2. Zmiana warty

Wyrzutnie * Promień prowadzący * ŁA-417, statek kosmiczny młodej generacji * Gościniec * Pożegnanie Henryego Lorcestera.


ŁA-408 wszedł na pięćset dwudziesty krąg słoneczny. Rakieta zmniejszyła szybkość, dostosowując ją do szybkości łańcucha poszukiwań dwudziestu jeden łowców asteroidów. Znajdowali się teraz w pobliżu ŁA-417. Oba pojazdy leciały w odległości tylko czterystu pięćdziesięciu kilometrów jeden od drugiego.

Przy pulpicie radiowym i radarowym było teraz dużo roboty. Norbert Franken wywołał ŁA-417 i dowódcy obydwu statków nawiązali kontakt radiotelefoniczny. Kerulen zameldował gotowość statku i załogi do przejęcia zadań. Dowódcy uzgodnili, że przekazanie funkcji odbędzie się na drugim statku, na ŁA-417.

Od tego momentu przy pulpicie radiowym i radarowym zaczęły się krzyżować meldunki; Norbert Franken był w swoim żywiole. Mimo iż był zaaferowany pracą, wokół ust błąkał mu się stale uśmieszek zadowolenia. Nieprzerwanie wymieniano ważne informacje i obszerne sprawozdania naukowe. ŁA-417 przekazywał swemu następcy nagraną na taśmę relację o przebiegu badań w ciągu ostatnich miesięcy; dane te magazynowane były na ŁA-408 w bibliotekach i archiwach elektronowych. Było to konieczne dla ciągłości prac naukowych po zluzowaniu badaczy z ŁA-417.

Jednym z badaczy-następców był Timofiej Mirsanow, kierownik naukowy rakiety ŁA-408. Jako specjalista od antycząstek postawił sobie za zadanie zbadanie pod tym względem promieniowania kosmicznego. Na Ziemi udało się dotychczas tylko przy olbrzymim przyspieszeniu cząstek stworzyć sztucznie na krótki czas antycząstki i dowieść ich istnienia. Te pojedyncze cząstki o krótkim żywocie — to było oczywiście za mało, by móc nimi dokonać obszerniejszych badań nad nimi.

Dlatego też radziecki uczony Mirsanow postawił sobie za zadanie zdobycie większej ilości antycząstek z Kosmosu. Największą trudność przy urzeczywistnianiu tego projektu stanowiła sprawa przechowywania, transportu i kierowania antycząstkami w zawieszeniu, bez dotyku, za pomocą silnych pól elektromagnetycznych.

Te problemy i kilka innych z nimi związanych Mirsanow miał zamiar rozwiązać wspólnie z młodym angielskim naukowcem Henrym Lorcesterem, który właśnie na tym — polu badań mógł już zanotować spore sukcesy.

Także przy wyrzutni dziobowej i przy małej rakiecie badawczej pracowano bez przerwy. Małą rakietę przygotowywano do startu. Pilot Kioto Yokohata otrzymał polecenie przewiezienia Timofieja Mirsanowa i nawigatora, który sprawował funkcje pierwszego oficera na ŁA-417, celem załatwienia formalności związanych ze zluzowaniem statku. Kerulen jako dowódca był zobowiązany do pozostania na pokładzie. W drodze powrotnej mieli zabrać nowego współpracownika Mirsanowa, Henryego Lorcestera.

Mirsanow, Yokohata i nawigator zabrali ze sobą podarunek dla astronautów drugiego pojazdu. Były to świeże owoce, coś niewątpliwie drogocennego dla załogi ŁA-417. Pojemniki z owocami zostały już załadowane na małą rakietę.

Kosmonautom nie brakło zresztą owoców i warzyw podczas długich lotów, gdyż każdy statek wznosił się z Ziemi lub z bazy na Marsie z pełnymi komorami konserwacyjnymi. Od dawna już umiano utrzymywać środki żywnościowe w stanie nadającym się do spożycia dzięki technice chłodniczej oraz skutecznym metodom konserwacji. Ale nawet przy zastosowaniu najnowszych metod nie potrafiono dotychczas utrzymać przez dłuższy czas właściwego świeżym owocom smaku.

