Rozdział 4 Odwrócony Żuraw

Młode lisy śpią w norze

Młode pantery baraszkują wśród traw

Tylko szczenięta władców

Czuwają nocą, szczerząc kły

Krzemień, Syn Procarza — kai-tohimon klanu Skały — Kodeks władcy

Otwórz oczy, leniu, już dzień! — Tak zaczynał się każdy mój poranek, odkąd skończyłem pięć lat. O pierwszym, sinym brzasku, ostrym, ochrypłym głosem Nauczyciela, nawykłym do komend wykrzykiwanych w szyku szturmującej ciężkiej piechoty, pasującym może do obozu wojskowego, a nie do cesarskiego pałacu. W ten sposób budził mnie i moich braci, żeby pędzić nas do ćwiczeń jeszcze przed skromnym śniadaniem. Deszcz czy śnieg, gnaliśmy przez ogród w szarawym świetle dnia, żeby dźwigać ciężary, przeskakiwać przeszkody i ćwiczyć walkę na kije i gołe pięści. Dopiero kiedy słońce wstawało, zziębnięci albo zziajani, wracaliśmy do łaźni, żeby wykąpać się w kilku kubłach lodowatej wody. Potem zakładaliśmy na posiniaczone i zmarznięte ciała proste ubrania z surowego płótna. Spodnie, koszula i kurta. Filcowe buty o plecionych podeszwach. Wyglądaliśmy jak żołnierze albo chłopi. Tyle tylko, że nasze ubrania były czyste, całe i kompletne. Miały praktyczny, bury lub szaroniebieski kolor i nieskomplikowany wzór.

Cały czas pośpiech i trzcina w rękach Nauczyciela, skromny strój, skąpe, proste jedzenie. Nasza łaźnia była zbudowana z najlepszego, czerwonego drewna i polerowanego marmuru. Wiadra, z których zlewano nas wodą, zrobiono z szylkretu wielkich żółwi i oprawiono w księżycowe srebro. Mimo to nie zaznaliśmy najmniejszego zbytku. Żadnych wymyślnych mydeł, żadnych pachnideł ani wonnych olejków. Zwykła woda i to zimna jak z lodowca.

Do śniadania siadaliśmy w sali pełnej bezcennych waz i rzeźb, wśród prostych, kireneńskich mebli, zrobionych tak, jakby stworzył je sam Bóg. Na stole pojawiały się cudowne, delikatne naczynia z kosztownego, pokrytego żywicą drewna, porcelany albo muszli, ale na półmiskach i w miseczkach znajdowaliśmy trochę chleba, pastę z grochu albo z ryby, garść kaszy lub parę łyżek zupy. Koniec. Przynajmniej tak było na co dzień. Kiedy ojciec nie musiał rządzić, sam wychodził z cesarskiego pałacu i wracał do swojego pawilonu. Jedliśmy wtedy z nim kolację przy blasku ognia w palenisku albo w ogrodzie, wśród skał, strumieni i powyginanych dragomerii, a na stole pojawiały się dziesiątki najwspanialszych potraw. Wtedy wracało nasze dzieciństwo. Słuchaliśmy, jak matka gra na cintarze i śpiewa kireneńskie bajki, ojciec opowiadał nam zabawne historyjki. Ale nie zawsze ich widywaliśmy. Zwykle był z nami tylko Nauczyciel, lodowata woda, zgrzebne ubrania i skąpe posiłki. Niekończące się godziny ćwiczeń. Kaligrafia, języki, strategia, historia, poezja, polityka, jazda konna, łucznictwo, walka włócznią, kijem, mieczem, nożem, dwiema szablami, walka wręcz, pływanie.

Do dziesiątego roku życia nawet nie wiedziałem, że jestem przyszłym władcą. Mieszkałem we dworze, składającym się z wielu pawilonów, zbudowanym przez mojego dziadka pośrodku ogrodów zwanych Wioską Chmur. Dwór był wierną kopią normalnych siedzib wysokich rodów z kraju, z którego pochodzimy. Gdzieś tam nad nim wznosił się cesarski pałac, ale rzadko tam bywaliśmy. Nawet nie patrzyliśmy w jego stronę. Całym naszym światem był dwór i Wioska Chmur. Mieliśmy tu drzewa i kwiaty, płynącą wodę i stawy wyglądające jak jeziora, skały i dróżki wysypane białym żwirem. Ani dwór, ani tak wyglądający ogród nie mogłyby tu stanąć zanim nie nastała nasza dynastia. Zanim pierwszy z moich przodków, mój pradziadek nie zasiadł na Tygrysim Tronie. Ogród był czysto kireneński. Miał budzić w człowieku spokój i pogodę ducha, płynące z naturalnej harmonii. Wyglądał jak dziki zakątek, ale obdarzony doskonałym pięknem. Stanowił hymn na cześć Stwórcy. Każde drzewo było jak rzeźba. Każda skała i każda kropla wody były na swoim miejscu. Dzikie, ale pełne równowagi. Dla nas, Kirenenów, piękno to nadmorskie góry i strumienie.

Amitrajscy cesarze zawsze mieszkali w pałacu, a ogród był niemal pustą połacią, na której drzewa, krzewy i kwiaty rosły w równych, kwadratowych zagonach jak wzór na kilimie. Ich ogród wyglądał jak step i jak pełen przepychu dywan zarazem. Służył do jazdy konnej i miał wyglądać pięknie z okien pałacu. Dla nich piękno to otwarty, łysy step, na którym kwitną kwiaty.

Czasem zaś, w Święto Koni, rozstawiano wielki, cuchnący, wojłokowy namiot, ustawiano w nim kapiące od złota i klejnotów paskudne meble z bawolej kości, a cesarz siedział w nim, jadł tłuste mięso świstaków, pieczone na węglach, i popijał mleczne piwo z czarki, słuchając, jak mu grają Pieśni Ziemi.

Amitraje nie mogli nigdy się zdecydować, czy są narodem dzikich koczowników, czy imperium podbijającym świat i stanowiącym jego serce.

Mój ród nie ma nic wspólnego z Amitrajem. Jesteśmy w nim elementem obcym. Podobnie zresztą jak przynajmniej połowa obywateli, ale jak do tego doszło, opowiem w innym miejscu.

Moje dzieciństwo było właśnie takie, bo pochodzimy z Kirenenu. Odległego królestwa, którego już nie ma. Byłem synem władcy. A synowie władców muszą umieć więcej, być mądrzejsi i szlachetniejsi niż inni ludzie, bo czeka ich przekleństwo rządzenia. Muszą umieć wyrzec się siebie, jeżeli trzeba. Muszą potrafić trzymać się w cuglach, bo kiedy będą już władcami, nie będzie nikogo innego, żeby ich powstrzymał. Muszą nieść los wszystkich innych na karku. Dlatego nie wolno nam było sobie pobłażać. Nie wolno nam kierować się gniewem, kaprysem, zachcianką ani pożądaniem. Dla nas miały istnieć tylko honor, odwaga i służba.

Tak mówiły kireneńskie kodeksy i zgodnie z nimi nas wychowywano.


Tak wiele rzeczy muszę pamiętać.

Tu, gdzie teraz jestem, tylko to ma znaczenie. Muszę pamiętać.

Kirenen, którego nigdy nie widziałem, a który muszę nieść w sobie, żeby całkiem nie zginął. Pieśni mojej nieznanej ziemi... Moją matkę, konkubiny mojego ojca... Samego ojca, szlachetnego i prawego człowieka, który mógł naprawić świat. Mojego Nauczyciela. Moją nauczycielkę, Aiinę. Nawet mojego brata, Kimir Zyła. Wioskę Chmur.

Muszę pamiętać też wielkie marzenie mojego rodu. Mojego nieistniejącego klanu. Marzenie o Amitraju takim, jaki mieliśmy stworzyć. Powoli i konsekwentnie, pokolenie za pokoleniem. Amitraju, jaki tworzył mój ojciec. Kraju, w którym warto żyć, a którego nikt nie musi się bać. Kraju, w którym warto być zacnym człowiekiem.

Był pierwszym cesarzem, któremu było dane widzieć pierwsze efekty tej pracy. Widział, jak to wszystko się staje.

I widział, jak wali się w morze ognia i krwi.

Muszę to wszystko ocalić.

Jest tego tak wiele, że nie wiem, od czego zacząć. Opowiem o wszystkim, nie pozwolę temu umrzeć. Zamknę to w słowach i przeniosę przez czas ognia. Czas wojny bogów.

Najpierw jednak opowiem o moim dzieciństwie.


Urodziłem się w Roku Wody. To wam wiele nie powie, ale dość, że nie było to tak dawno. Pierwsze pięć lat spędziłem głównie w Domu Cynobru razem z moją matką, konkubinami, mamkami i nianiami. Byłem dzieckiem. Obsypywano mnie pocałunkami, dawano łakocie, uczono mówić i chodzić. Niewiele z tego pamiętam. Jakieś cienie wyświetlane na parawanie, czyjś głos, który śpiewał mi monotonną, smutną i piękną kołysankę. Kobiece szepty i śmiechy. Dziecięce lata, płynące bez czasu jak w malignie. Złote, miękkie, ciepłe i lepkie jak miód.

Potem skończyłem pięć lat i poczułem, jak szorstkie, twarde, lecz ostrożne dłonie mężczyzn zabrały mnie z Domu Cynobru prosto z miękkich, pachnących ramion kobiet. Najpierw się z tego cieszyłem. Nie byłem już dzieckiem. Robakowatą, bezpłciową istotą, toczącą bezmyślne życie pozbawione znaczenia. Stałem się chłopcem. Czekało mnie dziesięć lat w Domu Stali, które miały wykuć ze mnie mężczyznę. Szybko zatęskniłem za ciepłem Domu Cynobru. Za jego wygodą i beztroską. Za pieszczotą i słodyczami, które teraz wydzielano mi tak skąpo.

Kiedyś Nauczyciel zobaczył, jak płaczę ukradkiem, schowany w jakimś zakamarku. Usiadł obok i siedział, milcząc i pykając z małej fajeczki, po czym powiedział coś takiego:

— Pierwsze pięć lat spędziłeś w ramionach kobiet i teraz za nimi tęsknisz. Nic dziwnego, każdy tęskni. Jednak powiem ci tylko, że kiedy przestaniesz być chłopcem, znowu w nie powrócisz. Wtedy jednak będziesz szukał obcych kobiet.

Oczywiście, że go nie zrozumiałem.

Zresztą wśród służby i nauczycieli naturalnie były też kobiety, ale nie o to chodziło. Dom Stali to nie był klasztor, ale miejsce nauki. Tam nas wykuwano i robiono z nas władców. Tam najważniejszy był Nauczyciel.

Kiedyś był strategiem. Być może był nim nadal. Kiedyś był dowódcą. Kiedyś był też skrytobójcą. Mój mentor. Wolno mu było wszystko.

Mógł nas karać. Nawet trzciną, ale robił to rzadko. Mógł nas uczyć i wychowywać. Mógł nas zawstydzać i głodzić, kiedy uznał, że trzeba. Nie musiał giąć się przed nami w ukłonie jak inni ani mówić z nami na klęczkach ze wzrokiem wbitym w ziemię.

Bałem się go.

Kimir Zył nie, ale on nie bał się nikogo i niczego. Bałem się nie tylko kar. Nie tego, że postawią przede mną tacę z kubkiem wody i miską suchej kaszy albo smagną trzciną. Nie tego, że będę od rana do nocy czyścił stajnię. Bałem się, że spojrzy na mnie takim specjalnym wzrokiem, który oparzy mi duszę. Wzrokiem, który będzie mnie bolał jeszcze długo i którego nie będę mógł zapomnieć.

Złościłem się na niego. Nienawidziłem nieustannych ćwiczeń, lodowatej wody i skąpego jedzenia. Zżymałem się na ciągłe niewygody, niewyspanie i dyscyplinę. Ale czułem, że jest sprawiedliwy.

Był surowy, bo musiał.

Niekoniecznie zwracał się do nas „szlachetny książę”. Używał raczej nieznanego tu słowa „tohimon”, oznaczającego po kireneńsku „wybrany spośród równych”.

Raz, tuż przed śmiercią, powiedział do mnie tak, jak w Kirenenie wasal zwracał się do władcy. „Romassu” — „Moje życie”.

„Odejdź, moje życie”, powiedział.

Nazywał się Hatir Sandżuk. Przynajmniej oficjalnie. W pokoleniu mojego ojca coraz bardziej otwarcie używano kireneńskich imion. Kireneni uczyli dzieci języka, pojawiali się w swoich klanowych strojach na ulicy. Wtedy nie miało to już znaczenia, bo zrobiło się modne. Za czasów mojego ojca można było pozwolić sobie nawet na to, żeby ci, którzy uważali się za Kirenenów, nosili publicznie klanowe noże. Podobnie było z innymi dawnymi nacjami, podbitymi przez cesarstwo. Chodzili po ulicach w swoich strojach, tak, jak je pamiętali. Dlatego doskonale wiedzieliśmy, że nasz Nauczyciel nazywa się Rzemień syn Siodlarza z klanu Żurawia.

Wszyscy byliśmy z klanu Żurawia.

To znaczy bylibyśmy, gdyby nadal istniał nasz kraj.

Gdyby nie rodzinna hańba z powodu zdrady, do której nas zmuszono, by kraj przetrwał. Gdybyśmy nie byli potomkami zdrajcy, który, żeby się ukarać, przybrał amitrajskie nazwisko Tahaldin Tendżaruk, co znaczy Odwrócony Żuraw. Tak samo, jak litery „odwrócony przyjaciel” to w kireneńskim piśmie znak „zdrajcy”.

