ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

Na oddziale było nie tylko zimno i ciemno. Nie przenikało tu praktycznie nic. Grube tarcze chroniły metanowców nawet przed śladowymi ilościami promieniowania i ciepła pochodzącymi z manewrujących wkoło Szpitala statków. Nie zamontowano okien, gdyż światło odległych gwiazd byłoby dla tych istot niebezpieczne. Obrazy widoczne na ekranie zostały tak przetworzone, aby ludzkie oko mogło je odbierać. Hewlitt widział widmowy, całkiem fantastyczny krajobraz. Łuski pokrywające ciała wyposażonych w osiem kończyn i przypominających rozgwiazdy pacjentów lśniły zimno w metanowej mgle niczym oszlifowane starannie diamenty. Przypominali niesamowite bestie, potwory z heraldycznych opracowań.

Przesuwając się między pacjentami, wyłączył autotranslator, aby posłuchać ich naturalnych głosów. Nie słyszał dotąd niczego podobnego. Była to niezwykła, dźwięczna symfonia zderzających się i opadających z wiatrem płatków śniegu. Chociaż nie trafili na tym oddziale na nosiciela wirusa i Hewlitt wątpił, aby ktokolwiek poza SNLU mógł tutaj przetrwać, było mu dziwnie żal, gdy musiał już wychodzić.

Następnie mieli odwiedzić kwatery pracowników, a konkretnie będącą akurat po dyżurze melfianską pielęgniarkę Lontallet. Hewlitt znowu został przedstawiony i wyproszony na korytarz. Wcześniej sprawdził oczywiście, czy istota ta nie jest nosicielem wirusa.

Oczekiwanie nie było ani długie, ani nudne, ponieważ korytarzem przesuwała się akurat długa procesja pacjentów. Hewlitt doliczył się trzydziestu różnych tlenodysznych, spośród których kilku wieziono na noszach. Z rozmów pielęgniarek wywnioskował, że to ewakuacja, chociaż wielu nazywało ją całkiem inaczej. Gdy ostatni już się oddalali, na korytarzu pojawił się Lioren.

— Przechodzili na tyle wolno, aby ich sprawdzić? — spytał. — I co?

— Tak. I nic. Dokąd teraz?

— Do śluzy na poziomie pierwszym — odparł Lioren. — Po drodze będziemy zaglądać na oddziały i obserwować wszystkich mijanych. Musimy działać szybciej. Nie będziemy już rozmawiać z pacjentami. Możemy pozwolić sobie tylko na spojrzenie i kilka słów. Nie jesteś zmęczony?

— Nie. Tylko ciekawy. I głodny. Nie jedliśmy od…

— Może, ale głód nas nie zabije. Dzwoniłem z kabiny do O'Mary. Odbywa przez komunikator konferencję z kapitanami czekających statków, jednak zostawił dla nas wiadomość. Sytuacja pogorszyła się, lecz nadal nie zdecydowano o ujawnieniu natury zagrożenia. Obecnie przeprowadzane są trzy osobne akcje ewakuacyjne, ale nie ma jeszcze statków przy śluzach. Pacjenci narzekają na niewygody, personel medyczny zaś na niedoinformowanie i mimo wszelkich starań obie strony nakręcają się nawzajem i są coraz bardziej nerwowe. To niebezpieczna sytuacja, z którą należy szybko coś zrobić.

— Ale w czym dokładnie tkwi problem? — spytał Hewlitt. — Nie ma dość statków do ewakuacji, czy co? Ukrywajcie to przede mną, jak chcecie, ale przecież tu jest mnóstwo ludzi, którzy na pewno świetnie wiedzą, co robić w takich sytuacjach, i o wiele lepiej by sobie radzili, gdyby znali całą prawdę, nawet, jeśli jest bardzo nieciekawa.

Lioren przyspieszył kroku. Korytarz był akurat pusty.

— Zebranie wystarczającej liczby jednostek w pobliżu Szpitala nie powinno być problemem, biorąc pod uwagę, że Federacja zawsze sprawnie odpowiadała na podobne wezwania. Być może nie chcą nic mówić, bo sami do końca nie rozumieją, co się dzieje. Albo problemów jest więcej niż tylko jeden.