Kioto Yokohata siedział już w fotelu pilota. Cieszył się, że wreszcie ma okazję zrobić małą turę w rakietce. Ledwo mógł się doczekać momentu, gdy rakieta zostanie wystrzelona z wyrzutni w cielsku wielkiego statku kosmicznego, a on poczuje delikatną wibrację termochemicznego silnika na ciekłe paliwo.

Wreszcie zjawili się obaj pasażerowie. Weszli do komory wyrzutni w towarzystwie Kerulena i Oulu Nikerii, obładowanego kwiatami, prawdziwymi, ziemskimi kwiatami. Powoli profesor i nawigator przecisnęli się przez wąski właz małej rakiety. Wyglądali niezdarnie i niezgrabnie w swych grubych skafandrach kosmicznych, które musieli nałożyć ze względów bezpieczeństwa, choć kabina małej rakiety była zabezpieczona przed zewnętrzną próżnią i promieniowaniem. Zanim zamknięto rakietę, Kerulen podał im jeszcze nie wielką kasetkę, zawierającą ręcznie pisane listy od członków załogi — między innymi od Filitry Goma.

Profesor i nawigator zajęli miejsca w fotelach za pilotem. Zapięli pasy bezpieczeństwa i umocowali przezroczyste hełmy kosmiczne na kołnierzach skafandrów. — Przez pancerne szkło dachu kabiny widzieli, jak Kerulen i Nikeria opuszczają komorę wyrzutni. Kerulen raz jeszcze podniósł rękę na pożegnanie, a Oulu z uśmiechem życzył im złamania karku. Słyszeli go — byli połączeni ze światem radiotelefonem. To żartobliwe przesądne życzenie z pradawnych czasów lotnictwa miało odwrócić nieszczęście. Drzwi komory wyrzutni zapadły dokładnie za wychodzącymi. Pompy z sykiem wysysały powietrze z komory wyrzutni. Potem przed małą rakietą szeroko otwarły się wrota śluzy. Z lekkim świstem reszta powietrza wyleciała w Kosmos. Za chwilę nastąpi katapultowanie małej grupki z cielska łowcy asteroidów z przyśpieszeniem 5 „g”. W ciągu kilku sekund ich ciała będą ważyły pięciokrotnie więcej.

Czerwona lampka startowa w kabinie zapłonęła rubinowym blaskiem. Cała trójka przez naciśnięcie guziczka zameldowała gotowość automatowi startu.

Mirsanow zamknął oczy, głęboko odetchnął, po czym wypuścił część powietrza. W tym momencie poczuł mocne uderzenie. Potężna dłoń wcisnęła go w fotel. Nie mógł poruszyć nawet palcem. Głowa w jasnym hełmie leżała na tylnym oparciu fotela jak ujęta cęgami. Mirsanow miał ochotę roześmiać się. Za każdym razem ta sytuacja, wywołana mocnym przyśpieszeniem, rozśmieszała go, choć jednocześnie irytowała go własna bezsilność. Podobnie było z pilotem i nawigatorem. Tak nagle jak chwyciła, potężna dłoń zwolniła ucisk.

Profesor otworzył oczy. Wokół była ciemność. Tylko słaby blask gwiazd przenikał pancerne szkło dachu kabiny, tworząc wraz z oświetleniem skal płową poświatę. Powoli przywykały do niej oczy.

Rakieta wyprzedziła wielki statek kosmiczny, szybko zwiększając odległość. Mirsanow odwrócił się i spojrzał w tył. Ale statku już nie było widać, został daleko, daleko za nimi. Spojrzał na siedzącego obok nawigatora; trwał w bezruchu i wydawał się przejęty. Tylko Kioto Yokohata majstrował już coś w przyrządach. Robił to bardzo ostrożnie. Nie było łatwo w warunkach nieważkości w Kosmosie sięgnąć ręką tam, gdzie się chciało. Mała rakieta rozpoznawcza nie miała aparatury grawitacyjnej dla wytwarzania siły ciężkości. Wielokrotnie dłonie pilota wędrowały nieumyślnie ku dachowi kabiny. Mięśnie przywykły do działania z normalnym naprężeniem. Dlatego w obecnym stanie nieważkości wykonywały gwałtowne ruchy. Powoli, pór woli pilot zyskiwał jednak panowanie nad ciałem. Mirsanowowi i nawigatorowi było pod tym względem lżej, mogli siedzieć nieporuszenie. Przez dwie minuty pilot pozwolił rakiecie lecieć wprost przed siebie, nie korzystając z silników. Potem włączył napęd. Na wieżyczkę padł z tyłu białawożółty blask płomienia. Pilot ostrożnie uruchomił ster.