Pogrążył swój ród, sprzedał własny kraj i pomógł go zniszczyć do reszty. Wszystko po to, żeby któryś jego potomek założył Tygrysią Czapkę. I zmienił oszalałą, dziką tyranię w nowy Kirenen. I nazwał się „zdradzieckim żurawiem”, żeby pamiętać.

Ale mówiłem o Nauczycielu.

Nigdy mi nic nie dał. To znaczy dał mi mnóstwo rzeczy, ale nigdy nic takiego, co nie służyłoby do nauki. Kiedyś dostałem żelazną kulę. Wypolerowaną, żelazną kulę. Wyglądała jak niewielka piłka.

— Co to jest, Nauczycielu? — zapytałem. Miałem nadzieję, że to jednak jakaś zabawka.

— Kula życzeń. Kiedy będzie ci bardzo źle i bardzo będziesz czegoś chciał, ściśnij ją w pięści. Ściskaj tak długo, aż rozpacz przeminie. To jednak będzie znaczyło, że nie chciałeś tego czegoś dostatecznie mocno. Jeżeli naprawdę czegoś zapragniesz, sprawisz, że kula stanie się miękka jak glina. Wtedy twoje życzenie się spełni.

Jeden Stwórca wie, jak często ściskałem kulę. Jedną i drugą dłonią. Miażdżyłem ją i miażdżyłem. Czasem zasypiałem z kulą w dłoni. Miał rację. Smutek mijał po jakimś czasie.

Ale spełniła tylko jedno życzenie, i to nie moje. Życzenie Rzemienia.

Chciał, żebym miał silne palce.

A kiedyś znowu dostałem wyspę.

To było jedno z ważniejszych doświadczeń mojego dzieciństwa i dlatego o tym opowiem.

Na jeziorze, w naszym ogrodzie. Było tam kilka sztucznych wysp pokrytych skałami, rosły na nich drzewa. Iglaki, śliwy i pięknie kwitnące wiosną krzewy. Pewnego dnia okazało się, że w ogrodzie jest pełno służących, którzy wnieśli tam dużo skrzynek z polerowanego drewna. W ściankach skrzynki miały rzędy otworów, a wewnątrz coś się ruszało. Między nimi stał Czyniący. Mistrz Zwierząt. Wyspy też się zmieniły. Dosadzono na nich mnóstwo drewnianej trzciny, na brzegach leżały sterty patyków i najróżniejszych przedmiotów. Pośrodku każdej z trzech wysp wzniesiono ośmiokątną altanę.

Tego dnia dostaliśmy też nowe kurty. Były takie same jak przedtem, tylko że w zupełnie innych kolorach. Ja dostałem kurtę o barwie ciemnej żółci, Kimir Zył karminową, a nasz trzeci brat, Czagaj, niebieską.

Intrygujące skrzynki pomalowane były na identyczne kolory. Żółty, karminowy i chabrowy.

— Co to jest? — zapytał Czagaj Mistrza Zwierząt.

— Bystretki, szlachetny książę — odpowiedział tamten, chwytając się w ukłonie za ramiona. Nic z tego nie zrozumieliśmy.

Bystretki okazały się niewielkimi zwierzątkami podobnymi do mangusty, ale o krótkich ogonkach i chwytnych łapkach tak jak ręce u ludzi. Na każdej wyspie znalazło się jedno stado. Po jednej wyspie dla każdego z nas.

Zwierzątka były rozkoszne. Nie tylko igrały ze sobą, pozwalały się głaskać i brać na kolana, ale robiły też, dzięki sztuce Mistrza Zwierząt, przedziwne rzeczy. To są stworzenia, które budują skomplikowane nory z wieloma wyjściami i połączonymi korytarzami. Lepią nad nimi strzeliste wieże z gliny, w których siedzą strażnicy ostrzegający przed niebezpieczeństwem. Jednak nasze bystretki budowały dużo większe i bardziej skomplikowane budowle niż normalnie, umiały też pracować na malutkich polach, gdzie wykopywały owady, pędraki i jadalne kłącza, ale zamiast pożerać je na miejscu, tak jak to robią w stanie dzikim, znosiły jako zapasy do nor.

— Oto wasze królestwa — powiedział Rzemień. Nad altanami łopotały flagi — żółta, karminowa i chabrowa. — Teraz będziecie rządzić.

Dostaliśmy też piszczałki, pomalowane na odpowiednie kolory. Umieliśmy grać, należało to do naszej edukacji, ale te piszczałki powstały dzięki sztuce Mistrza Zwierząt. Umiały przemawiać do bystretek.

Pouczał każdego z nas z osobna, tak jakby fujarki miały przemawiać tajemnymi językami, które rozumieliśmy tylko my i nasze zwierzątka. Sądzę zresztą, że tak właśnie było.

Siedziałem w osobnej komnacie na wprost Mistrza Zwierząt, na dywanie, z piszczałką w ręku i usiłowałem odtwarzać melodyjki, które mi grał. Miał własny instrument. Zwykłą, blaszaną fujarkę, na jakich grywają żeglarze. Melodie były proste. Przywodziły na myśl trochę sygnały jazdy wydawane rogiem (po kilka natrętnych tonów — „szyk klina!”, „odwrót”, „atak”, „bycze rogi”) i miały pełnić podobną rolę. Brzmiała w nich jednak dziwna, hipnotyczna nuta jak w muzyce grywanej przez pustynnych eremitów. Podobno Kebiryjczycy umieją wprowadzać się muzyką w trans, w którym nie czują bólu, tańczą przez kilka dni bez przerwy albo przebijają ciało grotami strzał, nie krwawiąc jednak i nie cierpiąc. Widywałem takie rzeczy, kiedy podczas świąt bywałem w pałacu, siedząc w niszy za tronem mojego ojca. Ale nie byłem pustynnym eremitą ani dowódcą jazdy.

Powiedziałem to Mistrzowi Zwierząt i zapytałem, czemu ma służyć moja gra.

— Roztropnie wspomniałeś Kebiryjczyków, szlachetny książę — powiedział. — Na pewno widziałeś, jak muzyką fletów zmuszają węże albo jadowite pustynne jaszczurki do tańca. Zwierzę słucha i wydaje się, jakby spało z otwartymi oczami, a wtedy zaklinacz może je bezpiecznie dotknąć. Instrument, który ci daję, panie, będzie działał podobnie, ale w nim jest prawdziwa moc. Tamto to tylko sztuczka. Sprytny zaklinacz po prostu wie, że to nie dźwięk działa na gada, a ruchy końca instrumentu. W twoim flecie muzyka podziała na wolę bystretek, ale tylko tych, które należą do twojego stada. Do Żółtych. Dzięki niej zmusisz zwierzątka do robienia rzeczy, których normalnie nie potrafią. Będą prawie jak mali ludzie, tylko całkowicie podporządkowane twej woli. To — uniósł piszczałkę — narzędzie władzy. Władzy absolutnej. Z początku będziesz umiał wydawać tylko proste komendy. To jednak jedynie abecadło. Ćwicz, szlachetny książę, aż będziesz grał, nie myśląc o otworach fletu, własnych palcach i dźwiękach. Aż muzyka zacznie oddawać twoje myśli. Wtedy będziesz mógł zmusić zwierzątka do robienia niesłychanych rzeczy. Może będą umiały zbudować tratwy i pływać nimi na połów wodnych stworzeń, może stworzą sztukę lub zbudują zamki? To będzie zależało tylko od ciebie.

— Jakie zwierzęta mogą być tak mądre? — spytałem. — Nawet najlepiej tresowane psy czy bojowe leopardy nie potrafią takich rzeczy.

— Są mądrzejsze niż normalnie. Twój szlachetny ojciec, Płomienisty Sztandar, władca Tygrysiego Tronu, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, nakazał mi je wyhodować. — Mistrz Zwierząt pochylił się w moją stronę, ujmując kubek z winem obiema rękami, i rozejrzał lekko. — Otrzymałem jego poufną zgodę, by użyć mocy ziemi uroczyska. Zmieniłem je w łonach matek tak, by były mądrzejsze niż jest to dane zwierzętom.

Słuchałem w osłupieniu. Od dziecka żyłem straszliwymi opowieściami o mocy uroczysk, o potworach, które stamtąd wychodziły jeszcze za czasów mojego dziada. Poprzedni cesarze trzymali na dworach Czyniących i Wiedzących, usiłowali wykorzystać potęgę uroczysk w polityce i na wojnie, ale zawsze kończyło się to strasznym nieszczęściem. Co i rusz trafiali się hochsztaplerzy twierdzący, że znaleźli zagubione imiona bogów i że moc uroczysk będzie im powolna. Raz doprowadzili do klęski w bitwie, raz do zarazy, a raz do tego, że zmarli zaczęli podobno powstawać z grobów. Dziadek w końcu zabronił nawet zbliżać się do uroczysk i zagroził śmiercią każdemu, kto ośmieli się poszukiwać zagubionych imion bogów. Za rządów mojego ojca zakazów było coraz mniej, ale ten pozostał w mocy. Pozwalano na drobne sztuczki, domyślałem się, że na dworze było kilku prawdziwych Czyniących, działających w najgłębszej tajemnicy, choć nie widziałem żadnego prócz Mistrza Zwierząt. Co do pozostałych, nigdy nie dowiedziałem się, kim byli ani co robili.

— To zupełnie bezpieczne — powiedział Mistrz Zwierząt, widząc moją minę. — Moja sztuka jest pod kontrolą. Zrobiłem tylko tyle, ile umiem, a to naprawdę nie jest wiele w porównaniu z prawdziwą mocą uroczysk. Zapewniam cię, szlachetny książę, że cały czas kontrolowało mnie dwóch Wiedzących i gdybym uległ pokusie sięgnięcia po potęgę tej mocy, cesarscy łucznicy w mgnieniu oka zamieniliby mnie w jeżowca. Nie lękaj się niczego, szlachetny książę, i ćwicz. Nie możesz teraz jeszcze wejść na swoją wyspę. Niewprawna gra przyprawiłaby twoje zwierzątka o szaleństwo.

Wszystko sprowadzało się do tego, że otrzymałem nadzwyczajną, cudowną moc władzy nad stadem płowych zwierzątek, biegających po owalnej wyspie, którą można było obejść spacerem w czasie mniejszym niż spalenie cala świecy.

Oczywiście fascynowało mnie to. Cieszyłem się z mojej kurty barwy jesiennych liści, własnej altany i piszczałki. Godzinami w komnacie grałem melodyjki i już po kilku dniach stało się tak, jak przepowiedział Mistrz Zwierząt. Tęskne, niepokojące dźwięki spływały z moich ust i palców i nawet nie czułem już, że trzymam w dłoni fujarkę. Nie myślałem o tym, kiedy dmuchnąć ani które otwory odsłonić. Z czasem zacząłem łączyć melodyjki, a było ich wiele, i sądziłem, że pojmuję, o czym mówił stary mistrz. To rzeczywiście było abecadło, a ja uczyłem się składać w nim zdania. Nie mogłem doczekać się chwili, kiedy wejdę na wyspę i zacznę wypróbowywać swoje umiejętności.

Jedynym, który nie krył niezadowolenia z całej sprawy, był mój najstarszy brat Kimir Zył. Każdy z nas pochodził z innej matki. To nie jest reguła, ale tak się akurat złożyło. Zgodnie z obyczajami cesarskiego pałacu, mieliśmy obowiązek uważać za najważniejszą matkę cesarzową, która była matką jedynie Czagaja.

Rzecz w tym, że różniliśmy się bardzo od siebie, bardziej niż zazwyczaj zdarza się to rodzeństwu. Kimir Zył był najstarszy, najwyższy i przez długi czas najsilniejszy. Jako małe dziecko kochałem go i podziwiałem. Kiedy byłem trochę starszy, zauważyłem, że jest okrutny i wyniosły. Wydawało mi się, że pogardza mną i nienawidzi Czagaja. Nigdy nie opuścił żadnej okazji, żeby nie okazać swojej przewagi w jakiejś dziedzinie. Jeżeli wypadało mi z nim ćwiczyć, wiedziałem, że będę miał przedramiona i nogi w granatowych sińcach, że jeżeli przydusi mnie i wykręci mi rękę, będzie udawał, że nie widzi uniesionego palca mojej wolnej ręki na znak, że się poddaję, i nie puści, dopóki Rzemień tego nie zauważy. We wszystkim musiał być najlepszy i nic nie budziło w nim takiej wściekłości jak najdrobniejsza porażka. Jako jedyny często powtarzał, co zrobi, kiedy już będzie cesarzem. Jakoś tak mnie i Czagajowi wydawało się oczywiste, że istotnie to on zostanie kiedyś władcą. Kimir Zył rwał się do tego. Mnie obowiązki władcy wydawały się przerażające. Być tym, od kogo zależy los wszystkich mieszkańców cesarstwa, stać gdzieś w tle za wszystkim, co się dzieje, wydawało mi się ciężarem nie do zniesienia. Zaś Czagaj zawsze powtarzał, że marzy jedynie o tym, by wrócić do Domu Cynobru, robić to, co mieszkające tam kobiety, i żyć w spokoju. Grać na cintarze, malować i zajmować się pisaniem wierszy albo kontemplacją piękna. Kimir Zył oczywiście chciał wiedzieć, czy w związku z tym Czagaj zamierza zostać jego konkubiną, i drwił bez końca. W rzeczywistości mogło się przecież okazać, że żaden z nas nie nadaje się na władcę i Tygrysią Czapkę założy któreś z trojga naszego młodszego rodzeństwa, przeżywającego beztroskie lata w Domu Cynobru.

