Rozdział 3 Koń, kruk i człowiek

Szronogrzywy zwie się, co dnia każdego

noc bogom przynosi;

Piana rosy ze swego pyska parska każdego poranka

o brzasku nad dolinami.

Pieśni o Wafthrudnirze (Vafthrudnismál)

Pierwszy postój robię przynajmniej o trzy godziny marszu od Dworu Szalonego Krzyku. Dla pewności.

Siedzę na skale i moczę zwichniętą kostkę w lodowatej wodzie fiordu. Niska temperatura przynosi ulgę i wspomaga też gojenie.

Chodziło nie tylko o to, żeby nie widzieli, jak kuśtykam, jak wlokę się, podpierając kijem, jak szukam w krzakach odosobnienia, walcząc z nadpsutym mięsem buntującym kiszki. W moim podręczniku przetrwania stanowczo brakowało rozdziału: „Rośliny zielne Wybrzeża Żagli, mogące bezpiecznie zastąpić papier toaletowy”. Chodziło też o to, że sam mam ich dosyć.

Już mam zdecydowanie zbyt wiele materiału do uporządkowania.

Myślę o halucynacjach. Jestem pewien, że część tego, co widziałem, musiało pochodzić z mojej głowy. Zwłaszcza upiory — jakby prosto z płócien szalonego Holendra. Możliwe też, że toksyczne działanie mgły może prowokować do ataku niektóre zwierzęta. Choćby tego niedźwiedziowatego Bigfoota.

Należałoby pobrać próbki i zbadać skład. Za pomocą cyfrala może mógłbym to do pewnego stopnia zrobić, ale to ryzykowne i głupie.

Boję się.

Zresztą mgła to nie mój problem.

Mój problem to czworo ludzi, zagubionych gdzieś w puszczach Wybrzeża. Przynajmniej wiem, że idę śladem van Dykena.

Tropem, liczącym sobie dwa lata.

Wyobraźmy sobie halucynogen, który daje trwałe objawy. Na moich oczach pomidor zamienia się w pająka, potem zatrucie mija, ale już zawsze widzę owoc jako pomidorowego pająka. Trwałe uszkodzenie postrzegania. Co więcej, to samo widzą inni, którzy dostali się pod działanie trucizny. Przychodzi ktoś nowy i dla niego to nadal pomidor.

Książę zestarzał się i rozsypał na moich oczach, ale może po prostu trzasnął na zawał, a cała reszta to urojenie?

Rzeka sunie leniwie między wysokimi, skalistymi brzegami, wśród kamieni rosną pokręcone sosny, czepiające się korzeniami resztek gleby. Przypomina mi to Finlandię.

Wakacje u dziadka Vaainamoinena. Gdyby tu był, zaraz poszedłby na ryby.

Szlak, wijący się pomiędzy kamieniami i skałami, to mordęga dla kogoś ze zwichniętą kostką. Z mojej wewnętrznej mapy wynika, że czekają mnie przynajmniej dwa dni marszu. Z tą nogą może i trzy.

Wędruję, przystając co dwie godziny. Mógłbym iść szybciej, ale nie ma się do czego śpieszyć. Po raz pierwszy w życiu czuję, że dzień w tę czy we w tę nie ma znaczenia.

Muszę wkrótce coś upolować albo złowić. Skromny żelazny zapas nie wystarczy na długo.

Marzę o wierzchowcu. O przysadzistym, jeleniowatym stworze dziwnej maści, na jakich tu jeżdżą.

Królestwo za konia.

Złoto za konia.

Myśl o koniu staje się pomału moją obsesją. W tej części Wybrzeża nie ma dzikich wierzchowców. Żadnych stad mustangów. Tylko skały, drzewa i rzeka. Rzeka płynąca do morza. Przychodzi mi do głowy, by zbudować tratwę i spłynąć z nurtem do ujścia, gdzie jest port. Przynajmniej jakąś dłubankę. Kanoe.

Jednak pomysł budowy łodzi nie zagłusza obsesyjnych myśli.

Wolę konia.

Marzę o koniu.

Mam tylko maczetę — solidną tratwę będę budował z tydzień. Szybciej dotrę na miejsce piechotą.

Maszeruję pomiędzy kamieniami i z nudów wizualizuję wierzchowca. Element pozytywnego myślenia. W duszy słyszę tętent, parskanie, widzę, jak cwałuje z wyciągniętymi nogami i rozwianą grzywą.

Koń. Królestwo za konia.

O zmierzchu nad rzeką unosi się mgła. Mgliste pasma i kłęby, i na ten widok zaczyna mi bić serce, ale to zwykły, wieczorny opar. Nie ma gwałtownego spadku temperatury, nie ma halucynacji.

Znajduję zarośnięty trawą cypel i buduję sobie szałas na brzegu. Wiążę czubki małych drzewek i mocuję je do pokręconego pnia większego, podobnego do wierzby, potem okładam dach iglastymi gałęziami. Warstwą takich gałęzi wykładam też podłogę namiotu.

Gdybym tylko miał kawał swojego spadochronu... Cóż to byłby za namiot.

Po godzinie przed szałasem płonie ogień, paruje woda w manierce i tli się „Virginia” w fajce.

Na brzegu wokół mojego obozowiska rozciągnięte są potykacze, na których dyndają metalowe fragmenty oporządzenia. Prymitywne, ale może nikt nie podejdzie mnie we śnie.

Jest cicho. Nienaturalnie cicho i pusto. Czasem tylko pluszcze woda i krzyczy jakiś ptak. Łapię się na tym, że mówię do siebie.

Chyba nigdy nie byłem tak długo zupełnie sam. W domu nawet samotny człowiek bez przerwy słyszy mowę. Mówią przedmioty, sprzęty domowe. „Klucze! Brakuje kluczy!” — wykrzykuje czip wprasowany w kurtkę, kiedy wychodzisz z domu. Gada dom, lodówka, telewizor, samochód.

Kiedy byłem mały, te wszystkie rzeczy jeszcze na dokładkę usiłowały człowieka pilnować i wychowywać. Takie były czasy. „To czwarta puszka piwa!” — rugała mojego ojca lodówka. — „Jedno piwo to jedna jednostka alkoholu i stanowi równowartość dwudziestu pięciu setnych grama czystego spirytusu! Nawet taka ilość może być groźna dla zdrowia!”. Szlag mógł trafić. Zwłaszcza w środku nocy. Dlatego ojciec zaklejał taśmą kody kreskowe na opakowaniach i lodówka nie mogła podliczać mu cholesterolu, cukru, trójglicerydów i jednostek alkoholu.

Na kolację żuję suszoną kiełbasę z sucharem, popijam wodą z miodem i rakiją. Patrzę w ognisko. Potem w czyste wreszcie niebo, pełne obcych gwiazd, rozsypanych przypadkowo jak garść popiołu.

Gdzieś tam są wyspy zatoki splickiej, góry Istrii, jeziora Mazur i Karelii. Mój potrójny dom. Hvar, Wrocław i Turku. Moje miasta. Gdzieś tam.

Gdzieś tam, przez czarną dziurę w kosmosie płynie „Manta”, a na jej pokładzie ruda Deirdre z Derry wraca do domu.

Gdzieś tam.

Zasypiam owinięty wilgotnym płaszczem, patrząc w żar ogniska. Śnię o koniach.


Budzi mnie huk eksplozji. Gwałtowny grzmot, który przetacza się echem po górach. Inny niż trzask błyskawicy, zwłaszcza że poranne niebo nie zwiastuje burzy.

Wyskakuję z szałasu jak sprężyna.

Przedzieram się między drzewami w stronę, z której dobiegł mnie dźwięk, ostrożnie, z mieczem w ręku. Blady brzask, mokre gałęzie chlastają mnie po twarzy. Tu nie ma dosłownie niczego, co mogłoby wybuchnąć. Pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to jakaś sztuczka van Dykena. Człowiek z Ziemi mógłby spowodować wybuch, gdyby pokombinował. Jeżeli znalazł gdzieś saletrę, siarkę i węgiel drzewny, mógł zrobić proch. Nieważne po co, ważne, że gdzieś tu jest.

Szukam dymu, leja w ziemi, czegokolwiek. Ale nie znajduję nic i, zmarznięty, wracam do obozu.

Dzień zaczyna się od braków.

Najpierw brak pasty do zębów. Brak mydła. Kremu do golenia, wody kolońskiej.

Rezygnuję z golenia. Zarost drapie mnie i swędzi, ale nie chce mi się korzystać z archaicznej brzytwy w kształcie półksiężyca schowanej w skórzanym pokrowcu.

Tajemniczy huk nie daje mi spokoju. Postanawiam jeszcze raz przed wymarszem przeszukać teren.

Brakuje mi cappuccino, grzanek i pasty z tuńczyka albo sałatki z ośmiornicy, takiej, jaką dają w restauracji „Redi Mare”.

Jest za to gorąca woda z rozpuszczoną czekoladą, pasek suszonej wołowiny i kawałek chałwy.

Po kąpieli w lodowatej rzece i myciu popiołem jestem zziębnięty i mokry, ale nie czysty.

A potem, kiedy pakuję dobytek, doskwiera mi jeszcze brak konia.

Przechodzę ledwo kilkanaście metrów i tym razem znajduję coś, co może być śladem mojej eksplozji. Okrągły placek posiwiałej dziwnie trawy, dokładnie oczyszczony z krzaków rozrzuconych dookoła, ale nie jest to ani lej w ziemi, ani nie ma śladów działania temperatury. A pośrodku — widzę konia. Gapię się w osłupieniu, przekonany, że to halucynacja. Jest duży: prawie dwa metry w kłębie, sierść o dziwacznej, pręgowanej maści jak u tygrysa. Stoi na idealnie okrągłej polance, wyciętej wśród karłowatych sosenek, jakby ktoś postawił tam gigantyczną szklankę.