Mirsanow uważnie patrzył w gwiezdne niebo. Nie umiał stwierdzić, czy rakieta zbacza w prawo, czy w lewo. Ostrożnie, na tyle, na ile pozwolił pas bezpieczeństwa, profesor pochylił się, by móc spojrzeć na przyrządy zza pleców pilota. Wskazywały, że rakieta zbacza lekko w prawo.

— Tu „Koliber”, tu „Koliber”! Start z wyrzutni przebiegł prawidłowo, silniki działają. Zbaczamy w prawo, prosimy o promień prowadzący. — „Koliber” była to nazwa rakiety rozpoznawczej. Kioto Yokohata nawiązał łączność radiową z ŁA-408. Teraz potrzebny mu był radiowy promień prowadzący — niewidoczna nić, wzdłuż której mógł lecieć, by pewnie dotrzeć do celu.

— Halo, „Koliber”! Tu Franken na 408! „Koliber” leci prawidłowo, mam was w radarze. Promień prowadzący dany. Uwaga, wyliczam różnicę kursu: osiemnaście… dwanaście… dziewięć… siedem… cztery… trzy… dwa… dwa… jeden… jeden., jeden… zero.

Mirsanow wciąż jeszcze obserwował przyrządy zza pleców pilota. Widział, jak Kioto Yokohata steruje rakietą według uzyskanych wartości liczbowych i za pomocą miernika sygnału wiodącego naprowadza ją na ten promień. Co za radość była patrzeć na pilota, który z całkowitym spokojem oddawał się swoim zajęciom. Stapiał się z rakietą w jedność.

Mirsanow również wpatrywał się w miernik promienia, ekranik wielkości dłoni. Na ekranie zaznaczone były cztery koła i krzyżyk. Gdy głos Frankena w nośniku dźwięku wypowiedział „cztery”, ekran lekko rozświetlił się. Znaczyło to, że rakieta zbliża się do promienia prowadzącego. Przy „trzech” zajaśniało żółte zewnętrzne koło, przy „dwóch” kolejne — na pomarańczowo. Ostrożnie poruszając sterem pilot skierował rakietę na właściwy kurs. Przy „jeden” wewnętrzny krąg zapłonął czerwienią, a przy „zero” centrum ekranu zazieleniło się. To był dowód, że pilot prowadzi obecnie rakietę dokładnie wzdłuż promienia prowadzącego. Raz” tylko jeszcze zajaśniał na krótko czerwony pierścień, ponieważ Japończyk mimo wszystko zboczył nieco z kursu.

Radiowy promień prowadzący kierował rakietą pod ostrym kątem ku torowi lotu Łowcy Asteroidów 417. Daleko przed tym pojazdem promień przeciął mu drogę. Z chwilą osiągnięcia punktu przecięcia Yokohata powinien był zawrócić na promień prowadzący z ŁA-417, zahamować lot i czekać, aż statek ten dogoni rakietę rozpoznawczą i przyjmie ją w swój kadłub.

Po upływie jakichś dziesięciu minut zameldował się w nośniku dźwięku obcy głos.

— Uwaga, „Koliber”. Tu ŁA-417. Za trzydzieści sekund „Koliber” przetnie nasz tor lotu.

Kioto oczekiwał głosu radiowca z ŁA-417.

— Halo, 417, tu „Koliber”, jestem gotów.

Bardzo szybko wymieniono teraz liczby i dane dotyczące kursu celem kontroli przyrządów przed przelotem na nowy promień prowadzący. Mirsanow nie mógł już za tym nadążyć. Parametry, dane o różnicach Szybkości i przesunięciach kąta toru lotu wywołały w jego głowie kompletny chaos. Miał za mało doświadczenia w dziedzinie techniki pilotażu. Profesor podziwiał Kioto Yokohatę, któremu — jak się wydawało — ta plątanina liczb nie sprawia najmniejszych trudności.