Kochałem Czagaja jako młodszego, głupiutkiego brata i właściwie było mi go żal. Z Czagajem był ten problem, że samo istnienie świata już go raniło. Wydawał się miękki i płaczliwy, ale wiedziałem, że dla kogoś, kto tak cierpi z lada powodu, dotrzymywanie kroku bardziej gruboskórnemu Kimir Zyłowi i mnie staje się bohaterstwem. Czasem Czagaj, chlipiąc i narzekając, potrafił osiągnąć coś, czego ani mnie, ani mojemu bratu, mimo granitowych min i zaciśniętych szczęk, nie udawało się dostąpić. Ale zazwyczaj nie udawało mu się ani specjalnie go to nie interesowało. Nie mógł pojąć najprostszej intrygi, nie mógł nauczyć się porządnie ani żadnej sztuki wojennej, ani strategii. Kochał natomiast muzykę, taniec i wesołe historyjki. Wydaje mi się, że rzeczywiście powinien znaleźć się w czymś w rodzaju Domu Cynobru i siedzieć tam na poduszkach z cintarem w ręku.

Tamtego wieczoru, przy kolacji, ja i Czagaj cieszyliśmy się z nowego zadania. Byliśmy przecież dziećmi, a dostaliśmy nie jedno kocię czy szczeniaczka. Już taki nabytek to dla dziecka skarb. Każdy z nas został właścicielem ponad setki puszystych stworzeń, wyglądających trochę jak wydry, a trochę jak małe pieski, które mogłyby zachwycić niejednego. Co więcej, każdy otrzymał własne, maleńkie królestwo.

Tylko Kimir Zył był kwaśny na twarzy i z wściekłością słuchał naszej paplaniny.

— Strata czasu! Przeklęta strata czasu! — warknął, krusząc chleb na stół. Nagle wymierzył palec prosto w Rzemienia. — Powinniśmy dostać po oddziale wojska! Powinniśmy zostać dowódcami!

— Nie krusz chleba, tohimonie — powiedział spokojnie Rzemień. Zawsze był spokojny. — Pomyśl o ludziach, którzy z radością zjedliby choć to, co właśnie marnujesz.

— I co z tego — burknął Kimir Zył. — Kiedyś będę cesarzem i będę mógł tarzać się w chlebie. Jestem synem cesarza, Nauczycielu. Na co mi szacunek dla chleba? Przecież nie będę ani go piekł, ani uprawiał zboża. Od tego są wieśniacy. Ja będę się zajmował tym, żeby w ogóle mogli je uprawiać. Powinieneś przygotowywać nas do walki o chwałę imperium. To jest nasze przeznaczenie. Ty zaś każesz nam marnować czas na opiekę nad zwierzętami. To potrafi byle pastuch. Mamy im grać na fujarkach?

— Wielkość cesarstwa to właśnie chleb, tohimonie. Kiedy go zabraknie, czym będzie cała chwała imperium? Sam musisz jeść tak samo jak pastuch. Jesteś tylko człowiekiem, tak jak on.

— Jestem innym człowiekiem. Jestem synem cesarza. Nikt nie sadza pastuchów na tronach. Więcej byłoby w tym sensu, gdybyś dał nam po setce piechoty.

Rzemień wytarł starannie miseczkę z sosu kawałkiem chleba i rozparł się na ławie, wyciągając swoją fajkę i róg z ziołami.

— Pamiętasz, jak uczyłem cię pływać, tohimonie? — zapytał. Kimir Zył skamieniał, a szczęki zacisnęły mu się z wściekłością. Bał się wody jak kocię. Ostatni nauczył się pływać, kiedy ja i Czagaj pluskaliśmy się już w jeziorze, baraszkując niczym foki. Nigdy nie zapomniał tego upokorzenia.

— Płakałeś, tohimonie, kiedy woda omywała ci brodę i miałeś zanurzyć twarz. Twoi bracia siadali do śniadania ledwo w przepaskach i już chcieli pędzić do stawu, a ty musiałeś iść na stronę, bo myśl o pływaniu przyprawiała cię o torsje.

— I co z tego! — warknął Kimir Zył, trzęsąc się ze złości, zwłaszcza że Czagaj zaczął chichotać. — Pokonałem swój strach! Sam powiedziałeś, że każdy człowiek musi znać własne ograniczenia i tylko głupcy niczego się nie boją!

— To prawda — przyznał Rzemień. — Przełamałeś się i byłem z ciebie dumny, bardziej niż z twoich braci, którym przyszło to bez trudu. Ale co byłoby, Młody Tygrysie, szlachetny książę, gdybym uczył cię pływać, tak jak to robią barbarzyńcy z ujścia Gorzkiej Wody, i po prostu wrzucił cię w morze? Utonąłbyś. Ich dzieci też toną czasami. Oni wierzą, że każdy rodzi się do morza, tak jak ty wierzysz, że każdy rodzi się, by być dowódcą. Jeżeli więc chcesz kiedyś rządzić ludźmi, którzy mają marzenia, dusze i bliskich, pokaż mi najpierw, że umiesz rządzić zwierzętami.


Pierwszego dnia nie mogłem się doczekać końca śniadania. Odrywałem kawałki chleba, maczając je w paście, zagryzałem marynowanymi warzywami, duszkiem wypiłem sok palmowy i kiedy tylko Rzemień zezwolił, pognałem do ogrodu. Czekała na mnie łódź z żółtą jak słońce flagą na rufie i koszyk z jedzeniem. Jeden dla mnie, a drugi, pełen ziaren durry, orzechów i pasków suszonego mięsa, dla moich bystretek.

W mojej altanie miałem ciepły płaszcz i kosz z węglami, bo to była jeszcze wczesna wiosna, składane krzesło z oparciem i stół. Do tego kosz jedzenia i dzban soku palmowego. To wszystko. Miałem jeszcze za pazuchą kurty moją żółtą fujarkę.

Reguły były takie, że nie mogłem pomagać moim zwierzętom inaczej niż grą na flecie. Nie mogłem niczego dotknąć ani zrobić samemu.

Jednak tego pierwszego dnia nie zagrałem nawet jednej nuty. Po prostu patrzyłem, co robią moje bystretki. Strasznie mnie korciło, ale postanowiłem, że muszę je najpierw poznać. Do południa wydawały mi się po prostu zabawne. To stworzenia, które nie potrafią ani chwili usiedzieć w miejscu. Przez cały czas baraszkują, przewracają się i gonią albo z komiczną powagą przepatrują ziemię w poszukiwaniu przysmaków. Obserwowałem w napięciu, pociągając przez trzcinę niewielkie łyczki soku palmowego, ciekaw ich nienaturalnych zdolności, które tchnęła w nie moc uroczyska, zaklęta sztuką Mistrza Zwierząt.

Nie zauważyłem niczego szczególnego poza tym, że czasem brały do łapki patyk, by wydłubać z pnia owada albo dosięgnąć czegoś, widziałem też, jak rozbijają skorupkę małży trzymanym w łapce kamykiem, podkładając drugi pod spód. Nigdy jednak nie widziałem dzikich bystretek i nie miałem pojęcia, czy czasem nie robią tak też normalnie, bez mocy uroczysk i tym podobnych rzeczy.

Moja altana wznosiła się na słupach i otoczona była drewnianym pomostem, więc widziałem z niej, co się dzieje niemal na całej wysepce z wyjątkiem miejsc, gdzie widok zasłaniały kępy krzewów, korony kwitnących śliw albo trzcinowiska. Spędziłem tam wiele czasu. Wiem, że moja wyspa miała sto osiemdziesiąt kroków wzdłuż i dziewięćdziesiąt wszerz. Chodziłem po niej, czasem siadałem na swoim składanym krześle i obserwowałem zwierzątka. Sprawiały wrażenie, że wcale mnie nie widzą. Ryły w ziemi i lepiły z gliny kopuły połączone korytarzami, wyglądającymi jak grube korzenie drzew, wśród nich wznosiły wieże, przypominające termitiery albo wysokie kominy. Na szczycie każdej prawie zawsze tkwiło jedno zwierzątko, wystawiając łebek i wypatrując zagrożenia.

Przez kolejne dni zwierzątka witały mnie już, kiedy zjawiałem się na wyspie. Gdy tylko wysiadałem z łodzi, przybiegały ze wszystkich stron i stały na plaży półkolem, wpatrując się we mnie czarnymi ślepkami, po czym zaczynały mnie witać, merdając krótkimi ogonkami i wykonując serie drgających ruchów łebkami, wyglądających jak komiczny ukłon.

Na trzeci dzień zacząłem od tego, że wysypałem im trochę karmy, a potem po raz pierwszy zagrałem im na fujarce. Zwierzęta zbiegły się do mojej altany i zatrzymały na widok sterty ziaren i kawałków suszonego mięsa, która tam leżała. Po chwili najodważniejsze zwierzątko wysunęło pyszczek, zaczęło obwąchiwać przysmaki, wreszcie sięgnęło po suszony owoc leżący na wierzchu i jęło go ogryzać, przysiadłszy na ogonie.

Na ten widok następna bystretka wysunęła się z tłumu wyraźnie ośmielona, po niej następna, a po chwili przed moją altaną znalazła się ogromna gromada zwierzątek, bijących się między sobą, gryzących i przewracających wśród pomarańczowych ziaren durry i kawałków mięsa.

Nie o to mi chodziło.

Zupełnie nie.

Uniosłem do ust flet i zagrałem. Nie potrafiłbym powiedzieć, które sygnały, podsunięte mi przez Mistrza Zwierząt, gram w tej chwili, po prostu wyraziłem, co czułem i myślałem w tej chwili. A chciałem, żeby stworzenia natychmiast się uspokoiły, zanim się pozabijają. Trwało to przez chwilę, aż wreszcie bystretki stopniowo przestały się bić i trwały tak, z uniesionymi łebkami i wlepionymi we mnie świdrującymi oczkami, jedne leżące jeszcze i splecione w morderczym uścisku, inne zastygłe w dziwnych pozach. Grałem przez jakiś czas, aż zwierzątka pojęły. Podchodziły po kolei i każde brało trochę karmy do pyszczka, a trochę w łapki, i odchodziło na bok. Trwało to dość długo, aż wreszcie bystretki zabrały wszystko, co wysypałem, i okazało się, że została spora grupka, dla której nie zostało nic. Wysypałem jeszcze trochę, żeby żadna bystretka nie odeszła głodna, aż zrozumiałem, że wszystkie zostały nakarmione, ale niektóre podchodzą pod altanę po kilka razy.

Kazałem im odejść i zająć się własnymi sprawami.

W ciągu kolejnych dni zauważyłem ze zdumieniem, że moje bystretki przestały zupełnie szukać pożywienia i bawić się. Porzuciły nawet swoje wioski i wieże strażnicze i nie robiły nic, tylko siedziały wokół mojej altany, czekając, aż rzucę im trochę karmy. Kiedy je odpędzałem, po prostu chowały się w trawie i wśród krzaków, obserwując każdy mój ruch i czekając, czy rzucę im jedzenie, czy nie.

Po paru dniach miały zmierzwione futro, młode były chude, tuliły się do matek i siedziały tylko, wlepiając we mnie paciorkowate oczka, ale nie zamierzały wcale szukać owadów i pędów na plażach i w trawie jak dotąd, zupełnie jakby zapomniały, jak to się robi. Widok był okropny i aż krajało mi się serce, kiedy na to patrzyłem, ale nie dałem im już ani kęsa. Przyszło mi wtedy do głowy, że to, co zawsze uważałem za najprostszą rzecz na świecie, którą powinien zrobić dobry władca — zapewnić poddanym jedzenia do syta, wcale nie działa tak, jak powinno. Wcale nie chciałem, żeby moje bystretki zmieniły się w beznadziejnie uzależnione od zawartości mojego kosza stworzenia. Nie wiedziałem, dlaczego tak się stało. Myślałem, że może moja karma smakowała im tak bardzo, że teraz nie chcą już niczego innego. Jednak któregoś dnia słaniały się z głodu, a kilka z nich umarło. Przywlokły ich ciałka pod samą werandę i ułożyły na piasku jak wyrzut sumienia. Na widok biednych stworzeń, leżących nieruchomo jak płowe, puste mieszki, poczułem łzy w oczach, ale nie zdjąłem pokrywy z kosza. Zamiast tego wziąłem flet i zagrałem im o głodzie oraz o smutnym losie konającej z głodu bystretki, a zaraz potem o obfitości pożywienia kryjącego się na plażach i w trawie. Niewiele to dało. Zaledwie kilka zwierząt opuściło milczącą grupkę, czekającą na mój dar, i zaczęło szukać w trawie. Grałem dalej i dołożyłem jeszcze tony, które opowiadały o dumie wolnej bystretki, potrafiącej samej zadbać o siebie i o młode, i która nie zależy od niczyjej łaski. Potem sięgnąłem do kosza, zaczerpnąłem ukradkiem garść przysmaków i poszedłem na najbliższą nadbrzeżną łachę piasku, gdzie rozrzuciłem je i zagrzebałem w piasku, po czym wróciłem do altany i zacząłem dalej grać to samo.

