.

– Tak mówimy. Wpakowałem im po kuli w tył głowy.

– Ach, tak – szepnął Webber, przestając się uśmiechać. – Ja bym powiedział „wykończyć”.

– Tak. Dowiedziałem się też, kim jest szmugler, który kazał im torturować ojca. I jego też zdjąłem.

Webber umilkł. Paul zdał sobie sprawę, że jeszcze nikomu o tym nie opowiadał.

– Odzyskałeś firmę?

– Och, nie. Wcześniej na magazyn zrobili nalot federalni, ludzie z rządu, i skonfiskowali drukarnię. A ja zaszyłem się w HelPs Kitchen na Manhattanie. I przygotowałem się na śmierć.

– Na śmierć?

– Zabiłem bardzo ważnego człowieka. Szefa gangu. Wiedziałem, że jego wspólnicy albo ktoś inny znajdą mnie i załatwią. Dobrze zacierałem za sobą ślady, policja nie mogła mnie znaleźć. Ale gangi wiedziały, że to ja. Nie chciałem, żeby ucierpiał na tym ktokolwiek z mojej rodziny – brat założył już wtedy własną drukarnię – a więc zamiast prowadzić z nim interes, znalazłem pracę w sali gimnastycznej, gdzie w zamian za pokój sprzątałem i byłem sparingpartnerem.

– I czekałeś na śmierć. Muszę jednak zauważyć, że nadal cieszysz się doskonałym zdrowiem, Johnie Dillinger. Jak to się stało?

– Pewni ludzie…

– Przywódcy gangów.

– …dowiedzieli się, co zrobiłem. Nie przepadali za człowiekiem, którego zabiłem, nie podobały im się jego metody – na przykład to, że torturował mojego ojca i zabijał policjantów. W ich przekonaniu przestępcy powinni być profesjonalistami. Dżentelmenami.

– Tak jak ja – oznajmił Webber, waląc się w pierś.

– Dowiedzieli się, jak zabiłem tego gangstera i jego ludzi. Czysto, nie zostawiając żadnych dowodów. Nikomu niewinnemu nie stała się żadna krzywda. Poprosili mnie, żebym zrobił to samo z innym człowiekiem, też bardzo złym. Nie chciałem, ale potem usłyszałem, co ma na sumieniu. Zabił świadka i jego rodzinę, nawet jego dwoje dzieci. Tak więc się zgodziłem. I też go zdjąłem. Dobrze mi zapłacili. Potem zabiłem następnego. Zaoszczędziłem pieniądze, jakie od nich dostałem, i kupiłem małą salę gimnastyczną. Zamierzałem się wycofać. Ale wiesz, co to znaczy popaść w rutynę?

– Doskonale wiem.

– Ta rutyna towarzyszy mi już wiele lat… – Paul zamilkł. – Tak się przedstawia moja historia. Prawdziwa od początku do końca.

– Nie dręczy cię to? – spytał w końcu Webber. – Że w ten sposób zarabiasz na życie?

Paul milczał przez chwilę.- Powinno mnie chyba bardziej dręczyć. Czułem się gorzej, zdejmując podczas wojny waszych chłopców. W Nowym Jorku zdejmuję po prostu innych morderców. Złych ludzi. Tych, którzy robią to samo, co tamci zrobili mojemu ojcu. – Zaśmiał się. – Powtarzam sobie, że poprawiam błędy Boga.

– Dobre, Johnie Dillinger. – Webber pokiwał głową. – Błędy Boga. Och, tu też można niejeden znaleźć. – Dokończył piwo. – Dziś jest sobota. Trudny dzień na zdobywanie informacji. Spotkajmy się jutro rano w Tiergarten. Na końcu Sternallee jest małe jezioro. Od strony południowej. O której mógłbyś się tam zjawić?

– Wcześnie. Powiedzmy o ósmej.

– Ach, doskonale – powiedział Webber, marszcząc brew. – Rzeczywiście wcześnie. Ale będę punktualnie.

– Potrzebuję jeszcze jednej rzeczy – rzekł Paul.

– Czego? Whisky? Tytoniu? Mogę znaleźć nawet kokainę. Niewiele zostało w mieście, mimo to…

– Nie dla mnie. Dla kobiety. Chodzi o prezent. Webber wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu.

– Ach, Johnie Dillinger, brawo! Tak krótko jesteś w Berlinie i już odezwało się serce. A może głos pochodzi z innej części ciała. Czy przyjaciółce spodobają się pończochy wraz z gustownym pasem? Oczywiście z Francji. Czarno-czerwony gorsecik? A może jest skromniejszą osobą. Kaszmirowy sweterek. Albo belgijskie czekoladki. Koronki. Perfumy to zawsze doskonały podarunek. I oczywiście po specjalnej cenie, przyjacielu.

16

Pracowite czasy.

Kilkadziesiąt różnych spraw mogło zaprzątać uwagę potężnego, spoconego mężczyzny, który w to późne sobotnie popołudnie siedział w swym odpowiednio przestronnym gabinecie w niedawno ukończonym gmachu Ministerstwa Lotnictwa przy Wilhelm-strasse 81-85. Budynek miał trzydzieści siedem tysięcy metrów kwadratowych powierzchni i był większy od kancelarii i apartamentów Hitlera razem wziętych.

Hermann Góring mógłby na przykład podjąć przerwaną pracę nad tworzeniem ogromnego imperium przemysłowego, które obecnie projektował (i które naturalnie miało nosić jego imię). Mógłby sporządzić szkic okólnika do wiejskiej żandarmerii w całym kraju, aby przypomnieć o konieczności bezwzględnego egzekwowania ustawy o ochronie zwierząt, którą osobiście napisał, i surowym karaniu każdej osoby przyłapanej na polowaniu z psami na lisy.

Czekała go także pilna sprawa organizacji przyjęcia z okazji igrzysk, na które Góring budował w Ministerstwie Lotnictwa własną wioskę olimpijską (udało mu się podejrzeć plany imprezy u Goebbelsa i postanowił przeznaczyć na swoją galę kilkadziesiąt tysięcy marek więcej, aby przyćmić tego robaka). I oczywiście musiał się zastanowić nad nie mniej ważną kwestią, w co się ubrać na przyjęcie. Mógłby się nawet spotkać ze swymi asystentami, aby przedyskutować z nimi kolejny punkt misji, jaką powierzyła mu Trzecia Rzesza: misji budowy najlepszych sił powietrznych na świecie.

Lecz myśli czterdziestotrzyletniego Hermanna Góringa absorbowała teraz pewna wdowa, dwa razy starsza od niego rencistka, która mieszkała w małym domku pod Hamburgiem.Oczywiście nie wykonywał żadnej czarnej roboty śledczej związanej z osobą pani Ruby Kleinfeldt – sprawował przecież funkcje ministra bez teki, komisarza lotnictwa, głównodowodzącego sił powietrznych, premiera Prus, ministra lotnictwa i Wielkiego Łowczego Rzeszy. Na Wilhelmstrasse i w Hamburgu uwijało się kilkunastu jego totumfackich i funkcjonariuszy gestapo, grzebiąc w kartotekach i prowadząc niezliczone przesłuchania.

Sam Góring wyglądał przez okno swego wykwintnie urządzonego gabinetu, siedząc nad olbrzymim talerzem spaghetti, ulubionego dania Hitlera. Góring przyglądał się wczoraj, jak Fiihrer bez apetytu dziobał je widelcem. Widok potrawy wzbudził w Góringu ochotę na jedzenie, która wkrótce przerodziła się w wilczy głód; dziś pochłonął już trzy duże porcje.

Ciekawe, czego się o tobie dowiemy, powiedział w duchu do staruszki, która nie miała pojęcia o prowadzonym w jej sprawie intensywnym dochodzeniu. Śledztwo wydawało się absurdalnie marginalnym przedsięwzięciem w jego kalendarzu pełnym zadań o kluczowym znaczeniu. Niemniej miało równie zasadnicze znaczenie, ponieważ mogło doprowadzić do upadku Reinharda Ernsta.

Sednem życia Hermanna Góringa była wojaczka. Często wspominał szczęśliwe czasy wojny, gdy latał swoim białym dwupłatowym fokkerem D-7 nad Francją i Belgią, biorąc na cel każdego pilota aliantów, który przez głupotę znalazł się w pobliżu (oficjalnie ten błąd przypłaciło życiem dwudziestu dwóch, choć Góring był przekonany, że zabił ich znacznie więcej). Dziś zmienił się w kolosa, który nie zmieściłby się w kabinie swego dawnego samolotu, a jego zainteresowania obracały się wokół środków przeciwbólowych, jedzenia, pieniędzy, sztuki i władzy. Gdyby ktoś go jednak zapytał, kim czuje się w głębi duszy, Góring bez wahania odpowiedziałby: żołnierzem.

I to żołnierzem, który najlepiej wiedział, jak z powrotem uczynić z Niemców naród wojowników – należało dać wszystkim poznać swoją siłę. Nie negocjować, nie skradać się chyłkiem jak chłopak przemykający w stronę krzaków za stodołą, żeby ukradkiem zaciągnąć się dymem z ojcowskiej fajki – a tak zachowywał się pułkownik Reinhard Ernst.

W działaniach tego człowieka było coś kobiecego. W porównaniu z Ernstem nawet ten pedał Rohm, szef SA zabity przez Góringa i Hitlera podczas puczu dwa lata temu, wydawał się uosobieniem zawziętości. Potajemne i ostrożne kontakty z Kruppem, nerwowe przerzucanie środków z jednej stoczni do drugiej, zmuszanie obecnej „armii” do ćwiczeń z drewnianą bronią i artylerią w małych grupach, by nie przyciągać niczyjej uwagi. I mnóstwo innych nadmiernie przezornych taktyk.

Skąd te wahania? Zdaniem Góringa stąd, że lojalność Ernsta wobec programu narodowych socjalistów była wątpliwa. Fiihrer i Góring nie byli naiwni. Wiedzieli, że nie cieszą się powszechnym poparciem. Pięścią i ogniem można zdobyć głosy wyborcze, ale nie można zdobyć serc. A w kraju było wiele serc głuchych na idee narodowego socjalizmu, wśród nich osoby z najwyższego dowództwa sił zbrojnych. Całkiem możliwe, że Ernst celowo gra na zwłokę, by pozbawić Hitlera i Góringa tego, na czym zależało im najbardziej: silnego wojska. Być może nawet sam miał ochotę wstąpić na tron, gdyby obaj władcy zostali usunięci.

Dzięki swemu spokojnemu głosowi, rozsądkowi, łagodności, dwóm cholernym Żelaznym Krzyżom i wielu innym odznaczeniom Ernst cieszył się ostatnio łaską Wilka (Góring lubił używać przydomku, jakim niektóre kobiety określały Hitlera, ponieważ czuł się wówczas bliższy Fuhrerowi – oczywiście minister używał tej poufałej formy wyłącznie w myślach).

Wystarczy przecież przypomnieć, jak zajadle pułkownik zaatakował wczoraj Góringa za pomysł pokazania myśliwca Me 109 podczas olimpiady! Minister lotnictwa przez pół nocy nie mógł zasnąć, tylko rozpamiętywał z wściekłością tę rozmowę i wciąż widział, jak Wilk zwraca niebieskie oczy na Ernsta i wyraża zgodę!

Znów poczuł falę gniewu.

– Boże drogi! – Góring strącił na podłogę talerz ze spaghetti, roztrzaskując go.

Do gabinetu wbiegł jeden z jego ordynansów, weteran wojny, utykający na jedną nogę.

– Słucham, panie ministrze?

– Posprzątaj to!

– Przyniosę wiad…

– Nie kazałem ci myć podłogi. Pozbieraj tylko te skorupy. Umyją wieczorem. – Spojrzał na swoją wymiętą koszulę i zauważył plamy z pomidorów. To rozwścieczyło go jeszcze bardziej. – Chcę czystą koszulę – warknął. – Talerze są za małe na porządne porcje. Powiedz kucharzowi, żeby znalazł większe. Fiihrer ma miśnieński serwis, zielono-biały. Chcę mieć taką porcelanę.

– Tak jest. – Ordynans pochylił się, by zebrać kawałki potłuczonego talerza.- Nie, najpierw przynieś mi koszulę.

– Tak jest, panie ministrze. – Człowiek posłusznie umknął na korytarz. Po chwili wrócił, niosąc ciemnozieloną koszulę na wieszaku.

– Nie tę. Mówiłem ci, kiedy przyniosłeś mi ją w zeszłym miesiącu, że wyglądam w niej jak Mussolini.

– Tamta była czarna, panie ministrze. Już ją wyrzuciłem. Ta jest zielona.

– Chcę białą. Daj mi białą koszulę! Jedwabną!

Ordynans wyszedł i znów się pojawił, już z właściwą koszulą. Po chwili do gabinetu wkroczył jeden ze starszych adiutantów Góringa.

Minister odłożył koszulę na bok. Miał świadomość swej tuszy i nigdy by się nie rozebrał w obecności podwładnego. Ogarnęła go nowa fala złości, tym razem z powodu szczupłej sylwetki Ernsta. Gdy ordynans zbierał porcelanowe skorupy, adiutant zameldował:

– Panie ministrze, chyba mam dobrą wiadomość. – Tak?

– Nasi agenci w Hamburgu znaleźli jakieś listy o pani Kleinfeldt. Ich treść wskazuje, że jest Żydówką.

– Wskazuje?

– Dowodzi, panie ministrze. Niezbicie dowodzi.

– Czystej krwi?

