Rozdział 6 Ogień Pustyni

Nie lekceważ szeptów i szelestów trawy

Nie lekceważ iskier niesionych przez wiatr

Pożoga jest chwilą

I bezmyślnym gniewem

Pozostaną szare od popiołu zgliszcza

I tylko ból będzie płonął bez końca

Kireneńska Księga Przysłów

Mówili, że nadeszła z pustyni. Prosto z bezwodnego piekła Nahel Zym, gdzie nie ma niczego prócz kamieni, piachu i kęp żelaznej trawy. Samotna kobieta, okryta luźnym, czerwonym płaszczem, jaki nosi się na pustyni, z twarzą skrytą pod głębokim kapturem. Prorokini, która powiedziała, że podpali świat. Głosiła, że została przysłana przez pradawną boginię Amitraju, Podziemną Matkę. Boginię, od której lud się odwrócił.

Przynajmniej tak to wyglądało w plotkach, które powtarzano na placach i bazarach całego imperium.

Wydarzyło się to podczas wyjątkowo upalnego, suchego lata. Niebo płonęło, w południowych prowincjach wysychały rzeki, a ziemia pokrywała się spękaną skorupą. Skwar wstawał dzień w dzień i od wiosny w centralnych prowincjach nie spadła nawet kropla deszczu. Mój ojciec ściągnął do siebie Wiedzących, ale nie dotarło do mnie, co mu powiedzieli. Myślę, że nic ważnego. Są rzeczy, na które nawet najlepszy władca niewiele może poradzić, a należy do nich właśnie susza, powódź albo zaraza. Nawet najmędrszy imperator nie zatrzyma huraganu i nawet najbitniejsza armia nie pokona burzy. Po prostu tak jest.

Wtedy zaczynałem już być młodzieńcem. Mój najstarszy brat Kimir Zył nie żył, a ja oswoiłem się już z myślą o świecie, który wygląda inaczej. Odwiedzałem czasem jego grób w Ogrodzie Milczenia i zapalałem trociczki w kamiennej misie, ozdobionej reliefem w kształcie konia, ale nie myślałem o nim zbyt często. Przywykłem.

Zresztą mój Nauczyciel nie dawał mi zbyt wiele czasu na zadumę. O ile nieustanne ćwiczenia i dyscyplinę, jakiej poddawano nas w Domu Stali, traktowałem jako uciążliwość, do której trzeba przywyknąć, o tyle z wiekiem zacząłem mieć dodatkowe zajęcia. Mój brat i dwie siostry przesiadywali w Komnacie Nauki nad zwojami i słuchali nauczyciela. Ja bardzo często wychodziłem w towarzystwie Rzemienia. Kluczyliśmy tajnymi, kamiennymi korytarzami aż do pałacu. Przedtem prawie nigdy nie opuszczałem Wioski Chmur. Jej ogrody i domy były dla mnie całym światem. Ciągnący się jak okiem sięgnąć mur i ściany Tygrysiego Pałacu oznaczały dla mnie to samo, co dla kogoś innego horyzont.

Podczas świąt i uroczystości zabierali nas czasem, żebyśmy patrzyli na misteria zza kolumn Tygrysiej Sali albo spoglądali na korowody tancerzy na Placu Tysiąca Koni przed pałacem, czasem prowadzono nas do świątyni państwowej, ale to wszystko były egzotyczne wycieczki, takie same, jak rzadkie wyjazdy do Orlego Pałacu w Morskich Górach.

Moja wiedza o świecie pochodziła ze zwojów i opowieści. O bazarach i ulicach Maranaharu, które mógłbym odwiedzić zaraz po śniadaniu, wiedziałem tyle samo, co o kebiryjskich stepach, górskich miastach Sauragaru albo rzekach i kanałach Jarmakandy.