Teraz patrzącym w ekran mogło się wydawać, że nawet radiolatarni wszystko się pokręciło. Zajaśniały wszystkie kręgi. Ale po chwili wśród błędnych światełek na opalizującej szybie wrócił porządek. Cztery pierścienie rozpadły się na półkola, przedzielone pionową kreską krzyża. Po lewej stronie kolory wędrowały od środka ku brzegowi, od zielonego poprzez czerwony do pomarańczowego i żółtego. Wskazywało to, że rakieta coraz bardziej zbacza z pierwszego promienia prowadzącego. Po prawej stronie było odwrotnie. Tam najpierw zaświeciło żółto zewnętrzne półkole, potem następne pomarańczowo i wreszcie błysnął zielony pół — pierścień.

Mała rakieta rozpoznawcza wróciła na nowy promień prowadzący i leciała teraz w dużej odległości przed Łowcą Asteroidów 417. Yokohata przełączył zespół napędowy na dyszy dziobowej i mocno zahamował, by statek kosmiczny mógł dogonić „Kolibra”. Po dwóch minutach szybkość o tyle zmalała, że wielki pojazd zaczął się szybko zbliżać.

Po krótkiej chwili znów usłyszano głos radiowca: — Uwaga, „Koliber”! 417 leci już tylko w odległości kilkunastu kilometrów za wami. Nasza szybkość wynosi 16,073 kilometra na sekundę. Zwiększcie nieco szybkość do 16,072 kilometra na sekundę.

Pilot zrobił, co mu polecono. Włączył dyszę w ogonie pojazdu i małymi pchnięciami zespołu napędowego wzmocnił szybkość. Ledwo rakieta uzyskała pożądaną szybkość, gdy kabinę z tyłu rozświetlił jasny snop światła z reflektora. Zbliżający się powoli statek kosmiczny szukał małej rakiety i kierował się wprost na nią. Reflektor zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie kilka metrów nad dachem kabiny ukazał się potężny dziób. Mocne uderzenie wstrząsnęło małym pojazdem i zaraz potem trzej kosmonauci znaleźli się w komorze wyrzutni w dziobie obcego statku.

Musieli chwilę zaczekać, aż zamknęły się za nimi hermetyczne wrota śluzy i pomieszczenie na powrót napełniło się powietrzem. Potem zapaliło się światło w suficie. Przybyli w dobrym zdrowiu na pokład ŁA-417.

Rozpięli pasy bezpieczeństwa, zdjęli skafandry i wyszli z kabiny.

Do pomieszczenia weszło kilku członków załogi Łowcy Asteroidów 417. Przywitano się serdecznie mocnymi uściskami dłoni i powszechnie przyjętą formułą: „Pozdrowienie naszej Ziemi”!

Mirsanowa, nawigatora i pilota zaprowadzono do dowódcy statku, którego spotkali już na korytarzu, wpół drogi. Dowódca ŁA-417 był zadziwiająco młody. Chyba nie miał więcej niż trzydzieści lat. Jednak jego umiejętności i osiągnięcia musiały być godne uwagi, skoro już w tak młodym wieku zawierzono mu statek kosmiczny.

Przywitał gości młodzieńczym uśmiechem. Bezceremonialnie wziął pod ręce nawigatora i pilota i poprowadził ich do ogólnego pomieszczenia, wyposażonego podobnie jak Pomieszczenie Etyki na. ŁA-408. Sala była pełna ludzi. Zebrali się tu wszyscy wolni od służby. Większość ubrała się świątecznie z okazji zmiany warty, pozostali zaś byli bądź w białych fartuchach laboratoryjnych czy szarych kombinezonach monterów, bądź też w zielonych kostiumach bezpieczeństwa. Przybyli tu bezpośrednio z posterunków pracy.

Mirsanow spostrzegł ze zdumieniem, że nie tylko dowódca, lecz i wszyscy inni członkowie załogi tego łowcy asteroidów, naukowcy i technicy, są młodymi ludźmi. Znaleźli się zatem wśród młodej generacji. Ten fakt dziwnie poruszył starego i doświadczonego naukowca. Był zdania, że jest coś wspaniałego w tym, że młodzi ludzie w służbie nauki, z dala od planety ojczystej, stają w pierwszym szeregu walczących o nowe zdobycze i bezpieczeństwo podróży kosmicznych. Można było być dumnym z tego pokolenia.