Odpinam pasy i bardzo powoli kładę na ziemi bagaż i siodło. Robi mi się gorąco. Cały rząd mam zwinięty w jednej z sakw. Gorączkowo usiłuję sobie przypomnieć, gdzie podziałem zwój linki. Otwieram klapy, powoli grzebię wśród najróżniejszych przedmiotów, nie spuszczając zwierzęcia z oka.

Tańczy niepewnie po dziwacznej polance, po kręgu posiwiałej, przygiętej do ziemi trawy. Wysuwam ostrożnie dłoń i dotykam jej. Wygląda jak tajemniczy krąg w zbożu, ale trawa jest zmarznięta i pokryta szronem. Chrzęści pod potrójnymi kopytami jak szkło. Taki okrągły przymrozek z koniem pośrodku.

Najwyraźniej jest równie zdziwiony i spanikowany jak ja. Tuli uszy, wydaje dziwne, warczące odgłosy. Nie wiem, co to znaczy — szkolono mnie na normalnych, ziemskich koniach.

Znajduję wreszcie linkę i robię pętlę na jednym końcu, po czym przeplatam przez nią resztę i mam lasso.

Zwierzę wydaje z siebie nerwowy, przeciągły kwik i odbiega kawałek, ale tylko na skraj polanki, jakby bało się ją opuścić.

Krążymy jak po arenie. Ja, powolnymi, niemal hipnotycznymi krokami, jednocześnie układam linę w duże koła, równo, jedna przed drugą, tak jak mnie uczono. Zaciskającą się pętlę na końcu rozciągam szeroko i układam w palcach tak, żeby móc wykonać obszerny, okrężny ruch nad głową i rzucić. Koń nie spuszcza mnie z oczu, drepcząc bokiem i starając się utrzymać jak największy dystans.

To nie jest dziki wierzchowiec. Ktoś przyciął mu poroże, krótko, może nie aż tak krótko jak ja bym to zrobił, ale jednak. Na boku widać wypalony znak — krąg przecięty pionową linią jak greckie „fi”. Nie mam czasu badać polanki ani zastanawiać się, w jaki sposób powstała. Teraz najważniejszy jest koń. Kiedy los, Bóg albo tutejsi bogowie dają mi w ręce skarb, mam zamiar po niego sięgnąć.

Cały czas przemawiam do niego łagodnie, po chorwacku, polsku, fińsku i mową Wybrzeża. Strzyże uszami i powarkuje niechętnie, ale nie pozwala podejść. Uczył mnie Indianin. Danny Three Feathers. Zaklinacz koni z Wyoming. Uczył cierpliwości, wdzierania się w łaski stworzenia, zrozumienia dla skomplikowanej psychiki stadnego zwierzęcia.

Zwierzęcia z Ziemi. Poza tym Danny miał czas. Dużo czasu. Ocean czasu. Mógł pozwolić sobie na cierpliwość. Ja nie mam czasu.

Krążymy po polance. Nie wiem, jak długo. Tu potrzebna jest cierpliwość.

Potrzebne mi wspomaganie.

***

Mógł być pewny rzutu. Cyfral wyrysował mu w polu widzenia złudzenie toru, po jakim poleci pętla zależnie od położenia ręki i napięcia mięśni. Świetlista krzywa pływała to w górę, to w dół, czasem układała się na końskim łbie, a czasem obok.

Drakkainen skoncentrował się, lina ze świstem krążyła mu nad głową. Koń przekręcił łeb po psiemu i wyszczerzył zęby.

Najwyraźniej postanowił jednak czmychnąć z kręgu. Vuko ruszył bokiem, żeby zastąpić mu drogę ku rzece i traktowi.

— Dobry koń... Dobry, bardzo dobry koń — mamrotał na przemian przymilnie i stanowczo. Uznał, że nie ma dłużej na co czekać, i rzucił. Lasso śmignęło w powietrzu jak wąż, wierzchowiec stulił uszy i wystrzelił nagłym, panicznym kłusem wprost na Wędrowca.

Szarpnięcie omal nie wyrwało mu nadgarstka. Co gorsza, wstrząs uraził też kostkę i Drakkainen runął na ziemię. Zwierzę, kwicząc przeraźliwie, przewlokło go po mokrej, pokrytej topniejącym szronem trawie, najwyraźniej zamierzając dotrzeć do szlaku, co oznaczało, że Vuko będzie wleczony po skałach i kamieniach.

Podciągnął się na linie, ile się dało, po czym popuścił ją, usiłując przekręcić się nogami do przodu. Szarpnięcie postawiło go na nogi, ale za chwilę runął ponownie.

Uratowało go to, że podduszony wierzchowiec postanowił zatrzymać się na moment i stanąć dęba, a potem otrząsnąć się i poluzować pętlę.

— Zły koń! Bardzo zły, niepozytywny koń! Niedobry koń! — krzyknął Drakkainen, wypluwając trawę. — Znaczy właściwie nie koń, tylko ten, renifer jakiś... Czy daniel... Cholera cię wie. Zły jeleń! Bardzo niedobre zwierzę wierzchowe nieznanego gatunku! Złe okapi! Brzydka żyrafa!

Uwiązał linę do pnia i usiadł, żeby sprawdzić, co zostało z jego kostki. Pierwszy etap został osiągnięty.

Wierzchowiec szarpał arkanem, wierzgał, stawał dęba i w ogóle pokazywał na wszelkie dostępne mu sposoby, że nie akceptuje sytuacji, a zachowanie Drakkainena uważa za skandaliczne i jest oburzony.

Chwilowo nie miało to znaczenia.

Vuko przygotował sobie wszystko, niespiesznie i metodycznie układając starannie cały rząd na trawie: kantar, wodze, siodło z ułożonym na górze popręgiem, krótki czaprak.

„Należy podchodzić powoli i spokojnie — tłumaczył Three Feathers. — Zwierzę nigdy nie może widzieć, że się boisz. To najważniejsze”.

Najpierw trzeba było podejść. Z szeroko rozłożonymi ramionami, żeby wydawać się jak największym i zajmować jak najwięcej miejsca. Powoli, ale pewnie. I cały czas mówić.

Uspokajającym tonem.

Wierzchowiec znów zaczął szarpać liną i wierzgać. Odgłosy, które wydawał, najbardziej przypominały ryk wielbłąda i kwik świni.

Trzeba mówić. Łagodnie i cierpliwie.

Jeżeli idziesz, musisz podejść. Nie wolno się cofać. Jeżeli wyciągasz rękę, musisz dotknąć. Musisz pokazać, że jesteś tu szefem. To właśnie w tej chwili jest ustalane — raz na zawsze. Zwierzę nie może osiągnąć ani na chwilę przewagi. Raz stracisz twarz i koniec. Zostaniesz istotą podrzędną już na zawsze. Ale nie szarp i nie bij. To żadna metoda.

Wyciągnął dłoń do wielkiego łba. Koń rzucił się, przewrócił dziko oczami i kłapnął imponującymi zębami, a potem spróbował stanąć dęba, ale uniemożliwił mu to naprężony arkan.

Drakkainen momentalnie uchylił się przed trzaskającą szczęką, a potem dotknął jego szyi. Dla konia taka pieszczota powinna być uspokajająca.

Pogłaskał po bokach wielki łeb, doskonale wiedząc, że i tak zdąży odskoczyć przed każdym atakiem.

Jeden z indiańskich sekretów to delikatne dmuchanie koniowi w nozdrza. W stadzie jest to objaw sympatii. Budzi uczucie wspólnoty i zaufania.

W zupełnie innym świecie, u zupełnie innych zwierząt.

Nie zauważył, czy to odniosło jakiś skutek. W każdym razie nie oberwał.

Teraz smakołyk. Postanowił sprawdzić, czy w tej roli może wystąpić suchar.

Kiedy podchodził po raz drugi, wierzchowiec rzucał się już mniej, boczył się, warczał i potrząsał głową, ale nie próbował kopać.

— Dobry koń, dobre konisko... Dobre, dobre zwierzę. — Miał wrażenie, że za chwilę ochrypnie. Paplał tak bez przerwy już od godziny.

Suchar został bardzo dokładnie obwąchany, a następnie zniknął z chrupnięciem w olbrzymich szczękach, znacznie większych niż u zwykłych koni, jak we młynie.

— Dobra — powiedział Drakkainen. — Teraz ziarno. Wcale mi się to nie podoba, ale tak być musi i miejmy to już za sobą. Nie ma wyjścia, mój drogi. Ja tak naprawdę nie znam się na ujeżdżaniu antylop i żaden ze mnie kowboj. Zaliczyłem kurs i tyle, ale wcale nie byłem ulubieńcem Three Feathersa ani ukrytym talentem.

Otworzył skrytkę w skórzanych zakamarkach sakwy i znalazł szprycę oraz trzy ziarna zamknięte w metalowych ampułkach.

— To nie będzie bolało — zapewnił przekrzywiającego łeb wierzchowca, otwierając pokrywy szprycy i rozkręcając ampułkę. — Sam przeszedłem przez coś podobnego i żyję.

Ziarno pływało w pojemniczku jak szklista, zielonkawa kijanka. Drakkainen zatrzasnął pokrywę szprycy i zaczął pompować powietrze miarowymi ruchami tłoka.