Grałem i grałem, przełykając łzy, a kiedy miałem już zupełnie wyschnięte gardło i obolałe palce, zobaczyłem, że powoli zaczyna to przynosić jakiś skutek. Pojedyncze zwierzęta zaczynały wracać na łąkę i nabrzeżne plaże, by wygrzebywać z ziemi owady oraz wyciągać z wody małże. W końcu zostało już tylko kilka zwierząt, a kiedy przestałem grać, po jakimś czasie odeszły i one.

Siedziałem potem i długo myślałem nad tym, co robić. Zrozumiałem, że za pomocą mojego fletu i kosza mogę nie tylko nimi rządzić, ale równie dobrze zabijać. Trzy zwierzątka, które leżały przed moją altaną, zginęły nie tylko przez jakieś własne cechy. W istocie zabiła je moja głupota.

Od tej pory grałem bardzo ostrożnie. Życie zwierzątek wydawało się podlegać naturalnym rytmom i bałem się je zakłócić. Były jednak bardzo podatne na moją muzykę. I pomału moje rozkazy zaczęły je jednak zmieniać.

Zmienił się kształt wiosek. Nadal były to kopulaste kopce z ubitej gliny, połączone tunelami i przykrytymi stropami korytarzami, nadal wznosiły się nad nimi wieże strażnicze, ale zadecydowałem, że powinny być budowane na planie koncentrycznych kół, z promieniście ułożonymi korytarzami i norami, żeby zwierzętom łatwiej było wychodzić i wchodzić. Pośrodku kazałem im zrobić większą kopułę o dwóch poziomach. Na górnym postanowiłem zrobić magazyn żywności, a podziemna jama, dość duża, żeby zmieściły się tam wszystkie zwierzęta, miała służyć jako schron.

Wymyślałem różne rzeczy. Nauczyłem je robić zagrody z plecionych pędów i ustawiać je w płytkiej, przybrzeżnej wodzie tak, by tworzyły zwężające się korytarze zakończone okrągłymi basenami, a potem zaganiać tam różne stworzenia, wodne owady i małe ryby.

Nie wszystko, co robiłem, miało sens. Postanowiłem kiedyś podzielić je na grupy i przypisać im zadania. Jedne miały zbierać pędy, inne polować, a jeszcze inne zajmować się młodymi, ale okazało się, że wprowadzam w ich życie zbyt wiele zamieszania, a do tego odbieram im ich zwykły zapał. Robiły się apatyczne i spełniały moje rozkazy bez przekonania, aż wreszcie okazało się, że wszystko jest zrobione byle jak i dużo gorzej niż bez moich usprawnień.

Podobnie było, kiedy kazałem im oddawać do magazynu zbyt wiele zdobyczy. Wymyśliłem, że będą znosić wszystkie ziarna, owoce i owady do mnie, a to ja będę je rozdzielał tak, żeby było sprawiedliwie. W efekcie tylko snuły się po poletkach i plażach i niewiele znajdowały. Oddawały zdobycze, bo dzięki mocy fletu nie mogły mi się sprzeciwić, ale było tego o wiele mniej niż przedtem. Zupełnie jakby sądziły, że to, czy się w efekcie najedzą, zupełnie nie zależy od ich wysiłku, tylko mojego widzimisię.

Dowiedziałem się też, że nie mogę nieustannie wydawać im rozkazów moim fletem. Musiały mieć czas, żeby robić to, co chcą, bo inaczej również robiły się apatyczne i zaczynały chorować.

Tak naprawdę to cały czas martwiłem się, czy wyspa jest w stanie dostarczyć im dość jedzenia. Mistrz Zwierząt napomknął, że w razie głodu bystretki potrafią zabijać się i zjadać nawzajem. Stanowczo nie chciałem do tego dopuścić. Dlatego kazałem im gromadzić pędy i nauczyłem suszyć małże i owady na kamieniach. Wiedziałem, że później, kiedy minie pełnia lata, najważniejsze będą orzechy i owoce śliwy. Co kilka dni dostawałem kosz karmy, którą ukradkiem rozrzucałem w trawie i zakopywałem w piasku.

Strasznie ciekawiło mnie, co na swoich wyspach robią moi bracia. Z górnej platformy mojej altany widziałem obie wyspy, ale tylko jako kępy drzew i krzewów na jeziorze. Widziałem flagi powiewające nad dachami odległych altan, ale niewiele więcej.

Któregoś dnia poszedłem do Komnaty Zwojów w Domu Stali. Bardzo lubiłem tam chodzić. Kiedy uczyliśmy się historii, strategii albo polityki, zwoje przynoszono nam do Komnaty Pracy i każdy z nas miał tam własny czytnik, na który zakładał zwoje. Jednak do Komnaty Zwojów chodziłem zawsze sam wtedy, kiedy nie miałem nic do roboty. Zakładałem na czytnik zwoje opisujące dalekie krainy, niesamowite historie o duchach i demonach albo opowieści o dziwnych stworach zamieszkujących krańce ziemi. Siedziałem godzinami w świetle lampy i powoli obracałem górny uchwyt, przesuwając przed oczami niekończącą się wstęgę papieru. Ale tego dnia zauważyłem tam coś dziwnego. W Komnacie Zwojów znajdowały się też niewielkie stoliki, przy których można było usiąść i odpocząć, oraz stół, pozwalający oglądać wielkie mapy i obrazy na płótnie i pergaminie. Na stole ktoś zostawił przedmiot, który zapewne posłużył mu jako przycisk do szczególnie dużej i niesfornej mapy. Nie był to po prostu przedmiot, ale Przedmiot. Jedna z tych drogich i rzadkich rzeczy, które są nasycone mocą. Ten znałem dość dobrze, bo zawsze marzyłem, żeby mieć taki na własność. Było to „długie oko”. Kryształ zamknięty w długim na dłoń cylindrze z czerwonego drewna i oprawiony w złoto. Pozwalał oglądać obrazy na odległość aż do granicy wzroku i to zarówno w dzień, jak w nocy. Wystarczyło popatrzeć przezeń na to, co chciało się zobaczyć dokładniej, a wówczas obraz zbliżał się, jakby patrzący pofrunął prosto do swojego celu. Przedmiot wyczuwał, kiedy chciało się coś zobaczyć w szczegółach, wystarczyło wytężyć wzrok, chcąc je dostrzec, a wtedy obraz, przybliżał się jeszcze bardziej. Przy odrobinie wprawy można było przybliżać i oddalać obrazy jak się chciało, a ja nie byłem wówczas już taki głupi, żeby próbować sięgać ręką po to, co w „oku” zbliżało się do mojej twarzy.

Dość krótko walczyłem z pokusą. Postanowiłem po prostu, że jeżeli ktokolwiek będzie rozpytywał o „oko”, natychmiast je oddam, nie wymyślając żadnych bajek i nie będę kręcił. Uspokoiło mnie to podwójnie. Po pierwsze, proste przyznanie się do czegoś takiego z podniesioną twarzą: „To ja stłukłem wazę. Bardzo chciałem wypróbować taką włócznię, a wiedziałem że nie wolno mi jej wynieść do ogrodu. Postanowiłem, że złożę się tylko do kilku pchnięć i zaraz ją odwieszę. Stało się.”, z reguły pozwalało uniknąć sroższej kary. Po drugie, w ten sposób nabrałem przekonania, że niczego nie kradnę. W końcu pożyczałem tylko rzecz, którą znalazłem we własnym domu, a która była mi potrzebna.

Zawiozłem „oko” na wyspę i zacząłem podglądać swoich braci. Z podestu werandy, z kęp nabrzeżnych krzewów i zza szpalerów drewnianych trzcin, a nawet z przeciwległego brzegu jeziora, ukryty wśród skał i ozdobnych krzewów.

Na wyspie Czagaja zobaczyłem wyschnięte i pokruszone resztki kopuł na brzegu oraz nowe, duże kopuły zbudowane wokół jego altany. Były za duże i obawiałem się, że zawalą się po pierwszej porządnej ulewie. Jego ubarwionych popielato bystretek właściwie nie było widać nigdzie na wyspie, tylko na piaszczystej polanie przed altaną, tam, gdzie wznosiły się kopuły. Nie szukały pożywienia, prawie w ogóle nie wychodziły na brzeg wyspy, tylko tańczyły.

Przynajmniej tak to wyglądało. Czagaj grał na flecie, a wszystkie zwierzątka, ustrojone pstrymi, polnymi kwiatkami, dreptały w miejscu i obracały się, stojąc słupka wokół karmy wysypanej na wielką kupę pośrodku.

Nie sądzę, żeby tak się działo zawsze. Po pierwsze, Czagaj wyplułby płuca przez swoją fujarkę, po drugie, bystretki padłyby z wycieńczenia. Ale często, kiedy spoglądałem przez „oko” na jego wyspę, widywałem takie obrazki. Zwróciłem tylko uwagę, że front werandy obsadzony był kwitnącym bluszczem, a wielkie kopce miały ściany oblepione kolorowymi kamykami i błyszczącymi muszlami. Tygodnie zabawy z własnymi zwierzętami wyrobiły we mnie oko gospodarza, więc patrzyłem na błękitną wyspę raczej krytycznie. Karmy z dnia na dzień było coraz mniej, bystretki prawie nie szukały pożywienia, a jeżeli już, to zjadały wszystko na miejscu. Głównie siedziały przed altaną, parzyły się albo tańczyły. Kiedy patrzyłem na ich codzienne zachowanie, miałem wrażenie, że nie są normalne.

Wyspa Kimir Zyła wyglądała zupełnie inaczej. Kolonie bystretek miały kolisty kształt jak u mnie, ale przypominały warowne obozy. Pozbawione otworów kopuły zewnętrznego kręgu połączone były ulepionym z gliny murem i miały wyższe wieże, poza tym w wiosce wykopano nieliczne wyjścia, z których większość zastawiona była kamieniami. Przed altaną znajdował się oczyszczony z trawy piaszczysty plac.

Część zwierząt zajmowała się nieustanną pracą, ale tylko niektóre szukały pożywienia. Część ścinała młode pędy trzciny, ale nie te zielone, które nadają się do jedzenia, tylko żółte, zdrewniałe i bardzo twarde. Odcinały równe kawałki, mniej więcej długości dwóch dłoni, i znosiły je na stertę przed altaną.

Druga część rudobrązowych bystretek mojego brata, jak zauważyłem — te największe, na ogół dreptała przed jego werandą w karnych czworobokach, trzymając kijki w łapkach i ustawiając się w różne szyki bojowe. Kwadrat, pięciokąt, „włócznię” albo „rogi byka”. Nie zdziwiłem się, bo niczego innego po Kimir Zyle się nie spodziewałem, ale zastanowiło mnie to, że pewnego dnia wyraźnie zobaczyłem pośrodku placyku niewielkie ognisko. Nie miałem pojęcia, jak mogło mu się udać nauczyć zwierzątka krzesać ogień. Podejrzewałem, że raczej złamał zakaz i sam go wzniecił. Przy ogniu stały trzy jego rude bystretki i ogryzały ukośnie końce patyków, po czym osmalały je lekko, żeby utwardzić w płomieniu.

Nadal było to coś, czego się spodziewałem, ale odtąd codziennie lustrowałem sytuację na obu wyspach.

Zaniepokoiłem się dopiero, gdy kolejnego dnia zobaczyłem zupełnie nową scenę. Kimir Zył siedział na krześle na tarasie swojej altany i grał, a wszystkie jego zwierzęta, i te z dzidami, i te wynędzniałe, które zwykle przez cały czas pracowały, stały przed nim wielkim półkolem. Na wolnym miejscu przed altaną, jak zawsze ostatnio, płonęło ognisko.

Dopiero po chwili zorientowałem się, że zwierzęta nie stoją w przypadkowym tłumie. „Zbieracze” zbili się w bezładną grupę pośrodku, natomiast „żołnierze” otaczali je kręgiem, stojąc słupka, z opuszczonymi dzidami.

Zaciekawiło mnie to, więc schowałem „oko” za pas kurty i wspiąłem się na najwyższe drzewo na wyspie. Dzięki temu, ukryty w gałęziach, miałem dużo lepszy widok na to, co działo się na wyspie mojego brata.

Kilka bystretek, pełniących rolę żołnierzy, odłożyło patyki i wpadło galopem w tłum „zbieraczy”, po czym wyrwało z niego dwa wynędzniałe, przerażone zwierzątka. Porwane bystretki najwyraźniej wpadły w panikę i usiłowały uciekać wewnątrz kręgu, ale wszędzie natrafiały na szpaler żołnierzy z nastawionymi dzidami. Po krótkiej chwili paniki zostały zapędzone na sam środek placu zupełnie jak kowce, gonione przez pasterskie psy. Zwierzęta skłębiły się na chwilę, a potem „żołnierze” cofnęli się, a porwani „zbieracze” zostali na piasku, szarpiąc się i zwijając w miejscu. Skoncentrowałem wzrok i zobaczyłem, że zostały uwiązane za szyję mocnym sznurkiem ukręconym z łyka do niewielkiego palika sterczącego z ziemi.

Potem zobaczyłem, że „żołnierze” podchodzą i zatrzymują się tuż przed uwiązanymi zwierzątkami, które przestały na chwilę fikać na ziemi, szarpać łapkami duszące je sznurki i próbować je przegryźć. Obie grupy stały słupka, obwąchując się i ruszając nosami, a Kimir Zył grał jak szalony. A potem największa bystretka mojego brata postąpiła krok naprzód i raptem wbiła dzidę w brzuch przywiązanego zwierzątka.