— Astronauci! — zawołał młody dowódca energicznie wymachując ręką. Wszystkie oczy skierowały się na drzwi, w których stanęli Mirsanow, nawigator i pilot. — Godzina naszego powrotu na Ziemię jest bliska. Przybyli do nas koledzy z Łowcy Asteroidów 408, by przejąć nasze zadania. — Dowódca zwrócił się do gości i powiedział: — Witamy was jak najserdeczniej!

Po tym krótkim powitaniu zwrócił się ponownie do załogi z żartobliwym błyskiem w oku:

— Rozumiem, że bardzo wam przykro wracać na Ziemię. Pewnie wolelibyście jeszcze z rok spędzić w Kosmosie, prawda?

Wybuchł niezgodny chór głosów. Jedni protestowali oburzeni, łajali dowódcę, inni śmieli się.

Mirsanow zdumiony rozglądał się dokoła. Nastrój na tym statku nie jest najlepszy — pomyślał. Ale w chwilę później hałas wydał mu się jakiś nieprawdziwy. Tak beztrosko mogli się zachowywać tylko młodzi ludzie, którzy się dobrze rozumieli. Zauważył też, jak poszczególni członkowie załogi mrugają do siebie znacząco. I wtedy zaczął się domyślać, że to dowódca wprowadził ten sposób bycia, świadom, że jest to najlepsza pomoc, jakiej mógł udzielić młodym kosmonautom, pierwszy raz spędzającym tak długi czas w Kosmosie, w przezwyciężaniu nostalgii za Ziemią. Tego typu depresje były bowiem niemal nie do uniknięcia prawie u wszystkich kosmonautów — w obliczu pustki, ciemności i ciszy Wszechświata. Później jeszcze Mirsanow mógł się przekonać, że na tym statku młodzi ludzie chętnie weselili się i żartowali.

Dowódca wciąż jeszcze stał uśmiechnięty przy drzwiach sali wraz ze swymi gośćmi.

Wreszcie ucichły protesty. Jeden z członków załogi podszedł do gości, poprosił o spokój i powiedział:

— By jednak nasi goście nie wyrobili sobie fałszywego zdania o nas, chciałbym coś powiedzieć w imieniu wszystkich. W minionych miesiącach chyba nie było wśród nas ani jednej osoby, która by przynajmniej raz nie śniła o dniu, kiedy znów znajdziemy się na Ziemi, pod błękitnym niebem, kąpiąc się w złotych promieniach słońca, chodząc lasem i łąką i słuchając ćwierkania ptaków. Bardzo się już wszyscy cieszymy, że możemy wracać na Ziemię…

Mirsanow dokładniej przyjrzał się młodemu człowiekowi, który przemawiał w imieniu załogi. Miał świeżą twarz, otwarte spojrzenie i smukłą, wytrenowaną sylwetkę sportowca. Koszula i długie spodnie, które miał na sobie, były proste, funkcjonalne. Pod koszulą miał jeszcze coś w rodzaju ciepłego pulowera w poprzeczne pasy. Przez lewe ramię przerzucił kitel laboratoryjny.

— …Ale jednocześnie odczuwamy wszyscy, że jedenaście miesięcy, spędzonych na pracy w składzie flotylli, nie wystarczą, by zadowolić naszą chęć czynu, naszą ciekawość i żądzę poznania. Mieliśmy niezłe rezultaty w łowach meteorytów i posunęliśmy się znacznie naprzód, jeśli chodzi o nasze badania naukowe. Każdy z nas chciałby te sukcesy kontynuować. Niejeden niechętnie przekaże pracę, którą wykonywał niemal przez rok. Każdy z nas w domu, na Ziemi, będzie nadal pracował nad określonymi problemami. Cieszymy się z powrotu na Ziemię, gdyby jednak od nas tego zażądano, gotowi jesteśmy spędzić jeszcze rok w Kosmosie.

Z różnych stron potakiwano mu poważnie.

— Zresztą — znów zabrał głos dowódca zwracając się do Mirsanowa — nasz młody przyjaciel, który właśnie mówił w imieniu wszystkich, leci z wami. To Henry Lorcester, wasz nowy współpracownik. Niejeden z nas mu zazdrości.