Jedyni prości ludzie, jakich widywałem, to pałacowi ogrodnicy, służący i niewolnicy. Syci i zdrowi, sprawiali wrażenie zupełnie szczęśliwych i wydawało mi się, że tak samo wyglądają wszyscy mieszkańcy imperium, a właściwie wszyscy ludzie na świecie.

Jednak kiedy zacząłem stawać się młodzieńcem, musiało się to zmienić. Rzemień zabierał mnie do pałacu, żebym przyglądał się naradom i obserwował z ukrycia poselstwa przybywające do mojego ojca. Codziennie rano musiałem wysłuchać raportu o stanie państwa. Dowiadywałem się o sztormach, buntach, korcach zboża i durry, okrętach, podatkach, niepokojach i waśniach religijnych. Rzemień bezlitośnie przepytywał mnie, sprawdzając, czy rozumiem i pamiętam te wszystkie rzeczy. Kazał mi mówić, co zrobiłbym w tej czy innej sytuacji, i nie tolerował byle jakich, bezmyślnych odpowiedzi. Całe dnie musiałem spędzać na niekończących się dyskusjach. Nie wystarczała odpowiedź w rodzaju „przesunąłbym tymen piechoty do Kebzegaru” albo „podniósłbym podatek o pięć dirhanów od straganu”. Nieustannie padały kolejne „jak” i „dlaczego”. Musiałem wymyślać rozwiązania i ich bronić. Męczyło mnie to bardziej niż ćwiczenia sztuki walki.

Inna zmiana w moim życiu polegała właśnie na tym, że skończył się dla mnie czas szermierki na kije. Dostałem własny miecz, nóż, łuk i włócznię. Proste i tanie, takie, jakie wydaje się wojsku. Z ostrzami z dobrej stali, ale oprawione w zwyczajną kość i drewno.

Siniaki i stłuczenia, które zdobiły mnie dotąd, zostały zastąpione przez płytkie szramy i skaleczenia.

Raz spytałem Rzemienia, kiedy zaznam jakiegoś wytchnienia.

— Łatwy dzień był wczoraj — odpowiedział mi na to, śmiejąc się. — Tak będzie już przez całe twoje życie. Zapamiętaj, tohimonie.

Niełatwo było mi się skupić na tym wszystkim, bo i ja zacząłem się zmieniać. Miałem wrażenie, że nastąpiło to z dnia na dzień.

Jednego dnia cały mój świat wypełniało polowanie na odrobinę wolności, żebym mógł biegać po ogrodzie, strzelać z łuku do koszy albo pływać w jeziorze, a nagle okazało się, że nie ma dla mnie ciekawszej rzeczy pod słońcem niż ten moment, kiedy pokojowa Hafma stoi pod światło na tarasie i przez szatę widać wyraźny zarys jej ciała.

Gdy moja nauczycielka Aiina tłumaczyła mi pisma dawnych wodzów i wykładała zasady skutecznej polityki, ja widziałem tylko jej szyję, a konkretnie to miejsce na karku, gdzie zaczynały się podpięte wysoko włosy. Słuchałem, jak tłumaczy mi zasady handlu, jego sztuczki i tajemnice, ale zasypiałem z otwartymi oczami, nie mogąc oderwać wzroku od tajemniczego, ocienionego miejsca między jej piersiami, widocznego między zapinkami kaftana.

Często zajmowaliśmy się grą, która była ćwiczeniem umiejętności handlowych. Nazywała się tarbiss. Uwielbiałem w to grać, ale od pewnego momentu ciągle przegrywałem. Mniej obchodziło mnie to, czy zdołam wytargować od Aiiny rzadki, czarny kamień i jaki układ wylosuję, niż to, czy uda mi się zobaczyć w rozcięciu spódnicy jej udo albo wewnętrzną część stopy.