— Chcesz zamieszać mi w głowie? A może coś podpowiadasz?

Lioren zignorował pytania.

— Prilicla nie doniósł o niczym niezwykłym w jadalni. Wśród posilających się nie ma nosiciela wirusa, ale nasz empata jest na tyle zmęczony, że musi się udać na spoczynek. Wznowi poszukiwania za kilka godzin. W ten sposób jesteśmy obecnie jedynymi, którzy mogą coś zrobić. O’Mara kazał nam się pospieszyć. Poza tym mamy zamknąć hełmy i korzystać tylko z własnych zapasów powietrza, aby uniknąć przebierania się przy zmianie środowiska.

— Ale to zawsze tylko kilka minut… — zaczął Hewlitt. — Mniejsza z tym.

Pomyślał, że to głupi pomysł, skoro dotąd wszystkie oddziały, które odwiedzili, były — poza dwoma — miejscami dla istot oddychających takim samym powietrzem jak oni. Ale cóż. Być może wyjątkowe sytuacje dają się też we znaki naczelnym psychologom.

Następny oddział należał do tych nielicznych, na których leczono tylko jeden gatunek pacjentów, podobnie jak w wodnym świecie Chalderescola. Hewlitt po raz pierwszy mógł zobaczyć, jak wygląda Illensańczyk bez skafandra ochronnego. Nie zdumiał się, nie wykrywszy u nikogo śladu wirusa, bo nie mógł sobie wyobrazić, aby nawet najbardziej zdesperowany pasożyt próbował szukać schronienia w tak groteskowym ciele.

Odwiedzali oddział za oddziałem, napotykając najdziwniejszych pacjentów i nie mniej osobliwych lekarzy. Niektórych Hewlitt nigdy dotąd nie widział. Nie mieli już czasu na rozmowy. Ich pospieszne obchody wzbudzały różne komentarze, podobnie jak zalatujące nadal chlorem ubrania ochronne, ale obecność Ojczulka nieco łagodziła sytuację. Nigdzie nie trafili na istoty równie paskudne jak Illensańczycy, nigdzie nie było też dawnych ani obecnych nosicieli wirusa. Taki sam wynik dało wpatrywanie się w pacjentów mijanych na korytarzach.

— Zaczynam się zastanawiać, czy nie zwodzimy sami siebie tą wiarą, że potrafimy go rozpoznać — rzekł w pewnej chwili Hewlitt. — Owszem, wyczuwamy siebie, ale może nikogo poza tym? W ogóle coś jest tu nie tak. Nie wiem dokładnie, co, ale mam nadzieję, że ty mi to powiesz.

Lioren zatrzymał się tak gwałtownie, że Hewlitt musiał się cofnąć trzy kroki. Opuścili już chyba poziomy medyczne, bo co rusz spotykali kogoś z działu eksploatacji, więcej było też przejść do tuneli inspekcyjnych, zawsze oznaczonych symbolami informującymi, co jest po drugiej stronie: stacja przekaźnikowa, wymiennik ciepła czy coś jeszcze. Na włazie nad ich głowami widniał nawet znak radioaktywności. Ciekawe, jaki tam był oddział?

— Jesteś zmęczony? — spytał Ojczulek.

— Nie. Chcesz zmienić temat?

— Jak już wiesz, pracowałem tu kiedyś jako lekarz… Tak czy owak, znam fizjologię Ziemian na tyle dobrze, by wiedzieć, ile mogą znieść. W tej chwili powinieneś być już zarówno głodny, jak i zmęczony. Mój następny i ostatni pacjent należy do klasy VXTM. Żywi się twardym promieniowaniem i jako taki jest całkiem nieprzydatny dla wirusa. Jest też terminalnie chory i odwiedzam go, bo prosił, aby zaglądać do niego jak najczęściej. Możesz wykorzystać sytuację i już teraz pójść coś zjeść i odpocząć.