— Gdybyśmy mieli więcej czasu — tłumaczył. — Gdybym był lepszym mówiącym-do-koni, a przynajmniej, gdybym miał lepszą wiedzę o twojej biologii zamiast tych ogólnych, niechlujnych i niedokładnych bzdetów, które mamy... No, ale jest, jak jest.

Westchnął i podszedł do wierzchowca, chowając lśniącą szprycę w dłoni.

— Czuję się okropnie — zapewnił zwierzę, lewą ręką głaszcząc bok łba, a potem garbaty, czarny grzbiet nosa. Koń zamruczał i brzmiało to prawie przyjaźnie. Drakkainen westchnął i podniósł drugą dłoń, pewnym ruchem wsunął zwierzęciu wylot szprycy w nozdrze i nacisnął tłok.

Koń wydał z siebie przerażający kwik i stanął dęba, a potem szarpnął się gwałtownie, napinając linę. Drakkainen odskoczył, unikając potężnego kopnięcia w głowę, po czym przetoczył się po trawie. Lasso zacisnęło się na szyi zwierzęcia i koń, zamiast ryczeć, charczał. Oczy wyszły mu z orbit, na pysku pojawiła się piana. Nie mogąc do niego podejść, żeby zdjąć pętlę, Vuko wyjął nóż i ciachnął linkę tuż przy drzewie. Koń wystrzelił jak rakieta, wierzgając na przemian to przednimi, to tylnymi nogami, przeskoczył kępę niskich krzaków kosówki i pogalopował w las.

Drakkainen schował nóż.

Ależ ze mnie skurwysyn, pomyślał ze zdumieniem. Czuję się, jakbym zerżnął delfina.

Odwrócił się i osłupiał. Na jego sakwach panoszyło się wielkie jak gęś czarne ptaszysko z ogromnym łbem i potężnym jak ostrze czekana dziobem.

— To niewiarygodne! — wrzasnął Drakkainen pełen zaskoczonego oburzenia. — Wynocha mi stąd!

Ptak przekręcił łeb na bok, patrząc na Drakkainena, błysnął białą powieką, po czym chamskim, chrapliwym tonem, ale całkiem wyraźnie powtórzył: — Wynocha!

Rozgarnął dziobem rozsypane rzeczy i znalazł kawałek suchej kiełbasy, który połknął natychmiast, nie przejmując się krzykami i dzikim galopem Wędrowca. Drakkainen pędził przez całą polanę, wywrzaskując najgorsze fińskie przekleństwa, ale podskakując na obolałej nodze, nie miał żadnych szans. Ptak dziobnął potężnie w stertę jego rzeczy, co wyglądało, jakby zdzielił je kilofem. Kiedy uniósł łeb, w jego dziobie tkwił mały, lśniący metalem walec.

Ziarno.

— Nie! — darł się Drakkainen. — W tej chwili to wypluj!

Ptak uderzył ogromnymi skrzydłami i wzniósł się nad polankę. Niezbyt pospiesznie.

— Żeby cię pokaziło! — wrzeszczał zwiadowca. — Żebyś ssał łosiowi w piekle, cholerna pokrako!

Ale kruk unosił się już wysoko nad drzewami.

— Zakracz triumfująco, sukinsynu — krzyknął za nim Drakkainen. — Zakracz i wypluj to! Żebyś się tym udławił, cholero.

Obejrzał pozostałe rzeczy. Kociołek został przedziurawiony, co gorsza, jego ostatnie ocalałe ziarno miało wgniecioną obudowę. Klnąc, złożył szprycę i pozbierał pozostałe rzeczy, a potem zabrał się za montowanie łuku.

— Nigdy więcej, nigdy już! — wycedził, montując oba pióra łuczyska i osadzając bloczki wielokrążka. Jeżeli ptak połknie pojemnik w całości, nie powinno się nic stać. Przez głupie ptaszysko człowiek będzie teraz zabijał kruki dziesiątkami, a potem je patroszył. Zajęcie na lata. Chyba że bydlę ozdobi ziarnem gniazdo, tak jak to robią sroki. Beznadziejne.

— Dlaczego nie mogłeś zeżreć czego innego! — wrzasnął ku niebu. — Nie wystarczyła ci moja łowiecka?! Nie mogłeś się nażreć złota, jeżeli to już musiało być coś błyszczącego?

Miał parę strzał, które trzeba było poskręcać. A i tak musiał tu czekać. Nic więcej nie można było zrobić.

Założył z powrotem zbroję, pozbierał swój dobytek i wrócił na kamienistą łachę, gdzie wciąż wznosił się jego szałas. Miał wrażenie, że zaczyna się tu już zadomawiać.

Na miejscu znowu rozpalił ognisko, skręcił do końca wszystkie elementy łuku i specjalnym kluczem skrócił i napiął kilkumetrową cięciwę, przeplecioną przez system wielokrążków. Dobrych strzał o toczonych drzewcach było tylko pięć, ale miał jeszcze spory zapas grotów w specjalnym woreczku.

Zabrał maczetę i poszedł szukać materiału na strzały.

Zabrało mu to sporo czasu — znalezienie w naturze zdecydowanie prostych prętów nie jest takie łatwe. Tak naprawdę, produkcja głupich strzał powinna trwać przez całą zimę — wybrane patyki, obciążone na dole odważnikami, wiesza się gdzieś w suchym miejscu i czeka, aż wysezonują się, wyschną i staną idealnie proste, a dopiero potem zaopatruje je w brzechwy i groty.

***

Siedzę i robię strzały. To uspokajające zajęcie. Ludzie, żyjący w prymitywnych kulturach, spędzają w ten sposób większość wolnego czasu. Robi się strzały, naprawia narzędzia i broń, szyje ubrania. Tak trzeba robić bez przerwy i muszę się do tego przyzwyczaić. Pas pełen złota niczego tu nie zmienia. Nie mogę wezwać taksówki, pojechać do supermarketu i kupić sobie wiązki strzał albo paczki risotto z owocami morza. Pewnie gdzieś tu istnieje handel, ale na ogół nikt nie sprzedaje butów, strzał, cebuli, bułek czy masła. Każdy robi takie rzeczy sam. Każdy sam hoduje kury, piecze chleb, tka koce albo warzy piwo. Możesz gdzieś kupić gwoździe lub zapinki, ale nie ma tu sklepów spożywczych. To rolnicza kultura.

Dzięki spacerowi wśród krzaków znalazłem cztery pióra różnej wielkości, które nadadzą się na brzechwy. Dzielę je na pół, nacinam końce, mocuję pióra żywicą i dratwą, a po dwóch godzinach pracy mam jeszcze sześć strzał.

Strzelam przez jakiś czas w kupę piachu pomiędzy wysokimi skałami na brzegu. Wracam do wprawy. Strzały latają rozmaicie, więc staram się obliczać poprawki, aż wreszcie po dłuższym czasie trafiam za każdym razem w mięsisty liść, umieszczony na skarpie jako cel. Mój łuk z naciągiem bloczkowym wali z siłą siedemdziesięciu funtów, ale dzięki wielokrążkom naciąga się jak trzydziestofuntowy — strzały wbijają się w piach aż po brzechwy. Mimo to po godzinie bolą mnie już mięśnie prawego ramienia i pleców. Przed oczami stają mi zniekształcone szkielety średniowiecznych łuczników, o krzywych kręgosłupach i ze śladami po nadwerężonych ścięgnach. Naciągam po angielsku od nogi, po sportowemu na wprost i po japońsku znad głowy. Dla pewności strzelam jeszcze spod pachy, i z biodra, trzymając łuczysko poziomo. Na dwadzieścia metrów umieszczam już strzały mniej więcej gdzie chcę, z wyjątkiem jednej, którą wyraźnie znosi.

Wbijam strzały w ziemię obok namiotu, gotowe do użytku. Broń strzelecka poprawia mi samopoczucie. Pochodzę ze świata, gdzie najchętniej zabija się na odległość.

Przerwa w podróży, przeznaczona na czekanie.

Więc czekam.

Po jakimś czasie zabieram miecz, nóż, kołczan i idę na polowanie.

To nie takie proste. Jedną strzałę marnuję kretyńsko, strzelając do lecącego ptaka, który wydał mi się apetycznie podobny do gęsi. Zbytnio ufam we wspomaganie cyfrala i chybiam o włos, ale strzała pryska na dobre dwieście metrów w górę, a potem spada w gęstwinę i znika mi z oczu.

Po kilku godzinach tracę nadzieję. Okolica jest jak wymarła. Nie ma nawet niczego w rodzaju królików. Większe zwierzęta trawożerne żerują o świcie, to nie jest odpowiednia pora. Ale nie tylko o to chodzi. Nie napotykam żab, myszy, nie słychać ptaków, nie widać nawet owadów.

Ostatecznie kończę, brodząc po płyciznach rzeki z łukiem w ręku i wypatrując ryb wśród kamieni i skał. Kilka razy strzelam bez żadnego skutku, aż wreszcie wijący się, srebrzystopręgowany kształt podobny do mureny, zaznaczony sterczącą z wody strzałą jak gigantycznym spławikiem, wieńczy moje dzieło. Niosę rybę do obozu i przepełnia mnie trudna do wyobrażenia duma. Czuję się jednocześnie niepokonany i śmieszny. Przez całe życie, kiedy chciałem rybę, to ją sobie kupowałem. Szedłem do Tesco w Hvarze albo na nabrzeże za portem, gdzie cumowały rybackie poduszkowce, albo do ribaricy i tam przebierałem wśród skorpen, sardeli i zubatacy, leżących pięknie na lodzie, prosto z nocnego połowu. A teraz rozpiera mnie duma z powodu jednej rybki. Tylko dlatego, że zdobyłem jedzenie w zapomnianym przez Boga i ludzi zakątku Wybrzeża, zdany jedynie na łuk i naturę.