Niby wiedziałem, że dorastam i zaczynam stawać się mężczyzną, ale nie przypuszczałem przedtem, że to będzie jak pożar stepu. Myślałem, że zacznę pożądać kobiet tak, jak pragnąłem dostać własnego konia albo oglądać występ akrobatów. Ot, zachcianka, którą z braku możliwości zrealizowania łatwo będzie zignorować i zdusić. Nie rozumiałem, czym są te wszystkie płomienne emocje, o których czytałem u poetów. Nie sądziłem, że to będzie jak obezwładniająca tęsknota za domem i gorączka, i pragnienie pośrodku pustyni równocześnie.

Wiedziałem, że czeka mnie małżeństwo z jedną z księżniczek ze starych, amitrajskich rodów, może córką władcy jakiegoś cudzoziemskiego kraju. Że prócz tego będę miał kilka konkubin. Ale wiedziałem, że żadnej nie wybiorę sam według nakazu serca i że w zasadzie nie ma sposobu, żeby jedną z nich została Aiina, moja nauczycielka.

I tak cały kraj umierał z pragnienia i ja też. Tylko że ludzie i zwierzęta marzyli o wodzie, a ja usychałem, pragnąc ciała Aiiny.

Mój ojciec kazał wydawać paszę dla bydła i dowozić wodę z rzek do niektórych miast. Z prowincji obrzeżnych ściągano beczki i napełniano je wodą, która jechała całymi stajami, zanim wydano ją ludziom po skopku dziennie.

Asil, rzeka płynąca przez stolicę, wyglądała jak potok i toczyła się leniwie korytem przez szeroki pas szarego, spękanego od słońca mułu.

Nie mogłem przypomnieć sobie twarzy Aiiny, kiedy tylko znikała mi z oczu. Wiedziałem, że ma granatowe, lekko skośne oczy i splatające się w pierścienie i pukle włosy koloru letniego nieba nocą. Czerni, prześwitującej granatem. Pamiętałem nos, wąski jak nóż, i pełne usta o lekko opadających kącikach, ale to były tylko słowa. Nie mogłem zobaczyć tego przed oczami duszy, chociaż bardzo się starałem. Wydawało mi się, że twarz nauczycielki znajduje się za jakąś zasłoną i lada moment ją ujrzę, ale kiedy tylko wyobraziłem sobie oczy, znikały usta, a gdy przypominałem sobie włosy, znikała cała twarz. Leżałem nocami, ściskając żelazną kulę życzeń otrzymaną od Rzemienia. Kulę, do której tak przywykłem, że kiedy tylko było mi źle, sięgałem po nią odruchowo. Czasem zasypiałem dopiero, gdy wypadała mi z dłoni.

Studnie na szlakach trzeba było obstawić wojskiem, żeby nie wybrano ich do dna. Wozy, załadowane beczkami, też musiały jechać pod ochroną jazdy. Durra schła na polach, a kolby były wielkości dziecięcej piąstki.

Usiłowałem zwalczyć spalające mnie pragnienie i zająć się czymś innym. Ale nawet nauka zrobiła się monotonna. Dzień w dzień pałac żył tylko deszczem, wodą i zbożem. Nieustannie zliczano zapasy strategiczne i zastanawiano się, jak kraj ma przeżyć do następnego roku. Ponieważ tak samo jak inni sam nie potrafiłem znaleźć żadnej dobrej rady, czułem się tym zmęczony.


Coraz częściej dostawaliśmy niepokojące raporty. Od komendantów wojskowych stanic, od straży miejskich, od urzędników i szpiegów. Powtarzało się w nich jedno określenie, szeptane na bazarach, w przydrożnych gospodach, na stacjach i placach: „gniew bogów”. Nie było nic dziwnego w tym, że kiedy dzieje się źle, ludzie podejrzewają o jakieś działanie bogów. Ale w imperium mojego ojca plotki o starych bogach były naprawdę niebezpieczne i pod każdym względem polityczne.