– Nie, półkrwi. Ale ze strony matki. Czyli rzecz jest bezsporna.

Przyjęte w zeszłym roku ustawy norymberskie o rasie i obywatelstwie odbierały Żydom obywatelstwo niemieckie, czyniąc ich „poddanymi”, a także zakazywały małżeństw i stosunków płciowych Aryjczyków z Żydami. Przepisy precyzyjnie definiowały również, kto jest Żydem w wypadku małżeństw mieszanych w dawnych pokoleniach. Mając dwoje żydowskich i dwoje nieżydowskich dziadków, pani Kleinfeldt była półkrwi Żydówką.

Odkrycie samo w sobie nie miało większego znaczenia, ale nowina ucieszyła Góringa ze względu na człowieka, który był wnukiem pani Kleinfeldt: profesora Ludwiga Keitla, wspólnika Reinharda Ernsta w Badaniach Waltham. Minister nadal nie wiedział, czego właściwie dotyczą tajemnicze badania, ale fakty wystarczająco obciążały Ernsta: pracował z człowiekiem żydowskiego pochodzenia, korzystając z prac żydowskiego lekarza umysłu Freuda. A najbardziej kompromitowało Ernsta to, że trzymał badania w tajemnicy przed dwiema najważniejszymi osobami w rządzie – Góringiem i Wilkiem.

Minister dziwił się, że Ernst tak go nie doceniał. Pułkownik przypuszczał, że Góring nie podsłuchuje telefonów w restauracjach w okolicach Wilhelmstrasse. Czyżby pełnomocnik rządu nie wiedział, że w dręczonej paranoją dzielnicy właśnie aparaty publiczne są żyłą złota? Góring dostał zapis rozmowy, jaką Ernst odbył rano z profesorem Keitlem, kiedy prosił go o pilne spotkanie.

Nieważne, o czym mówili na spotkaniu. Kluczowe znaczenie miał fakt, że Góring poznał nazwisko poczciwego profesora, a teraz jeszcze się dowiedział, że w jego żyłach płynie krew Żydków. Jakie będą konsekwencje? W dużym stopniu zależało to od Góringa. Keitel, pół-Żyd intelektualista, zostanie wysłany do Oranienburga, to nie ulegało wątpliwości. Ale Ernst? Góring uznał, że lepiej go będzie pozostawić w służbie publicznej. Zostanie pozbawiony ważnych funkcji w rządzie, lecz zachowa jakąś poślednią posadę, żeby mógł im dalej służyć. Tak, jeżeli do pułkownika uśmiechnie się szczęście, w przyszłym tygodniu będzie dreptał za ministrem obrony von Blombergiem, niosąc mu teczkę.

Czując przypływ energii, Góring wziął jeszcze kilka środków przeciwbólowych, zawołał o kolejną porcję spaghetti i gratulując sobie udanej intrygi, skupił się na przyjęciu z okazji olimpiady. Zastanawiał się, czy wystąpić w stroju niemieckiego myśliwego, szejka arabskiego, czy może Robin Hooda z łukiem i kołczanem na ramieniu?

Czasami nie sposób się zdecydować.

Reggie Morgan miał zafrasowaną minę.

– Nie wolno mi zadysponować takiej kwoty. Jezu Chryste. Tysiąc dolarów!

Szli przez Tiergarten, mijając szturmowca, który stojąc na zaimprowizowanym podium i pocąc się obficie, ochrypłym głosem pouczał grupkę osób. Niektórzy wyraźnie woleliby być gdzie indziej, inni oglądali się z wyrazem pogardy w oczach. Ale niektórzy słuchali jak urzeczeni. Paulowi przypomniał się Heinsler ze statku.

Kocham Fiihrera, dla niego i partii jestem gotów zrobić wszystko…

– Groźba podziałała? – zapytał Morgan.

– Och, tak. Wydaje mi się nawet, że dzięki niej nabrał dla mnie większego respektu.

– I naprawdę potrafi znaleźć dla nas jakieś przydatne informacje?- Jeżeli ktokolwiek potrafi, to na pewno on. Znam ten typ. Zdumiewające, jak zaradni stają się ludzie, kiedy pomacha się im przed nosem pieniędzmi.

– No to się przekonajmy, czy uda się nam je w ogóle zdobyć.

Wyszli z parku i przy Bramie Brandenburskiej skręcili na południe. Kilka przecznic dalej ujrzeli bogato zdobiony pałac, który po zakończeniu remontu po pożarze miał się stać siedzibą ambasady Stanów Zjednoczonych.

– Popatrz tylko – rzekł Morgan. – Imponujący, prawda? W każdym razie niedługo będzie wspaniały.

Mimo że budynek nie był jeszcze oficjalnie ambasadą, od frontu powiewała amerykańska flaga. Jej znajomy widok podziałał na Paula uspokajająco.

Przypomniał sobie trzech chłopców z Hitlerjugend w wiosce olimpijskiej.

A czarne… Hakenkreuz. To się nazywa swastyka… Ach, pan na pewno wie… Na pewno pan wie…

Morgan skręcił w aleję, potem w następną i wreszcie, obejrzawszy się za siebie, otworzył kluczem drzwi. Weszli do cichego, ciemnego budynku i minąwszy kilka korytarzy, dotarli do małych drzwi obok kuchni. Przekroczyli próg. Pokój tonął w półmroku i był skromnie urządzony: biurko, kilka krzeseł i duże radio, jakiego Paul nigdy nie widział. Morgan włączył aparat, który zaczął szumieć, gdy tylko rozgrzały się lampy.

– Słuchają wszystkich zagranicznych transmisji na falach krótkich – wyjaśnił Morgan. – Dlatego będziemy nadawać przez przekaźniki do Amsterdamu i Londynu, a potem zostaniemy połączeni linią telefoniczną ze Stanami. Trochę potrwa, zanim naziści ustalą częstotliwość – dodał, nakładając słuchawki. – Ale mogą mieć szczęście, dlatego trzeba zakładać, że podsłuchują. Pamiętaj, mogą słyszeć wszystko, co powiesz.

– W porządku.

– Trzeba się pospieszyć. Gotowy?

Paul skinął głową i wziął słuchawki podane mu przez Morgana, po czym włożył grubą wtyczkę do wskazanego gniazda. Wreszcie ożyło zielone światełko na przedniej ściance aparatu. Morgan wyjrzał przez okno na aleję, a potem zasunął zasłonę. Przysunął mikrofon blisko ust i wcisnął guzik.

– Proszę o połączenie transatlantyckie z naszym przyjacielem na południu. – Powtórzył komunikat, zwolnił przycisk nadawania i powiedział do Paula: – „Byk” Gordon to „nasz przyjaciel z południa”, czyli z Waszyngtonu. „Nasz przyjaciel z północy” to senator.

– Przyjąłem – odezwał się młody męski głos. Należał do Avery’ego. – Chwileczkę. Łączę.

– Cześć – powiedział Paul. Chwila milczenia.

– Hej – rzekł Avery. – Jak żyjesz?

– Och, po prostu świetnie. Miło cię słyszeć. – Paul nie mógł uwierzyć, że pożegnali się zaledwie wczoraj. Zdawało mu się, jakby upłynęło już wiele miesięcy. – Co u twojego partnera?

– Stara się nie szukać guza.

– Trudno uwierzyć. – Paul był ciekaw, czy Manielli jest tak samo złośliwy i wyszczekany wobec żołnierzy holenderskich jak wśród swoich.

– Słyszymy cię przez głośnik – odezwał się zirytowany głos Maniellego. – Mówię, żebyś wiedział.

Paul parsknął śmiechem.

Przez moment słychać było ciszę przerywaną zakłóceniami.

– Która godzina jest teraz w Waszyngtonie? – spytał Morgana Paul.

– Koło południa.

– Jest sobota. Gdzie może być Gordon?

– Tym nie musimy się martwić. Znajdą go. W słuchawkach usłyszeli kobiecy głos:

– Proszę chwilę zaczekać. Łączę.

Po chwili zabrzmiał sygnał telefoniczny i odezwał się głos innej kobiety:

– Słucham?

– Poproszę z mężem – powiedział Morgan. – Przepraszam, że panią niepokoję.

– Proszę zaczekać. – Jak gdyby wiedziała, że nie należy pytać, kto dzwoni.

– Halo? – rozległ się głos Gordona.

– To my – rzekł Morgan.

– Słucham.

– Sprawa się skomplikowała. Musimy zwrócić się z prośbą o informacje do osoby stąd.

Gordon milczał przez chwilę.

– Kto to jest? Ogólnie.

Morgan dał znak Paulowi, który powiedział:

– Zna kogoś, kto może nas zbliżyć do klienta.Morgan skinieniem głowy zaaprobował to sformułowanie i dodał:

– Mojemu dostawcy skończył się towar.

– Czy ten człowiek pracuje w drugiej firmie? – spytał komandor.

– Nie. Pracuje na własny rachunek.

– Jakie mamy inne możliwości?

– Możemy tylko bezczynnie czekać i mieć nadzieję, że wszystko się dobrze ułoży – odparł Morgan.

– Ufacie mu?

Po chwili Paul odpowiedział:

– Tak. Jest jednym z nas.

– Z nas?

– To znaczy pracuje w mojej branży – wyjaśnił Paul. – Uzgodniliśmy między sobą, hm, pewien stopień zaufania.

– Czy w grę wchodzą pieniądze?

– Właśnie w tej sprawie dzwonimy – powiedział Morgan. – Chce dużo. Natychmiast.

– Dużo, czyli ile?

– Tysiąc. W waszej walucie. Cisza.

– Z tym może być kłopot.

– Nie mamy innego wyjścia – rzekł Paul. – Musi pan to załatwić.

– Moglibyśmy skrócić twój pobyt.

– Nie, lepiej nie – sprzeciwił się stanowczo Paul.

Dźwięk, jaki rozległ się w radiu, mógł być chwilowym zakłóceniem – albo „Byk” Gordon westchnął.

– Nie podejmujcie na razie żadnych działań. Odezwę się jak najszybciej.

– Co więc dostaniemy za moje pieniądze?

– Nie znam szczegółów – powiedział Gordon do Cyrusa Adama Clayborna, który rozmawiał z nim przez telefon z Nowego Jorku. – Nie mogli mi dokładnie wyjaśnić. Rozumie pan, boją się podsłuchu. Zdaje się, że naziści odcięli dostęp do informacji, których potrzebuje Schumann, żeby odnaleźć Ernsta. Tak przypuszczam.

Clayborn chrząknął.

Gordon czuł zadziwiający spokój, zważywszy na fakt, że człowiek po drugiej stronie linii był podobno czwarty czy piąty na liście najbogatszych obywateli Stanów Zjednoczonych. (Kiedyś zajmował drugie miejsce, ale po krachu giełdowym spadł o kilka oczek). Mimo że wiele ich dzieliło, mieli dwie istotne cechy wspólne – charakter żołnierza i patriotyzm. To pozwalało zapomnieć o różnicach w dochodach i pozycji społecznej.

– Tysiąc? Gotówką?

– Tak jest.

– Spodobał mi się ten Schumann. Ta uwaga o reelekcji była kapitalna. Franklin Delano trzęsie się ze strachu jak osika. – Clayborn zachichotał. – Senator o mało nie narobił w spodnie.

– Rzeczywiście tak wyglądał.

– W porządku. Zorganizuję kapitał.

– Dziękuję panu.

Uprzedzając następne pytanie Gordona, Clayborn rzekł:

– Oczywiście u Szwabów jest teraz późne popołudnie. A on potrzebuje pieniędzy natychmiast, zgadza się?

– Owszem.

– Niech pan zaczeka.

Trzy długie minuty później w słuchawce ponownie odezwał się głos magnata.

– Powiedz im, żeby poszli do urzędnika w naszym punkcie odbioru w Berlinie. Morgan będzie wiedział gdzie. Bank Morski Obu Ameryk. Udder den Linden, czy jak to się wymawia, osiemdziesiąt osiem. Nigdy nie potrafię powtórzyć nazwy tej ulicy.

– Unter den Linden. Oznacza „Pod Lipami”.

– Dobrze, dobrze. Przesyłkę będzie miał strażnik.

– Dziękuję panu.

– Byk? – Tak?

– Mamy w kraju niewielu bohaterów. Chcę, żeby ten chłopak wrócił cały i zdrowy. Biorąc pod uwagę nasze środki… – Ludzie tacy jak Clayborn nigdy nie mówią „moje pieniądze”. – Biorąc pod uwagę nasze środki – ciągnął biznesmen – co jeszcze możemy zrobić, żeby zwiększyć szanse powodzenia?

Gordon zastanowił się nad pytaniem. Do głowy przychodziła mu tylko jedna odpowiedź.

– Modlić się – odrzekł i odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział bez ruchu, a potem podniósł ją ponownie.

17

Inspektor Willi Kohl siedział przy swoim biurku w ponurym Alex, starając się zrozumieć to, co niewytłumaczalne – stając wobec zagadki, nad którą najczęściej głowiono się we wszystkich policyjnych komisariatach świata.

Ciekawość miał we krwi. Intrygowało go na przykład, jak ze zwykłego węgla drzewnego, siarki i azotanu potasu powstaje proch, jak działają okręty podwodne, dlaczego ptaki siadają na tym akurat odcinku linii telegraficznych, co takiego dzieje się w ludzkich sercach, gdy przemowa jakiegoś szczwanego narodowego socjalisty na wiecu zmienia rozsądnych obywateli w oszalałych fanatyków.

