ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

— Przyjacielu Hewlitt, na początek proponuję się udać do miejsca, w którym przeszedłeś przez ogrodzenie — powiedział Prilicla, przerywając dłuższą chwilę ciszy. — Jeśli jesteś gotowy, prowadź, proszę.

Po drugiej stronie płotu zaczęli brodzić w wysokiej, grubej trawie, która bardzo przypominała ziemską, o ile ktoś nie przyjrzał jej się bliżej. Wkoło polatywały owady zbyt małe, aby było widać jakąkolwiek różnicę, po błękitnym niebie zaś płynęły zwykłe, pierzaste obłoki. Stillman dotrzymywał mu kroku, ale nie odzywał się, reszta natomiast była za daleko, aby dało się słyszeć ich słowa. Zapewne rozmawiali o nim, pomyślał Hewlitt ze złością, albo szukali psychologicznych i klinicznych implikacji jego ostatniej fantazji.

— Z początku nie byłem pewien, doktorze Stillman, ale teraz już pana rozpoznaję — rzekł Hewlitt w nadziei na konwersację, która oderwałaby go od niewesołych rozmyślań. — Wtedy wydawał mi się pan znacznie wyższy, ale dla czterolatka każdy dorosły jest chyba olbrzymem. Poza tym nie zmienił pan się wiele.

— Ja nie pamiętam pana wcale — powiedział lekarz i z uśmiechem poklepał się po brzuchu. — Pan urósł i ja poniekąd także.

— Mieliśmy chyba szczęście, odnalazłszy pana tutaj. Myślałem, że Korpus Kontroli przemieszcza ludzi po całej galaktyce.

— Cieszę się, że mogłem tu zostać — stwierdził Stillman.

Przeszli ze trzydzieści kroków i Hewlitt zaczął się już zastanawiać, czy nie uraził jakoś oficera, gdy tamten jednak się odezwał.

— Obecna sytuacja na Etli należy do tych złożonych, ponieważ miejscowi są do nas w gruncie rzeczy bardzo podobni. Przy kontaktach z istotami, które sporo się od nas różnią, łatwiej o wzajemną tolerancję. Tutaj zaś musimy odkręcać pewien stan świadomości, który został kiedyś zaszczepiony tubylcom przez ich imperatora. Wmawiano im, że ciągle coś im grozi, i rozwijano w nich powszechną ksenofobię. Ciągle jeszcze przychodzi nam pokazywać im wszystkim, że obcy nie są wprawdzie tacy jak oni, ale nie muszą też być od razu źli czy dobrzy. Że po prostu są inni. Nawet w pańskich czasach w bazie było już kilku przedstawicieli innych ras poza Ziemianami. Chodziło o pokazanie tubylcom, że różne istoty mogą pracować i żyć razem. Niekiedy wysyłano ich nawet z wizytami. Pojawiali się, jako oficjalnie zaproszeni goście, na imprezach sportowych, zwiedzali to czy tamto, przy czym także ich oglądano. No i rozmawiali z dziećmi w szkołach, co chyba było najważniejsze. Obecnie na jednego Ziemianina lub innego obcego przypada w bazie trzech Etlan, można więc powiedzieć, że program przyniósł pewne efekty. Wiele komplikuje wszakże fakt, że wszyscy oni, chociaż mili i kulturalni, są jednak bardzo dumni, my zaś czasem zapominamy, z jak bardzo odmiennymi istotami mamy do czynienia. No i łatwo o nieporozumienia. To właśnie, oraz naturalny brak ogłady, jest powodem, że Shech-Rar nie jest zachwycony tym, że cała grupa obcych zaczyna mu się nagle w nieznanym celu kręcić po planecie. Nie chodzi o nic osobistego. To była tylko skrócona wersja wykładu, który przedstawiam regularnie nowo przybyłym oficerom Korpusu.

Hewlitt nie wiedział, co mógłby odpowiedzieć. Słyszał, że pozostali doganiają ich z wolna, ale chyba nie byli zainteresowani ich rozmową. Cisza trwała do chwili, gdy Stillman zaśmiał się krótko i podjął wątek.

— Jeśli komuś uda się tutaj zdobyć zaufanie miejscowych, przełożeni starają się zatrzymać go jak najdłużej. Chyba wykazałem w tej dziedzinie niejaki talent, żeniąc się z Etlanką i zostając na Etli po przejściu na emeryturę. To ona jest powodem, dla którego uważam swoje spotkanie z Etlą za szczęśliwe.

— Rozumiem — rzekł Hewlitt.

Oficer chyba wyczuł jego zakłopotanie.