Musiałbym opowiadać o tym, jak wyglądał Amitraj w czasach, gdy mój dziadek zasiadał na Tygrysim Tronie. Stopniowo o tym opowiem, ale jeszcze nie teraz. Dość, że kiedy na bazarach szeptano o gniewie bogów, miano na myśli starych bogów. Wielką Podziemną Matkę i jej sługi. Azzinę, której przy każdych żniwach składano dziesiątki ofiar z krwi jeńców. Dwóch Księżycowych Braci, którzy patronowali mężczyznom. Kodeks Ziemi, który regulował nie tylko każdy krok człowieka od narodzin po śmierć, ale niemal każde słowo, jakie wypowiadał.

W tamtym Amitraju człowiek nie miał niemal niczego na własność. Wszystko było poświęcone bogom i wszystko należało do nich. Oczywiście, widywano ich równie rzadko jak teraz albo gdzie indziej. Jednak Amitraje wierzyli, że są ludem stanowiącym własność Podziemnej Matki i że wszystkie podboje są odzyskiwaniem jej dziedzictwa. Ufali, że kiedy podbiją cały świat i oddadzą go Matce, wróci złoty wiek. Wiek obfitości, szczęścia i miłości. Czas, kiedy ludzie nie mieli płci i wszystko, i wszyscy byli jednością. Wówczas pęknięty na dwoje świat zrośnie się na nowo. Nie będzie dnia i nocy, kobiety i mężczyzny ani dobra i zła, tylko harmonia jedności.

My, Kireneni, wierzymy w co innego. W mozolną Podróż Pod Górę ku oświeceniu i harmonii ze Stworzycielem. Wierzymy, że są różne drogi i wiele z nich, tych, które idą Pod Górę przez trud bycia sprawiedliwym, litościwym, wolnym i dobrym, jest słusznymi. Jednak każdy idzie sam i musi wybierać swój szlak. Bogowie — dziwne postaci, pojawiające się na ziemi — również podążają tą drogą tak samo jak inne stworzenia. Jedni zdążają Pod Górę, a inni gubią swoją ścieżkę tak samo jak ludzie, ale nie mają znaczenia. I zmusiliśmy Amitraj do przyjęcia tej filozofii.

Stopniowo, krok po kroku, pozwoliliśmy ludziom łączyć się w małżeństwa, mieszkać razem, budować domy, gromadzić dobytek i wychowywać własne dzieci. Pozwoliliśmy im iść Pod Górę i wybierać drogi. Pozwoliliśmy im pamiętać o dawnych językach i obyczajach krajów, z których pochodzili, zanim zostali podbici przez cesarstwo, pozwoliliśmy kłaniać się dawnym bogom, o ile tylko pozostawali posłuszni naszym prawom i Tygrysiemu Tronowi.

Ale przyszła susza, a z nią głód i choroby, i na bazarach zaczęto szeptać o gniewie bogów.

Dawnych bogów. Tych, których obrażono.

I o prorokini zwanej Ogniem Pustyni. Potężnej kobiecie, która ukrywała swoją twarz pod kapturem i została przysłana przez rozgniewaną Podziemną Matkę, chłoszczącą nieposłuszny lud ogniem suszy.

— Dlaczego ma to takie znaczenie? — spytałem Rzemienia przy śniadaniu. — Sarkają, bo cierpią. Deszcz spadnie prędzej czy później. To okropne, że niektórzy umrą, że rok będzie gorszy, ale przecież możemy podnieść podatki w prowincjach, które nie ucierpiały. Możemy tam odbudować stada, które damy poszkodowanym w Wewnętrznym Kręgu. Deszcz kiedyś spadnie. Przecież przywozimy wodę i rozdajemy ją. Rozdajemy też żywność. Widzą przecież, że ojciec im pomaga. A deszcz spadnie i tak. Upłynie czas i zapomną o suszy. Tak samo jak zapomną o tej prorokini.

— Chciałbym, żebyś miał rację — powiedział Rzemień i spojrzał ponuro w swoją czarkę z naparem orzechowym. — Powiedz, jaka jest najcenniejsza rzecz, którą daliśmy Amitrajowi?