Obecnie nurtowało go pytanie: jaki człowiek mógłby odebrać życie innemu? I dlaczego?

I oczywiście, kto to był? Wymówił te słowa szeptem, myśląc o rysunku wykonanym przez ulicznego malarza na placu Listopada 1923. Janssen zaniósł portret do drukarni, aby go powielono podobnie jak fotografię ofiary. Nie był to bynajmniej zły rysunek. Widać było kilka śladów po poprawkach i wymazaniu nieudanych kresek, lecz rysy twarzy były wyraźne: kwadratowa szczęka, gęste, nieco falowane włosy, blizna na podbródku i plaster przyklejony na policzku.

– Kim jesteś? – szepnął inspektor.

Willi Kohl znał już fakty: wzrost mężczyzny, wiek, kolor włosów i prawdopodobnie narodowość, wiedział nawet, w jakim mieście mieszka. Z wieloletniego doświadczenia w pracy śledczej wiedział jednak, że aby odnaleźć pewnych przestępców, trzeba poznać o wiele więcej szczegółów. Żeby naprawdę ich zrozumieć, należy mieć coś więcej: intuicję. Była to jedna z największych zdolności Kohla. Umysł inspektora łączył ze sobą tropy i zdarzenia, dokonując odkryć, które od czasu do czasu zaskakiwały nawet jego. Lecz teraz nie zanosiło się na nic takiego. Coś w tej sprawie było nie tak.

Odchylił się na krześle, przeglądając notatnik i pykając fajkę (jedną z zalet pracy w tępionym kripo był fakt, że w przeciwieństwie do innych policyjnych świątyń w tutejszych gabinetach i korytarzach nie zabraniano palenia tytoniu, którym gardził Hitler). Kohl wydmuchał dym w sufit i westchnął.

Żadna z jego poprzednich próśb nie przyniosła dotąd rezultatów. Technik z laboratorium nie znalazł odcisków palców na przewodniku po wiosce olimpijskiej, który odnaleźli na miejscu awantury ze szturmowcami, a analityk (tak, jeden jedyny analityk) nie zidentyfikował odcisków z Dresden Allee. I wciąż nie nadchodziły wieści od lekarza sądowego. Ile, u diabła, może trwać rozcięcie człowieka i badanie krwi?

Spośród kilkudziesięciu zgłoszeń o zaginionych, jakie napłynęły dziś do kripo, żaden rysopis nie pasował do człowieka, który na pewno był czyimś synem, ojcem, może mężem lub kochankiem…

Z posterunków z okolic Berlina nadeszło kilka telegramów z nazwiskami osób, które w ciągu ubiegłego roku kupiły hiszpańskie pistolety Star Modelo A lub amunicję Largo. Lista była jednak niekompletna i ku swemu rozczarowaniu Kohl dowiedział się, że się mylił: broń nie była wcale taka rzadka, jak przypuszczał. Sprzedano wiele egzemplarzy tych skutecznych pistoletów – być może z powodu bliskich związków, jakie łączyły Niemcy i nacjonalistów Franco w Hiszpanii. Obecnie w spisie nabywców figurowało pięćdziesiąt sześć osób z Berlina i okolic, lecz nie sprawdzono jeszcze wielu sklepów. Funkcjonariusze meldowali także, że niektóre sklepy nie prowadziły rejestru albo były zamknięte w sobotę.

Poza tym, jeżeli podejrzany przyjechał do miasta dopiero wczoraj, jak należało przypuszczać, prawdopodobnie nie kupił tej broni osobiście. Lista mogła się okazać cenna: możliwe, że zabójca skradł komuś pistolet, zabrał ofierze albo dostał od kompana, który przebywał w Berlinie od dłuższego czasu.

Zrozumieć niewytłumaczalne…

Nie tracąc nadziei na zdobycie listy pasażerów statku „Manhattan”, Kohl wysłał telegramy do kapitanatu portu w Hamburgu i do United States Lines, właściciela i armatora transatlantyku, prosząc w nich o kopię dokumentu. Nie był jednak dobrej myśli; nie był nawet pewien, czy w porcie w ogóle mają kopię. Jeżeli natomiast chodzi o linie oceaniczne, musieliby znaleźć dokument, wykonać jego kopię i przesłać pocztą lub dalekopisem do siedziby kripo; mogło to trwać kilka dni. W każdym razie na żadną z tych próśb nie uzyskał jeszcze odpowiedzi.

Wysłał nawet telegram do sklepu Manny w Nowym Jorku, prosząc o nazwiska nabywców, którzy ostatnio kupowali model kapelusza Stetson Mity-Lite. Z Ameryki też nikt się jeszcze nie odezwał.

Zniecierpliwiony zerknął na mosiężny zegar stojący na biurku. Robiło się późno i Kohl umierał już z głodu. Chciał albo zrobić sobie przerwę w dochodzeniu, albo wrócić do domu i zjeść z rodziną kolację.

W drzwiach stanął Konrad Janssen.

– Mam, panie inspektorze.

Podał mu plik wydrukowanych portretów pachnących jeszcze świeżą farbą.

– Dobrze… Niestety, Janssen, mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie na wieczór.

– Tak jest, zrobię, co tylko będę mógł.

Poważny Janssen miał jeszcze tę zaletę, że nie zniechęcała go ciężka praca.

– Weźmiesz DKW i pojedziesz z powrotem do wioski olimpijskiej. Pokażesz rysunek każdej osobie, jaką spotkasz, Amerykanom i innym, i sprawdzisz, czy ktoś go rozpozna. Zostawisz parę kopii razem ze swoim numerem telefonu. Gdyby ci się nie poszczęściło, zawieź portrety na posterunek przy Liitzowplatz. Jeżeli przypadkiem znajdą podejrzanego, powiedz, żeby zatrzymali go w charakterze świadka i natychmiast do mnie zadzwonili. Nawet do domu.

– Tak jest.

– Dziękuję, Janssen… Zaczekaj, to twoja pierwsza sprawa morderstwa.

– Tak jest.

– Ach, nigdy nie zapomina się tej pierwszej. Doskonale sobie radzisz.

– Dziękuję, panie inspektorze. Kohl podał mu kluczyki do dekawki.

– Ostrożnie ze ssaniem. Lubi powietrze tak samo jak benzynę. Może nawet bardziej.

– Tak jest.

– Będę w domu. Dzwoń, gdy tylko pojawi się coś nowego.

Po wyjściu młodzieńca Kohl rozwiązał i zdjął buty. Z szuflady wyciągnął pudełko z wełną i owinął nią palce u stóp, zwracając uwagę na najwrażliwsze miejsca. Następnie włożył parę puszystych kulek do butów, które wsunął z powrotem, krzywiąc się z bólu.

Jego spojrzenie padło na zdjęcia z morderstw w Gatow i Charlottenburgu. Nie miał nowych wiadomości o raporcie z oględzin miejsc zbrodni ani przesłuchaniach świadków. Przypuszczał, że bajeczka o komunistycznym spisku, jaką uraczył Horchera, nie przyniosła skutku.

Wpatrywał się w fotografie: martwy chłopiec, kobieta próbująca schwycić nogę mężczyzny, który leżał za daleko, robotnik ściskający kurczowo łopatę… Serce się krajało. Wiedział, że prowadzenie tej sprawy jest niebezpieczne. Na pewno niebezpieczne dla jego dalszej kariery, może nawet zagrażające życiu. Nie miał jednak wyboru.

Dlaczego? Skąd ten wewnętrzny przymus, który kazał mu dążyć do zakończenia każdego dochodzenia w sprawie morderstwa?

Willi Kohl przypuszczał, że – choć brzmi to paradoksalnie – w śmierci odnajdywał równowagę. Albo ściśle mówiąc, w oddawaniu sprawców śmierci w ręce wymiaru sprawiedliwości. To był cel jego życia, dlatego lekceważąc zabójstwo – grubego mężczyzny w alei czy żydowskiej rodziny – zlekceważyłby własną naturę i popełniłby grzech.

Inspektor odłożył na bok fotografie. Wziął kapelusz, wyszedł z gabinetu i ruszył korytarzem starego budynku wyłożonym pruskimi płytkami, pruskim kamieniem i drewnem, wytartym w ciągu wielu lat, lecz mimo to nieskazitelnie czystym i wyfroterowanym do połysku. Szedł w promieniach czerwieniejącego słońca, które o tej porze roku było głównym źródłem światła w siedzibie kripo; Berlin pod rządami narodowych socjalistów stał się rozrzutny (Góring wciąż powtarzał: „Najpierw armaty, potem masło”), a personel techniczny budynku z całych sił starał się coś zaoszczędzić.

Kohl oddał samochód Janssenowi i musiał pojechać do domu tramwajem, zszedł więc schodami do tylnego wyjścia z komendy, skąd miał bliżej na przystanek.

U stóp schodów znajdowały się dwie tabliczki wskazujące drogę do cel, które znajdowały się po lewej, oraz do archiwum kartotek starych spraw na wprost. Inspektor skierował kroki w stronę archiwum, wspominając czasy, gdy jako asystent śledczego spędził tu wiele godzin, czytając dokumenty nie tylko po to, by poznać osiągnięcia wielkich pruskich detektywów, ale także dlatego, że lubił oglądać historię Berlina oczyma dawnych stróżów prawa.

Narzeczony jego córki, Heinrich, był urzędnikiem, lecz pasjonowała go praca policji. Kohl postanowił, że kiedyś go tu przyprowadzi i razem przejrzą stare kartoteki. Być może inspektor pokaże mu nawet dokumentację spraw, nad którymi sam wiele lat temu pracował.

Ledwie jednak przekroczył próg, stanął jak wryty; archiwa zniknęły. Kohl znalazł się w jasno oświetlonym korytarzu, w którym stało sześciu uzbrojonych mężczyzn. Nie byli ubrani w zielone mundury szupo; mieli na sobie czarne uniformy SS. Odwrócili się do niego niemal jednocześnie.

– Dobry wieczór panu – powiedział stojący najbliżej. Był szczupły i miał niespotykanie pociągłą twarz. – Pan…

– Inspektor Kohl. A panowie…

– Jeżeli szuka pan archiwum, to jest teraz na drugim piętrze.

– Nie. Chciałem po prostu skorzystać z drugiego wyjścia. – Kohl ruszył naprzód, lecz esesman wykonał nieznaczny ruch, jak gdyby chciał go zatrzymać. – Przykro mi, ale jest już nieczynne.

– Nic o tym nie słyszałem.

– Nie? Już od kilku dni się z niego nie korzysta. Będzie pan musiał wrócić na górę.

Kohl usłyszał dziwny dźwięk. Co to było? Mechaniczne klap, klap…

Korytarz nagle wypełnił słoneczny blask, gdy dwaj funkcjonariusze SS otworzyli drzwi po drugiej stronie i wtoczyli wózki załadowane kartonami. Skręcili do jednego z pomieszczeń na końcu korytarza.

– Właśnie o tym wyjściu mówiłem – powiedział do strażnika inspektor. – Wygląda na to, że jest jednak czynne.

– Ale nie dla wszystkich. Te odgłosy…

Klap, klap, klap – a w tle dudnienie jakiegoś silnika…

Kohl spojrzał w prawo przez uchylone drzwi, za którymi dostrzegł kilka dużych urządzeń mechanicznych. Kobieta w białym kitlu wkładała papier do jednego z nich. Pewnie przenieśli tu część drukarni kripo, pomyślał. Ale zauważył, że nie są to zwykłe arkusze papieru, lecz dziurkowane karty, które aparat sortował.

Ach, nareszcie Kohl zrozumiał. Wyjaśniła się dawna tajemnica. Jakiś czas temu dowiedział się, że rząd wynajął duże maszyny liczące i sortujące nazywane „DeHoMagami” – od nazwy producenta, niemieckiej filii amerykańskiej firmy IBM. Urządzenia wykorzystywały karty perforowane do analizowania i systematyzowania danych. Kohl bardzo się ucieszył, usłyszawszy o wydzierżawieniu urządzeń, które mogły być nieocenioną pomocą w śledztwach kryminalnych; dzięki nim ustalanie cech daktyloskopijnych lub analizowanie informacji balistycznych trwałoby sto razy krócej, niż gdyby robił to ręcznie technik. Maszyny mogły również ułatwić kojarzenie sposobu działania z określonymi przestępcami, a także śledzenie osób zwolnionych warunkowo i recydywistów.

Entuzjazm inspektora wkrótce osłabł, kiedy się okazało, że kripo nie będzie mogło korzystać z tych urządzeń. Zastanawiał się, kto je dostał i gdzie się znajdują. Teraz ku swemu zdumieniu przekonał się, że co najmniej dwa lub trzy pracują zaledwie sto metrów od jego gabinetu, strzeżone przez SS.

W jakim celu ich używano?

Zapytał o to strażnika.

– Nie potrafię panu powiedzieć, inspektorze – odparł szorstkim tonem. – Nie zostałem poinformowany.

Z pomieszczenia wyjrzała kobieta w białym kitlu. Znieruchomiała i powiedziała do kogoś parę słów. Kohl nic nie usłyszał, nie widział też osoby, z którą rozmawiała. Drzwi wolno się zamknęły, jak gdyby za dotknięciem różdżki.

Strażnik o pociągłej twarzy otworzył szeroko drzwi prowadzące na korytarz.

– Powtarzam panu, inspektorze, tędy nie można wyjść. Drugie wyjście znajdzie pan na górze, trzeba wejść po schodach i…

– Znam budynek – przerwał mu oschle Kohl i zawrócił.