Po dwóch latach szkolenia, modyfikowany bionicznie, ćwiczony w szkole komandosów, zyskałem umiejętności, które tutaj posiada każde dziecko.

Kiedy zapada zmierzch, piekę nad żarem rybę pociętą na dzwona.

Po raz pierwszy tutaj kolacja mi smakuje.

Parujące kawałki białego mięsa, dzielone palcami na liściu, kubek słabego grogu.

Zaczynam czuć, że jestem częścią natury. Na przykład nigdy tak bardzo nie obchodziła mnie pogoda. Przez całe moje życie to mógł być najwyżej powód, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Deszcz, upał albo śnieg to było zjawisko występujące za oknem. Trzeba podkręcić ogrzewanie albo włączyć klimatyzację, albo schować zapomniane meble z tarasu.

Tutaj dopiero literalnie nie mam dachu nad głową i bez przerwy spoglądam w niebo. Nic, tylko ten lichy szałasik, który wzniosłem sobie z gałęzi i związanych młodych drzewek. Wydaje mi się, że zbiera się na deszcz, więc okrywam go jeszcze cuchnącą derką, którą zabrałem ze stacji do noszenia łapy mojego Grendela. Nie mam nic, a mimo to zbudowałem schronienie i zdobyłem żywność. Czuję się jednocześnie ubogi i dziwnie wolny.

Budzi mnie zimno i migotliwy, seledynowy poblask jak zorzy polarnej. Wpół do trzeciej rano — wilcza godzina. Czas, kiedy śpi się najmocniej, a do świtu jeszcze daleko. Czas, kiedy człowiek jest psychicznie najsłabszy. Czas zasadzek i nocnych ataków.

Siedzę potem u wejścia do szałasu, skryty za tarczą, którą zastawiłem wejście, z łukiem w dłoni i strzałą na cięciwie, i patrzę na rzekę.

Przy brzegu woda aż się gotuje od tysięcy ryb i wodnych zwierząt, które migocą jak garść srebrnych monet i wyglądają, jakby chciały uciekać na ląd przed tym, co dzieje się na środku nurtu.

Trochę to rzeczywiście przypomina zorzę. Przelewa się pasmami i obłokami, opalizuje sino i seledynowo, i rzuca migotliwy blask na brzegi. Tylko że pełznie po powierzchni wody jak gigantyczny wąż. To zimna mgła wędruje rzeką. W pływających nad wodą smugach i pasmach majaczą przenikające się sylwetki bestii i potworów, kłębią się gmatwaniny macek. Widzę mgliste grzywy i łby koni, widzę najeżone kolcami grzbiety. A wewnątrz oparu materializują się bardziej solidne sylwetki maszerujących zwierzoludzi. Pokracznych, pokręconych, jak z płócien Boscha. Przypominam sobie pradawne plemię, z celtyckich wierzeń, starsze od ludzkiej rasy. Fomorianie. Przedstawiano ich jako człekokształtne bestie o wyraźnie zwierzęcych cechach. Potwory pochodzące z głębin, walczące z ludźmi o wyspę, którą potem nazwano Irlandią. Właśnie to w tej chwili widzę.

Ciągnący w zupełnej ciszy nad powierzchnią rzeki niekończący się korowód Fomorian, spowitych w opalizującą mgłę.

Siedzę, ściskając łuk, i patrzę. Zimno ścina skórę.

Wiem, że to tylko halucynacja, ale nic nie poradzę na to, że wali mi serce, że dłoń ściskająca łuk jest mokra od potu, że powstrzymywana ostatkiem sił hiperadrenalina gotuje mi się pod skórą.

Patrzę na cudaczne, żabie, rybie, gadzie i końskie pyski, na lśniące grzbiety, pokryte guzami podobnymi do wrzodów, z kolcami albo gładkie, patrzę na ryje i mordy pełne kłów, i zaczyna we mnie narastać idiotyczne, przesądne przekonanie. Besztam się w myślach, ale to nie pomaga.

Jestem pewien, że Dwór Szalonego Krzyku padł.

Korowód ciągnie środkiem rzeki i trwa to prawie godzinę.

Potem odchodzą i na powrót zapada ciemność. Z minuty na minutę robi się cieplej.

Przeszli.

Wiem, że byli halucynacją. Byli tylko mgłą. Szli przecież środkiem rzeki, po powierzchni wody. Zatem halucynacja albo iluzja.

Moje niezłomne „wierzę tylko w to, co ma sens” jednak nie bardzo chce działać o wpół do czwartej rano w ciemną, bezksiężycową noc.

Wierzę w to, co widziałem.

A widziałem wędrującą rzeką armię upiorów.


Kolejny ranek bez kawy, mydła i pasty do zębów. Znajduję jakieś piekielnie kwaśne, szkliste jagody i je żuję. Cierpki, ściągający sok pełen garbników czyści mi zęby. Nie jest toksyczny, ale smaczny też nie. Nie dostanę próchnicy, tak samo jak nie dostanę grypy czy dżumy, ale dzień rozpoczęty bez miętowej piany w ustach, z zębami szorstkimi od osadu, od razu jest jakiś niechlujny.

Siedzę przy niewielkim, porannym ognisku i zajadam wczorajszą pieczoną rybę.

Cywilizacja jest okropnie uciążliwa. Tłoczna, hałaśliwa, panoszy się i wciska w każdy zakątek. Mimo to bez przerwy mi czegoś brakuje. A to gazety, a to sieciowego radia, a to kawy, a to soku pomarańczowego. Ciągle czegoś mi się chce.

I nieodmiennie jest to coś, czego tu nie ma.

Tu jest tylko wrzątek z miodem, który za parę dni się skończy, łykowate, tłuste mięso podobne do węgorza, niebo, las i okolony górami, kryształowy fiord. Chcę poczytać książkę, obejrzeć holofilm, chcę iść do eleganckiej konoby w marinie i pić cappuccino, patrząc na białe, śródziemnomorskie jachty. Chcę czystą koszulę i białe spodnie.

Ciekawe, czy mi kiedyś przejdzie.

Na razie bez przerwy jest mi okropnie niewygodnie. Czekanie na brzegu fiordu dłuży się nieznośnie. Trzeba być cierpliwym.

Zaczynam się już niepokoić. Niepotrzebnie zdałem się na ziarno. Trzeba było obłaskawiać konia normalnymi, ludzkimi metodami. Jak każdy mieszkaniec Wybrzeża. Ale nie, jestem produktem mojej cywilizacji i jeśli tylko mogę pójść na skróty, na pewno to zrobię. Jeżeli tylko pod ręką jest jakaś technologia, na pewno jej użyję, czy trzeba czy nie trzeba. Bo tak jest lepiej, pewniej i bardziej naukowo.

Ziarno powinno już się zaktywować. I może zabiło biedne zwierzę albo doprowadziło je do obłędu. Powinno zadziałać, ale to przecież tylko teoria, ukuta przez jakiegoś jajogłowego uczonego. Teoria, którą bezmyślnie kupiłem, zamiast posłużyć się rozsądkiem.

Chodzę po lesie, przywodzącym na myśl południową Karelię. Skały, iglaste drzewa, pokręcone gałęzie. Skoro nie mam nic do roboty, powinienem szukać żywności. Znam kilka gatunków jadalnych grzybów i porostów, wiem, jak rozpoznać jadalne pędy drzew i leśne owoce. Mam nadzieję na jakiegoś dzika albo jelenia. Nic. Okolica jest jak wymarła.

Znajduję tylko garść orzechów i kilka grzybów podobnych do trufli.

Około południa widzę kruka. Krąży po niebie jak czarny krzyż, wypatrując ofiary równie bezskutecznie jak ja. Idę w ślad za nim, starając się nie stracić go z oczu, aż wreszcie siada na drzewie jakieś dwieście metrów ode mnie i wtedy już jest mój. Koncentruję wzrok i patrzę przez kolimatory cyfrala, usiłując rozpoznać, czy to mój złodziej, czy nie. A w chwilę potem spada, obijając się o gałęzie, i trzepie w konwulsjach na ziemi, przeszyty strzałą.

Po kilku minutach wycieram oblepiony krwią nóż o mech i wiem już, że to nie mój ptak, a jeżeli nawet, to nie połknął kapsuły ziarna. Jedyny pożytek to garść czarnych, lśniących lotek, które zabieram ze sobą.

Kiedy wracam do obozu, pierwsze, co widzę, to mój wierzchowiec. Stoi na wysypanej białymi otoczakami plaży i, wetknąwszy wielki, garbonosy łeb do szałasu, obwąchuje posłanie. Wyczuwa moją obecność i wydaje z siebie serię grzmiących kwików, po czym puszcza się prosto na mnie kłusem. Ostrożnie odkładam na ziemię pióra, orzechy i grzyby, i stoję gotów do uniku.

Dopada mnie, tuląc uszy i kwicząc, tańczy wokół i wpycha łeb pod pachę, omal mnie nie przewracając, ale widzę, że to radość, a nie gniew, i jest mi wstyd.

Głaszczę aksamitne futro na szyi, obejmuję go i po indiańsku przytulam czoło do jego czoła w płaskim miejscu między oczami, tam, gdzie w zatokach klinowych zagnieździł się prawdopodobnie rezonator.

Przyjaciel. Tęskniłem — myśli koń. — Przyjaciel. Szef. Koń był sam.