Mirsanow był mile zdziwiony. Uścisnął dłoń młodemu angielskiemu naukowcowi i mocno klepnął go po ramieniu.

— Cieszę się, że pana poznałem, Henry. Czy wie pan, jakie przed nami stoją zadania?

Śmiejąc się dowódca przerwał Mirsanowowi:

— Macie jeszcze wiele miesięcy czasu na rozmowy o pracy. Teraz chciałbym wam pokazać nasz statek. Gdy ŁA-408 zajmie nasze miejsce, chcę, abyście się przekonali, że u nas jest wszystko w porządku.

Podczas gdy dowódca i Lorcester prowadzili nawigatora i Mirsanowa na oględziny statku, Kioto został w kręgu zgromadzonych ludzi. Zaimponował mu ich bezceremonialny sposób bycia. Czuł się dobrze wśród tej młodej załogi. Wzięli go w środek i już pierwsze skierowane do niego pytanie świadczyło o ich bezpośredniości.

— Co nam przywieźliście na pożegnanie? Pokaż! — zażądał ktoś.

— A co chcielibyście dostać? — odpowiedział Kioto” pytaniem.

— Nic nie mów, będziemy zgadywać! — zawołał ktoś z kręgu otaczającego gościa.

Naraz wszyscy się uciszyli.

— Ja chciałabym zobaczyć, jak motyl fruwa — powiedział jakiś zamyślony głos kobiecy. — I chciałabym poczuć kłos pszenicy w palcach.

Młody technik, stojący tuż obok pilota, rzekł:

— Masz może kamyk dla mnie? Chciałbym wziąć do ręki prawdziwy kamyk z Ziemi, taki z dna rzeki albo z morskiej plaży.

Jakiś grubas, stojący nieco z tyłu, zorientował się, że nastrój robi się zbyt sentymentalny i uratował sytuację wołając:

— Przywieźli nam tort, wielki jak koło u wozu, a do tego wołu na rożnie!

Rozległ się śmiech.

— Żarłok!

— Zobaczcie więc sami, co wam przywieźliśmy — zachęcił Kioto swych rówieśników. Jakby tylko czekali na ten sygnał, runęli wszyscy w stronę drzwi. Było tak, jak na wielkim radosnym przyjęciu urodzinowym. Porwali również Kioto. Z hałasem i tupotem biegli przez korytarz ku pomieszczeniu dziobowemu. Kioto otworzył luk bagażowy swojej, rakiety. Wiele rąk sięgnęło po pojemnik. Wyniesiono go wspólnie. Kwiaty powitano wielkim „Ooo!”. Niektórzy, zwłaszcza kobiety, nie ukrywali radości i wzruszenia. Kwiaty, które wyrosły na Ziemi! Wszyscy głęboko wdychali zapach bukietu.

Gdy wreszcie znaleźli się w sali ogólnej, zaczęto otwierać pojemniki przy akompaniamencie różnych zaklęć i pokrzykiwań. Śmieszne było, jak ci współcześni cudotwórcy chemii i fizyki naśladowali najgłębsze średniowiecze i najdalszą ludzką przeszłość. Wreszcie ktoś stracił cierpliwość i zerwał przykrywę. Rozległy się głośne „Och!” i „Ach!”

Z wierzchu leżały czerwone jabłka, które Kioto od razu rozdzielił. Między jabłkami były bombonierki ze sztucznego tworzywa zawierające poziomki. Inny pojemnik mieścił gruszki i banany, trzeci ananasy i pomarańcze, czwarty śliwki i winogrona. Niemal wszystkie rodzaje owoców ujrzały światło — co prawda nie dzienne.

Młode towarzystwo ożywiło się jeszcze bardziej. Zaczęli biegać tam i z powrotem, brzęczały naczynia. Owoce ułożono na półmiskach; ich mocny aromat mieszał się z wonią kwiatów. Stoły zastawiono świątecznie; nawet poodkręcano śruby, którymi były przymocowane do podłogi. Kwiaty i półmiski z owocami porozstawiano artystycznie, a gospodarze przynieśli jeszcze wino i kieliszki.