– Coś ci przyniosłem – powiedział.

Byli w salonie Paula w pensjonacie przy Magdeburger Allee. Kathe Richter przyjęła od niego paczuszkę z zaciekawieniem i niepewnością; wyglądała na nieco zalęknioną, jak gdyby od lat nie dostała od nikogo prezentu. Przesunęła palcami po brązowym papierze, w który opakowany był przedmiot zdobyty przez Ottona Webbera.

– Och. – Wstrzymała oddech, spoglądając na oprawioną w skórę książkę z wytłoczonym napisem „Wiersze zebrane Johanna Wolfganga von Goethego”.

– Mój przyjaciel powiedział, że to nie jest nielegalne, ale nie jest też legalne. Czyli niedługo będzie nielegalne.- Stan zawieszenia – powiedziała, kiwając głową. – Tak samo było przez pewien czas z amerykańskim jazzem, który jest już zakazany. – Uśmiechając się, Kathe obracała tomik w dłoniach.

– Nie wiedziałem, że jego imiona są tradycją w mojej rodzinie. Spojrzała na niego pytająco.

– Mój dziadek miał na imię Wolfgang. Mój ojciec Johann. Kathe skwitowała ów przypadek uśmiechem, kartkując książkę.

– Pomyślałem sobie – zaczął Paul – jeśli nie jesteś zajęta… co byś powiedziała na kolację?

Twarz jej stężała.

– Mówiłam już, że podaję tylko śniadanie, nie… Roześmiał się.

– Nie, nie. Chcę cię zaprosić na kolację. Przy okazji może uda się zwiedzić kawałek Berlina.

– Chcesz…

– Chciałbym cię zabrać do miasta.

– Nie… nie mogę.

– Och, jeśli masz przyjaciela albo męża… – Wcześniej zerknął dyskretnie na jej rękę i nie zauważył obrączki, ale nie był pewien, jak w Niemczech deklaruje się zawarcie małżeństwa. – Też go zaproszę.

Kathe przez chwilę szukała słów i w końcu wyznała:

– Nie, nie mam nikogo, ale…

– Nie ma żadnych „ale” – oświadczył stanowczo Paul. – Przyjechałem do Berlina na krótko i chciałbym, żeby mi ktoś pokazał miasto. – Uśmiechnął się do niej, dodając po angielsku: – I wiedz, droga pani, że czniam wszelkie odmowy.

– Nie rozumiem słowa „czniam” – odrzekła. – Poza tym dawno nie byłam w restauracji. Taki wieczór mógłby być przyjemny…

Paul zmarszczył brwi.

– Popełniłaś błąd.

– Tak, jaki? – spytała.

– Nie mówi się „mógłby być”, tylko „będzie” przyjemny. Zaśmiała się lekko i obiecała przyjść za pół godziny. Kiedy wyszła do swojego pokoju, Paul wziął prysznic i przebrał się.

Trzydzieści minut później rozległo się pukanie. Paul otworzył drzwi i oniemiał. Ujrzał zupełnie inną kobietę.

Kathe miała na sobie czarną sukienkę, do której nie miałaby zastrzeżeń nawet Marion, bogini mody z Manhattanu – obcisłą, uszytą z połyskującego materiału, ze śmiałym rozcięciem z boku i krótkimi rękawami, które ledwie zakrywały jej ramiona. Sukienka z lekka zalatywała naftaliną. Kathe wyglądała na nieco skrępowaną, jak gdyby wstydziła się tak eleganckiego stroju i dlatego ostatnio chodziła tylko w domowych rzeczach. Ale oczy jej lśniły i Paulowi przemknęła przez głowę ta sama myśl co wcześniej: że emanuje z niej tłumione piękno i energia, sprawiając, że nie zauważało się matowej i bladej cery, kościstych palców i zmarszczek na czole.

Włosy Paula były nadal ciemne od płynu, lecz tym razem inaczej je uczesał, a potem chciał je ukryć pod kapeluszem, który w niczym nie przypominał brązowego stetsona; dziś po rozstaniu z Morganem kupił nakrycie głowy z ciemnego filcu i o szerokim rondzie. Miał na sobie granatowy dwurzędowy garnitur, koszulę Arrow i srebrzysty krawat. W sklepie, gdzie kupił kapelusz, zaopatrzył się także w puder, by zamaskować siniec i rankę. Nie miał już plastra.

Kathe wzięła tomik wierszy, który przedtem zostawiła w jego pokoju, i przerzuciła kilka stronic.

– To jeden z moich ulubionych. Nosi tytuł „Bliskość ukochanego”. – Zaczęła czytać:

Gdy słońca blask nad morza lśni głębiną, Myślę o tobie, miły.

Wzywałam cię, gdy księżyc niebem płynął I zdroje się srebrzyły.

Widzę cię tam, gdzie skraj dalekiej drogi Szarym zasnuty pyłem, A nocą gdzieś wędrowiec drży ubogi Na ścieżynie zawiłej.

Słyszę twój głos w szumie spienionej fali Bijącej o wybrzeże

Lub w cichy gaj przychodzę słuchać dali W zamierającym szmerze.

Czytała cicho, a Paul wyobraził ją sobie w klasie wypełnionej uczniami, którzy słuchali oczarowani uczuciem, z jakim wymawiała każde słowo.

Kathe roześmiała się i spojrzała na niego błyszczącymi oczyma.

– To bardzo miły prezent. – Potem chwyciła oprawioną w skórę okładkę, oderwała i wrzuciła do kosza na śmieci.

Paul patrzył spod zmarszczonych brwi, nie rozumiejąc. Posłała mu smutny uśmiech.

– Zachowam tę książkę, ale lepiej pozbyć się części, na której można przeczytać tytuł i nazwisko poety. W ten sposób żaden gość nie zobaczy przez przypadek, kto napisał wiersze, i nic go nie podkusi, żeby na mnie donieść. Co za czasy! Na razie zostawię tomik w twoim pokoju. Lepiej nie nosić żadnych rzeczy po ulicy, nawet książki bez okładki. Więc chodźmy! – zawołała z dziewczęcym zapałem i dodała, przechodząc na angielski: – Mam ochotę zaszaleć. Tak się mówi, prawda?

– Tak. Zaszaleć. Gdzie chcesz iść?… Ale mam dwa warunki.

– Słucham.

– Po pierwsze, jestem głodny, a jem dużo. A po drugie, chciałbym zobaczyć waszą słynną Wilhelmstrasse.

Jej twarz znów na moment stężała.

– Ach, siedzibę naszego rządu.

Przypuszczał, że jako osoba prześladowana przez narodowych socjalistów niechętnie zgodzi się tam go zaprowadzić. Musiał jednak znaleźć najlepszy punkt do zdjęcia Ernsta i wiedział, że samotny mężczyzna wygląda o wiele bardziej podejrzanie niż w towarzystwie kobiety idącej z nim pod rękę. To było drugie zadanie Reggiego Morgana – poza prześwietleniem Ottona Webbera sprawdził także przeszłość Kathe Richter. Rzeczywiście straciła pracę nauczycielki, gdy uznano ją za intelektualistkę i pacyfistkę. Nie było żadnych dowodów na jej współpracę z narodowymi socjalistami.

Przyglądając się, jak ogląda tomik poezji, poczuł wyrzuty sumienia, że wykorzystuje ją w ten sposób, ale pocieszał się myślą, że nie jest wielbicielką nazistów i nieświadomie mu pomagając, będzie miała udział w udaremnieniu planowanej przez Hitlera wojny.

– Tak, oczywiście, że ci pokażę – powiedziała. Jeśli chodzi o pierwszy warunek, znam taką restaurację. Spodoba ci się. To wspaniałe miejsce dla ludzi takich jak ty i ja – dodała z tajemniczym uśmiechem.

Jak ty i ja…

Ciekawe, co miała na myśli.

Wyszli w ciepły wieczór. Paul zauważył z rozbawieniem, że gdy postawili pierwszy krok na chodniku, oboje rozejrzeli się na boki, sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje.

Po drodze rozmawiali o dzielnicy, pogodzie, o brakach na rynku, inflacji. A także o rodzinie Kathe: jej rodzice nie żyli, ale miała siostrę, która z mężem i czworgiem dzieci mieszkała w pobliskim Spandau. Pytała o jego życie, lecz ostrożny żołnierz mafii dawał jej wymijające odpowiedzi, cały czas tak sterując rozmową, by mówili tylko o Kathe.

Wyjaśniła mu, że Wilhelmstrasse jest za daleko, by dojść tam pieszo. Paul dobrze o tym wiedział, gdyż miał w głowie plan miasta. Wciąż wolał zachować ostrożność w korzystaniu z taksówek, ale okazało się, że nie da się znaleźć wolnej; zaczął się ostatni weekend przed olimpiadą i do Berlina zjeżdżały tłumy. Kathe zaproponowała, żeby pojechać piętrowym autobusem. Wsiedli, wspięli się na górę i zajęli obite skórą podwójne siedzenie. Paul rozglądał się czujnie, lecz nie dostrzegł nikogo, kto zwracałby na nich szczególną uwagę (choć prawie spodziewał się ujrzeć dwóch policjantów, którzy tropili go cały dzień: tęgiego w brudnobiałym garniturze i szczupłego w zielonym).

Autobus zakołysał się, przejeżdżając przez Bramę Brandenburską, niemal ocierając się o kamienne słupy, a wielu pasażerów wstrzymało oddech z udawanym przestrachem, tak samo jak na kolejce górskiej w Coney Island; Paul doszedł do wniosku, że taka reakcja należy do berlińskiej tradycji.

Kathe pociągnęła za sznurek i wysiedli na Unter den Linden przy Wilhelmstrasse, a potem ruszyli na południe szeroką aleją, która stanowiła centrum nazistowskiego rządu. Po obu stronach wznosiły się zupełnie nijakie szare bryły biurowców. Sterylnie czysta ulica zdawała się emanować niepokojącą siłą. Paul widział kiedyś na fotografiach Biały Dom i Kongres. Wyglądały malowniczo i sprawiały miłe wrażenie. A fasady i maleńkie okna w długich szeregach rządowych budynków z kamienia i betonu wywoływały grozę.

Tym bardziej że były pilnie strzeżone. Paul nigdy nie widział takiej ochrony.

– Gdzie jest kancelaria? – zapytał.

– Tam. – Kathe wskazała stary, bogato zdobiony budynek, którego front w dużej części przysłaniały rusztowania.

Nie wyglądało to najlepiej. Paul szybkim spojrzeniem ogarnął okolicę. Od frontu uzbrojeni wartownicy. Ulicę patrolowało mnóstwo funkcjonariuszy SS oraz, sądząc po mundurach, żołnierzy z regularnych oddziałów, którzy zatrzymywali i legitymowali przechodniów. Dostrzegł także uzbrojonych strażników na dachach budynków. W rejonie ulicy musiała być setka umundurowanych ludzi. Znalezienie dobrego stanowiska strzeleckiego graniczyłoby z cudem. Gdyby nawet udało mu się znaleźć odpowiedni punkt, nie miał wątpliwości, że zostałby złapany albo zastrzelony przy próbie ucieczki. Zwolnił kroku.

– Chyba już się napatrzyłem. – Przyjrzał się kilku rosłym mężczyznom w czarnych mundurach, którzy zażądali dokumentów od dwóch ludzi.

– Czyżby nie było tu tak malowniczo, jak się spodziewałeś? – Zaśmiała się i zaczęła coś mówić – może „Uprzedzałam cię”, ale zaraz urwała. – Jeżeli masz więcej czasu, nie przejmuj się; pokażę ci naprawdę piękne miejsca w naszym mieście. To co, idziemy na kolację? – spytała.

– Tak, chodźmy.

Zaprowadziła go na przystanek tramwajowy przy Unter den Linden. Weszli do tramwaju i niedługo potem Kathe dała mu znak, by wysiadł.

Zapytała go, co sądzi o Berlinie po tak krótkim pobycie. Paul znów udzielał dyplomatycznych odpowiedzi, starając się, by rozmawiali przede wszystkim o niej.

– Chodzisz z kimś? – spytał.

– Chodzę?

Chyba przetłumaczył to zbyt dosłownie.

– Pytam, czy jesteś z kimś związana.

– Ostatnio miałam kochanka – odparła z prostotą. – Nie jesteśmy już ze sobą. Ale moje serce ciągle do niego należy.

– Kim jest?

– Reporterem, tak jak ty.

– Właściwie nie jestem reporterem. Piszę artykuły w nadziei, że ktoś je kupi. Historie z życia wzięte, jak je nazywamy.

– Piszesz o polityce?

– O polityce? Nie, o sporcie.

– Sport. – W jej głosie zabrzmiała nuta lekceważenia.

– Nie lubisz sportu?

– Przykro mi, ale nie.

– Dlaczego?

– Bo człowiek staje wobec tylu ważniejszych spraw, nie tylko tu, ale na całym świecie. A sport jest… niepoważny.

– Tak samo jak spacerowanie berlińską ulicą w miły letni wieczór – odparł Paul. – Właśnie to robimy.

– Ach – żachnęła się Kathe. – Dzisiaj jedynym celem edukacji w Niemczech jest praca nad silnym ciałem, nie umysłem. Nasi chłopcy bawią się w wojnę, wszędzie maszerują. Słyszałeś, że ogłoszono pobór?

Paul przypomniał sobie, że „Byk” Gordon wspominał mu o powiększaniu armii niemieckiej, lecz odrzekł:

– Nie.