Czuję jego głos jako wibracje przenikające moją czaszkę. Dziwny, obcy dźwięk rozbrzmiewający w głowie, od którego świerzbią mnie zęby.

Głaszczę wielki łeb po nosie aż po aksamitne, miękkie nozdrza i chwytne wargi, podobne do zakończenia słoniowej trąby.

— Nazywasz się Jadran — szepcę. — Ja jestem Vuko.

Jadran — powtarza. — Vuko i Jadran teraz razem?

— Tak — mówię. — Razem.


Udało się. Chyba. Powinien w takim razie znać kilkadziesiąt komend, dla bezpieczeństwa wypowiadanych po chorwacku albo polsku. Jest jak cyrkowy koń i bojowy rumak zarazem. Z pięć lat treningu, prowadzonego od wieku źrebięcego, zaklęte w małej, szklistej kijance, która zalęgła się w jego mózgu.

Jadran teraz inny.

— Teraz jest inaczej — mówię. — Już nie boisz się ognia, nie boisz się skakać, nawet jeżeli nie wiesz, co jest za przeszkodą. Nie przestraszysz się huku, błysku ani gwałtownego ruchu. Nie będziesz uciekać, chyba że ci każę. Teraz widzisz w ciemności i nie będziesz chorował.

Zakładam czaprak i rząd. Nareszcie. Biorę do ręki siodło, które dotąd sam nosiłem na karku.

Stoi cierpliwie, strzyże tylko uszami, kiedy zapinam popręg, podstawia łeb pod nabijany ćwiekami kantar, posłusznie chwyta w pysk dziwaczne wędzidło, zaprojektowane do szczęki takich jak on.

Potem żwirowa plaża na brzegu fiordu wygląda jak arena cyrkowa. Wierzchowiec cofa się, robi piruety, kładzie i podrywa na komendę. Posłusznie jak motocykl. Lata treningu w jednej kapsułce. Show Buffalo Billa.

Aż szkoda, że nikt nie patrzy.

Na kolację podgrzewam jedną z wojskowych racji, które zabrałem jeszcze ze stacji. Wyklepuję dziurę w kociołku i staram się zaklajstrować ją gliną w nadziei, że wypali się w żarze ogniska, ale niewiele to daje. Cieknie. Ostatecznie jem prosto z opakowania.

Świętuję. Jem parówki w sosie barbecue z kukurydzą, wypijam solidną miarkę rakiji. Jadran dostaje sporą porcję pokruszonych sucharów, a potem idzie poszukać czegoś, co nadaje się na paszę. Nie wiem, co to będzie, sądząc po zębach, jest wszystkożerny albo i drapieżny.

Żałuję, że nie mogę go spytać, skąd wziął się na dziwnej polance i co przedtem porabiał. Ma za mały zasób słów, poza tym tak naprawdę nie umie mówić. Po prostu nie wie, co począć z umiejętnością mowy. Wygłasza proste komunikaty, ale nie potrafi nic opowiedzieć ani ubrać własnych wspomnień w słowa.

Staram się nie budować głupich, nieuprawnionych teorii, ale nic nie poradzę. Wydaje mi się, że jego pojawienie się zbytnio pasuje do zjawiska, na które wciąż się natykam i które roboczo uważam za halucynację.

Wydaje mi się, że to sprawka zimnej mgły.


Kiedy następnego ranka wyruszamy w drogę, czuję się lekki jak piórko. Cały sprzęt ląduje w sakwach, umieszczonych na końskim zadzie i wewnątrz zrolowanego koca przerzuconego przez grzbiet. Nareszcie nie mam na sobie zbroi i kolczugi. Broń i sprzęt wisi w sakwach, kaburach i zaczepach, koń obwieszony manelami nie prezentuje się elegancko, trochę jak rumak ciężkiej jazdy, a trochę jak obwoźny stragan, ale nie wygląda, by bodaj zauważył swój ładunek. Nareszcie rozpoczynam wędrówkę bez hełmu na głowie i siodła na karku.

Ruszamy.

Wąwozem wzdłuż krętego fiordu, przez las, przez skaliste pustkowia porosłe krzakami. Jak szlak prowadzi.

Po południu natykam się na most.

Właściwie ruiny mostu, ale takie, że zapierają dech w piersi. Na każdym brzegu wznoszą się dwa olbrzymie pylony, chyba ze trzydzieści metrów wysokości, rzeka jest w tym miejscu szeroka, ma około stu pięćdziesięciu metrów, skaliste brzegi też wznoszą się na kilka pięter.

Pylony na brzegach to monstrualne posągi gigantów. Na jednym brzegu kobieta, na drugim pozbawiona głowy figura mężczyzny. Wyciągają do siebie ramiona, stojąc w rozkroku, nad szeroką, gładką nawierzchnią drogi. Most urywa się z każdej strony kilka metrów od brzegu, ale w nurcie nie widać żadnych pozostałości.

Zsiadam z konia i obchodzę ruiny, gładząc powierzchnię skały. Jest jednolita. Żadnych śladów obróbki, żadnych spojeń. Jakby przed milionami lat lawa utworzyła precyzyjne figury gigantów, nawierzchnię i liny, łączące niegdyś wyciągnięte tęsknie ramiona. Teraz już na zawsze dzieli ich rzeka i nigdy się nie spotkają.

Kto w kraju, w którym szczytem architektury jest buda z rzeźbionych bali, zdołał wznieść coś takiego?

Po mojej stronie fiordu droga wcina się w skaliste zbocze i łagodnie niknie w lesie. Tak samo jak most jest precyzyjnie uformowaną skałą. Niemal nietkniętą. Gładką jak szkło nawierzchnię rysuje zaledwie kilka pęknięć, w które wciskają się trawa i korzenie drzew.

Ruszam pod górę drogą. Nie prowadzi moim szlakiem, ale chcę wiedzieć, co jest dalej. Przegradzają ją ogromne pnie zwalonych kiedyś drzew, za zakrętem jedno wielkie, o igłach podobnych do araukarii, wyrasta z idealnie okrągłej dziury pośrodku szosy. Pień ma trzy metry średnicy. Kopyta Jadrana stukają o bazaltową nawierzchnię.

Jedziemy tak z godzinę, aż las się przerzedza i na szczycie pojawia się za nim pustać wrzosowiska. Płaskowyż, pokrywający szczyt wzgórza. W dole widzę ciągnącą się aż po odległe, migocące morze połać lasu jak kosmaty, brązowooliwkowy dywan.

Gdzieś o pięćset metrów dostrzegam coś, co w pierwszej chwili wziąłem za białe, wapienne skały, ale to budowle. Ostrołukowe stożki, niczym czubki zakopanych w ziemi pocisków, ustawione w kilku koncentrycznych kręgach. Całe w czarnych, podobnych do much plamkach, które z bliska okazują się stadem wielkich kruków. Część krąży w górze jak ożywione strzępy sadzy.

Odpinam miecz od lewej tybinki siodła i wolnym ruchem przewieszam go przez plecy. Podjeżdżam stępa, z łukiem w pogotowiu i strzałą na cięciwie.

Z bliska budowle są większe niż by się wydawało. Wjeżdżam w pierwszy krąg, przypomina to trochę murzyńską wioskę, tylko że chaty są niczym wyrzeźbione z białego marmuru. Tak samo jak most i kamienne giganty wyglądają raczej na odlew niż rzeźbę. Cisza. I chóralne krakanie.

Nie ma tu żywego ducha.

To dziwne. Nawet jeżeli te dziwaczne chaty są pozostałością po jakiejś pradawnej kulturze, ktoś powinien tu mieszkać. To gotowe domy. Wystarczyłoby dorobić sobie drzwi. Są okna, dach, nie leje się na głowę.

Może miejsce nie jest odpowiednie? Z tego, co czytałem o kulturze Żeglarzy, niechętnie osiedlają się gdzieś, gdzie nie widzą wody. Przed domem musi być morze, rzeka, która do niego prowadzi albo przynajmniej jezioro.

Zeskakuję z konia i ostrożnie podchodzę do najbliższego budynku. Łuk trzymam w zwieszonej swobodnie dłoni, przytrzymując strzałę palcem. Wystarczy chwycić drugą ręką za cięciwę i można strzelać.

Nie podoba mi się ta cisza i to miejsce.

Aktywuję cyfrala.

***

Umiał podejść zupełnie bezgłośnie. Kruki rozstępowały się niechętnie, niektóre wzbijały się na jego widok w powietrze, waląc ciężkimi skrzydłami. Jednak za ostrołukowym wejściem była tylko ciemność, zapach stęchlizny i mokra ziemia, przykrywająca warstwą kamienną posadzkę.

I sterta zbutwiałych kości pośrodku okrągłego pomieszczenia. Wymieszanych jak krzywe, pożółkłe patyki. Resztka jakiejś burej szmaty, brudnożółta kula czaszki.

W sąsiednim domu było tak samo, ale kości leżało tam trochę więcej. Drakkainen uznał, że to musi być rodzaj cmentarza.

We wzmocnionym świetle widać było wyblakłe polichromie pokrywające ściany i świeższe znaki runiczne wymalowane ochrą lub krwią.

— No, to z całą pewnością trafiłem na cmentarz — mruknął Wędrowiec, krocząc spiralną alejką pomiędzy grobowcami. Środek nekropolii wyznaczała okrągła, kamienna płyta, zastawiona strzelającymi na kilka metrów w niebo kamiennymi kolcami.