— Spokojnie, nie tetryczeję z wiekiem… Spotkaliśmy się w drugim roku mojego pobytu. Ona była matką nauczycielką, jak to tutaj nazywają. Opiekowała się dziećmi w wieku od czterech do siedmiu lat i była pierwszą etlańską nauczycielką, która zgodziła się przedstawić uczniom tralthańskiego pedagoga. Zaakceptowała pomysł, aby uczyć dzieci tolerancji dla odmienności, zanim jeszcze przyswoją sobie przesądy rodziców. Sama była wdową. Wtedy było tu bardzo dużo wdów i sierot. Oczywiście nie mogliśmy mieć dzieci, ale zaadoptowaliśmy czwórkę maluchów…

— Doktorze — odezwała się Murchison, przyspieszając i dołączając do prowadzącej dwójki — wiem, że nasze rasy różnią się na tyle, iż uniemożliwia to krzyżowanie, ale czy może zna pan jakikolwiek wyjątek od tej reguły? Może jedno z rodziców Hewlitta było Etlaninem? Albo on był miejscowym dzieckiem?

Stillman pokręcił głową.

— Niestety, nie. Znałem jego rodziców jeszcze w czasach, nim doczekali się syna. I byłem przy jego narodzinach.

— Zawsze byłoby to jakieś wyjaśnienie — powiedziała Murchison, unosząc zaciśniętą pięść. — Cały czas próbujemy coś złapać.

Hewlitt nie odezwał się. Czuł się dziwnie, zupełnie jakby znalazł się w dwóch światach naraz. Trawa była równie wysoka jak wtedy, drzewa i krzewy urosły. On też. Zapach rozgrzanej słońcem łąki drażnił nozdrza, brzęczały owady. Tylko odległości dziwnie zmalały.

— Dobrze pamiętam to miejsce — powiedział. — Najpierw bawiłem się pod tamtym krzakiem.

— Jadł pan tu może cokolwiek? — spytała Murchison. — Jakieś jagody czy coś takiego? Może przeżuwał pan źdźbło trawy? Krążę myślami wokół ewentualnego antidotum na truciznę, którą przyjął pan później.

— Nie — odparł Hewlitt i znowu wyciągnął rękę. — Potem poszedłem do tamtego zrujnowanego domu. Dziwi mnie, że do dzisiaj nie zburzono go ani nie odbudowano. To ciągle takie samo pustkowie.

— Celowo — oświadczył Stillman i rozejrzał się. — W tej okolicy rozegrała się bitwa, która ostatecznie zdecydowała o klęsce starego rządu. Dlatego też wzniesiono tutaj domy dla obcych. Taki symbol minionego zła i obietnicy nowych czasów. Jak dotąd, zdaje się, działa. W świąteczne dni mamy spokojną okolicę do urządzania pikników. Chyba, że miejscowe dzieci spotkają się z dziećmi obcych. Strasznie hałasują podczas zabawy.

Z domu zostały w zasadzie tylko ściany bez dachu. Zielsko zarosło podłogi. W wielu miejscach widać było ślady ognia, ale po tylu latach zapach spalenizny uleciał ze szczętem. W ruinach mieszkały niezliczone owady i drobne zwierzęta. Murchison spytała, czy na pewno nic go tu nie użądliło. Pokręcił głową, ale patolog i tak poprosiła Naydrad o zebranie kilkunastu okazów.

— Później ruszyłem do tamtego wypalonego pojazdu bojowego — powiedział Hewlitt, wskazując palcem.

Tutaj badanie przeprowadził Fletcher. Słychać było, jak przemieszcza się w środku, mrucząc pod nosem, że dziecku na pewno było łatwiej. W końcu wysunął głowę z włazu.

— To średnio zaawansowane technologicznie działo samobieżne — obwieścił. — Ma trzy stanowiska załogi. Armata strzelała pociskami odłamkowymi, broń mniejszych kalibrów używała pełnej amunicji. Wszystko to, wraz z paliwem, zostało dawno temu usunięte z pojazdu. Nie ma nic poza resztkami wyposażenia i mnóstwem robactwa. Chcecie okazy?

— Tak, poproszę — powiedziała Murchison. — Inne, w miarę możliwości, od tych z domu.

— Dla mnie każdy żuczek wygląda tak samo — mruknął oficer.

— Jeśli potrzebuje pani informacji o miejscowych owadach, to specjalność mojej żony — powiedział Stillman. — Chętnie pani pomoże. Co konkretnie chciałaby pani wiedzieć?

— Nie wiemy dokładnie, doktorze — odparła Murchison. — Możliwe, że młody Hewlitt został podczas zabawy ukąszony albo użądlony. Gdyby tak było i gdyby miało to później wpływ na jego organizm…

— Chyba rozumiem.