– Jeden na trzech chłopców nie zostaje przyjęty, bo ma płaskostopie od tego ciągłego maszerowania w szkole. To skandal.

– Ze wszystkim można przesadzić – zauważył. – Ja lubię sport.

– Wyglądasz na sportowca. Uprawiasz ćwiczenia siłowe?

– Trochę. Przede wszystkim uprawiam boks.

– Boks? Taki, w którym bijesz innych ludzi? Roześmiał się.

– Nie ma innego rodzaju boksu.

– To barbarzyństwo.

– Bywa, jeżeli opuści się gardę.

– Żartujesz – powiedziała. – Jak można zachęcać ludzi, żeby się ze sobą bili?

– Nie potrafię ci powiedzieć. Ale bardzo to lubię. To przyjemne.

– Przyjemne – powtórzyła kpiąco.

– Owszem, przyjemne – rzekł z rosnącym gniewem. – Życie jest ciężkie. Czasem człowiek potrzebuje przyjemności, kiedy cały świat tonie w gównie… Może pójdziesz kiedyś na mecz bokserski? Idź zobaczyć Maxa Schmelinga. Napij się piwa. Krzycz, aż ochrypniesz. Może ci się spodobać.

– Kakfif – rzuciła szorstko.

– Co?

– Kakfif – powtórzyła. – To skrót od „absolutnie wykluczone”.

– Jak chcesz.

Przez chwilę milczała.

– Jak ci dzisiaj mówiłam, jestem pacyfistką – oświadczyła. – Wszyscy moi przyjaciele w Berlinie są pacyfistami. Nie łączymy krzywdzenia ludzi z przyjemnością.

– Przecież nie krążę po ulicy jak szturmowiec z SA i nie tłukę niewinnych ludzi. A moi sparingpartnerzy? Sami tego chcą.

– Zachęcasz ich do zadawania bólu.

– Ależ nie, właśnie zniechęcam ich do zadawania ciosów. Na tym polega sparing.

– Jak dzieci – mruknęła. – Jesteście jak dzieci.

– Nie rozumiesz.- Dlaczego tak mówisz? Bo jestem kobietą? – zjeżyła się.

– Może. Tak, być może o to chodzi.

– Nie jestem głupia.

– Nie mam na myśli inteligencji. Mówię o tym, że kobiety nie mają skłonności do walki.

– Nie mamy skłonności do agresji. Ale jesteśmy gotowe walczyć w obronie swoich domów.

– Czasem zły wilk nie wchodzi do domu, ale czai się w pobliżu. Nie wyjdziesz, żeby go zabić?

– Nie.

– Udajesz, że go nie widzisz, i masz nadzieję, że sobie pójdzie?

– Właśnie tak. I uczę go, że wcale nie musi niszczyć.

– To śmieszne – orzekł Paul. – Nie można przekonać wilka, żeby był owieczką.

– Ależ można, jeśli się naprawdę chce – odparła. – I jeżeli ciężko się nad tym pracuje. Wielu ludzi nie ma na to jednak ochoty. Oni chcą walczyć. Chcą niszczyć, bo znajdują w tym przyjemność.

Zapadła ciężka cisza. Potem łagodniejszym tonem Kathe powiedziała:

– Ach, Paul, wybacz mi, proszę. Wyciągnąłeś mnie z domu, żebym poszła z tobą zaszaleć. Nie robiłam tego od wielu miesięcy. A ja tak ci się odwdzięczam. Czy Amerykanki też są takimi złośnicami?

– Niektóre tak, niektóre nie. Ale ty nie jesteś złośnicą.

– Trudno ze mną wytrzymać. Musisz zrozumieć, Paul – wiele kobiet w Berlinie tak się zachowuje. To silniejsze od nas. Po wojnie w kraju nie było mężczyzn. Musiałyśmy się stać mężczyznami i być twarde jak oni. Przepraszam.

– Nie masz za co przepraszać. Lubię kłótnie. To taka forma sparingu.

– Ach, sparingu! Z pacyfistką! – Wybuchnęła dziewczęcym śmiechem.

– Co by na to powiedzieli twoi przyjaciele?

– Właśnie, co by powiedzieli? – Wzięła go pod ramię i przeszli razem przez ulicę.

Mimo że Willi Kohl był „letni” – czyli politycznie neutralny – i nie należał do partii, cieszył się pewnymi przywilejami zarezerwowanymi dla zdeklarowanych narodowych socjalistów.

Na przykład, kiedy jeden z ważniejszych funkcjonariuszy kripo został przeniesiony do Monachium, Kohlowi zaproponowano przeprowadzkę do pozostawionego przez niego dużego czteropokojowego mieszkania w czyściutkim, ocienionym lipami zaułku przy Berliner Strasse niedaleko Charlottenburga. Od wojny Berlin cierpiał na poważny niedobór mieszkań i większość inspektorów kripo, nawet rangi Kohla, była skazana na gnieżdżenie się w „mieszkaniach ludowych” w nijakich, kanciastych domach w nijakich, kanciastych dzielnicach.

Kohl nie był pewien, za co właściwie spotkało go takie wyróżnienie. Najprawdopodobniej nagrodzono gotowość, z jaką zawsze pomagał innym funkcjonariuszom analizować informacje zebrane podczas oględzin miejsc zbrodni, wyciągać wnioski z dowodów i przesłuchiwać świadków czy podejrzanych. Kohl dobrze wiedział, że nieocenionym pracownikiem jest zawsze ten, dzięki komu jego koledzy – a zwłaszcza przełożeni – także wydają się nieocenieni.

Te cztery pokoje stanowiły jego azyl. Z publicznego miejsca pracy uciekał do prywatnego schronienia, gdzie byli tylko jego najbliżsi: żona, dzieci i czasem narzeczony Charlotte, Heinrich (który, rzecz jasna, zawsze sypiał w salonie).

Mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze i wchodząc po schodach z grymasem bólu na twarzy, inspektor wyczuł zapach mięsa i cebuli. Heidi nigdy nie przygotowywała posiłków według ustalonego harmonogramu. Żony niektórych kolegów Kohla uroczyście deklarowały, że na przykład soboty, poniedziałki i środy będą dniami bezmięsnymi – w dowód lojalności wobec państwa. Gospodarstwo domowe Kohla w sile co najmniej siedmiu osób często obywało się bez mięsa ze względu na braki rynkowe i koszty, lecz Heidi sprzeciwiała się przestrzeganiu jakichkolwiek rytuałów. Dziś na stole mogły się zjawić bakłażany z boczkiem w sosie śmietanowym albo zapiekane cynaderki, albo Sauerbraten czy nawet włoski makaron z pomidorami. I obowiązkowy deser. Willi Kohl uwielbiał Linzertorte i strudel.

Sapiąc po wspinaczce, otworzył drzwi i na spotkanie wybiegła mu jedenastoletnia Hanna, mała Aryjka w każdym calu – blondynka, mimo że oboje rodzice mieli ciemne włosy. Zarzuciła mu ręce na szyję.

– Papa! Mogę zanieść do pokoju twoją fajkę?

Kohl wysupłał ją z kieszeni i podał dziewczynce, która zaniosła fajkę z pianki morskiej na stojak, gdzie mieściło się kilkadziesiąt innych.

– Wróciłem! – zawołał.

W drzwiach ukazała się Heidi i ucałowała męża w obydwa policzki. Była młodsza od niego o kilka lat, lecz po urodzeniu każdego kolejnego dziecka przybierała na wadze parę kilogramów i dziś była pulchną kobietą o podwójnym podbródku i wydatnym biuście. Lecz tak właśnie powinno być; Kohl uważał, że należy się rozwijać z towarzyszką życia i duchowo, i cieleśnie. Jako matka pięciorga dzieci dostała od partii dyplom. (Kobiety z większą liczbą potomstwa otrzymywały wyższe zaszczyty; za urodzenie dziewięciorga dzieci przysługiwał order złotej klasy. Małżeństwu, które miało mniej niż czworo dzieci, nie wolno się było nawet nazywać „rodziną”). Heidi ze złością wepchnęła jednak pergamin na dno sekretarzyka. Chciała być matką tylu dzieci, bo cieszyło ją wszystko, co się z nimi wiązało – pragnęła dawać im życie, wychowywać je i czuwać nad ich życiową drogą – a nie dlatego, że Człowieczek życzył sobie zwiększyć populację Trzeciej Rzeszy.

Żona inspektora zniknęła, a po chwili zjawiła się z pełnym kieliszkiem. Przed kolacją pozwalała mężowi tylko na odrobinę mocnego trunku. Od czasu do czasu narzekał na to rac jonowanie sznapsa, lecz w głębi duszy był z tego zadowolony. Znał wielu policjantów, którzy nie potrafili przestać po drugim kieliszku. Albo drugiej butelce.

Przywitał się z siedemnastoletnią Hildę, która jak zwykle siedziała z nosem w książce. Wstała, przytuliła ojca i wróciła na kanapę. Smukła dziewczyna była w rodzinie uczoną. Ostatnio spotykały ją jednak pewne trudności. Sam Goebbels określił życiowy cel kobiety: powinna być piękna i powiększać naród Trzeciej Rzeszy. Uniwersytety w większości były dla dziewcząt zamknięte, a jeśli już je przyjmowały, oferowały im jedynie dwa kierunki studiów: gospodarstwo domowe (którego absolwentki pogardliwie nazywano „magistrami od garnków”) lub nauczanie. Ale Hildę pragnęła studiować matematykę i nauki ścisłe i kiedyś zostać profesorem na uniwersytecie. Kobietom wolno było jednak uczyć tylko niższe klasy. Kohl sądził, że obie starsze córki są równie inteligentne, lecz nauka łatwiej przychodziła Hildę niż energicznej i ruchliwej Charlotte, która była o cztery lata starsza. Często nie mógł się nadziwić, jak to się stało, że Heidi urodziła tak podobne i jednocześnie tak różne istoty.

Inspektor wyszedł na mały balkon, gdzie często siedział do późnej nocy, ćmiąc fajkę. Popatrzył na ogniście czerwonopomarańczowe chmury rozświetlone ostatnimi promieniami słońca. Pociągnął łyczek ostrego sznapsa. Drugi łyk miał łagodniejszy smak i Kohl usadowił się wygodnie na krześle, starając się nie myśleć o otyłym martwym mężczyźnie, o okropnych morderstwach w Gatow i Charlottenburgu, o Piętrze – proszę wybaczyć, Peterze – Kraussie, o tajemniczym terkocie „DeHoMagów” w suterenie komendy kripo. Próbował też nie myśleć o sprytnym podejrzanym, kliencie sklepu Manny w Nowym Jorku.

Kim jesteś?

W korytarzu rozległ się jakiś rumor. Wracali chłopcy. Ich kroki zadudniły na schodach. Pierwszy wpadł młodszy Herman, zamykając przed nosem drzwi Gunterowi, który zdążył je zablokować i skoczył na brata. Kiedy zobaczyli ojca, natychmiast przerwali zapasy.

– Papa! - wrzasnął Herman i uściskał go. Gunter na powitanie uniósł tylko głowę. Szesnastolatek przestał ściskać rodziców dokładnie półtora roku temu. Kohl przypuszczał, że zachowanie wszystkich synów przebiega według tego samego schematu od czasów Ottona I, jeśli nie dawniejszych.

– Umyjcie się przed jedzeniem – zawołała Heidi.

– Przecież pływaliśmy. Byliśmy na basenie przy Wilhelm Marr Strasse.

– Wobec tego zmyjecie z siebie wodę z basenu – oświadczył ojciec.

– Co jest na kolację, Mutti? - zapytał Herman.

– Im wcześniej się wykąpiecie, tym prędzej zobaczycie – odparła.

Wybiegli na korytarz jak nadciągająca nastoletnia katastrofa.

Kilka chwil później przyszli Heinrich i Charlotte. Kohl lubił młodego człowieka (nigdy nie pozwoliłby córce wyjść za kogoś, kogo by nie darzył szacunkiem). Lecz przystojny blondyn, zafascynowany pracą policji, od razu zasypał inspektora pytaniami o ostatnie sprawy. Zwykle Kohl chętnie mu o wszystkim opowiadał, ale dziś ostatnią rzeczą, o jakiej pragnął mówić, był przebieg dnia. Zaczął rozmowę o olimpiadzie, skutecznie zmieniając temat. Wszyscy słyszeli przeróżne plotki o ekipach, reprezentacjach wielu krajów, faworytach.

Niedługo potem zasiedli przy stole w jadalni, Kohl otworzył dwie butelki wina z Mosel-Saar-Ruwer i nalał każdemu, nawet odrobinkę dzieciom. Rozmowa, jak zwykle w domu Kohlów, obracała się wokół wielu różnych spraw. Tę porę dnia inspektor lubił najbardziej. Był z tymi, których kochał… i mógł swobodnie mówić. Przypatrywał się po kolei wszystkim twarzom, kiedy się śmiali i przekomarzali. Dostrzegał każdy gest i minę, zwracał uwagę na każdy ton głosu. Można by pomyśleć, że robił to odruchowo jako doświadczony policjant. Ale nie. Obserwował i wyciągał wnioski, ponieważ należało to do jego rodzicielskich obowiązków. Dziś zauważył coś, co go zaniepokoiło i zanotował spostrzeżenie w pamięci jak kluczowy trop odnaleziony na miejscu zbrodni.

Kolacja skończyła się dość szybko, mniej więcej po godzinie; upał osłabił apetyty wszystkim z wyjątkiem Kohla i jego synów. Heinrich zaproponował grę w karty, lecz Kohl pokręcił głową.