W jednym z grobowców znalazł szkielet siedzący jeszcze na podłodze, widocznie przetrwały zaschnięte ścięgna i resztki skóry. W innych były już tylko sterty kości, w dwóch spoczywały wyschnięte, podobne do mumii trupy. Kruki zebrały się przed tymi grobowcami i kłębiły się w środku, wydziobując resztki mięsa. Spłoszył je, ale nie bardzo się bały. Dwa wzbiły się w górę i przysiadły na dachu, pozostałe rozpierzchły się z gniewnym krakaniem. Nie zaczepiał ich przesadnie agresywnie. Z rozłożonymi skrzydłami mogły mieć z półtora metra, dziób każdego wyglądał jak ostrze kilofa i był dłuższy od dłoni.

Kolejny trup był jeszcze w całkiem niezłym stanie. Siedział dokładnie w tej samej pozycji co pozostałe pośrodku pomieszczenia, ze skrzyżowanymi nogami, z rękami opartymi o kolana i dłońmi skierowanymi ku górze. Z tyłu głowy zostały mu nawet długie, siwe włosy jak niedokładnie zdarty skalp.

Zajrzał do środka i wtedy trup nagle otworzył oczy. Przekrwione, pokryte bielmem i mętne jak mleko z krwią. Drakkainen odskoczył w tył, napinając łuk i czując, jak hiperadrenalina uderza w jego żyły.

Człowiek otworzył usta i wydał z siebie ochrypły wrzask przypominający krakanie, po czym znów znieruchomiał.

Drakkainen wypuścił powietrze, powoli odpuścił cięciwę i przez chwilę rozmasowywał ręce, czekając, aż paliwo przestanie krążyć w jego krwi.

— Aleś mnie, bracie, wystraszył — powiedział. — Coś ty za jeden? Chory jesteś? Potrzebujesz pomocy?

Nic.

— Chcesz jeść?

Nic.

Przeraźliwie chudy człowiek nie odezwał się ani nie zareagował, nawet kiedy Drakkainen chwycił go za ramię. Pod niemożliwie brudną i zetlałą szmatą wydawał się pusty jak woskowy odlew.

Puls miał słaby, ale wyczuwalny. Jedyną oznaką życia był rzadki, powolny oddech.

— Katatonik — zawyrokował Drakkainen. — Cmentarz katatoników. Co za kraj.

Zmierzchało.

— Albo wracamy na szlak i będziemy nocowali koło mostu, albo zostajemy tutaj — powiedział do konia. — Wynika mi, że to jest skrót. Przynajmniej tak się wydaje z tego wzgórza. Rzeka jest tam i robi łuk, a my chcemy dostać się do ujścia, do portu. A ten niech sobie siedzi. W końcu nikomu nie przeszkadza, a ja nie jestem wędrownym psychiatrą.

Jadran parsknął i wydał z siebie przeciągły pomruk.

— Zatem postanowione.

Niektóre budowle były zupełnie puste. Drakkainen zamiótł kamienną płytę podłogi wiechciem gałęzi, po czym przyniósł sobie stertę suchych gałęzi.

— Rozsądniej będzie jednak spać na dworze — powiedział, rąbiąc kije maczetą i układając ognisko. — Zupełnie nie wiem, dlaczego. Nie, nie boję się duchów. I powiem ci w sekrecie dlaczego. Mianowicie, duchów nie ma.

A jednak nie miał ochoty spać wewnątrz dziwnej, spiczastej budowli. Siedział, patrząc w ogień, i słuchał od czasu do czasu chóralnego krakania kruków z drugiego końca wioski.

W końcu zasnął, owinięty derką, patrząc w żar ogniska.

Tuż obok stał jego wierzchowiec, ogryzając mięsiste liście z krzaka i, strzygąc uszami, wpatrywał się w mrok. Przed snem Drakkainen oparł się czołem o koński łeb.

Złe miejsce — myślał Jadran. — Miejsce śmierci. Vuko śpi. Jadran pilnuje. Złe miejsce. Jadran będzie kopać i gryźć. Ktoś przyjdzie, Jadran zabije. Vuko śpi.

***

Siedzą wokół mnie po turecku, z rękoma opartymi o kolana, dłońmi zwróconymi ku niebu. Patrzą na mnie nabiegniętymi krwią, mętnymi, ślepymi oczami. Siedzą i wbijają we mnie martwy wzrok, nie zwracając uwagi na kruki szarpiące ich ciała.

— Ciało to marność — szepce jeden. Jego głos brzmi jak szelest suchych, cmentarnych liści. — Dusza to też marność. Musisz być jak kruk, żeby wzbić się do nieba.

— Oto kolejny przyszedł kraść pieśni. — To następny, jest już niemal szkieletem. — Błądzisz. Idziesz po spirali, donikąd. Sam musisz stać się pieśnią.

— Droga wiedzie do środka, a nie na zewnątrz. Ale to głupiec — Wędrujący Nocą. Przyszedł z zewnątrz i odejdzie na zewnątrz.

— Przychodzą tu po pieśni. Chcą czynić. Ale to jest miejsce, w którym przestaje się czynić. W którym przestaje się cokolwiek.

— Jesteś złodziejem. Dlaczego naruszasz spokój Kruczego Miasta? Jesteśmy mędrcami. Pieśniarzami. Jesteśmy zajęci. My tu przestajemy być. Dlaczego nam przeszkadzasz?

Wyciąga rękę i wyrywa mi oko. Pokazuje je pływające na dłoni jak rozbite jajko.

— Tyle kosztuje wiedza. Ten, co chce czynić, musi umieć patrzeć wnętrzem.

Sam jest zupełnie ślepy.

— Widzisz? — pyta. — Jedno oddałem, żeby czynić. Drugie, żeby przestać czynić. Oddałem je krukom.

Budzę się jak na dźwięk alarmu. Ponury przedświt. Właściwie taka posiniała od wschodu noc. Trzeźwy i gotów do działania. Nie wiem, czy to z powodu koszmaru czy ostrzegawczego pomruku Jadrana. Ikony trybu bojowego w mgnieniu oka przelatują mi przez pole widzenia jak holograficzne delirium tremens.

***

Drakkainen wstał bezgłośnie, z łukiem w ręku, i podkradł się do konia, opierając o jego miękki, beczkowaty bok. Koń odwrócił ku niemu wielki łeb, zetknęli się czołami.

Człowiek i osioł — pomyślał koń. — Za grzbietem. Nie widać. Idzie. Nie boi się. On kłamie. I wie, że tu jesteśmy.

Leż — szepnął Drakkainen.

Przyklęknął i oparł dłoń z łukiem o kolano. Koń podwinął nogi i zniknął w wysokiej trawie, posłusznie wyciągając szyję i układając łeb jakoś tak po smoczemu, brodą na ziemi. Ziemski koń by tak nie mógł, pomyślał Wędrowiec.

W termowizji kruki siedzące na spiczastych chałupach lśniły jak neonowe papugi, budynki sterczały wokół niczym smocze zęby. Słychać było skrzypienie kiepsko nasmarowanych osi. Zza pagórka ukazała się żółtopomarańczowa plama w kształcie guzowatego łba zwierzęcia, podobnego do okapi albo miniaturowej żyrafy. Za nim ukazał się dwukołowy wózek, obok którego szedł bardzo niski człowiek w skórzanym kapeluszu z wielkim rondem i jadł jajko na twardo.

Drakkainen poślinił palce i poprawił postrzępione pióra brzechwy.

— Nie możesz spać, Kruczy Cieniu? — zawołał, naciągając łuk.

— Ty też, jeżeli nie ma drzewa, Śpiący Na Drzewie? — odkrzyknął tamten. — Lepiej odłóż łuk i dorzuć drew.

— Dobrze widzę i bez tego — odkrzyknął Vuko.

— Odłóż łuk, to usiądę z tobą przy ogniu.

— A co z tego za pożytek?

— Śniadanie. Daj ogień, ja dam piwo, wędzonkę i chleb.

Drakkainen zdjął strzałę.

— Mam upieczoną rybę — powiedział.

Siedzieli po obu stronach ogniska, patrząc na siebie przez płomienie. Wstawał purpurowy świt. Z bliska okazało się, że Kruczy Cień jest niemal karłem. Krępym, krzywonogim i bez jednego oka. Oczodół krył się za kościaną płytką umocowaną rzemieniami.

— Oddałeś oko za wiedzę? — zapytał Drakkainen

— Tak. Dowiedziałem się, że jak się walczy bez hełmu, to można stracić oko. A ty czego się dowiedziałeś?

— Że to dziwny kraj. Że trwa jakaś wojna bogów. Że trudno tu spotkać kogoś, kto ma dobrze w głowie. Że w kamiennych domach mieszkają trupy. Różnych rzeczy.

— Wczorajsza ta twoja ryba.

— Twoje piwo jest kwaśne. Co to za miejsce?

— Uroczysko. Cmentarz. Głupcy, którzy myślą, że są Czyniącymi, przychodzą tu oddać pieśni.

— I oddają? — zapytał Drakkainen, pociągając łyk.

— Pieśni bogów należą do bogów. Nie można ich ani zabrać, ani oddać. Można najwyżej zapomnieć.

— Dlaczego mówisz zagadkami?

— Mówię tak, jak pytasz. Zagadka za zagadkę.

— Znasz wielu Pieśniarzy?

— Znam wielu ludzi.

Drakkainen westchnął.

— Sam jesteś Pieśniarzem?

— Strasznie dużo pytasz. Jak baba. Pytasz i pytasz. Co zrobisz z tymi wszystkimi słowami?