Gdy Mirsanow, Lorcester, nawigator i dowódca wrócili wreszcie z oględzin statku, mogła się rozpocząć mała uroczystość, która dla jednych oznaczała koniec podróży w Kosmosie i powrót na Ziemię, a dla drugich początek niebezpiecznego i bogatego w wydarzenia okresu pracy wśród gwiazd.

Mirsanow, który zdążył już przyjąć niewymuszony sposób bycia młodej załogi, podniósł kielich, gdy tylko zajęto miejsca.

— Młodzi kosmonauci! Przekonałem się podczas oględzin waszego statku, że choć brak wam kosmicznego doświadczenia, wykonaliście przyzwoicie swoją robotę jako łowcy asteroidów i badacze. Zgłaszam w imieniu dowódcy i załogi ŁA-408 gotowość zajęcia waszego miejsca we flotylli łowców asteroidów. Z honorem zdaliście swój kosmiczny egzamin. Za wasze sukcesy i szczęśliwy powrót na Ziemię wznoszę ten toast!

Wszyscy wstali. W dużej sali panowała kompletna cisza, słychać było tylko brzęk szkła. Nieoczekiwanie młodzi kosmonauci spoważnieli. Mimo chłopięcego, beztroskiego sposobu bycia, a może właśnie dlatego, w pełni odczuwali powagę chwili.

Zgodnie z ceremoniałem, przyjętym z dawien dawna w Kosmosie, Mirsanow sięgnął do prastarego rekwizytu; wziął do ręki pióro i umoczył je w atramencie, by symbolicznie nadając moc prawną swemu działaniu, złożyć podpis pod dokumentem o zluzowaniu statku.

— A teraz — kontynuował — gdy godnie i według wszelkich prawideł zostaliście zwolnieni z dotychczasowych zadań, a my, ŁA-408, zajęliśmy wasze miejsce, nic nie stoi na przeszkodzie, byście się wzięli do tych owoców z Ziemi.

Młody dowódca wzniósł z kolei toast za przyszłe przedsięwzięcia statku kosmicznego ŁA-408, życząc mu wiele sukcesów w polowaniu na meteoryty. Poza tym podziękował w imieniu załogi za wspaniałe owoce i piękne kwiaty. Wreszcie opowiedział szczegółowo o sukcesach, którymi mogła się poszczycić jego załoga.

— Choć brakło nam doświadczeń, zdołaliśmy w okresie naszego pierwszego wspólnego lotu kosmicznego dołożyć cegiełkę do walki z niebezpieczeństwem meteorytów. Do dnia dzisiejszego udało nam się zniszczyć łącznie siedemset sześćdziesiąt cztery meteoryty. Nie jest to liczba rekordowa, jest jednak odpowiadająca średniej Poza tym otrzymaliśmy od rakiety wiodącej cztery zadania specjalne. Dwukrotnie wyposażyliśmy oddzielnie lecące asteroidy w radiolatarnie ostrzegawcze. Dwukrotnie też sprawdziliśmy na znanych już planetoidach działające tam radiolatarnie, wymieniając niektóre części.

Uroczystość nie trwała długo. Mimo że była krótka i skromna, młoda załoga była jednak w podniosłym nastroju.

Jedynie Henry Lorcester robił wrażenie nieco, przybitego. Z przykrością rozstawał się z zaufaną i wypróbowaną społecznością. Poza tym odczuł w tym momencie, że i on chętnie wróciłby na Ziemię. Teraz jednak, gdy zdecydował się już pomóc Mirsanowowi, nie chciał się cofnąć.

Koledzy starali się ułatwić mu pożegnanie. Tylko niewielu odprowadziło go do pomieszczenia dziobowego, gdzie znajdował się „Koliber”.

Henry spieszył się. Im krótsze pożegnanie, tym lepiej dla niego. Jego osobisty bagaż był już załadowany.

Kioto Yokghata żałował nieco, że formalności przekazywania pracy trwały tak krótko i że wszystko już było załatwione. Nie to, by się źle czuł na własnym statku, wśród załogi ŁA-408, ale od pierwszej chwili porwała go ta młodzież z ŁA-417, gdzie chyba nikt nie przekroczył trzydziestki.

Pilot zajął swoje miejsce; w komorze wyrzutni wymieniano ostatnie pozdrowienia i uściski dłoni. Nawigator wdrapał się jako pierwszy do kabiny i zaczął nakładać kosmiczny skafander.