Podeszli do pojazdu, który leżał na boku z rozerwaną gąsienicą, a potem do kolejnych, przy których też się bawił. Reszta przestała się odzywać, bo Hewlitt co rusz przypominał sobie jakieś szczegóły i przekazywał je towarzyszom. W końcu stanęli pod drzewem o powykręcanych konarach i zielono-żółtych, gruszkowatych owocach, które zwieszały się już nad rozpadliną.

— Konary tylko wyglądają na mocne — powiedział Stillman, gdy Fletcher zaczął się przymierzać do wspinaczki. — Nie utrzymają dorosłego mężczyzny.

— To nie problem, przyjacielu Stillman — odezwał się Prilicla i poruszając wolno skrzydłami, wzniósł się niczym wielka ważka nad sam czubek drzewa.

— Proszę uważać, doktorze! — krzyknął Stillman z niepokojem. — O tej porze roku owoce mają bardzo cienką skórkę, a sok jest silnie trujący.

Kapitan powstrzymał się od dalszych rad, chociaż wyraźnie było widać, że miał ochotę skomentować to i owo, gdy Hewlitt opowiadał o swojej wspinaczce, upadku i przebudzeniu na dnie rozpadliny, kiedy o wiele młodszy Stillman pochylił się nad nim. Milczał też, zaciskając silnie usta, gdy schodzili po zboczu.

— Mam wrażenie, że czeka pan na coś, przyjacielu Stillman — powiedział w końcu Prilicla.

Oficer Korpusu rozejrzał się po zarzuconym skałami i wrakami dnie, a potem spojrzał na rosnące w górze drzewo. Tym razem słońce stało wysoko i Hewlitt sam mógł się przekonać, jak wiele miał szczęścia, uchodząc z życiem z upadku w takim miejscu.

Stillman odchrząknął.

— To dość rzadki gatunek drzewa — powiedział. — Mimo trujących owoców należą do chronionych. Rosną bardzo wolno. To tutaj jest już bardzo stare i przez ostatnie dwadzieścia lat na pewno nie urosło więcej niż kilka metrów. Jeśli młody Hewlitt wspiął się wtedy na sam szczyt, zjadł, chociaż kęs tego owocu, a potem spadł na dno rozpadliny, powinien być martwy. I to po dwakroć. Nie chcę pana urazić — dodał, spoglądając prosto na Ziemianina. — Przed laty oceniłem, iż zasnął pan ze zmęczenia i pragnienia po wielu godzinach zabawy. Uznałem, że mógł pan się wspinać ku owocom, ale potem ześliznął się raczej po pniu, niż spadł. Stan pańskiej odzieży oraz brak sińców i zadrapań zdawały się to potwierdzać. Następnie zaś, jak sądziłem, zasnął pan i sny ostatecznie wymieszały prawdę i fantazję. Przykro mi. Być może pan nie kłamie, ale nie może pan też mówić prawdy.

Przez kilka minut zespół medyczny zachowywał dyplomatyczne milczenie, zbierając pod kierunkiem Murchison okazy owadów i roślin. Hewlitt przywykł już do okazywanego mu niedowierzania, a Stillman nie powiedział nic nowego. Nie było powodu do złości, może, co najwyżej do irytacji. Zdumiał się, więc, gdy nagle Prilicla zaczął wykazywać braki równowagi. Hewlitt był pewien, że nie za jego przyczyną. Nie był za to zdumiony, gdy empata odpowiedział nagle na niezadane pytanie.

— Przyjacielu Fletcher, wyczuwam u ciebie narastające ciekawość i ekscytację. O co chodzi?

Kapitan klęczał obok grubego przedmiotu w kształcie torpedy, który leżał niemal całkiem ukryty pod wymytą ze zbocza ziemią. Otworzył swoją torbę i wyciągnął skaner z penetrującą końcówką.

— Wygląda to na wytwór całkiem obcej technologii — powiedział. — Jest o wiele bardziej złożony niż reszta pozostałości. Więcej powiem, gdy przyjrzę mu się dokładniej.

— Może to bez znaczenia, ale Hewlitt spał właśnie pod tym czymś — oznajmił Stillman. — Wtedy interesowałem się tylko stanem chłopca i nie patrzyłem na nic więcej.

— Dziękuję, doktorze — powiedziała Murchison, podchodząc szybko do Fletchera. — Danalta, Naydrad, dopóki nie dowiemy się, co to jest, zajmujcie się okazami.

Drżący nadal Prilicla przysiadł na ziemi obok nich.

— Wszystkie rejestratory włączone, przyjacielu Fletcher. Jesteś już gotowy?