— My. — Roześmiałem się. Trzepnął mnie, ale też się uśmiechnął. — Daliśmy im wolność — powiedziałem, poważniejąc. — Czy istnieje większy skarb? Mogą obcować ze sobą, nie zważając na kasty, ale nikt ich też do tego nie zmusza. Stare rody nadal trzymają się swoich kast, gdy chcą. Daliśmy im prawo. Każdy może wybierać drogę. Może uprawiać pole albo handlować, albo wstąpić do wojska.

— Każdy? — zapytał drwiąco. — To jak się to dzieje, że wszyscy Hirukowie uprawiają pola Sindarów? Żaden nie lubi handlu?

— Nie mają czym handlować. Jednak kiedyś za opuszczenie wioski czekała ich śmierć, a teraz mogą iść, gdzie chcą, i robić, co chcą.

— Więc dlaczego tego nie robią, Młody Tygrysie?

— Bo nie potrafią! — rozzłościłem się. — Znowu wykręcasz słowa. Jasne, że jeśli od setek lat każdy mógł ich zabijać, bo byli najniższą kastą i niczym nie różnili się od niewolników, to jeszcze długo będą ciemni. Jednak, o ile wiem, Sindarowie muszą teraz im płacić. We wszystkich wiejskich osadach są cesarscy nauczyciele. Może więc ich dzieci...

— I zapewne Sindarowie są z tego powodu szczęśliwsi.

— Myślę, że tak, skoro teraz mogą się bogacić. Kiedy zapłacą ludziom i oddadzą podatki, resztę zysku mają dla siebie. Wtedy nie mieli niczego.

— Zapewniam cię, że i wtedy umieli się bogacić. Mieli swoje sposoby. Kapłani nie trzymali przecież wszystkiego w tych swoich Czerwonych Wieżach. Zatem ustaliliśmy już, że Hirukom nie daliśmy nic. A co daliśmy Sindarom?

— Wiesz doskonale, że jeszcze nie skończyliśmy! Minęły dopiero trzy pokolenia! Usiłujemy wyleczyć cały kraj! Powinieneś mieć więcej szacunku dla tego, co osiągnął mój ojciec, a twój władca!

— Ho, ho, Młody Tygrys będzie mnie straszył zdradą stanu. To tak, jakbym ja bił cię, tohimonie, za każdym razem, kiedy nie wiem, co powiedzieć.

— Pytałem cię tylko, dlaczego Tygrysie Imperium ma się bać jednej, szalonej kobiety. Mało jest proroków dziwnych kultów krzyczących na placach? Tacy jesteśmy słabi? Wystarczy kilka tygodni upału?

— Jest inna. Gdziekolwiek się pojawi, tam potem pozostają jej zwolennicy. Zakładają kastowe ubrania, wznoszą znowu Czerwone Wieże. Oddają majątek świątyni.

— Dlaczego?

— Niewiele wiadomo. Rytuały są tajemne. Jej mowy to zwykłe groźby, stare bajki o Podziemnej Matce, którą jej dzieci muszą nakarmić, i te same wizje nowego, zrośniętego świata jedności. Bez podziałów, bez niesprawiedliwości i tak dalej. Są w tym nowe rzeczy, które dodała do starej wiary, ale to niczego nie tłumaczy. Ma znaczenie to, że rozdaje wodę i żywność. I według tego, co przysyłają w raportach urzędnicy, daje ludziom źródła.

— Jak to „daje źródła”?

Rzemień otworzył grubą tuleję i wydobył z niej plik zwojów.