— Nie jestem zmęczony — powtórzył Hewlitt. — Zapomniałeś już, co zostawił nam wirus? Idealny stan zdrowia, doskonałą wydolność i zwiększoną odporność na zmęczenie. Czy dobrze zakładam, że mimo dużej aktywności ty też jesteś teraz w lepszym stanie niż zwykle?

— Nie lubię z tobą dyskutować — powiedział Ojczulek. — Szczególnie wtedy, gdy masz rację. Jak teraz. Mam zbyt wiele na głowie, aby pamiętać o drobiazgach. Ale niech będzie, że nie jesteśmy tak zmęczeni, jak powinniśmy.

Wyraźnie zirytował Liorena. Być może wcześniejsze religijne spory też miały z tym coś wspólnego. Hewlitt spróbował go przeprosić.

— Chyba zbyt często się dotąd wykłócałem — powiedział. — Zwykle z lekarzami, którzy byli pewni swego i nie chcieli mnie słuchać. Prawdopodobnie weszło mi to w krew. Przepraszam. Jeśli masz osobiste albo religijne powody, dla których nie powinienem towarzyszyć ci w tej wizycie, powiedz tylko. Sądzę jednak, że jeśli dotąd sprawdzaliśmy wszystkich razem, powinniśmy być konsekwentni i tak samo dokończyć pracę, nawet gdyby to była strata czasu.

Ojczulek nie odpowiedział. Hewlitt zaśmiał się i dodał:

— Poza tym, jeśli uważasz Telfi za potencjalnych nosicieli, co z metanowymi SNLU? Czy wirus mógłby przetrwać w temperaturze bliskiej absolutnego zera? I dlaczego inteligentny wirus miałby pragnąć takiego gospodarza?

Lioren nie poczuł się rozbawiony.

— Nie wiem dość o jego motywach, by spekulować, czego może chcieć albo nie. Jeśli pamiętasz odkrycia dokonywane na twoim rodzinnym świecie, sam przyznasz, że trafiano tam na zastanawiające znaleziska, choćby proste formy życia zdolne przetrwać pod czapami polarnego lodu. Niekiedy nawet miliony lat.

— A czy ty pamiętasz, jak mówiłem u O'Mary, że wirus przeżył podmuch eksplozji nuklearnej? — odezwał się Hewlitt, powściągając irytację. — A potem przetrwał jeszcze ileś lat, nim we mnie wszedł.

Odsunęli się, aby przepuścić dwóch Orligian w mundurach Korpusu Kontroli jadących platformami ze sprzętem, jakby startowali w wyścigach.

— Nie pamiętam tego — rzekł po paru chwilach Lioren — ponieważ nie przysłuchiwałem się tej części spotkania. Dla mnie to nowa informacja. Jest jednak pewna różnica między krótkim impulsem promieniowania a długą, trwającą całe życie ekspozycją na nie, jak u Telfi. Znowu się ze mną spierasz i znowu możesz mieć rację. Niech będzie, możesz iść ze mną.

— Dziękuję — powiedział Hewlitt. — Gdy zobaczę pacjenta, zostawię was samych.

— Tym razem to nie będzie konieczne — stwierdził Ojczulek. — Pacjent jest bliski śmierci. Wie o tym i nic więcej go nie trapi. Jak można oczekiwać, wszystkie ich religie opierają się na różnych formach kultu słońca, ale nie mam pojęcia, czy ten akurat którąś wyznaje. Nie powiedział mi tego. Chciał tylko mieć od czasu do czasu kontakt z inną inteligentną istotą, albo istotami, która by go wysłuchała i mówiła do niego w mowie obcych, póki nie będzie już umiał ułożyć myśli w słowa. Możemy jedynie z nim być. Być, słuchać, mówić i mieć nadzieję, że wyniknie z tego jakieś dobro.

Lioren skręcił bez ostrzeżenia w boczny korytarz i Hewlitt musiał przyspieszyć, aby go dogonić.

— Czy pacjent nie czułby się lepiej, gdyby był z nim któryś z jego pobratymców?