Kapitan działał jak zwykle precyzyjnie i bez pośpiechu, opisując wszystko, co widział i robił. Hewlitt zaczął się nawet zastanawiać, czy jego głos nagrywany jest na wypadek, gdyby ów przedmiot miał nagle wybuchnąć. Jednak nikt nie próbował się odsuwać. Nawet niezwykle ostrożny Prilicla trzymał się ich gromadki i nie wyglądał na zaniepokojonego. W końcu Hewlitt też do nich podszedł.

Według Fletchera obiekt był pusty, miał prawie trzy metry długości i pół metra średnicy oraz dwa zestawy trójkątnych stabilizatorów, z których cztery znajdowały się w środkowej i cztery w tylnej części. Zewnętrzna powierzchnia nosiła ślady działania wysokich temperatur. Udało się również wykryć słabe ślady radioaktywności, całkiem niegroźne, ale wskazujące na to, iż przedmiot znajdował się krótko w pobliżu źródła silnego promieniowania. Napędzany był przez pojedynczy silnik na paliwo chemiczne, którego zbiorniki zajmowały trzy czwarte wnętrza. Analiza resztek paliwa oraz obliczenia masy wskazywały, że zasięg pocisku wynosił od dziewięćdziesięciu pięciu do stu dziesięciu kilometrów.

W pobliżu środka ciężkości znajdowały się dwa otwory z zamocowanymi na zawiasach osłonami. Oba były otwarte, pierwszy w odległości około metra od drugiego. Wystawały z nich cztery mocno zniszczone wiązki kabli, co sugerowało, że pocisk miał opadać i zapewne lądować miękko na bliźniaczych spadochronach. Szczątków samych spadochronów nie było nigdzie widać, bo jak powiedział Fletcher, ich tkanina musiała już dawno spłonąć albo się rozpaść.

— Sam czubek jest zdejmowany. Pierwsze dwadzieścia pięć centymetrów odchyla się w dół — relacjonował. — Zapewne otworzył się podczas lądowania i został potem wypełniony ziemią i trawą. Poza mechanizmem zamka widzę tu jakąś przegniłą wyściółkę. Przednia część, w której zwykle znajduje się głowica, też wydaje się grubo wyściełana, poza cylindryczną przestrzenią o średnicy jakichś dwunastu centymetrów biegnącą wzdłuż osi podłużnej obiektu na długości trzech czwartych metra. Znajduje się tam dwunastocentymetrowy krąg z tworzywa, z przodu czymś osłonięty, z tyłu przechodzący w krótki pręt… co wygląda jak mechanizm mający wypchnąć cylindryczny pojemnik na zewnątrz. Podczas lądowania musiało dojść do awarii, ponieważ tłok przemieścił się tylko o połowę długości, tak, że pojemnik nie wysunął się całkowicie, a potem, w jakiejś nieustalonej chwili, został częściowo zniszczony.

Fletcher pracował w rękawicach, które były dla niego jak druga skóra. Wpatrując się w ekran skanera, wsunął dłoń do otworu.

— Poza milionami robaków w środku znajdują się drobiny materiału przypominającego szkło i… tak… teraz widzę tego więcej. Szklane kawałki są wymieszane z ziemią. Każdy wydaje się z jednej strony gładki, z drugiej zaś zmatowiały, pokryty brunatnym nalotem. Mam pobrać próbkę?

— Tak! — zawołała Murchison, opadając obok niego na kolana.

Hewlitt nie słyszał jeszcze takiego zniecierpliwienia w jej głosie. Fletcher podał jej drobny przedmiot, który został od razu wsunięty do przenośnego zestawu analitycznego. Wszyscy czekali bez słowa na odczyt.

— Tak, to gruby i bardzo mocny plastik o właściwościach szkła — powiedziała Murchison do Fletchera. — Kształt i rodzaj krzywizny sugerują, że pierwotnie była to część jakiegoś niedużego pojemnika albo buteleczki. Jeśli pominąć ślady owadzich odchodów, jego zewnętrzna powierzchnia jest całkiem czysta i bardzo gładka. Osad na powierzchni wewnętrznej wygląda na rodzaj syntetycznej odżywki. Kiedyś był to zapewne roztwór, który potem wysechł. Będę potrzebowała więcej takich odłamków i nieco czasu na badania w naszym laboratorium pokładowym, aby ocenić, dla jakiej formy życia była przewidziana ta odżywka. Na razie mogę powiedzieć tylko tyle, że naczynie zawierało organizm albo organizmy wraz z odpowiadającym tej formie życia środowiskiem.

Fletcher miał już sięgnąć po kolejny fragment, gdy nagle zamarł i spojrzał na Stillmana.

— Doktorze — spytał — czy Etlanie używali kiedykolwiek broni chemicznej albo biologicznej?

Загрузка...