Na widok krwi tryskającej na piasek omal nie spadłem z drzewa i o mały włos nie upuściłem mojego „oka”. Byłem wstrząśnięty, ale znów uniosłem cylinder do twarzy. Po prostu nie mogłem uwierzyć w to, co widzę.

A widziałem, jak kolejne zwierzęta podchodzą i dźgają nieszczęsne stworzenia dzidami, aż w piasku zostały nieruchome ciała pokryte pozlepianym, poczerwieniałym od krwi futrem, które kolejni „żołnierze” nadal przebijali swoimi włóczniami, mimo że nie było już po co.

Zgonieni w kupę pomiędzy włóczniami „zbieracze” szamotali się w panice, ale szpalery „żołnierzy” utrzymywały jaki taki porządek.

Po zadźganiu zwierząt „żołnierze” rzucili się na zwłoki i rozszarpali je. Bystretki wyglądały przy tym i zachowywały się jak stado szczurów. Kłębiące się rdzawe grzbiety bystretek w miejscu, gdzie przed chwilą stali ich bracia, wzbudziły we mnie mdłości.

Po krótkim czasie po zadźganych i pożartych zwierzętach nie zostało nic poza plamami krwi, wsiąkającymi w piach, i dwoma odgryzionmi łebkami, które mój brat kazał zatknąć na włóczniach na placu.

Kiedy zszedłem z drzewa, kręciło mi się w głowie z emocji.

Najpierw chciałem powiedzieć o wszystkim Rzemieniowi, ale szybko uświadomiłem sobie, że według Nauczyciela to być może ja złamałem reguły gry, a nie mój brat. Ukradłem „oko” i podglądałem go. Tymczasem on tylko siedział i grał. Owszem, kazał swoim zwierzętom dopuszczać się bezsensownego okrucieństwa, ale nikt nas nie ograniczał. Dano nam bystretki, wyspy, karmę i flety. Pozwolono dalej robić, co chcemy, ale i radzić sobie samemu. Jeżeli mój brat chciał, żeby jego zwierzęta przeprowadzały absurdalne egzekucje, miał do tego prawo.

Popatrzyłem na własne żółte zwierzątka, goniące się po wiosce i przewracające w trawie, i nagle poczułem jakiś cień w duszy.

Kilka dni później przybyłem na wyspę wcześnie i zaraz po wypiciu kubka ciepłego, orzechowego naparu zacząłem obserwować szkarłatną wyspę. Tego dnia zobaczyłem coś nowego. Zobaczyłem dwie małe łodzie, ledwo widoczne w porannej mgle, przybijające do plaży i znikające w trzcinowiskach. Może nie były to jakieś doskonałe statki — raczej tratwy, przypominające podwójne snopy trzciny, związane ciasno na obu końcach, ale pływały wystarczająco dobrze i zauważyłem, że na każdej płynęło po kilka bystretek Kimir Zyła. Nie zauważyłem, w jaki sposób pływają, ale nie dryfowały, bezładnie pchane wiatrem, tylko sunęły jedna za drugą w stronę jakiegoś przejścia wśród trzcin, aż znikły mi z oczu.

Zaintrygowany, wspiąłem się na swoje drzewo i uniosłem „oko”. Mój brat siedział w altanie przy stole i pojadał coś leniwie. Po chwili załoga jego łodzi pojawiła się na placu. Bystretki kuśtykały komicznie na trzech łapkach, w czwartej dzierżąc opartą o kark włócznię. Wyglądały niezgrabnie, ale zauważyłem, że przemieszczają się dosyć sprawnie. Jednak pomiędzy rudymi grzbietami zwierząt Kimir Zyła zauważyłem kilka popielatych. Jego bystretki pędziły między sobą szare zwierzątka, kicające na dwóch łapkach i niosące naręcza karmy, którą wysypały na stertę, a potem zbiły się w trwożną gromadkę i czekały.

Kimir Zył odsunął od siebie tacę, zdjął nogi ze stołu i wziął flet, a potem zaczął grać.

W efekcie dwie popielate, przerażone bystretki Czagaja zostały zadźgane i przy altanie brata przybyły dwie nowe głowy nadziane na patyki, a trzy pozostałe zagoniono do roboty razem z resztą „zbieraczy”.

Zszedłem na ziemię i długo chodziłem po swojej wyspie, pogrążony w zadumie. Policzyłem swoje zwierzęta, ale wydawało mi się, że jest ich tyle, ile przedtem, choć nie mogłem mieć pewności.

Wczołgałem się, ile się tylko dało, do głównej nory i usiłowałem sprawdzić, czy zapasów karmy jest tyle, ile wcześniej, sprawdziłem też skromne zasoby w koszu w mojej altanie. Wydawało mi się, że niczego nie ubyło. Mimo to cały czas czułem strach.

Kimir Zył miał armię bystretek wyposażonych we włócznie, wyszkolonych i zdolnych do zabijania. Jego zwierzęta umiały też krzesać ogień i miały łodzie, którymi potrafiły w jakiś sposób pływać. Wyspa Czagaja była bliżej szkarłatnej niż moja, więc miałem nadzieję, że stanowi lepszy cel dla łupieżczych wypraw, ale wiedziałem, że się łudzę. Kimir Zył szykował się do wojny. Według niego zwycięstwo w tej grze nie polegało na mądrym rządzeniu stadem zwierzątek. Z pewnością roił sobie moment, w którym na wszystkich trzech wyspach załopoczą jego karminowe flagi.

Chodziłem po wyspie i rozglądałem się przez dłuższy czas. Natrafiłem na duży, powalony pień woskowca pokryty grubą korą, przejrzałem też kępy drewnianych trzcin na brzegach i znalazłem niewykorzystane jeszcze pokłady gliny na wysokim, południowym brzegu.

A potem wróciłem do altany i wydobyłem flet. Musiałem ułożyć moim zwierzętom zupełnie nowe pieśni.

I czułem, że mam za mało czasu.

Najpierw wezwałem wszystkie zwierzęta. Kiedy zbiegały się, przeskakując i przewracając nawzajem, nagle przed oczami stanęły mi sceny egzekucji, które regularnie widywałem już na szkarłatnej wyspie.

Najpierw grałem moim zwierzętom pieśń przerażenia. Grałem im o szkarłatnej wyspie i płynącym stamtąd zagrożeniu. O wielkich, odpasionych, rudych bystretkach, które trzymały niosące śmierć włócznie. Wprawiłem swoje zwierzęta w osłupienie, a potem istną panikę.

Uspokoiłem je i zagrałem im z kolei pieśń o bohaterstwie. O mężnych, wolnych bystretkach, które stawią czoła wrogom i obronią swoją wyspę. O powiewającej nad nią żółtej fladze, oznaczającej wolność i bezpieczny dom. Grałem, ile sił w płucach, wkładając w to cały gniew i przerażenie, jakie poczułem.

Po jakimś czasie moje bystretki siedziały i słuchały jak zaczarowane, aż ja sam, pod wpływem własnego grania, poczułem się zdeterminowany i mężny.

Wtedy kazałem im się brać do roboty.

Ogłosiłem, że nadszedł czas wojny. Podzieliłem je na grupy i wybrałem najsilniejsze zwierzęta, z których postanowiłem uczynić trzon armii. Pozostałe skierowałem do cięcia prętów z drewnianej trzciny, umacniania wiosek i do zrywania kory z pnia woskowca.

Miałem wrażenie, że czas cieknie mi między palcami, a Kimir Zył miał nade mną ogromną przewagę.

Na szczęście, odkąd podarowano nam zwierzęta, mieliśmy niewiele innych zajęć i mogliśmy spędzać dużo czasu na wyspach. Poza tym prawie się nie widywaliśmy. Posiłki jedliśmy oddzielnie, śniadanie jak komu wypadło, a drugi posiłek najczęściej na wyspie.

Kimir Zył poświęcał czas, musztrując swoją armię, Czagaj — śpiąc w altanie, grając na cintarze i popijając palmowy sok, a ja — rozpaczliwie przygotowując obronę swojej wyspy.

Wiedziałem, że nie mogę przedstawić takiej samej armii jak Kimir Zył, ustawionych w czworobok bystretek, uzbrojonych w dzidy długości dwóch dłoni. Taka wyrównana walka oznaczałaby masakrę o nieznanym wyniku, co więcej, mogłoby się okazać, że armia mojego brata, spędzająca cały dotychczasowy czas na ćwiczeniu walki, egzekucjach i napadach na wyspę Czagaja, jest po prostu sprawniejsza. Musiałem wymyślić coś, co dałoby moim zwierzętom przewagę.

Po pierwsze, kazałem moim bystretkom przygotować znacznie dłuższe, niemal łokciowe piki, przystosowane do zatykania drugim końcem w ziemię. Po drugie, pokładałem nadzieję w korze woskowca. Moje zwierzątka zerwały z pnia kilka wielkich płatów grubej, giętkiej kory. Zamierzałem skłonić je do pocięcia ich na prostokątne kawały, które, naturalnie wygięte, mogłyby zostać od tyłu zaopatrzone w poprzeczki i zamienić się w tarcze. Kazałem im dźgać włóczniami korę i okazywało się, że dzida z trzciny nie jest w stanie jej przebić, a zaostrzony koniec ślizga się na krzywiźnie.

Przygotowanie tarcz okazało się jednak trudne i żmudne. Bystretki mają ostre zęby, ale nie umieją ogryzać drewna jak bobronie. Wycinając tarcze, musiały się często zmieniać i krwawiły z pyszczków, jednak nie rezygnowałem i grałem im cały czas, zmuszając do wysiłku.

Usiłowałem je nauczyć krzesać ogień, ale mimo że znalazły krzemienie, niewiele to dało, a ja uznałem, że ostatecznie szkoda czasu.

Jednak pewnego dnia zauważyłem ciekawą rzecz. Jedno ze zwierząt znalazło zamkniętą skorupę małża na brzegu i, podniósłszy ją obiema łapkami nad głowę, raptem cisnęło muszlą w drzewo. Skorupa śmignęła w powietrzu i pękła, uderzywszy o pień. Wyjąłem flet i kazałem bystretce powtórzyć manewr ze znalezionym na brzegu otoczakiem. Kamyk świsnął w powietrzu, a ja zrozumiałem, że mam nową broń.

Przez kolejne dni wokół wioski wyrósł wał z ubitej gliny, a w pobliżu wszystkich trzech plaż, ukryte w krzakach, czekały zasieki z zaostrzonych krzyżaków połączonych poprzeczkami i stosy okrągłych kamyków. Na każdej plaży dzień i noc, schowane w sitowiu, siedziało pilnujące zwierzątko, wypatrując wrogów. Na zasłoniętej przed wzrokiem kogoś, kto chciałby obserwować moją wyspę za pomocą „długiego oka” polanie, moje najsilniejsze bystretki dreptały w szyku, najeżonym długimi na łokieć włóczniami, ukryte za rzędem „tarczowników”. Inna grupa ciskała kamykami w pień drzewa, aż odpryskiwała kora.

Któregoś dnia znalazłem na brzegu wyrzucone przez wodę, rozkładające się cielsko sporego szczękacza, i jakkolwiek cuchnące ścierwo nie nadawało się już do jedzenia, kazałem bystretkom pociąć je muszlami i zawlec do mrowiska. Dzięki temu uzyskałem garść ostrych jak igły, długich jak mój palec ości, trzy kolce z płetw i jeszcze kilka fragmentów szkieletu nadających się na broń. Dostali je głównie „tarczownicy” i „procarze”, żeby mieć coś do własnej obrony, gdyby szyk się załamał. Wymagało to osobnej nauki, więc siedziałem i grałem, wymyślając coraz to nowe sygnały, a moje zwierzątka dźgały ościanymi sztyletami sporą, przywiezioną z brzegu dynię. Zauważyłem, że mają skłonność do porzucania broni i rzucania się na owoc z zębami i pazurkami, więc kiedy już wbiłem im do łebków, do czego służą ości, ograniczałem się do prostych, kategorycznych sygnałów, które oznaczały coś w rodzaju „Atakuj! Dźgaj!”

Przez cały czas obserwowałem pozostałe wyspy. Wokół altany Kimir Zyła pojawiały się coraz to nowe głowy nadziane na pale, a sierść na nich była zarówno szara, jak ruda. Zastanawiałem się, co bym zrobił, widząc tam łebki płowopiaskowych zwierząt, i czułem, jak ogarnia mnie wściekłość.

Na wyspie Czagaja niewiele się zmieniło i wydaje się, że wcale nie zauważył zniknięcia części zwierząt. Pojawiła się tam jednak jedna rzecz, która mnie przeraziła. Sterta karmy, wysypana na plażę na wschodnim brzegu. Zrozumiałem wtedy, że Czagaj postanowił płacić trybut w nadziei, że Kimir Zył zostawi go w spokoju.

Któregoś dnia spytałem ostrożnie Rzemienia, co właściwie wolno nam w takiej grze, a czego nie wolno, i czy byłoby słuszne — teoretycznie — dopuścić do tego, żeby pomiędzy zwierzętami doszło do rozlewu krwi. Przez jakiś czas milczał, pykając swoją fajkę.