— Mówiłem, że szukam kilkorga obcych. Jeden z nich był widziany w Dworze Szalonego Krzyku. Tutaj nazywają go Aaken. Słyszałeś o nim? Wysoki, czarnowłosy, o rybich oczach. Jak ich znajdę, jeżeli nie będę pytał?

— Szukając, jak przypuszczam. Konia już znalazłeś.

Drakkainen westchnął i szturchnął ognisko kijem, wysyłając w szarzejące niebo snopy czerwonych iskier. Zupełnie zapomniał o koniu. Zawołał go. Jadran wstał natychmiast, potrząsnął łbem i odszedł na bok skubać trawę.

— A może chcesz zahandlować? Jeżeli powiesz mi coś pożytecznego, dam ci markę srebrem. Coś, co mi pomoże w poszukiwaniach.

Czarne, owadzie oko Kruczego Cienia zalśniło.

— Idź zawsze przed siebie. Ten, kto tropi, musi szukać zmian, a tam, gdzie się czeka, nic się nie dzieje. Pytaj albo milcz, ale zawsze słuchaj, o czym mówią ludzie. Nie wierz w nic, co nie mieszkało choć przez chwilę w twojej głowie. Nie dowierzaj nowemu mieczowi, temu, co dziewczyna powie ci w łóżku, bogom ani możnym. Nie wierz też prostakom ani złym ludziom. Mogę tak długo, ale każda rada ci się przyda. Mogę już dostać moją markę czy potrzebujesz więcej rad?

— Nie powiedziałeś nic, czego bym nie wiedział. — uśmiechnął się Drakkainen. — Mogę ci się zrewanżować taką samą radą: „Mądrze uczyni, gdy umknie w porę ten, co szydzi z drugiego. Nie wie ów, co kpi a prześladuje, że go odwet czeka”. Albo: „Chwal dzień wieczorem, żonę, gdy spalona, miecz, gdy wypróbowany, dziewicę, gdy za mąż wydana. Lód, gdy się przeszło, piwo, gdy wypite”.

— Ładnie to powiedziałeś. — odpowiedział uśmiechem Kruczy Cień. — A jednak ja wywiązałem się z umowy. Powiedziałeś, że dasz mi markę, jeżeli powiem ci coś pożytecznego. Powiedziałem.

— Sofista z ciebie.

— Co to: „sjofh ystad”?

— To słowo z mojego kraju. Oznacza tego, kto kłamie, nie kłamiąc. Kto wygina słowa jak wierzbowe gałęzie, byle wyszło na jego. Nie dostaniesz nawet siekańca za takie rady.

— W takim razie zagrajmy o twoją markę. Umiesz grać w króla?

— Nie.

— Pokażę ci.

Drakkainen wyjął zatknięty w ziemię kij, na którym opiekał kawałek wędzonki, powąchał mięso, po czym ugryzł ostrożnie. Kruczy Cień pokuśtykał do swojego wozu i wrócił, niosąc drewniane pudełko, w którym coś grzechotało jak w komplecie szachowym.

Zestaw składał się z drewnianej planszy z otworkami i pionów, które można było zatykać w te otworki jednym lub drugim końcem. Włożone jedną stroną były zwykłymi pionkami, a drugą — ważniejszymi, jak damka w warcabach. Prócz tego było jeszcze skórzane, okrągłe pudełko, zawierające płaskie kamienie z wyrytymi po jednej stronie i napuszczonymi farbą znakami, które oznaczały rozmaite tymczasowe cechy pionów, albo warunki partii, i te kamienie, zwane „kamieniami losu”, należało wyciągać na ślepo z pojemnika. Czarne trzeba było pokazać i zastosować natychmiast, czerwone trzymać na później i użyć, kiedy było to wygodne. Do tego istniały jeszcze dwie wielościenne kości, którymi rzucało się wewnątrz otwartego pudełka. Celem rozgrywki było przeprowadzenie „króla” z jednego rogu planszy do drugiego. Można było zbijać piony przeciwnika, próbować zabić lub zablokować jego „króla” albo skoncentrować się na przeprowadzeniu go do rogu szybciej niż zrobi to przeciwnik.

Gra była skomplikowana, ale do pojęcia. Drakkainen aktywował odpowiedni moduł cyfrala i zarejestrował wszystkie reguły włącznie ze znaczeniem symboli na sześćdziesięciu czterech kamieniach. To był element, którego bez wspomagania nie zapamiętałby wcześniej niż po kilku rozgrywkach. Nikt by nie zapamiętał i to właśnie wydało mu się zastanawiające.

Wsunął dłoń do podręcznej sakiewki z monetami zabranymi ze stacji i namacał dwanaście srebrnych blaszek, każdą mniej więcej po pół grama. Cztery były ozdobione rysunkiem konia, inne człowieka z gałęzią, jeszcze inne niemal zatartymi znakami. Wyjął dłoń z sakiewki i, nie przeliczając, wsypał monety do pokrywki pojemnika z kamieniami losu.

Kruczy Cień wbił w ziemię zaostrzony patyk z odchodzącą w bok gałęzią i na sęku powiesił sznurek z umocowanym poziomo wąskim kryształem.

— Co to ma być?

— Jeden z moich towarów. To grot prawdy. Powie mi, jeśli będziesz oszukiwać.

— Jak w to można oszukiwać? Przecież wszystko widać.

— W każdej grze można.

Zagrzechotały kości. Wędrowiec miał grać zielonymi. Postanowił posłać swojego króla najkrótszą drogą w asyście sześciu pionów, ustawionych w obronny, sześciokątny szyk, a pozostałymi nękać piony Kruczego Cienia. Potem wyciągnął „deszczowe bagna”, a Kruczy Cień jakiś czerwony kamień, który zostawił sobie na później. Bagna sprawiły, że jego król ugrzązł mniej więcej w połowie planszy, a oddziały zwiadowcze zaplątały się w serię nic nie znaczących potyczek z pionami przeciwnika. Cyfral podsuwał mu możliwe ruchy przeciwnika i pracował nad znalezieniem algorytmu jego strategii, ale starzec z reguły wykonywał inne ruchy niż optymalne. Po kilku minutach Drakkainen doszedł do wniosku, że przeciwnik koncentruje się na atakach na jego króla i tylko udaje, że ma zamiar doprowadzić swojego do zamku.

Nie rozmawiali. Słychać było tylko grzechot kości, stuk kamieni i pionów. Każdy zbił po sześć pionów przeciwnika, ale król Drakkainena znajdował się w gorszej sytuacji. Wylosował dwa czerwone kamienie, które trzymał w odwodzie — „lód” i „chorobę koni” oraz dwa czarne, które zablokowały jeden z jego oddziałów. Kruczy Cień wyciągał same czerwone i zgromadził już niezłą kolekcję.

Cyfral podsunął mu dwie ewentualne strategie na podstawie analizy ruchów Kruczego Cienia, przyjmując założenie, że wszystkie kamienie losu tamtego będą miały największy możliwy, niekorzystny wpływ na ruchy Wędrowca.

Grot prawdy zaczął nagle powoli obracać się i wskazał cienkim końcem na Drakkainena. Kruczy Cień zmarszczył brwi, ale zanim coś powiedział, kryształ odwrócił się w jego stronę, a potem zaczął wolno wirować, wskazując na zmianę to na jednego, to na drugiego, i tak zostało już do końca gry.

Vuko zastosował jeden ze swoich systemów i w efekcie po jakimś czasie odzyskał kontrolę nad środkiem planszy kosztem czterech pomniejszych pionów i zmusił przeciwnika do użycia trzech kamieni.

A potem uznał, że wystarczy, i celowo popełnił kilka błędów, żeby sprawdzić, czy Kruczy Cień to zauważy. Zauważył. W odpowiedzi Drakkainen zemścił się kilkoma bolesnymi atakami i zmusił karła do użycia dwóch kamieni — „czarnego ognia” i „ognistej strzały”, po czym z pełną świadomością przegrał.

Kruczy Cień wyprostował się, wyłamał z trzaskiem palce i pociągnął długi łyk piwa.

— Łatwe pieniądze — oświadczył, wsypując monety do sakiewki. — Gramy dalej? Chcesz odegrać swoje srebro?

— Nie. Zagrajmy o coś innego.

— O co?

— O pytanie. Jeżeli wygram, odpowiesz mi na jedno pytanie. Jeżeli przegram, dostaniesz markę srebrem. Odpowiesz szczerze. — Wyciągnął dłoń i zatrzymał wirujący kryształ. — Będę wiedział. Powiesiłeś grot prawdy.

Kruczy Cień myślał przez chwilę.

— Zgoda.

— Wylej trochę piwa na ziemię i poproś Hinda na świadka.

Kruczy Cień parsknął.

— A co to da?

— Zrób, jak mówię.

Grali.

Tym razem Drakkainen poruszał się pewniej. Obliczył trzy niezależne strategie — jedną przeprowadzenia własnego króla, jedną zabicia króla Kruczego Cienia i jedną zablokowania go pośrodku planszy, a teraz przeskakiwał od jednej do drugiej, realizując je zależnie od układu na planszy. Kruczy Cień z całą pewnością oszukiwał i rzucając kością, i losując kamienie. Grot prawdy wirował jak szalony.

Drakkainen wygrał szybko i bezlitośnie, szachując króla przeciwnika, przyciśniętego do brzegu planszy, po czym nalał sobie jeszcze piwa, zatrzymał wirujący kryształ i uśmiechnął się promiennie.

— Teraz zapytam.

— Chwileczkę — przerwał Kruczy Cień. — A jeżeli nie będę czegoś wiedział?