— Proszę: kiszłak Kahir Dym w Górach Sępich. Uderzyła pięścią w kamień stojący pośrodku bazaru, a następnie przewróciła go. Pod spodem wytrysnęło źródło. Jest małe, ale bije już od miesiąca i wciąż daje wodę. To samo na przedmieściach Bausabadu. Zostawiła po sobie źródło, które tryska ze ściany skalnej, i na podmiejskim bazarze podburzyła tłum do odebrania towarów kupcom. Niewiele tego było, ale rozdawała potem durrę kobietom i dzieciom. Czerpała ziarna z beczki za pomocą drewnianego skopka i wydała jej około... Tutaj mam, proszę: „więcej niż pięć razy po pięćdziesiąt korców”. Przeszło binhon durry z jednej beczki! Dalej: zatrzymuje się w jaskiniach albo piwnicach i tam uzdrawia chorych. Mam raporty o wyleczonych złamaniach, o usunięciu ognistych wrzodów, wyleczonej zgniliźnie oddechu i gorączce bagiennej.

— Więc jest Czyniącą. Możemy ją aresztować.

— Nie powinieneś szybciej mówić niż myślisz, tohimonie. Aresztować za to, że napoiła spragniony lud? Że zrobiła to, czego my nie potrafimy? Może jeszcze zaczopujmy te źródła? A potem powieśmy wyleczonych? Rzecz w tym, że ozdrowieńcy ledwo staną na nogi, zaczynają bredzić o Podziemnej Bogini, oddają majątek i odbudowują Czerwone Wieże.

Słuchałem jakiś czas w milczeniu, bawiąc się czarką.

— Przestaję rozumieć twoje nauki, Rzemieniu. Nie wiem, czego chcesz mnie nauczyć? Jaka jest odpowiedź?

Nauczyciel westchnął.

— Powoli kończy się dla ciebie czas gotowych odpowiedzi, które można znaleźć w zwojach i kodeksach. Uczę cię już tylko myśleć. Korzystać z tej całej wiedzy, którą Dom Stali usiłował umieścić w twojej pustej głowie przez tyle lat. Bowiem może nadejść czas, kiedy to ja będę oczekiwał od ciebie odpowiedzi na pytanie, co robić, Młody Tygrysie, a ty będziesz musiał jej udzielić. Jednak zanim to nastąpi, czas, byś poznał świat.

— Jak to?

— Musisz wyjść z pałacu. Bez orszaków, Tygrysiego Wozu, eskorty i całego sztucznego świata, który ze sobą nosisz jak żółw nosi skorupę. Czas wyjść ze skorupy. Masz być Tygrysem, nie żółwiem.


I tak nadszedł czas, kiedy dostałem szaty zwykłego Sindara. Ciemnożółtą kurtę z czarnymi obszyciami, luźne spodnie i filcowe buty na plecionych, rzemiennych podeszwach. Zaskoczyło mnie to, że były w nieco lepszym gatunku i bogatsze niż te, które zazwyczaj nosiłem na co dzień.

Nauczono mnie, jak zwykli ludzie, tacy jak młody człowiek, który niedawno zdał egzaminy w cesarskich urzędach, mogą się zachowywać, jak należy pozdrawiać innych ludzi i co w mieście komuś takiemu przystoi, a co nie.

A któregoś ranka Nauczyciel przedstawił mi człowieka, który miał się stać dla mnie kolejnym ważnym towarzyszem życia.

Był wysoki, chudy i sprawiał wrażenie, jakby upleciono go z zasupłanych, wysuszonych na słońcu rzemieni. Nosił warkoczyk weterana i zauważyłem, że ma na barku tatuaż czternastego tymenu, zwanego „Piorunowym”. Był nieco młodszy od Rzemienia, ale na mnie sprawiał wrażenie nie młodego, lecz pozbawionego wieku niczym koń.

Nazywał się Brus syn Piołunnika i pochodził z klanu Strumienia.

Powitał mnie powściągliwie, otulając pięść drugą dłonią i przykładając ją na chwilę do czoła.

— Tohimonie, mój panie — mruknął.