— Pewnego dnia zasiądziesz być może na Tygrysim Tronie — powiedział w końcu Nauczyciel. — Jeżeli uda ci się dokończyć wielkie dzieło twojego rodu, Amitraj nie będzie napadał na inne kraje, a handlował z nimi, a obywatele będą cieszyć się wolnością, którą im damy. Zaczną budować dla siebie i dla swoich dzieci zamiast niszczyć. Jednak może wtedy nadejdzie dzień, kiedy pojawi się potężny wróg. Nadejdą barbarzyńcy, żeby zniszczyć wszystko, co zbudowaliśmy, podbić kraj, a obywateli uczynić niewolnikami. Co wtedy zrobisz? Kogo poprosisz, żeby przerwał zabawę i nie dopuścił do rozlewu krwi?

Nic nie odpowiedziałem. Zrozumiałem jednak, że nie ma innego wyjścia. Mogłem płacić jak Czagaj i czekać, aż starszy brat zacznie z nudów mordować i moje bystretki. Albo podjąć walkę i zwyciężyć.

Poszedłem więc do Komnaty Zwojów i szukałem natchnienia w pismach dawnych kireneńskich strategów. Przypomniał mi się jednak upadek kraju, w którym żyli. Opowieść, przekazywana w moim rodzie przez pokolenia. Opowieść o czasie, kiedy przez przełęcze Ostrych Gór runęła fala Amitrajów, a to, co moi przodkowie uważali za wielkie, zwycięskie bitwy, okazało się nic nieznaczącymi potyczkami z oddziałami zwiadowczymi. O wielkiej, zjednoczonej armii, zebranej przez wszystkie klany. O wojownikach we wspaniałych zbrojach, na ogromnych jak smoki koniach, i oddziałach uzbrojonej po zęby piechoty, złożonej z wolnych kmieci z ich rodów. O najwspanialszej armii świata, którą zadeptały niezliczone zagony amitrajskiej ciężkiej piechoty. W byle jakich, tanich zbrojach, nędznych, niskich, niedożywionych ludzi, jednak ciągnących tysiącami i obojętnie umierających pod ciosami kireneńskiej stali. Moi przodkowie walczyli i umierali, każdy zabijał dziesiątki wrogów, a Amitraje wciąż nadchodzili. Bez końca. Identyczni jak figurki z terakoty, w marnych, skórzanych zbrojach i osłonięci drewnianymi tarczami, ale idący bez końca jak mrówki. Nie było w nich żadnej strategii ani męstwa. Tylko łoskot tysięcy par ciężkich sandałów, tylko ciągnący się po horyzont las włóczni i nieskończone płoty tarcz. Szli i umierali. A obrońcy bili się przez trzy dni, topniejąc jak wiosenny śnieg.

Bitwa w Dolinie Czarnych Łez.

Koniec mojego kraju, którego nigdy nie widziałem.

Który zatonął w Amitraju jak w morzu, rozdeptany przez hordy barbarzyńców.

Wiedziałem, że wojny wygrywa się sprytem, więc szukałem natchnienia w zwojach starych mistrzów.

Wątpiłem, żeby Kimir Zył zamierzał wykonać szybki, łupieżczy napad jak na wyspę Czagaja. Podejrzewałem raczej, że będzie chciał zająć mój teren, zmiażdżyć opór i wywiesić na mojej altanie szkarłatną flagę. Potem bez trudu podbije Czagaja i zwycięży.

Chodziłem ukradkiem po ogrodzie i usiłowałem dojrzeć, co dzieje się na wyspie Kimir Zyła. Jeżeli chciał mnie napaść, musiał budować łodzie. Zapewne trzymał je ukryte za trzcinami. Znalazłem jednak całe połacie skoszonych trzcin i sitowia, co oznaczało, że zebrał już budulec.

Jedyne, co zaobserwowałem, to wielka kupa gliny, którą jego zwierzęta usypały pośrodku placu przed jego altaną. Krzątały się przy niej jak mrówki na zdechłym wole, ale nie mogłem zrozumieć, co robią i dlaczego.

Przez kilka dni nie działo się nic szczególnego, a ja miałem wrażenie, że rozchoruję się z napięcia. Moje zwierzęta nie miały zbyt wiele czasu, by pracować. Ćwiczyły walkę w szyku, rzucanie kamieniami i uczyły się, co każdy musi robić w razie alarmu. Niewielka część nadal zbierała jedzenie, ale teraz wszystko szło do komory spichrza jako zapas czasu wojny. Otrzymywały codziennie skąpe racje karmy i ciągle chodziły głodne.

Przychodziło mi do głowy, że być może dałem się ponieść fantazji i Kimir Zył wcale nie zamierza mnie atakować.

Nie mogłem zasnąć, spałem niespokojnie, budząc się co chwilę i wybiegałem na taras, by sprawdzić, czy moja wyspa śpi w ciemnościach na nocnym jeziorze, czy też dobiega stamtąd odgłos bitwy albo czy nie widać na niej ognia.

Nie mogłem jeść i nie mogłem się na niczym skupić. Kimir Zył natomiast patrzył na mnie tylko spod zmrużonych powiek i uśmiechał się tajemniczo. Taką minę miewał wtedy, kiedy szykował jakąś wyjątkowo złośliwą intrygę albo kiedy udawało mu się dokuczyć któremuś z nas. Dostawałem na ten widok szału i wiele mnie kosztowało, by nie dać po sobie poznać, że wiem, co zamierza.

Pewnego ranka po śniadaniu zaczepił mnie Czagaj.

— Czy masz jeszcze karmę dla zwierząt? — zapytał.

— Może mam, a może nie — odpowiedziałem tajemniczo.

— Pożycz mi trochę, tak z pół kosza. Mnie się skończyła, ale kiedy Rzemień da mi nową, natychmiast ci oddam.

— Twoje zwierzęta mogą wyżywić się same, zbierając owady, nasiona, małże i pędy — odparłem. — A ja nie mam dosyć karmy, żeby ci pożyczać.

W oczach Czagaja zalśniły łzy. Odwrócił się ode mnie, żebym tego nie zauważył. W Domu Stali nie pochwalano płaczu z byle powodu. Nie w obliczu zwykłej porażki, niewygody albo rozczarowania. Nawet nie z powodu bólu, chyba że byłby naprawdę dojmujący.

— Dam ci za to pierścień od mojej matki — powiedział. — Albo co chcesz.

Naprawdę mu zależało, ale nic nie mogłem poradzić.

— Nie, Czagaj — odpowiedziałem. — Nie chcę twoich rzeczy. Po prostu nie mam dość dużo karmy. Tylko tyle, ile trzeba dla moich zwierząt.

Czagaj odszedł bez słowa, rozczarowany i rozgoryczony, usiłując połykać łzy, a ja zostałem na werandzie, czując się okropnie.

Było mi go żal. Zresztą często tak było.

Jakby mało było tego wszystkiego, Rzemień wymyślił kolejną rzecz.

Siedliśmy któregoś dnia razem do śniadania, ale przed każdym postawiono inne porcje. Na mojej tacy znajdowała się miska z gotowaną w osolonym mleku odrobiną czerwonej durry i nic więcej. Czagaj otrzymał tylko miseczkę kaszy i kubek wody, a Kimir Zył, drwiąc z nas bezlitośnie, pochłaniał kawałeczki wędzonego kurczaka, maczane w ostrym sosie, zagryzał je kiszonymi grzybami i czerpał zwiniętym plackiem chleba pastę rybną z miseczki. Nalewał sobie z dzbanka aromatyczny, orzechowy napar, od którego aż kręciło w nosie z powodu bogactwa przypraw, i pękał ze śmiechu.

Zjadłem swój posiłek, słuchając jego drwin, a potem poszedłem szukać Rzemienia. Nigdy nie miałem absolutnie czystego sumienia, ale też nie zrobiłem ostatnio niczego szczególnego. Z drugiej strony, wolałem wiedzieć, którą z moich ciemnych sprawek odkryto.

Siedział na werandzie, czytając niewielki zwój, który przycisnął czarką parującego naparu orzechowego i pykał fajkę. Na mój widok podniósł czarkę i pozwolił, by papier zwinął się, ukrywając swoją treść.

— Nauczycielu, za co zostałem ukarany?

— A dlaczego sądzisz, że zostałeś ukarany? — odpowiedział pytaniem.

— A jak można zrozumieć śniadanie, które dziś dostałem? Chyba więcej jest sensu w karze, kiedy zna się swoją przewinę, a ja jej nie znam.

Rzemień westchnął.

— Nie ukarałem cię. Teraz jesteś władcą. Z różnych powodów twoi poddani jedzą bardzo skromnie, bo tak nakazałeś. Czy uważasz za słuszne opychać się przysmakami w takiej sytuacji? Jeżeli tak, zaraz każę podać ci drugie śniadanie, takie, jakie dostał twój brat.

Skrzyżowałem ręce na ramionach i ukłoniłem się.

— Zrozumiałem twoją naukę, Nauczycielu. Moje śniadanie było najzupełniej wystarczające. Przepraszam, że zakłóciłem poranek.

— To dla mnie zaszczyt, tohimonie — odpowiedział obojętnie. Wydawało mi się, że myśli o czymś zupełnie innym.

— Nauczycielu, chciałbym nocować na mojej wyspie przez kilka dni. Proszę, by dano mi koc i ciepły płaszcz, kosz z węglami, lampę i trochę oliwy, a także czytnik do zwojów. Proszę też, byś kazał mi dać zapasy jedzenia takie, jakie uważasz za stosowne.

— To rozsądny pomysł — powiedział tylko.

Kiedy wsiadałem do łódki, w której rozpychało się kilka koszy z różnymi rzeczami, jakaś niedopowiedziana myśl krążyła mi po głowie i drażniła, jak drażni cierń wbity pod skórę. To, co robił i mówił Rzemień, rzadko było tylko tym, czym się zdawało. Wyglądało na to, że dawał mi coś do zrozumienia, ale nie wiedziałem co.

Na wyspie, kiedy tylko służący ustawili w altanie moje zapasy i rozpalili ogień, a potem odpłynęli drugim czółnem, natychmiast zajrzałem do koszy.

Zapasy, które otrzymałem, składały się z pasków twardego, suszonego mięsa, kawałków sera i chleba oraz długiej cebuli. Do tego garść suszonych owoców miodowej śliwy i dzban korzennego piwa.

Moje śniadanie było skromne, ale nie było głodową racją jak porcja Czagaja.

A potem sobie nagle przypomniałem.

Durra gotowana w mleku. Takie śniadanie otrzymali żołnierze piechoty o poranku przed bitwą w Dolinie Czarnych Łez.

Do tego suszone, solone mięso, wędzony kowczy ser, chleb, piwo i cebula. To były typowe wojskowe racje.

Ciarki przeszły mi po plecach.

Co w takim razie oznaczały wiktuały, którymi opychał się Kimir Zył?

Czas, który spędziłem wtedy na wyspie, dosyć szybko zaczął mi się dłużyć. Obchodziłem brzeg, snując plany obrony, musztrowałem swoje bystretki i wydawało mi się, że radzą sobie już coraz lepiej. Wymyśliłem kilka manewrów, zależnie od rozwoju sytuacji, i ćwiczyłem je do znudzenia, aż wargi drętwiały mi od fletu. Potem postanowiłem sprawdzić, jak sobie poradzą, i zacząłem pomiędzy rozkazy wplatać pieśń przerażenia. Było dużo gorzej. Część zwierząt uciekła, porzucając włócznie, szyki się plątały i zamiast manewrów wychodziła z tego paniczna gmatwanina. Zagrałem im pieśń o bohaterstwie. Raz, drugi, dziesięć razy i wówczas pomogło. Znów powstał mur tarcz, włócznie opuściły się i zagrana po chwili straszna melodia opowiadająca o zagrożeniu nie spowodowała już takiego zamieszania. Jednak ćwiczyłem to do znudzenia, aż zwierzęta padały z wycieńczenia, a ja zrozumiałem, że muszę dać im spokój, bo inaczej będą zupełnie do niczego.

Dałem im jeść.

Trochę czytałem, ale nie mogłem się skupić. Siąpił lodowaty, wiosenny deszcz. Obserwowałem błękitną i szkarłatną wyspę, ale poza momentami, kiedy moi bracia przypłynęli tam, nic nadzwyczajnego się nie działo. Wieczorem widziałem, jak Czagaj wraca do domu, ale nie byłem pewny, czy Kimir Zył wrócił także.

W nocy siedziałem przy lampie, nasłuchując nocnych ptaków, patrząc na węgle żarzące się w piecyku, a w końcu zasnąłem, okutany kocem i płaszczem. Budziłem się co chwilę na każde pluśnięcie wody i każdy trzask w ciemnościach, przekonany, że to już atak, ale nic się nie działo.

Kolejny dzień był podobny do poprzedniego. Po południu niebo zasnuło się szarymi chmurami i znów zaczął siąpić deszcz. Jednak tego popołudnia postanowiłem postąpić inaczej. Odczekałem do zmierzchu, kiedy wstała nocna mgła, gęsta i nieprzenikniona.

Wygasiłem piecyk, zdmuchnąłem lampę i uderzyłem w gong. Kiedy służący przypłynęli, zobaczyłem łódź dopiero o rzut kamieniem od brzegu.

— Weźcie te trzy puste kosze i wsadźcie do mojej łodzi jeden na drugim — powiedziałem. — A potem okryjcie je moim płaszczem i odpłyńcie na brzeg. Tam ukryjcie kosze i nie mówcie nikomu, że zostałem na wyspie.

Temu, kto nigdy nie był cesarskim synem, wydaje się, że to takie łatwe. Że otacza go tłum sług, gotowych w każdej chwili spełnić nawet najdzikszy kaprys. Nic podobnego.