– Beze mnie. Pójdę zapalić – oznajmił. – I chyba wymoczę nogi. Gunter, przynieś mi, proszę, kociołek gorącej wody.

– Dobrze, tato.

Kohl poszedł po miednicę i sole. Opadł na skórzany fotel w swoim pokoju, ten sam, w którym siadywał jego ojciec po długim pracowitym dniu spędzonym na polu, nabił fajkę i zapalił. Po kilku minutach do pokoju wszedł jego najstarszy syn, niosąc jedną ręką parujący kociołek, który musiał ważyć z dziesięć kilo. Napełnił miskę. Kohl podwinął nogawki, zdjął skarpety i nie patrząc na sękate haluksy i żółte odciski, zanurzył stopy w gorącej wodzie, do której nasypał soli.

– Ach, tak.

Chłopiec odwrócił się, ale Kohl rzekł:

– Gunter, zaczekaj chwileczkę.

– Tak, tato.

– Usiądź.

Chłopiec spełnił polecenie, stawiając kociołek na podłodze. Spoglądał bacznie na inspektora, który dostrzegł w jego oczach młodzieńcze poczucie winy. Kohl zastanawiał się rozbawiony, jakie występki przypomina sobie teraz syn. Papieros, łyk sznapsa, nieporadne badanie bielizny Lisy Wagner?

– Co się dzieje, Gunter? Przy kolacji czymś się martwiłeś. Widziałem.

– Nic, tato.

– Nic?

– Naprawdę.

– Powiedz mi – zażądał Willi Kohl cichym, lecz stanowczym głosem.

Chłopiec wbił wzrok w podłogę.

– Niedługo zaczyna się szkoła – rzekł w końcu.

– Dopiero za miesiąc.

– Ale pomyślałem… Tato, czy mógłbyś mnie przenieść do innej?

– Dlaczego? Szkoła Hindenburga jest jedną z najlepszych w mieście. Dyrektor Muntz to bardzo szanowany człowiek.

– Proszę.

– Co jest nie tak z twoją szkołą?

– Nie wiem. Po prostu jej nie lubię.

– Masz dobre stopnie. Nauczyciele mówią, że jesteś świetnym uczniem.

Chłopiec milczał.

– Chodzi o coś innego niż lekcje?

– Nie wiem.

Co to mogło być?

Gunter wzruszył ramionami.

– Proszę, tato, nie mogę pójść do innej szkoły chociaż do grudnia?

– Dlaczego akurat do grudnia?

Chłopiec nie odpowiadał, unikając wzroku ojca.

– Powiedz – rzekł łagodnie Kohl.

– Bo…

– Słucham.

– Bo w grudniu wszyscy mają wstąpić do Hitlerjugend. A teraz… i tak mi nie pozwolisz.

Ach, znowu ten sam powracający problem. Tylko czy ta nowa wiadomość jest prawdziwa? Czyżby członkostwo w Hitlerjugend miało być obowiązkowe? Przerażająca myśl. Kiedy narodowi socjaliści doszli do władzy, połączyli działające w Niemczech organizacje młodzieżowe w Hitlerjugend, a wszystkie inne zostały zdelegalizowane. Kohl wierzył w sens istnienia organizacji dla dzieci – jako chłopiec był członkiem klubu pływackiego i turystycznego, które uwielbiał – ale Hitlerjugend było po prostu paramilitarną organizacją przygotowującą dzieci do służby wojskowej, kierowaną przez samą młodzież, a im bardziej fanatycznymi zwolennikami narodowego socjalizmu byli młodzi przywódcy, tym lepiej.

– A teraz chcesz wstąpić?

– Nie wiem. Wszyscy się ze mnie wyśmiewają, bo nie należę. Dzisiaj na meczu piłki nożnej był Helmut Gruber. Jest u nas przywódcą Hitlerjugend. Powiedział, żebym lepiej wstąpił.

– Chyba nie tylko ty nie jesteś członkiem organizacji.

– Co dzień wstępuje coraz więcej – odrzekł Gunter. – Tych, którzy nie należą, źle się traktuje. Kiedy na boisku bawimy się w Żydów i Ary jeżyków, zawsze jestem Żydem.

– W co się bawicie? – Kohl zmarszczył brwi. Nigdy nie słyszał o takiej zabawie.

– No wiesz, tato, w Żydów i Aryjczyków. Aryjczycy nas gonią. Nie mogą nam robić krzywdy – tak mówił profesor Klindst. To ma być tylko berek. Ale kiedy nie patrzy, przewracają nas na ziemię.

– Jesteś przecież silnym chłopcem, uczyłem cię, jak się bronić. Nie odpłacasz im tym samym?

– Czasami tak. Ale Aryjczyków jest dużo więcej.

– Cóż, obawiam się, że nie możesz pójść do innej szkoły – powiedział Kohl.

Gunter popatrzył na płynący pod sufitem obłok dymu z ojcowskiej fajki. Nagle oczy mu rozbłysły.

– Może na kogoś doniosę. Wtedy pozwolą mi być Aryjczykiem. Kohl zmarszczył brwi. Donosy: następna narodowosocjalistyczna plaga. Stanowczym głosem oświadczył synowi:

– Na nikogo nie będziesz donosił. Taki człowiek trafiłby do więzienia. Torturowaliby go. Może nawet zabili.

Słysząc reakcję ojca, Gunter spochmurniał.

– Tato, przecież doniósłbym tylko na Żyda.

Kohl zaniemówił. Drżały mu ręce, a serce zaczęło mocno walić, ale nakazując sobie spokój, wykrztusił:

– Doniósłbyś na Żyda bez powodu? Jego syn miał zakłopotaną minę.

– Oczywiście, że nie. Doniósłbym na niego, bo jest Żydem. Pomyślałem sobie… ojciec Helen Morrell pracuje w domu towarowym Karstadt. Jego szef jest Żydem, ale wszystkim mówi, że nie jest. Powinno się go wydać.

Kohl głęboko nabrał powietrza i ważąc słowa jak rzeźnik wydzielający rację mięsa, rzekł:

– Synu, żyjemy w trudnych czasach. Wszystko jest bardzo skomplikowane. Skomplikowane dla mnie, a co dopiero dla ciebie. Zawsze jednak musisz pamiętać – choć nie wolno ci tego mówić głośno – że człowiek sam decyduje, co jest słuszne, a co nie. Wie o tym, bo poznaje życie, widzi, jak ludzie żyją i działają razem, wyrabia sobie własne zdanie. W głębi serca wie, co jest dobre, a co złe.

– Ale przecież Żydzi są źli. Gdyby to nie była prawda, nie uczyliby tego w szkole.

Dusza Kohla zadygotała z bólu i wściekłości.

– Na nikogo nie będziesz donosił, Gunter – powiedział surowo inspektor. – Nie życzę sobie.

– Dobrze, tato. – Chłopiec wstał.

– Gunter.

Przystanął przy drzwiach.

– Ile osób z twojej szkoły nie wstąpiło do Hitlerjugend?

– Nie wiem, tato. Ale co dzień przyjmują coraz więcej nowych. Niedługo tylko ja będę udawał Żyda.

Lokalem, o którym mówiła Kathe, była winiarnia Luttera i Wegnera, istniejąca ponad sto lat i stanowiąca w Berlinie prawdziwą instytucję. Sale były ciemne, zadymione i przytulne. Poza tym Paul nie zauważył tu żadnych szturmowców ani funkcjonariuszy SS, ani mężczyzn w garniturach, noszących na ramieniu czerwoną opaskę z czarnym łamanym krzyżem (na pewno pan wie…).

– Przyprowadziłam cię tu, bo kiedyś było to ulubione miejsce ludzi takich jak ty i ja.

– Ty i ja?

– Tak. Spotykała się tu bohema. Pacyfiści, myśliciele i tacy jak ty – pisarze i dziennikarze.

– Ach, pisarze, no tak.

– Na pewno znalazłby tu natchnienie Ernst T.A. Hoffmann. Pił bardzo dużo szampana, całymi butelkami! A potem całą noc pisał. Czytałeś go, oczywiście.

Paul nie czytał Hoffmanna. Przytaknął skinieniem głowy.

– Znasz lepszego pisarza niemieckiego romantyzmu? Ja nie. „Dziadek do orzechów” i „Mysi król” są o wiele mroczniejsze i prawdziwsze niż to, co zrobił Czajkowski. Zachwyty nad tym baletem są znacznie przesadzone, nie sądzisz?

– Zdecydowanie – zgodził się Paul. Chyba widział „Dziadka do orzechów” w któreś Boże Narodzenie, kiedy był mały. Żałował, że nie czytał książki i nie może podjąć inteligentnej dyskusji. Po prostu lubił rozmawiać z Kathe. Gdy popijali aperitif, przypomniał sobie słowny sparing, jaki odbyli w drodze do restauracji. Mówił serio, że kłótnia z nią sprawia mu radość. Nie pamiętał, by kiedykolwiek doszło do nieporozumienia między nim a Marion w ciągu kilku miesięcy, jakie dotąd ze sobą spędzili. Chyba nawet nigdy nie wpadła w złość. Czasem, gdy poleciało jej oczko w nowej pończosze, pozwalała sobie na krótkie „cholera” albo „niech to diabli”. Potem przyciskała palce do ust, jak gdyby chciała komuś posłać całusa – i przepraszała za przekleństwa.

Kelner przyniósł menu i zamówili golonkę, Spaetzle, kapustę i chleb („Ach, prawdziwe masło!” – szepnęła zdumiona Kathe, spoglądając na żółte trójkąciki). A także – na jej propozycję – białe słodkie wino. Jedli niespiesznie, śmiejąc się i rozmawiając. Gdy skończyli, Paul zapalił papierosa. Zauważył, że Kathe nad czymś się zastanawia. Po chwili powiedziała takim tonem, jakby zwracała się do uczniów:

– Byliśmy dzisiaj zbyt poważni. Opowiem dowcip. – Zniżyła głos do szeptu. – Wiesz, kto to jest Hermann Góring?

– Jakiś urzędnik rządowy?

– Tak, tak. Najbliższy kompan Hitlera. Dziwny człowiek. Bardzo otyły. Paraduje w śmiesznych strojach w towarzystwie znanych osób i pięknych kobiet. W każdym razie w zeszłym roku wreszcie się ożenił.

– To ma być ten dowcip?

– Jeszcze nie. Naprawdę się ożenił. A dowcip brzmi tak. – Kathe nadąsała się teatralnie. – Słyszałeś o żonie Góringa? Biedaczka zerwała z religią. Musisz teraz zapytać dlaczego.

– Dlaczego?

– Bo po nocy poślubnej straciła wiarę w cielesne zmartwychwstanie.

Oboje parsknęli głośnym śmiechem. Paul zobaczył, jak Kathe oblewa się pąsowym rumieńcem.

– Ach, Paul. Opowiedziałam nieznajomemu mężczyźnie nieprzyzwoity dowcip. I to taki, przez który możemy trafić do więzienia.

– My? – odparł z kamienną twarzą. – Tylko ty. Ja nie opowiadałem żadnych dowcipów.

– Och, śmiałeś się, a to już wystarczy, żeby cię aresztowano. Zapłacił i wyszli z restauracji. Rezygnując z tramwaju, ruszyli do pensjonatu pieszo, chodnikiem biegnącym wzdłuż południowego krańca Tiergarten.

Paulowi kręciło się w głowie od wina, które rzadko pił. Było to miłe uczucie, lepsze niż buzowanie whisky w żyłach. Dotyk ciepłego wietrzyku na twarzy sprawiał mu przyjemność. Podobnie jak dotyk ręki Kathe na ramieniu.

Przedziwna para wędrowała nieskazitelnie czystymi ulicami Berlina, rozmawiając o książkach i polityce, sprzeczając się od czasu do czasu i wybuchając śmiechem.

Nagle Paul usłyszał zbliżające się głosy. Trzydzieści metrów przed sobą ujrzał trzech szturmowców. Zachowywali się hałaśliwie, żartowali. Mieli młodzieńcze twarze i w brązowych mundurach wyglądali na rozradowanych uczniaków. W przeciwieństwie do agresywnych typów, których spotkał dziś wcześniej, ci trzej najwyraźniej chcieli tylko miło spędzić wieczór. Nie zwracali uwagi na nikogo na ulicy.

Paul zorientował się, że Kathe zwolniła kroku. Spojrzał na nią. Jej twarz zmieniła się w nieruchomą maskę, a ręka zaczęła drżeć.

– O co chodzi?

– Nie chcę obok nich przechodzić.

– Nie masz się czego bać.

W panice popatrzyła w lewo. Ulicą jechało mnóstwo samochodów, a do przejścia dla pieszych mieli dość daleko. Chcąc uniknąć spotkania z brunatnymi koszulami, mieli tylko jedną drogę: Tiergarten.

– Naprawdę jesteś bezpieczna – zapewnił ją. – Nie musisz się bać.

– Czuję twoje ramię, Paul. Czuję, że jesteś gotów z nimi walczyć.

– Dlatego jesteś bezpieczna.

– Nie. – Zerknęła na bramę prowadzącą do parku. – Chodźmy tędy.

Skręcili do Tiergarten. Gęste liście tłumiły odgłosy ruchu ulicznego i wkrótce słychać było już przede wszystkim cykanie owadów i barytonowe nawoływania żab wokół stawów. Szturmowcy dalej kroczyli chodnikiem, przekrzykując się nawzajem i śpiewając, ignorując wszystkich dookoła. Nawet nie spojrzeli w stronę parku. Mimo to Kathe nie podnosiła wzroku. Kroczyła sztywno podobnie jak Paul po pewnym sparingu, kiedy złamał żebro.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. Cisza.Rozejrzała się, dygocząc.