— Raz jeszcze życzę wam szczęśliwego powrotu do domu i dobrego odpoczynku — usłyszał jeszcze pilot słowa Mirsanowa do młodych kosmonautów.

Jeszcze tylko pożegnanie dowódcy z jego byłym członkiem załogi.

— Henry, nie miej, stary, takiej ponurej miny! Trzymaj się mocno i nie rób żadnych głupstw z tymi twoimi antycząstkami. Wiesz, ile zła potrafią one narobić! A jak ci kiedyś będzie ciężko, przypomnij sobie nas i nasze kawały. Będziemy o tobie myśleli. Wszystkiego najlepszego!

— Pozdrowienie naszej Ziemi! — odpowiedział Henry Lorcester. Dwaj młodzi mężczyźni popatrzyli sobie w oczy i objęli się serdecznie. Potem i Lorcester wdrapał się do „Kolibra”.

Na koniec jeszcze zamieszanie. O mało nie zapomnieli oddać kasetki z ręcznie pisanymi listami, zdążyli ją jednak jeszcze przekazać, zanim młodzi kosmonauci opuścili komorę. Mocno zapadły za nimi hermetyczne drzwi. Szczęknęły zamki luku rakiety. Pompy zaczęły wysysać powietrze z pomieszczenia.

Start przebiegł gładko i znów byli sami w nieskończonej dali. Tylko niewidoczna nić promienia prowadzącego i elektromagnetyczne fale radiotelefonu łączyły czwórkę kosmonautów z obu wielkimi statkami kosmicznymi. Precyzyjna technika i umiejętności pilota przywiodły małą rakietę po zwykłych manewrach z powrotem na Łowcę Asteroidów 408.

Henry Lorcester, nowy współpracownik i asystent profesora Mirsanowa, był więc już na ŁA-408. Kerulen i pozostali członkowie załogi przyjęli go jak starego znajomego. Tak jak przewidziano, otrzymał kabinę obok Filitry Gomy, chemika z Brazylii. Filitra, ciekawa nowego sąsiada, wzięła go z miejsca w opiekę i zaprowadziła do jego mieszkania. Nie przypuszczała, że jest taki młody. Wyczuła, że chce teraz zostać sam, i dlatego odłożyła na później propozycję pokazania mu wnętrza statku.

Rzuciwszy okiem na urządzenie kabiny, które go w pełni zadowoliło, Lorcester odłożył bagaż i podszedł do małego iluminatora. Zapamiętał godzinę, o której jego dotychczasowi koledzy mieli rozpocząć lot powrotny. To już za parę minut. Statku wprawdzie stąd nie zobaczy, ale chyba dostrzeże blask płomienia atomowego napędu.

Zwolnił mechanizm, odsuwając płytę ochronną sprzed szkła, pancernego iluminatora, i zgasił światło w kabinie; Otworzył się widok na Wszechświat. Szczęśliwie kabina była po tej stronie, z której można było zaobserwować odlot ŁA-417.

Lorcester nie musiał długo czekać. Punktualnie o określonym czasie zabłysły oddalone o paręset kilometrów ognie atomowe z dysz napędowych ŁA-417; niewyraźnie można było dostrzec cienki jak igła ognisty ogon, który jednak po paru sekundach zaczął się usuwać z bardzo ograniczonego pola widzenia. Lorcester wiedział, że pojazd, który przez wiele miesięcy był jego miejscem zamieszkania i pracy, zrobi teraz wielki łuk w lewe i posteruje do bazy. Poleci wzdłuż długiego łańcucha dwudziestu jeden łowców asteroidów w kierunku Marsa, którego tor przebiegał po dwieście dwudziestym ósmym kręgu słonecznym, a w danej chwili zatacza krąg wokół flotylli.

W czasie gdy Lorcester obserwował odblask płomieni z silników pojazdu — ostatni znak małego niknącego świata — między obydwoma statkami krążyły radiotelegramy. Wymieniano jeszcze pozdrowienia. ŁA-408 przekazał życzenia szczęśliwego powrotu do domu i dobrej drogi, a ŁA-417 — życzenia sukcesów i możliwie wielkiej ilości zestrzałów.

ŁA-408 ruszył swoją drogą naprzeciw pierwszej przygodzie z meteorytami.

Загрузка...