— Ależ, Młody Tygrysie, szlachetny książę! — jęczeli, klęcząc przede mną, z oczami wbitymi w piach. — Co powiedziałby twój szlachetny ojciec, władca Tygrysiego Tronu, Płomienisty Sztandar, Pan Świata i Pierwszy Jeździec, gdyby dowiedział się, że pozbawiliśmy cię łodzi?! Jak mógłbyś wrócić na brzeg! Pozwól, byśmy tu czekali, aż zechcesz wrócić.

Odmówiłem.

— Pozwól przynajmniej, byśmy pozostali na drugim brzegu, czekając na twój sygnał.

Przekonałem ich w końcu, ale zabrało to dłuższy czas.

Zostałem wreszcie sam, ale musiałem siedzieć w zimnie i kompletnych ciemnościach, nie zapalając nawet lampy, okryty jedynie kocem. Zrozumiałem, że Kimir Zył nie uderzy, wiedząc, że siedzę na wyspie. Nie miałem pojęcia, czy da się nabrać, ale nic innego nie wymyśliłem.

Podobnie jak pierwszej nocy wypatrywałem oczy, gapiąc się w ciemność i mgłę, ale szum deszczu o dach zmorzył mnie wreszcie pomimo zimna.

Kimir Zył zaatakował o godzinie szakala. W czasie, kiedy świt wciąż jeszcze nie nadciąga, a noc wydaje się najgłębsza.

Nie wiem, co mnie obudziło. Pisk wartowników czy trzask płomieni.

Kiedy zerwałem się na nogi, nie wiedziałem nawet, gdzie jestem.

Porwałem swój flet, ale wydobyłem z niego jedynie jakieś przypadkowe piski. Pierwsze tratwy pojawiały się już zza kłębów mgły i sunęły prosto na plaże mojej wyspy, a ja zobaczyłem wreszcie, dzięki czemu pływają. Za każdą łódką w wodzie tkwiły dwa zwierzątka i, płynąc, pchały je przed sobą, wczepione w wiązki trzciny. Na każdej siedziały stłoczone rude bystretki z uniesionymi włóczniami.

Z ciemności i oparów co chwila wylatywało, bzycząc, coś płonącego, rysując czerwoną kreskę i ciągnąc strugę ognia. Trzciny paliły się z hukiem i zrobiło się jasno.

Zagrałem wreszcie, ale moje bystretki już wysypywały się z nor i biegały we wszystkie strony.

Grałem.

Moje zwierzęta ustawiły się w szyk. „Tarczownicy” na przedzie, „pikinierzy” z tyłu, „procarze” po bokach. Mniej więcej. Okazało się, że niektórzy żołnierze nie znaleźli swoich włóczni, a niektórzy czmychnęli do głównej komory razem z młodymi i mającymi je bronić samicami.

Uniosłem flet i rozkazałem pobiec im do stert otoczaków, ukrytych w trawie przy brzegu. „Procarze” pobiegli jednak tylko do jednej z nich, bo bali się huczącej ściany ognia, w jaką zamieniało się trzcinowisko. Część uciekła.

Mimo wszystko, kiedy łodzie przybijały do plaży, spadł na nie grad kamieni.

To był mój najlepszy pomysł.

Bystretki nie rzucały celnie, ale skoro kamieniami miotało równocześnie kilkanaście zwierzątek, na stłoczonych, pozbawionych ochrony rdzawych napastników spadało wystarczająco dużo pocisków. Pierwsze bystretki runęły do wody i pojawiły się w niej pierwsze plamy krwi.

Usłyszałem flet i zobaczyłem mojego brata o kilka kroków od mojego brzegu. Grał jakąś dziką melodię, na rufie jego łodzi płonęła lampa i widać było trzcinowe tratwy, uszeregowane za nią w wyciągniętym szyku. Jedna z tratw podpłynęła tam i widać było, jak stojące na niej zwierzęta podpalają od knota lampy swoje pociski. Kolejne świetliste linie, sypiąc iskrami, przecięły mrok, spadając pomiędzy moje bystretki, miotające cały czas kamykami.

Zatoczka była już zapchana łodziami, z których na brzeg runęła ruda fala najeżonych włóczniami zwierząt mojego brata.

Uniosłem flet i zagrałem „procarzom” sygnał do odwrotu, jednocześnie nakazując „włócznikom” stać nieruchomo, a „tarczownikom” leżeć w trawie.

Za późno. Część moich „procarzy” została natychmiast zadźgana, zanim sięgnęła po swoją broń. Ci, którzy stali na przedzie, zostali zepchnięci i zdeptani, a pozostali rzucili się do ucieczki.

Grałem.

Kimir Zył również dął w swój flet, a obie melodie mieszały się ze sobą.

Moje uciekające zwierzęta wpadły w pędzie w rozstawiony rzadko szyk „włóczników”, ale jakimś cudem nie zmieszały się, tylko pobiegły na tył, gdzie było ich miejsce.

Przemknęło mi przez głowę, że ta część manewrów, która polega na ucieczce, wychodzi moim zwierzętom najlepiej i zagrałem następny sygnał.

„Włócznicy” zwarli szyk i tuż przed pędzącą falangą rudych wyrósł nagle mur tarcz z twardej kory woskowca i opadł rząd długich włóczni.

Kolejny sygnał i końce włóczni wbiły się w ziemię.

Obie armie zwarły się z trzaskiem. Rozległ się przerażający pisk setek małych gardeł. Wizg, który zagłuszył mój flet.

Rude zwierzęta z pierwszych szeregów nadziały się na piki, przyginając je do ziemi, ale tylne rzędy pchały je nadal nieustępliwie, naciskając na moich „tarczowników”, opierających się całymi ciałami o płaty kory. Wyglądało to, jakby na plaży przepychały się dwa płaskie, bezkształtne stwory. Jeden płowy, drugi rdzawoczerwony. Długie piki moich zwierząt umożliwiały jednak walkę także tylnym rzędom i wściekły atak bystretek Kimir Zyła zaczął zwalniać.

Niektóre zwierzęta z pierwszych rzędów zaczęły wpadać w furię i, porzuciwszy włócznie, rzucać się na siebie z zębami, aż przód obydwu szyków zmienił się w jedno kłębowisko. Zwierzęta, które widziałem od tygodni jako wesołe, brykające futrzane istotki, teraz rwały sobie gardła, szarpały pazurami, aż futro moich stało się rude jak u ich wrogów.

Grałem, ile tylko sił w płucach, usiłując przebić się przez wściekły wizg i prychanie zwierząt, brzmiące jakby walczyło ze sobą olbrzymie stado dzikich kotów.

Grałem na przemian pieśń walki i rozkazy.

Rzuciłem kryjące się w krzakach dwa oddziały odwodowe, po jednym na każde skrzydło i kazałem utworzyć „byczą głowę”.

Centrum, przetrzebione i osłabione walką, zaczęło się cofać, ale oba oddziały odwodowe rzuciły się wściekle na boki wrogiej falangi i zatrzasnęły się na nich jak szczęki.

Usłyszałem kolejne rozkazy grane przez mojego brata. Chropawe, dzikie melodie o niepokojącym brzmieniu. A zaraz potem pisk zapomnianego wartownika po drugiej stronie wyspy.

Wybiegłem z altany i pognałem w tamtą stronę. Kiedy dobiegłem, zobaczyłem w odległym blasku ognia płonącego wokół miejsca bitwy kolejne łodzie, sunące już dziobami po przybrzeżnym piasku.

Nie mogłem pojąć, skąd mój brat wziął tyle bystretek. Za trzcinami ujrzałem blask lampy płonącej na rufie łodzi i pojawił się Kimir Zył. Odłożył wiosła, uniósł fujarkę i zagrał. Rozpoznawałem natrętne, powtarzające się tony rozkazów oraz jakąś niepokojącą, piskliwą melodię, którą zagrzewał swoje zwierzęta do ataku.

Wypadły na plażę i ruszyły do ataku, nastawiając włócznie, ale ich szyk był raczej bezładny i w niczym nie przypominał eleganckich czworoboków jego doborowej armii.

Wezwałem swój ostatni oddział — dwie dziesiątki „włóczników” stacjonujących w wiosce — i nakazałem im utworzyć nieruchomy „grot” i zatrzymać atak, a potem pobiegłem zobaczyć, co się dzieje na plaży pod wioską.

Nadbiegłem w samą porę. Moje bystretki zepchnęły napastników niemal do wody, a cała łąka przed plażą była usłana nieruchomymi, krwawymi strzępami futra. W tym momencie ze stłoczonych w zatoczce trzcinowych łódek runęła kolejna falanga.

Nie mogłem pojąć, co się dzieje. Mieliśmy stada tej samej wielkości, tymczasem Kimir Zył dosłownie zalewał moje wojsko kolejnymi oddziałami, które brał nie wiadomo skąd.

I wtedy w blasku dogasających, płonących trzcin i mdłej poświacie pierwszego brzasku zobaczyłem, że grzbiety nowych atakujących bystretek są popielatoszare.

Bystretki Czagaja z błękitnej wyspy.

Kimir Zył stał w swoim czółnie i śmiał się.

Zagrałem „Wszyscy do wioski, bronić nor!” i moje zwierzęta zaczęły się cofać, ale utrzymując jako tako szyk.

Moja armia wpadła przez główne wejście w murze, które kazałem natychmiast zastawić kamieniem i zrzucić zasieki. Kolczaste krzyżaki z zaostrzonych gałęzi stoczyły się z murów, jeżąc się u podnóża.

Zagrałem sygnał do ocalałych „procarzy” i na nadbiegającą bezładnie armię, złożoną z bystretek Czagaja i ocalałej części pierwszej falangi, posypały się kamienie.

Kiedy unosiłem flet, coś huknęło gwałtownie w słupek altany, wgniatając drewno. Obejrzałem się i zobaczyłem Kimir Zyła z czymś przypominającym rzeźbioną pałkę. Pochylił się i podniósł otoczak z dna łodzi, po czym umieścił go w gnieździe na końcu pałki. Pargan. Broń do miotania kamieni, używana do polowania przez kebiryjskich pasterzy.

Kimir Zył zamachnął się, kamień warknął w powietrzu i śmignął tuż obok mojej głowy. Przykucnąłem za balustradą werandy i rozejrzałem się. Nie miałem żadnej broni. Dosłownie niczego.

Moje zwierzęta walczyły rozpaczliwie na murach wioski, a ja musiałem sprawdzić, co dzieje się z „piechotą” utrzymującą drugą plażę.

Kamień znów gwizdnął w powietrzu i wieża strażnicza w mojej wiosce rozbryznęła się chmurą wyschniętej gliny.

Wyskoczyłem z werandy, ale kolejny pocisk trafił mnie w bok. Poczułem ból jak przy potężnym kopnięciu, pociemniało mi w oczach i runąłem na ziemię w aksamitną ciemność.

Ocknąłem się krótko potem. Walka na murach wioski ciągle trwała, moje zwierzęta dźgały wściekle włóczniami, czasem, nie zważając na zasieki, staczały się z murów i rzucały na napastników z pazurami.

Przez chwilę skręcałem się i wiłem z bólu na ziemi, po czym zebrałem się w sobie, by wstać. Bok bolał mnie jak naszpikowany igłami, ale postanowiłem mimo wszystko stanąć na nogi.

Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem Kimir Zyła stojącego bezczelnie na mojej ziemi, z fletem za pasem i parganem w dłoni. Przywitał mnie solidnym kopniakiem w głowę, a kiedy upadłem znowu, zabrał mi flet i szerokim ruchem cisnął do wody.

— Witamy na wojnie, braciszku — zarechotał. Podszedł do wioski i kopnął w mur, ale niewiele to dało, bo glina wyschła na kamień. Zamachnął się więc parganem, zmiatając kilka moich bystretek na ziemię, i wrócił na swoją łódź.

Próbowałem wstać, podciągnąwszy kolana, bok rwał mnie okropnie i czułem, jak moja twarz puchnie. Z nosa ciekła mi krew i kapała na piasek, czarna w sinym blasku przedświtu.

Nie miałem już fletu i nie mogłem wydawać rozkazów. Kimir Zył jakimś cudem przejął zwierzęta Czagaja.

Mogłem już tylko siedzieć i patrzeć na rzeź moich bystretek.

Bezsilnie.

Zwierzęta ciągle walczyły. Nie wydawałem im rozkazów, nie podpowiadałem, co mają robić, a mimo to obwarowana wioska trzymała się dzielnie. Siedziałem na stopniach werandy i, powstrzymując łzy, czekałem na nieuchronną klęskę.

Natrętna, grana przez Kimir Zyła melodia dźwięczała mi w uszach i wydawało mi się, że pobrzmiewa w niej coś hipnotycznego.

Właściwie nie widziałem już murów wioski, tylko pagórek pokryty popielatymi i rudymi grzbietami. Zauważyłem jednak, że bystretki Czagaja nie są tak zajadłe jak rude i jak moi wojownicy. Prawie nie miały broni i wydawały się tylko bezmyślnie przeć na mury, ale moment, kiedy moi obrońcy zostaną zalani falą napastników, był już jedynie kwestią czasu.

Splunąłem krwią i siedziałem, obejmując rękoma uszkodzony bok. Miałem wrażenie, że przy każdym oddechu moje wnętrze rozdziera się, jakby wyrosły w nim ciernie.