– Boisz się parku? Chcesz stąd wyjść?

Nadal milczała. Doszli do rozwidlenia ścieżek, z których jedna wiodła w lewo, na południe. Wybierając ją, wyszliby z parku i wrócili do pensjonatu. Kathe przystanęła. Nagle powiedziała:

– Chodź. Tędy.

Odwróciła się i poprowadziła go krętą dróżką na północ w głąb parku. Dotarli do małego hangaru nad stawem. Trzymano tu łódki do wynajęcia, które leżały do góry dnem oparte jedna o drugą. O tej porze nie było tu żywego ducha.

– Od trzech lat nie byłam w Tiergarten – szepnęła Kathe. Paul milczał.

– Mówiłam ci o człowieku, do którego należy moje serce, pamiętasz? – odezwała się po dłuższej chwili.

– Tak. Twój przyjaciel jest dziennikarzem.

– Nazywał się Michael Klein. Był reporterem w „Miinchener Post”. Hitler zaczął swoją działalność właśnie w Monachium. Michael zajmował się jego początkami, pisał o nim i jego taktyce – zastraszeniach, pobiciach, morderstwach. Michael prowadził rejestr niewyjaśnionych morderstw ludzi, którzy przeciwstawiali się partii. Był nawet przekonany, że w trzydziestym drugim Hitler kazał zabić własną siostrzenicę, bo miał na jej punkcie obsesję, a ona kochała innego.

Partia i szturmowcy zaczęli grozić Michaelowi i wszystkim dziennikarzom redakcji. Nazywali gazetę „kuchnią trucicieli”. Ale dopóki narodowi socjaliści nie doszli do władzy, nie robili mu krzywdy. Potem był pożar Reichstagu… Och, stąd go widać, spójrz tam. – Wskazała na północny wschód. Paul dostrzegł wysoki budynek zwieńczony kopułą. – To nasz parlament. Ktoś go podpalił kilka tygodni po tym, jak Hitler został mianowany kanclerzem. Hitler i Góring obarczyli winą komunistów i urządzili na nich obławę. Na socjaldemokratów też. Aresztowano ich na mocy nadzwyczajnego dekretu. Był wśród nich Michael. Trafił do jednego z tymczasowych więzień, jakie założono wokół miasta. Trzymali go tam przez kilka tygodni. Szalałam z niepokoju. Nikt mi nie powiedział, co się stało, nikt mi nie powiedział, gdzie jest. To było straszne. Potem mi opowiadał, że go bili, dawali mu jeść najwyżej raz dziennie, kazali mu spać nago na betonie. W końcu sędzia go zwolnił z braku dowodów popełnienia przestępstwa.

Kiedy go wypuścili, spotkałam się z nim w jego mieszkaniu, niedaleko stąd. Był piękny majowy dzień. Druga po południu.

Chcieliśmy wynająć łódkę. Właśnie tutaj, nad tym jeziorem. Przyniosłam kawałek czerstwego chleba dla ptaków. Staliśmy tu, kiedy podeszło do nas czterech szturmowców i przewrócili mnie na ziemię. Wcześniej szli za nami. Powiedzieli, że śledzą go, odkąd wyszedł z więzienia. Oświadczyli mu, że sędzia postąpił nielegalnie, zwalniając go, więc teraz oni wykonają wyrok. – Na moment głos uwiązł jej w gardle. – Zatłukli go na śmierć na moich oczach. W tym miejscu. Słyszałam, jak łamią mu kości. Widzisz tę…

– Och, Kathe, nie…

– …widzisz tę betonową płytę? Tam upadł. Czwarty kwadrat, licząc od trawy. Tam leżała głowa Michaela, kiedy umierał.

Otoczył ją ramieniem. Nie opierała się. Ale nie odnalazła też pociechy w jego geście; była sparaliżowana.

– Maj to teraz dla mnie najgorszy miesiąc – szepnęła. Spojrzała na baldachim z gęsto splecionych koron drzew. – Ten park nazywa się Tiergarten.

– Wiem.

– Tier oznacza „zwierzę” albo „bestię” – powiedziała po angielsku. – A Garten to oczywiście „ogród”. Czyli był tu zwierzyniec, gdzie polowały królewskie rodziny cesarskich Niemiec. Ale w potocznym języku Tier oznacza też bandytę, przestępcę. I to przestępcy zabili mojego ukochanego. Tu, w ogrodzie bestii – dodała chrapliwym głosem.

Przytulił ją mocniej.

Kathe jeszcze raz ogarnęła spojrzeniem staw i czwarty kwadrat betonu, licząc od trawy.

– Zabierz mnie do domu, Paul – poprosiła.

Zatrzymali się w korytarzu przed drzwiami jego pokoju. Paul sięgnął do kieszeni i wydobył klucz. Spojrzał na Kathe, która patrzyła w podłogę.

– Dobranoc – szepnął.

– Tyle już zapomniałam – powiedziała, podnosząc wzrok. – Zapomniałam, jak to jest chodzić po mieście, patrzeć na zakochanych w kafejkach, opowiadać sprośne dowcipy, siedzieć tam, gdzie kiedyś siadywali sławni pisarze i myśliciele… Zapomniałam, jakie to przyjemne. Tyle rzeczy zapomniałam.

Uniósł dłoń do skrawka materiału przykrywającego jej ramię i dotknął jej szyi, czując, jak drgnęła delikatna skóra. Jaka cienka, pomyślał, jak cienka.Drugą ręką odgarnął włosy z twarzy Kathe. I ją pocałował.

Nagle zesztywniała, a Paul zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Była taka bezbronna: widziała dziś miejsce śmierci swojego kochanka, szła przez ogród bestii. Zaczął się wycofywać, lecz ona zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała go namiętnie, przygryzając mu wargę. Paul poczuł smak krwi.

– Och, przepraszam – szepnęła przestraszona. Ale on zaśmiał się tylko i po chwili Kathe mu zawtórowała. – Mówiłam, że dużo zapomniałam. Obawiam się, że to też uleciało mi z pamięci.

Przyciągnął ją do siebie. Stali w mrocznym korytarzu, tylko ich dłonie i usta poruszały się jak w gorączce. Z ciemności wyłaniały się przelotne obrazy: aureola jej złotych włosów na tle lampy, kremowa koronka halki przysłaniająca jaśniejszy stanik; jej dłoń odnajdująca bliznę pozostawioną przez pocisk z derringera, którego zdołał ukryć przed nim Albert Reilly – kalibru zaledwie.22, ale kula odbiła się od kości, rozcinając mu biceps. Cichy jęk, gorący oddech, dotyk jedwabiu. Jego ręka ześliznęła się w dół, napotykając jej dłoń, która poprowadziła go przez labirynt tkanin, zapięć i zacerowanego pasa do pończoch.

– Do pokoju – szepnął. Po kilku sekundach otworzył drzwi i jak pijani wtoczyli się do salonu, gdzie było bardziej gorąco niż w dusznym korytarzu.

Łóżko stało bardzo daleko, ale po drodze potknęli się o różową kanapę z wysokimi bocznymi oparciami. Paul opadł na poduszki, słysząc skrzypnięcie drewna. Kathe znalazła się na nim, trzymając go w uścisku tak rozpaczliwym, jak gdyby się lękała, że gdy go wypuści, Paul zniknie w brązowej toni Landwehrkanal.

Pocałowała go zapamiętale i wtuliła twarz w jego szyję. Usłyszał, jak szepcze do siebie albo do nikogo:

– Jak długo to trwało? – Gorączkowo rozpinała mu koszulę. – Ach, całe lata…

U mnie trochę krócej, pomyślał. Lecz gdy jednym ruchem wyłuskiwał ją z sukienki i halki, muskając dłońmi jej wilgotne od potu plecy, zdał sobie sprawę, że choć w jego życiu były ostatnio inne kobiety, to rzeczywiście niczego takiego nie czuł od wielu lat.

A potem, ujmując jej twarz w obie dłonie i przyciągając ją coraz bliżej, zapominając o całym świecie, zrozumiał, że chyba się jednak myli.

Może to trwało całą wieczność.

19

Wdomu Kohlów zakończono wieczorne rytuały. Wytarto umyte naczynia, złożono i schowano obrusy, rozwieszono pranie. Ból w stopach nieco zelżał i inspektor wylał wodę z miednicy, którą wytarł i odłożył na miejsce. Zamknął pudełko z solą leczniczą i postawił pod umywalką.

Wrócił do pokoju, gdzie czekała na niego fajka. Po chwili przyszła Heidi i usiadła na krześle ze swoją robótką. Kohl opowiedział jej o rozmowie z Gunterem. Pokręciła głową.

– A więc o to chodziło. Wczoraj, kiedy wrócił z boiska, też był nieswój. Ale nic mi nie powiedział. Matce nie mówi się o takich rzeczach.

– Musimy z nimi porozmawiać – rzekł Kohl. – Ktoś ich musi nauczyć tego, czego myśmy się uczyli. Co jest słuszne, a co nie.

Moralne bagno…

Heidi zręcznie manipulowała grubymi drewnianymi drutami; robiła kocyk dla pierwszego dziecka Charlotte i Heinricha, które, jak przypuszczała, przyjdzie na świat mniej więcej dziewięć i pół miesiąca po ich ślubie w maju przyszłego roku.

– I co wtedy będzie? – spytała głośnym szeptem. – Gunter powie kolegom na podwórku, że zdaniem jego ojca źle jest palić książki albo że powinniśmy sprowadzać do kraju amerykańskie gazety, tak? Ach, wtedy cię zabiorą i już nigdy nie dostaniemy od ciebie żadnej wiadomości. Albo przyślą mi twoje prochy w skrzynce ze swastyką.

– Każemy im zachować dla siebie to, co od nas usłyszą. Tak jak w zabawie. To będzie nasza tajemnica.

Zona posłała mu uśmiech.- Przecież to dzieci, kochanie. Nie potrafią dotrzymać tajemnicy. Rzeczywiście, pomyślał Kohl. Święta prawda. Fiihrer i jego kompani to wyjątkowo utalentowani przestępcy. Porywają cały naród, kaptując nasze dzieci. Hitler twierdzi, że jego Rzesza przetrwa tysiąc lat. Tak właśnie chce to osiągnąć.

– Porozmawiam z… – zaczął.

W korytarzu rozległo się walenie do drzwi – ktoś energicznie łomotał kołatką wyobrażającą niedźwiedzia.

– Boże wielki. – Heidi zerwała się, zrzucając na podłogę robótkę i zerkając w stronę pokojów dzieci.

Willi Kohl pomyślał nagle, że SD albo gestapo zainstalowało w jego domu podsłuch i usłyszało wiele podejrzanych rozmów, jakie prowadził z żoną. Tak właśnie działało gestapo – ukradkiem zbierali dowody i przychodzili aresztować człowieka bladym świtem albo w porze kolacji, albo tuż po, kiedy najmniej się ich spodziewano.

– Szybko, włącz radio, może jest audycja – powiedział. Jak gdyby słuchanie tyrad Goebbelsa mogło odstraszyć policję.

Heidi włączyła radio. Skala rozbłysła żółtym światłem, ale z głośników nie dobiegł żaden dźwięk. Lampy musiały się rozgrzać. Znów łomot do drzwi.

Kohl pomyślał o pistolecie, ale zostawił go w biurze; nigdy nie chciał trzymać broni w pobliżu dzieci. Gdyby jednak miał go pod ręką, cóż by wskórał przeciw gromadzie gestapowców albo esesmanów? Poszedł do salonu i ujrzał Charlotte i Heinricha, którzy stali, popatrując na siebie z niepokojem. W drzwiach ukazała się Hildę z otwartą książką w ręku.

Z radia popłynął ekspresyjny baryton Goebbelsa, perorując o ochronie zdrowia, infekcjach i chorobach.

Podchodząc do drzwi, Kohl zastanawiał się, czy przypadkiem Gunter nie wspomniał jakiemuś koledze o rodzicach. Może chłopiec jednak już doniósł – na własnego ojca, choć nieświadomie. Inspektor obejrzał się na Heidi, która obejmowała ramieniem najmłodszą córkę. Odsunął zasuwę i uchylił masywne dębowe drzwi.

Za progiem stał Konrad Janssen, rześki jak dziecko przyjmujące komunię świętą. Zauważywszy Heidi, powiedział:

– Proszę wybaczyć to najście, pani Kohl. Wizyta o tak późnej porze jest naprawdę niegrzeczna.

Matko Boska, pomyślał Kohl. Wszystko w nim dygotało. Ciekawe, czy kandydat na inspektora słyszał łomot jego serca.

– Tak, tak, Janssen, nie chodzi o porę. Ale następnym razem bądź łaskaw pukać delikatniej.

– Oczywiście. – Jego zwykle spokojna twarz tryskała entuzjazmem. – Panie inspektorze, pokazałem portret podejrzanego w całej wiosce olimpijskiej i chyba połowie ludzi w mieście.

– I?

– Znalazłem dziennikarza z brytyjskiej gazety. Przypłynął tu z Nowego Jorku na „Manhattanie”. Pisze artykuł o stadionach sportowych na całym świecie i…

– Czy ten Brytyjczyk jest naszym podejrzanym, człowiekiem z portretu?

– Nie, ale…

– Wobec tego ta część opowieści nas nie interesuje, Janssen.