— Najwyraźniej mało wiesz o Telfi — powiedział Ojczulek.

— Niewiele — zgodził się Hewlitt, czując, że znowu płoni się przyłapany na ignorancji. — Nigdy nie spodziewałem się, że spotkam jakiegoś, nie miałem, zatem powodu dużo się o nich uczyć. Wiem, że są radioaktywni i niebezpieczni. Aha, i mało przystępni.

— To ich środowisko jest dla nas groźne, nie oni. Mało, kto w Federacji potrzebuje na co dzień wiedzy o Telfi, więc się nie obrażaj. Przed spotkaniem z pacjentem musisz jednak dowiedzieć się trochę o życiu tych stworzeń oraz, co może nawet ważniejsze, o tym, jak umierają. Mam nadzieję, że umiesz przyswajać wiedzę i przebierać trochę szybciej dolnymi kończynami?

— Nadążę za tobą — rzucił Hewlitt.

— Obiecałem dotknąć astrogatora Cherxica i wysłuchać jego ostatnich myśli, jeśli będzie miał jeszcze siłę je artykułować. Jak dotąd nie udało nam się trafić na ślad wirusa. Chcę jednak poświęcić nieco czasu, by spełnić obietnicę.

— A na słuchanie mnie szkoda ci go?

— Tak — odparł Ojczulek bez wahania. — Wyczuwam w tobie ostatnio narastające wzburzenie, ale czy chodzi o złość na mnie, bo nie zaspokajam twojej ciekawości, czy o jakieś sprawy osobiste, tego nie wiem. Jeśli o drugie, czy to pilna sprawa? I tak cię wysłucham, teraz albo później, ale sam wiesz, że to nie jest dobra chwila. Możesz powiedzieć mi krótko, w paru słowach, co cię trapi?

Hewlitt nawet na niego nie spojrzał.

— Masz rację, Ojczulku. Jestem ciekawy i zły na ciebie, że nie zaspokajasz mojej ciekawości. Ponadto niepokoi mnie coraz bardziej to, że nie mogę się niczego dowiedzieć. Powtarzam, więc pytania, na które nie dostaję odpowiedzi, i jeszcze bardziej się denerwuję. Jest w całej tej sprawie jakiś haczyk, który nie daje mi spokoju.

— Słucham — rzekł Lioren, stając przed wieszakiem z ziemskimi kombinezonami przeciwradiacyjnymi w różnych rozmiarach. — Włóż to na swoje ubranie. I mów, a ja pomogę ci się pozapinać.

Też mógłbyś nie tracić tyle czasu, pomyślał, ale był zbyt uprzejmy, aby to powiedzieć.

— Dobrze — odparł Hewlitt. — Na razie wiemy tylko o kilku istotach opanowanych przez wirusa. To byłem ja, mój kot, Morredeth, ty i jeszcze jakaś nieznana osoba lub osoby. On wchodzi i wychodzi, zostawiając nas w wyśmienitym zdrowiu i z dziwną zdolnością rozpoznawania tych, którzy mieli podobną przygodę. Do czego mu to potrzebne? A dokładniej, co takiego nam zrobił? — Przerwał, ale tylko na chwilę, i nie czekał na odpowiedź. — To telepatia czy może empatia, jak u Prilicli? Nie możemy odbierać ani przekazywać sobie myśli i odczuć, zatem nie. Nie wiem wystarczająco dużo o ksenobiologii ani o zachowaniu obcych wirusów, inteligentnych czy nie, i chyba nikt nie potrafi odpowiedzieć na te pytania, z tobą włącznie. Ale czy mogę mieć rację, zakładając, że ta zdolność rozpoznawania nosicieli jest wynikiem jakiejś zmiany w nas? Może to tylko efekt uboczny czegoś innego, co wirus robi z każdym, kogo nawiedzi? Może ma to coś wspólnego ze zdolnością jego przetrwania? Może zostawił w nas coś, co ma się dopiero rozwinąć?

Zamarł nagle, stojąc na jednej nodze. Drugą wepchnął już częściowo do nogawki skafandra. Ojczulek stał za nim. Nic nie powiedział. Cisza przedłużała się niemiłosiernie.