A wtedy nastąpiło coś nieoczekiwanego. Nad bitewny zgiełk, kwik i prychanie rozwścieczonych zwierząt oraz przenikliwe tony fletu Kimir Zyła, wzbił się nagle nowy dźwięk. Dochodził od strony drugiej plaży i z pewnością wydawały go pyszczki bystretek. Jednak nie był to pisk bólu ani wściekłości. Wydawało mi się, że słyszę w nim melodię, brzmiącą jakby wiele osób gwizdało ją chórem.

Od strony drugiej plaży biegły moje bystretki. Moje dwie dziesiątki „włóczników”. Teraz, w zbryzganych na rudo futerkach, wyglądające jak zwierzęta Kimir Zyła. Nikt nimi nie dowodził, mój flet leżał na dnie jeziora, zresztą z pokiereszowanym bokiem i tak nie byłbym w stanie grać. A mimo to zwierzęta same z siebie biegły na pomoc oblężonej wiosce.

I gwizdały pieśń o bohaterstwie, którą dla nich ułożyłem.

Zaatakowały oblegających, biegnąc w szyku z nadstawionymi włóczniami. Patrzyłem oniemiały, jak wbijają się w pierścień atakujących i wycinają sobie drogę do bramy.

W krótkim czasie atakujące zwierzęta, mocno przetrzebione rude i biegające bezradnie szare, wpadły w panikę. Moje słaniające się na nogach zwierzaki nagle odzyskały siły i rzuciły się w pościg.

Bystretki Kimir Zyła uciekały do zatoki, gdzie czekały na nie łódki, usiłowały spychać je na wodę, tłocząc się i tratując, ale mój brat nadal grał swój sygnał do ataku. Uparcie, monotonnie, jakby nie widział, że bitwa jest przegrana. Może nie mógł zrozumieć tego, co się stało, tak samo jak ja.

Zwierzęta, szarpane sprzecznymi sygnałami, miotały się po brzegu, biegając w kółko i trafiając prosto pod włócznie moich żołnierzy. Aż wreszcie te, które nie zginęły, rozpierzchły się po wyspie.

Została tylko pokryta zdeptaną i zmierzwioną trawą polana i rozrzucone wszędzie nieruchome ciała bystretek. Rdzawych, szarych i płowych.

Zdołałem wstać, przyciskając dłoń do boku.

Kimir Zył patrzył na mnie, blady z wściekłości, po czym zatknął flet za pas i usiadł do wioseł.

— Witamy na wojnie, braciszku — wychrypiałem i splunąłem krwią.

Wstawał świt.


To, co działo się potem, pamiętam jak przez mgłę.

Uderzyłem w gong i czekałem na łódź. Służący przerazili się śmiertelnie, widząc siniak na mojej szczęce, kurtę zbryzganą krwią i moją poszarzałą z bólu twarz.

Potem owijano mnie ciasno bandażem tak, że ból jeszcze się wzmógł. Medyk dał mi do picia zioła, po których kłucie w boku zelżało do znośnych rozmiarów. Rzemień zdusił przekleństwo, wskoczył do łodzi i popłynął natychmiast na moją wyspę.

Położono mnie na werandzie, na szezlongu, wśród mnóstwa poduszek. Dostałem ciepłego naparu orzechowego z miodem i tacę kandyzowanych owoców. Słuchałem śpiewu ptaków, patrzyłem na miniaturowy wodospad, pluszczący wśród białych skał na wprost mojej werandy i zacząłem usypiać, ale jakoś nie mogłem naprawdę zasnąć.

Czułem się dziwnie. Coś wisiało w powietrzu. Nie widziałem nigdzie Kimir Zyła, ale kiedy Rzemień wrócił z mojej wyspy, spojrzałem przelotnie na jego twarz i natychmiast przestałem być senny. Przeraziłem się. Rzadko można było zobaczyć gniew na twarzy Rzemienia, ale tego dnia powiedzieć o nim, że był rozgniewany, to tyle, co nazwać smoka jaszczurką. Oczywiście nie purpurowiał, nie ciskał się ani nie miotał jak chłop. Miał po prostu bladą twarz i zaciśnięte szczęki, ale w jego wyglądających jak studnie, brązowych oczach płonął ogień. Uśmiechnął się do mnie ze współczuciem i zrozumiałem z ulgą, że to nie ja jestem winien jego gniewu.

Gdzieś pośród tego całego zamieszania nikt nie zauważył, że Czagaj zjadł śniadanie i popłynął na swoją wyspę jakby nigdy nic.

Wrócił po małej godzinie i przybił do brzegu niemal równocześnie z łodzią powracającego Kimir Zyła, który nie wezwał służących i wiosłował zaciekle z ponurą miną. Czagaj wyskoczył ze swojego czółna jak oparzony, roztrącając służących, blady z wściekłości i zalany łzami, po czym pognał prosto na brata i niespodziewanie kopnął go w twarz.

Nigdy dotąd nie zdarzyło się, żeby w jakichkolwiek okolicznościach, czy to w bójce, czy podczas ćwiczeń, zdołał bodaj dotknąć Kimir Zyła, jednak tym razem powalił go na ziemię. Nie widziałem go jeszcze w takiej furii. Zanim służący zdążyli go odciągnąć, skoczył bratu na pierś i chwyciwszy Kimir Zyła za włosy, zaczął tłuc jego głową o ziemię. Trwało to tylko moment. Najstarszy brat wyszarpnął się z jego uchwytu i wykręcił mu rękę, a w chwilę potem ich rozdzielono.

Jak później się dowiedziałem, nie chodziło tylko o to, że Kimir Zył zdołał zagarnąć część jego zwierząt. Nie wiem, jak tego dokonał, ale pamiętam, że wiele razy widziałem, jak podpływa czółnem do błękitnej wyspy i siedzi nieruchomo o rzut kamieniem od brzegu. Teraz wiem, że podsłuchiwał sygnały Czagaja. Zdołał chyba w jakiś sposób odgadnąć język jego fletu i sprawić, by bystretki słuchały go jak swego pana. Tej nocy, kiedy napadł na moją wyspę, zdołał zabrać ze sobą tylko część, a te, które nie chciały go słuchać, otruł.

Rzemień znalazł stertę karmy i wokół poskręcane, martwe zwierzęta Czagaja z żółtą pianą na pyszczkach. Nikt nie wiedział, skąd najstarszy brat wziął truciznę, aż odkryto włamanie do składu ogrodniczego. Kimir Zył użył sproszkowanych jagód rzewienia, którymi truto szczury w kanałach i spichrzach.

Rzemień nie odezwał się do niego ani słowem. Nawet na niego nie spojrzał. Odwrócił się tylko i wszedł do pawilonu. Zobaczyłem potem, jak wychodzi, okryty niepozorną kurtą z kapturem, co oznaczało, że poszedł widzieć się z naszym ojcem, panem Tygrysiego Tronu.

Przez kolejne dni leżałem w łóżku albo na werandzie, zbyt zajęty własnym bólem by zauważyć, że w domu dzieje się coś niezwykłego. Czekałem, aż pęknięte żebro zacznie się zrastać. Bolało mnie, kiedy oddychałem i kiedy próbowałem się przewracać, ciasno zawinięte bandaże także sprawiały mi wiele cierpienia.

Często piłem zioła i przez większość czasu spałem, nie wiedząc, co się wokół dzieje.

Mimo to zwróciłem uwagę, że mój medyk Haczin Testugaj jest roztrzęsiony. Drżały mu ręce, kiedy odmierzał mi lekarstwa i rozpalał trociczki, powierzając moje zdrowie amitrajskiej Pani Żniw oraz niektórym nowym bogom, których teraz wyznawano w Amitraju, a którzy byli naszymi kireneńskimi bóstwami, tylko mającymi inne imiona.

— Dbaj o ciała i ducha synów Tygrysa, o Idący Pod Górę, daj im swoją siłę, nie pozwól im odpłynąć Księżycowym Wozem, błagamy cię...

— Powiedziałeś „synów”? — przerwałem mu. — Czy ktoś jest jeszcze chory?

— Twój brat, Młody Tygrys, książę Kimir Zył leży chory od dwóch dni — odparł. — Wymiotuje i nie może jeść. Bredzi w gorączce. Może tak być... że...

— Że co? — zapytałem przerażony. Byłem wściekły na Kimir Zyła, ale to jednak był mój brat.

— Nie będziemy o tym mówić, szlachetny książę. Nie wtedy, kiedy czarne ptaki krążą wokół naszego domu.

— Ale co mu się stało?!

— Szlachetny książę Kimir Zył bawił się rzewieniem, panie. To straszna trucizna. Kiedy się nie wie, jak jej używać, można samemu się zatruć. Proszek może zostać na rękach albo na ubraniu. Obiecaj mi, Młody Tygrysie, że nigdy nie weźmiesz tego do ręki.

Kimir Zył umarł w nocy następnego dnia. Zapadł w sen, z którego już się nie obudził.

Płakałem tak, że myślałem, iż mi serce pęknie. Świat się zmienił. Byłem dzieckiem i do tamtej pory jeszcze nikogo nigdy nie straciłem. Jakoś wydawało mi się, że śmierć nie ma wstępu do Wioski Chmur. To było coś, o czym się tylko czytało albo słyszało w opowieściach.

Co chwila natykałem się na coś, co miało jakiś związek z moim bratem, i nie mogłem uwierzyć, że ktoś, kto przed chwilą złamał mi żebro, siedział na tym krześle albo czytał zwój, może zniknąć tak, jakby nigdy nie istniał, a ślady jego działań zostają jakby nigdy nic. Nawet tak osobiste jak nadgryziony owoc. Wydawało mi się, że musi gdzieś być. Że przemierza korytarze albo wychodzi z komnaty na chwilę przed tym, zanim ja tam wejdę.

Uroczystości pogrzebowe trwały trzy dni, i jak to na kireneńskich pogrzebach, odbywały się w całkowitej ciszy. Stos wygasł, a jedynym śladem po moim starszym bracie była kamienna lampa na szczycie niewielkiego kurhanu i obok wyrzeźbiona misa na ofiarne kadzidła, ozdobiona płaskorzeźbą małego konika. Przypomniało mi się, że Kimir Zył kochał konie i jako dziecko często udawał konika. Kiedy patrzyłem na relief, miałem go przed oczami jako tamtego kilkuletniego chłopca, a nie tego sprzed kilku dni. Wysokiego, chudego, o okrutnych, wąskich oczach, niemal już mężczyznę.

Tamten jego ukochany konik, wyrzeźbiona z mydlanego kamienia zabawka, z którą się nie rozstawał, stanął mi przed oczami, i wtedy dopiero zrozumiałem, że mój brat nie żyje.

Popłynąłem na jego szkarłatną wyspę. Bystretki zostały już zabrane przez Mistrza Zwierząt, zresztą z rudych stworzonek ocalało tylko kilka sztuk. Chodziłem po wyspie, oglądałem pozostałości wiosek, patrzyłem na czaszki zabitych w egzekucjach zwierzątek, nadzianych na patyki wokół altany i raptem wrzasnąłem z przerażenia. Przez chwilę wydawało mi się, że widzę mojego brata. Był upiorny, biało-żółty i uśmiechał się złośliwie. Dopiero po chwili zrozumiałem, że patrzę na ostatnie dzieło jego bystretek. Tę dziwną kupę gliny, którą podejrzałem tuż przed wojną. Zdołał sprawić, że niewielkie futrzane stworzenia, którymi rządził i które zabijał, zbudowały mu posąg.

Po kilku tygodniach zauważyłem jednak jeszcze jedną rzecz, którą zapamiętałem na zawsze, mimo że z pozoru nie miała z całą sprawą nic wspólnego. Wtedy z kolei uświadomiłem sobie po raz pierwszy, że jestem synem cesarza i że kireneńskie kodeksy mają dla mnie, tohimona — Pierwszego Wśród Równych, specjalne prawa. Zrozumiałem, że nie ma dla mnie szansy na spokojne, beztroskie życie, i ciarki przeszły mi po plecach.

Siedzieliśmy w Komnacie Nauki z Czagajem i Aasiną — młodszą siostrą, która właśnie opuściła Dom Cynobru. Słuchaliśmy Mistrza Zwierząt, który opowiadał o obyczajach różnych stworzeń. Mówił o wielkich jak cielęta skalnych wilkach, żyjących w lasach Północy. W pewnym momencie drzwi uchyliły się i do komnaty cicho jak duch wszedł Rzemień, żeby zabrać zapomnianą fajkę.

— Dbają o siebie nawzajem i nie czynią sobie krzywdy, jeżeli są z tego samego stada — mówił Mistrz Zwierząt. — Jeżeli walczą ze sobą nawzajem, to tylko do momentu, aż jeden z walczących rzuci się na ziemię i odsłoni brzuch. Tak samo jest, gdy młode walczą dla zabawy. Jednak czasem rodzi się wilk, który jest zły i nadmiernie okrutny. Który kąsa, pomimo że jego przeciwnik odsłonił brzuch i gardło. Jeżeli okaże się, że tak się stało, jego własny ojciec, który obserwuje zabawę z daleka, podchodzi i zabija takie szczenię. Inaczej młode dorośnie i okaże się dla własnego stada tyranem, a być może zgubą. Wilki muszą polegać na sobie. Tak oto bestie pilnują swojego wilczego prawa.

Rzemień stał jak wryty, słuchając Mistrza Zwierząt. Potem sięgnął po swoją fajkę i wyszedł równie cicho, jak się pojawił. Nikt nie zwrócił na niego uwagi i tylko ja zauważyłem, że zacisnął szczęki, a po policzku pociekła łza.


Загрузка...