– Oczywiście, panie inspektorze. Proszę mi wybaczyć. Powiem tylko, że ten reporter rozpoznał podejrzanego.

– Ach, brawo, Janssen. Powiedział o nim coś więcej?

– Niewiele. Wiedział tylko, że to Amerykanin.

Czy warto było dla potwierdzenia znanego już faktu ryzykować zawał serca? Kohl westchnął.

Ale Janssen zrobił tylko przerwę dla nabrania oddechu.

– I nazywa się Paul Schumann – dokończył.

Słowa w ciemności.

Słowa wymawiane jak we śnie.

Leżeli obok siebie, idealnie dopasowani; kolano w zgięciu kolana, brzuch wtulony w talię, podbródek w bark. Łóżko ułatwiało im bliskość, ponieważ puchowy materac w sypialni Paula ugiął się pod ciężarem ich ciał, tworząc pośrodku wgłębienie. Gdyby nawet chcieli, nie mogli się od siebie odsunąć.

Słowa wypowiadane w anonimowości nowego romansu, kiedy minęła namiętność, choć może tylko na chwilę.

Poczuł woń jej perfum. Rzeczywiście pachniały bzem, który wyczuł przy ich pierwszym spotkaniu.

Paul pocałował Kathe w tył głowy.

Słowa wypowiadane przez kochanków rozmawiających o wszystkim i o niczym. Fantazje, żarty, fakty, domysły, nadzieje… strumień słów.

Kathe opowiadała mu o swoim życiu gospodyni pensjonatu. Nagle zamilkła. Przez otwarte okno usłyszeli głośne takty muzyki Beethovena, gdy ktoś w mieszkaniu obok podkręcił radio. Po chwili w mroku nocy rozległ się mocny głos, odbijając się echem od murów.- Ach – powiedziała Kathe. – Przemawia Fiihrer. To sam Hitler. Przemówienie znów dotyczyło zarazków, stojących wód i infekcji. Paul parsknął śmiechem.

– Dlaczego ma taką obsesję na punkcie zdrowia?

– Zdrowia?

– Cały dzień wszyscy w kółko mówią o zarazkach i czystości. Nie można od tego uciec.

Zaczęła się śmiać.

– O zarazkach?

– Co w tym śmiesznego?

– Nie rozumiesz, o czym on mówi?

– No… nie.

– Wcale nie mówi o zarazkach. Chodzi o Żydów. Na czas olimpiady zmienił trochę treść przemówień. Nie mówi wprost „Żydzi”, ale to właśnie ma na myśli. Nie chce obrazić cudzoziemców, ale nie może zapomnieć o dogmatach narodowego socjalizmu. Paul, nie wiesz, co się tutaj dzieje? W piwnicach połowy hoteli i pensjonatów w Berlinie schowano tablice, które zdjęto na czas olimpiady, ale zawieszą ją nazajutrz po wyjeździe gości. Są na nich napisy w rodzaju „Żydom wstęp wzbroniony” albo „Żydzi niemile widzialni”. Na drodze prowadzącej do domu mojej siostry w Spandau jest ostry zakręt. Stoi przed nim znak ostrzegawczy „Niebezpieczny zakręt. Ograniczenie prędkości do 30 kilometrów na godzinę. Dla Żydów do 70”. Autentyczny znak drogowy! To nie napis wymalowany przez wandali, ale przez nasz rząd.

– Mówisz poważnie?

– Poważnie, Paul. Tak! Widziałeś flagi na naszej uliczce, Magdeburger Allee. Kiedy wszedłeś, wspomniałeś o naszej.

– Olimpijska.

– Tak, tak. Nie narodowosocjalistyczna jak na większości domów na ulicy. Wiesz dlaczego? Bo właścicielem tego budynku jest Żyd. Nie wolno mu wieszać niemieckiej flagi. Chce czuć dumę ze swojej ojczyzny jak każdy, ale nie może. Zresztą jak mógłby zawiesić flagę narodowosocjalistyczna? Ze swastyką? Złamanym krzyżem? Przecież to symbol antysemityzmu.

Ach, więc tak brzmiała odpowiedź. Na pewno pan wie…

– Słyszałeś o aryzacji?

– Nie.

– Rząd zajmuje żydowskie domy albo przedsiębiorstwa. To po prostu kradzież. Jej mistrzem jest Góring.

Paul przypomniał sobie puste domy, które mijał rano w drodze na spotkanie z Morganem w Dresden Allee. Tabliczki informowały o wyprzedaży sprzętów.

Kathe przysunęła się bliżej. Po długiej chwili milczenia powiedziała:

– Jest taki człowiek… Występuje w restauracji. Luksusowej. To znaczy, tak się nazywa restauracja. Ale rzeczywiście jest luksusowa. Bardzo ładny lokal. Weszłam tam kiedyś, a ten człowiek siedział w szklanej klatce pośrodku sali. Wiesz, kim był? Głodomorem.

– Kim?

– Artystą głodomorem. Jak z opowiadania Kafki. Wszedł do klatki parę tygodni wcześniej i odtąd pił tylko wodę. Każdy mógł na niego popatrzeć. Nic nie jadł.

– Jak to…

– Wolno mu wychodzić do toalety, ale zawsze ktoś musi mu towarzyszyć i sprawdzać, czy niczego nie podjada. Dzień po dniu…

Słowa w ciemności, słowa kochanków.

Ich znaczenie często bywa nieważne. Czasem jednak jest inaczej.

– Mów dalej – szepnął Paul.

– Poznałam go po tym, jak spędził w szklanej klatce czterdzieści osiem dni.

– Bez jedzenia? Musiał wyglądać jak szkielet.

– Owszem, był bardzo wychudzony. I wyglądał na chorego. Ale przebywał poza klatką już kilka tygodni. Poznałam go przez przyjaciela. Zapytałam, dlaczego postanowił w ten sposób zarabiać na życie. Odpowiedział, że przez kilka lat pracował w rządzie, w jakimś urzędzie do spraw komunikacji. Ale kiedy do władzy doszedł Hitler, zrezygnował z posady.

– Wyrzucili go, bo nie był narodowym socjalistą?

– Nie, odszedł sam, bo nie potrafił zaakceptować ich wartości i nie chciał pracować dla rządu. Miał jednak dziecko i potrzebował pieniędzy.

– Dziecko?

– I potrzebował pieniędzy. Ale kiedy szukał nowego zajęcia, nie znalazł ani jednego, które nie byłoby splamione jakimiś związkami z partią. Odkrył, że jedyną rzeczą, jaką może robić w zgodzie z własną… Jak brzmi to słowo?

– Etyką?

– Tak, tak, etyką. A więc postanowił, że zostanie głodującym artystą. Tylko to było czyste i wolne od demoralizacji. I wiesz, ilu ludzi przychodziło go zobaczyć? Tysiące! Tysiące przychodziły go oglądać, bo był uczciwy. W naszym życiu jest dzisiaj tak mało uczciwości. – Paul z drżenia jej ciała odgadł, że płacze. Słowa kochanków…

– Kathe?

– Co oni zrobili? – wykrztusiła przez łzy. – Co oni zrobili?… Nie rozumiem, co się stało. Przecież jesteśmy ludźmi kochającymi muzykę i rozmowy, lubimy cerować koszule naszym mężczyznom, szorować alejki, wygrzewać się na słońcu na plażach w Wannsee, kupować dzieciom ubranka i słodycze, wzrusza nas do łez „Sonata księżycowa”, wiersze Goethego i Schillera – a jednak coś nas opętało. Dlaczego? – Zamilkła, a potem szeptem dodała: – Ach, obawiam się, że znajdziemy odpowiedź na to pytanie, kiedy będzie już za późno.

– Wyjedź z kraju – wyszeptał Paul.

Odwróciła się do niego. Oplotły go silne ramiona nawykłe do szorowania wanien i zamiatania podłóg. Przesunęła dłonią po jego plecach, przyciągając go bliżej.

– Wyjedź – powtórzył.

Przestała drżeć. Jej oddech stał się równiejszy.

– Nie mogę wyjechać.

– Dlaczego?

– To mój kraj – odrzekła z prostotą. – Nie mogę go porzucić.

– Przecież ten kraj już nie jest twój. Jest ich. Pamiętasz, co mówiłaś? Tier. Bestie, bandyci. Krajem rządzą bestie… Wyjedź. Uciekaj, zanim stanie się coś gorszego.

– Sądzisz, że może być gorzej? Powiedz, Paul. Jesteś dziennikarzem. Ten świat jest mi zupełnie obcy. To nie uczenie dzieci ani Goethe, ani poezja. Jesteś inteligentny. Jak sądzisz?

– Sądzę, że będzie gorzej. Musisz uciekać. Jak najszybciej. Zwolniła rozpaczliwy uścisk.

– Nawet gdybym chciała, nie mogę wyjechać. Kiedy wyrzucono mnie ze szkoły, trafiłam na listę. Zabrali mi paszport. Nigdy nie dostanę dokumentów wyjazdowych. Boją się, że będziemy działać przeciwko nim w Anglii albo Paryżu. Dlatego wolą nas trzymać blisko siebie.

– Wracaj razem ze mną. Mogę cię stąd wydostać. Słowa kochanków…

– Jedź ze mną do Ameryki. – Nie usłyszała? A może już podjęła decyzję, że nie pojedzie. – Mamy wspaniałe szkoły. Mogłabyś uczyć. Nieźle mówisz po angielsku.

Głęboko nabrała powietrza.

– O co mnie prosisz?

– Wyjedź ze mną. Zaśmiała się krótko.

– Kiedy kobieta płacze, mężczyzna powie wszystko, żeby tylko przestała. Ach, przecież nawet cię nie znam.

– Ja ciebie też nie – odparł Paul. – To nie są oświadczyny. Nie mówię, że będziemy razem mieszkać. Po prostu mówię, że musisz stąd wiać. A ja mogę ci w tym pomóc.

W milczeniu, jakie potem zapadło, Paul pomyślał, że istotnie nie są to oświadczyny, nic z tych rzeczy. A jednak prawdę mówiąc, Paul Schumann nie mógł się oprzeć wrażeniu, że za jego propozycją kryje się coś więcej niż chęć pomocy jej w ucieczce z tego niebezpiecznego kraju. Och, miał do czynienia z niejedną kobietą – z dobrymi i złymi dziewczynami, a także z dobrymi, które bawiły się w złe. Wydawało mu się, że część z nich kochał, część kochał na pewno. Wiedział jednak, że do żadnej nie czuł tego, co do tej kobiety, którą znał tak krótko. Tak, na swój sposób kochał Marion. Od czasu do czasu spędzał noc u niej na Manhattanie albo ona u niego w Brooklynie. Leżeli w ciemnościach i rozmawiali – o filmach, o długości spódnic w przyszłym roku, o restauracji Luigiego, o jej matce, siostrze. O Dodgersach. Ale Paul Schumann zrozumiał, że to nigdy nie były słowa kochanków. Nie takie jak wypowiadane dziś w rozmowie, z tą skomplikowaną i namiętną kobietą.

Wreszcie powiedziała tonem lekceważenia i irytacji w głosie:

– Ach, przecież nie mogę. Jak? Mówiłam ci o paszporcie i dokumentach.

– Właśnie to mam na myśli. Nie musisz się tym martwić. Mam pewne kontakty.

– Naprawdę?

– Ludzie w Ameryce mają u mnie dług wdzięczności. – To akurat było prawda. Pomyślał o Averym i Maniellim w Amsterdamie, którzy w każdej chwili byli gotowi przysłać po niego samolot. – Coś lub ktoś cię trzyma w kraju? Siostra?

– Ach, moja siostra… Wyszła za lojalnego zwolennika partii. Nie widuje się ze mną. Wstydzi się mnie. – Po chwili Kathe dodała: – Nie, mam tu tylko duchy. A dla duchów nie warto zostawać. Przed duchami się ucieka.

Za oknem rozległ się śmiech i krzyki pijanych. Bełkoczący męski głos zaczął śpiewać:

– „Gdy olimpiada skończy się już, Żyd poczuje na gardle nóż…” – Brzęknęła tłuczona butelka. Potem usłyszeli drugą piosenkę śpiewaną przez kilka głosów: – „Wznieście sztandar, zewrzyjcie szeregi. To dudni krok SA… Ustąpcie z drogi brunatnym batalionom, gdy maszerują Oddziały Szturmowe…”

Paul rozpoznał piosenkę, którą wczoraj śpiewali chłopcy z Hitlerjugend podczas opuszczania flagi w wiosce olimpijskiej – czerwono-białej z czarnym łamanym krzyżem.

Ach, na pewno pan wie…

– Och, Paul, naprawdę możesz mi pomóc opuścić kraj bez dokumentów?

– Tak. Ale wyjeżdżam niedługo. Mam nadzieję, że już jutro w nocy. Albo następnego dnia.

– Jak?

– Szczegóły zostaw mnie. Jesteś gotowa wyjechać natychmiast? Po krótkim milczeniu odrzekła:

– Tak, jestem gotowa.

Ujęła jego dłoń, pogładziła i splotła palce z jego palcami. Była to naj intymniej sza chwila tej nocy.

Objął ją mocno. Wyciągając rękę, trafił na coś twardego pod poduszką. Z kształtu i rozmiarów odgadł, że to tomik Goethego, który jej podarował.

– Nie chcesz…

– Cii – szepnął. Pogładził jej włosy.

Paul Schumann wiedział, że czasem kochankowie nie potrzebują słów.

Загрузка...