— Wtedy powiesz że nie wiesz, ale powiesz też, jak twoim zdaniem może być.

— Jedno pytanie, jedna odpowiedź.

— Dobra. Czy słyszałeś, gdzie może być obcy Pieśniarz o rybich oczach, zwany tu Aaken, albo wysoki, dziarski starzec o długich, srebrnych włosach z rudą brodą, zwany Olaf Fjollsfinn, bardzo wysoka, smukła kobieta o krótko przyciętych włosach koloru słomy, imieniem Ulrike Freihoff, albo niewysoka, krępa kobieta o czarnych, kręconych włosach, Passionaria Callo? Wszyscy mają oczy wyglądające jak ślepe, ale widzą. Słabo mówią zrozumiałym językiem i są dziwni. Wydają się młodzi i dojrzali równocześnie. Mogą uchodzić za Pieśniarzy, ale także za szaleńców. Mają dziwne przedmioty i dziwnie się zachowują. Pytanie brzmi: Czy słyszałeś, gdzie ci ludzie mogą przebywać?

— Słyszałem różne opowieści o dziwnych ludziach. Część z tego to bajki. Część nie dotyczy tych, których szukasz. Być może słyszałem o wysokim, chudym Pieśniarzu o ślepych oczach i włosach jak węgiel. Ale widziano go to tu, to tam. W wielu miejscach, ale nigdzie na stałe. Podobno był Czyniącym. Te historie zawsze były straszne.

— Dlaczego?

— Jedno pytanie, jedna odpowiedź.

— Nie zadaję nowego pytania. Pytam o twoją odpowiedź, bo jej nie zrozumiałem.

— Jak to powiedziałeś? Sjofh ystad? Gramy dalej?

— Gramy.

Tym razem Drakkainen przegrał. Po zaciętej walce, ale zdecydowanie i bez najmniejszych wątpliwości. Stracił króla o dwa pola przed zamkiem. Wsunął rękę do sakwy i, nie patrząc, zaczął przeliczać pieniądze.

— Nie — powiedział Kruczy Cień. — Wygrałem swoje pytanie.

Zatrzymał grot prawdy i spojrzał Drakkainenowi w oczy.

— Szukasz tych cudzoziemców. Co zrobisz, kiedy ich znajdziesz?

— Zabiorę ich stąd. Zabiorę ich do domu.

— A jeżeli nie będą chcieli iść z tobą?

Vuko zamilkł na chwilę.

— Jak mogą nie chcieć? Są tu zagubieni, obcy i chcą wrócić do domu. Czekają na kogoś takiego jak ja. Gdyby któreś jednak nie chciało... Jeżeli tak by się stało, to i tak ich zabiorę, chcą czy nie. Siłą. Odpowiedziałem ci na dodatkowe pytanie dotyczące odpowiedzi.

— To twoja sprawa. Gramy?

— Co to jest „zimna mgła”? — zapytał Drakkainen pół godziny później.

— Fatum. Żywioł. Możliwość. Zasłona. Pytanie i odpowiedź naraz.

— To ma być odpowiedź?

Kruczy Cień skinął głową w stronę otaczających ich spiczastych budynków:

— Ci, co w nich siedzą, przez całe życie usiłowali znaleźć odpowiedź i na ogół nie znaleźli. Zimna mgła to tylko mgła. Ale pojawia się na uroczyskach i wszędzie tam, gdzie coś lub ktoś zaczyna czynić. Sprawiać, że rzeczy się stają. Ale czasem sama mgła czyni. Pojawia się za tym, kto zna pieśni bogów, a czasem pojawia się sama. Nie ma lepszej odpowiedzi. Mówią, że zimna mgła żyje. Inni uważają, że to oddech bogów albo brama zaświatów. Była zawsze i zawsze będzie.

Kruczy Cień grał trochę słabiej i chyba był już zmęczony albo Drakkainen, wspomagany cyfralem, radził sobie coraz lepiej.

— Co to jest „wojna bogów”?

— Zadajesz coraz gorsze pytania. Za chwilę będziesz chciał wiedzieć, co to jest słońce albo dlaczego są tylko dwa księżyce. Wojna bogów to wojna bogów. Bogowie walczą ze sobą. Oczywiście zawsze tak było, ale trzymali się reguł. Wyobraź sobie dwóch kmieci mieszkających na wybrzeżu. Takich, którzy się nie lubią. Jednak każdy pilnuje własnego nosa. Kiedy ich ludzie spotkają się w lesie albo na morzu, pewnie się pobiją, ale równie dobrze mogą na siebie nie zwracać uwagi. Czasem podkradną sobie krowę lub ryby z sieci, czasem ktoś dostanie po łbie. Ale oto pewnego dnia obydwóch ogarnia szaleństwo. Płoną chałupy, giną dziewczęta, sąsiedzi wyrzynają sobie nawzajem bydło, ich ludzie zabijają się przy każdej okazji. Nikt nie poluje, bo strach. Nikt nie uprawia pól ani nie warzy piwa, bo interesuje ich tylko żelazo, krew i ogień. Chałupy są czarne i spalone, na plaży leżą trupy, na łąkach wzdęte, martwe krowy. Tak samo jest z bogami. Tylko że kiedy oni się gniewają, rzecz nie kończy się na miotaniu żelaza.

Czasy są dobre, kiedy bogów spotyka się rzadko i tylko tam, gdzie powinni być. To oznacza, że w świecie jest równowaga. Od pewnego czasu dzieje się zbyt wiele dziwnych rzeczy. Kiedyś zimna mgła była tylko na uroczyskach. Jeżeli pojawiał się głupiec, który chciał zostać Czyniącym i poszedł na uroczyska, zazwyczaj ginął, czasem spotykał bogów, a czasem był wybrany przez mgłę. Teraz mgła pojawia się w różnych miejscach. Rusza się. Pojawiają się zmarli, pojawiają się bestie albo rozumne zwierzęta. Zbyt często. Równowaga runęła. Pojawili się nowi wrogowie, a dawni zachowują się, jakby coś ich opętało. Świat oszalał. Tak to jest, kiedy bogowie rzucają się sobie do gardeł. Dam ci jedną prawdziwą radę. Trzymaj się z daleka od bogów, Czyniących i zimnej mgły. Znajdź tych, których szukasz, i odejdź za morza. Kiedy wydarza się cud, głupiec podchodzi i gapi się z otwartą gębą. Rozsądny człowiek bierze nogi za pas, bo z takich rzeczy nigdy nie wynika nic dobrego. To była dobra rada. Zapamiętaj ją, Śpiący Na Drzewie, to będziesz miał z niej pożytek.

Idź do portu, który zwą Żmijowe Gardło. Tam, gdzie spotykają się trzy fiordy. Idzie jesień. Okręty wracają na zimowe leża z południowych szlaków. Będzie wielki jesienny jarmark i wiec. Dokądkolwiek poszli ci, których szukasz, jeżeli szli od Pustkowi Trwogi, musieli kiedyś tam dojść. Potem już nie wiem. Wsiedli na okręt i odpłynęli, albo popłynęli którymś z trzech fiordów na południe do kraju Ognia, albo poszli szlakami przez Słone Góry, albo przez wybrzeże, do kraju Rzemieni. Może w puszczę. Ale na pewno przechodzili przez Żmijowe Gardło. Idź tam i szukaj. Nie chcę teraz już więcej grać. I tak ciągle oszukujesz.

— Mniej niż ty — odpowiedział Drakkainen.

Starzec pozbierał rzeczy, a potem wgramolił się na kozioł swojego wózka.

— Znajdź drogę, Kruczy Cieniu — powiedział Drakkainen.

— Byle nie twoją — warknął tamten i cmoknął na osła.

— Chciałem tylko być uprzejmy — zawołał za nim Wędrowiec.

Skrzypienie kół ucichło i Drakkainen został na wzgórzu sam tylko w towarzystwie konia, trupów, siedzących w kamiennych szałasach i kruków.

— No, to jedziemy do portu na jesienny jarmark — powiedział Jadranowi. — Kupię ci jakieś obwarzanki czy coś.

Zwinął derkę i koc, po czym zakrzątnął się, chowając naczynia i rozrzucone wokół ogniska drobiazgi. Jadran postawił nagle uszy i wydał z siebie ostrzegawczy warkot.

Na siodle rozpierał się kruk, wielki jak orzeł i lśniący barwą antracytu. Czyścił wielki dziób o łęk i spoglądał bezczelnie.

— Wynocha! — zakrakał tryumfalnie.

— Ja ci dam „wynocha”, złodzieju! — wrzasnął Drakkainen i chwycił łuk, ale kruk wystrzelił w niebo, bijąc wielkimi skrzydłami, i wmieszał się w stado ptaków obsiadające stożkowate dachy budynków.

— Cwaniak — wycedził Wędrowiec i schował łuk z powrotem w łubie. I tak by mu nic z tego nie przyszło. W całym mieście kręciło się pewnie z dwieście kruków, fruwających, drepczących po dachach jak muchy po łajnie i kraczących, a wszystkie były dokładnie takie same.

Zawołał Jadrana i osiodłał go, a potem objuczył resztą sprzętu i odjechali. Kamienna, starożytna droga kończyła się tak, jakby zjechała pod trawę, ale dalej prowadziła wąska, zarośnięta ścieżka, ta sama, którą odjechał Kruczy Cień, i prowadziła mniej więcej we właściwym kierunku. Kiedy Drakkainen zniknął już w lesie poniżej pokrytej zrudziałą trawą łąki, z jednego ze spiczastych dachów poderwał się wielki, czarny kruk i poleciał jego śladem.

Загрузка...