— Nie wolno mi o tym mówić — rzekł Lioren. — Powody już znasz. Musimy oszczędzić ci dodatkowego stresu, a takie spekulacje raczej go zwiększają. Nie będę jednak dłużej wstrzymywał się z odpowiedziami, skoro sam je znajdujesz.

Teraz Hewlitt milczał. Nie był już taki pewien, czy chce to wszystko usłyszeć.

— Jak wiesz, podczas leczenia pacjentów różnych ras istotnym czynnikiem jest brak możliwości infekcji krzyżowej, gdyż patogeny z jednego świata nie mogą zarażać stworzeń pochodzących z innych miejsc we wszechświecie. Bardzo ułatwia nam to pracę, no i nigdy jeszcze nie natrafiono na wyjątek od tej reguły. Aż do teraz.

— Alę to nie jest groźny wirus — zaprotestował Hewlitt. — To nie choroba. W sumie wręcz przeciwnie.

— Tak, ale to nadal wirus, postać patogenu zdolnego do infekowania wielu gatunków, ze wszystkimi tego skutkami. Przyznaję, że wydaje się inteligentnym organizmem, który nie chce nikomu zrobić krzywdy, lecz nie możemy przecież być tego stuprocentowo pewni. Możemy mylić altruizm z egoistyczną chęcią przetrwania. Owszem, jego sposób zachowania to niejakie pocieszenie, ale w takim miejscu jak Szpital Kosmiczny nie możemy ignorować faktu, że niezależnie od motywacji, jest to najgorszy koszmar w historii medycyny.

— Nadal nie widzę powodów do niepokoju — mruknął Hewlitt. — Przecież on tylko leczy.

— Zapominasz, czego dokonał. Co najmniej sześć razy przekroczył barierę międzygatunkową. Zrobił to bez trudu, nie uruchamiając mechanizmów obronnych nosiciela, chociaż potem reagował ostro na każde wprowadzenie obcej substancji do jego organizmu. Można powiedzieć, że jest superpatogenem, zorganizowaną i inteligentną kolonią wirusów, które potrafią tak mutować, aby przetrwać w rozmaitych warunkach nieznanej jeszcze liczby najróżniejszych organizmów.

— Poczekaj — odezwał się Hewlitt. — Czy zespół medyczny Rhabwara wiedział o tym i celowo nie wyjawiał mi prawdy?

— Tak. Gdy tylko pojęli, że chodziło o osobistego lekarza Lonvellina, i przekonali się, że przestałeś reagować alergicznie na leki. Prilicla nie chciał cię jednak niepokoić.

— Pamiętam, jak w drodze powrotnej z Etli Naydrad rzuciła, że moje kłopoty dopiero się zaczynają. Wtedy myślałem, że mówi o czymś innym.

— Nie mówiła — mruknął Lioren. — Organizm, który potrafi to wszystko, jest potencjalnie bardzo groźny. Może nie mieć zamiaru krzywdzić, ale sam mechanizm przechodzenia między różnymi istotami może posłużyć do przenoszenia patogenów naprawdę groźnych. Gdyby zaczął bez ograniczeń buszować po Szpitalu, zapewne wielu by uleczył, jak bywało to już wcześniej. Może nawet udałoby się z nim porozumieć i wyjaśnić, na czym nam zależy. Ale on jest tylko jeden i może leczyć tylko jedną istotę naraz. Gdyby w Szpitalu wybuchła epidemia, nie byłby wystarczająco szybki. Znaleźlibyśmy się w opałach. Cała Federacja być może także. Skończyłyby się otwarte, swobodne kontakty między kulturami. Znowu musielibyśmy wszyscy mieszkać tylko na swoich rodzinnych planetach, a z wizytą udawać się jedynie po jak najdokładniejszej dekontaminacji.

— I to jest powód, dla którego jednostki ewakuacyjne nie mogą podejść do śluz — rzekł Hewlitt.

Tym razem nie było to pytanie.

Загрузка...