— Nie spodziewaj się czołobitności, Młody Tygrysie — oświadczył Rzemień. — Brus ma sprawić, byś pozostał żywy i zdrowy na ulicach miasta, i powrócił do pałacu. I tylko tyle. To nie jest twój służący, ale opiekun. Odtąd możesz wychodzić tajemnym wyjściem i spacerować po Maranaharze, ale Brus zawsze ma ci towarzyszyć. Nie ma od tego wyjątku. Będzie uczył cię świata, ale nikt tam, na zewnątrz, nie może nawet pomyśleć, że jest twoim sługą. Oficjalnie nazywa się Tendzyn Byrtałaj i masz się do niego zwracać: „sitar Tendzyn”, nigdy inaczej. Ty zaś będziesz się nazywał Ardżuk Hatarmał, jednak Brus będzie do ciebie mówił Ardżuk, Arki albo nawet Ruda Głowa. Tak jakby był kimś starszym albo ważniejszym. Czasem będzie mówił lekceważącym tonem lub cię wyśmiewał. To stanowi część przebrania tak samo jak kurta czy fałszywe imiona.


Kiedy po raz pierwszy miałem opuścić Wioskę Chmur, cieszyłem się, ale gdzieś w środku byłem też przerażony.

Wędrowaliśmy długimi, brukowanymi korytarzami, które oświetlały tylko niewielkie lampy olejowe w niszach. Słychać było jedynie nasze kroki oraz dziwny pomruk gdzieś daleko. Spytałem Brusa, co to za dźwięk.

— Miasto — rzekł tylko.

Po dłuższym czasie dotarliśmy do krętych schodów, a potem do drzwi. Brus, którego odtąd miałem nazywać „sitar Tendzyn”, wyjął z rękawa klucz, uwiązany na rzemieniu, i je otworzył. Stanęliśmy w jakimś niewielkim pomieszczeniu bez okna. Mój przewodnik starannie przekręcił klucz, a potem otworzył kolejne drzwi. Trafiliśmy do następnego, zastawionego beczkami i pakami składu, minęliśmy jeszcze jedne drzwi, wyszliśmy po schodach i, odgarnąwszy zasłonę z paciorków, weszliśmy do ciasnego, niepozornego kantorka, w którym siwy, zgarbiony starzec ślęczał nad pulpitem i skrobał coś trzcinowym piórem na niewielkim zwoju. Na półkach leżały setki zwojów oraz tulei do przechowywania dokumentów. Drewnianych, skórzanych i malowanych żywicą. Starzec nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi, tak jakby nas w ogóle nie było. Umoczył pisak w rozrobionym tuszu i dalej kreślił równe szeregi liter.

— To kantor pisarza — powiedział Brus. — Mieści się na ulicy Powroźniczej, w dzielnicy handlowej. Pisarz nazywa się Szyłgan Hatjezid i musisz to zapamiętać na wszelki wypadek, gdyby zdarzyło się, że będziesz sam musiał wrócić do domu.

— Szyłgan Hatjezid — powtórzyłem. — Pisarz, z kantorem na Powroźniczej, w dzielnicy handlowej.

Szyłgan Hatjezid sięgnął po kościaną pieczęć i przetoczył ją po karcie. Dla niego byliśmy niewidzialni.

— Co on robi?

— Pisze ludziom urzędowe pisma. Prośby, wnioski i oświadczenia. A także prywatne listy, testamenty, listy rozwodowe i tym podobne. Taką ma pracę.

Brus rozgarnął zasłonę z rzemieni i wyszedł na ulicę, a ja wyszedłem tuż za nim.

I omal nie upadłem, kiedy zalał mnie blask słońca, hałas, tłum i zgiełk. Widywałem już więcej ludzi naraz, ale oddziały wojska albo tłumy wiernych przypominały z daleka raczej rabatę kwiatów. Tutaj ludzie dosłownie się kłębili. Patrzyłem na ciasne, klockowate domy w żółtawym kolorze wyschniętej gliny, tłoczące się jedne na drugich, barwne ubrania, wystawione przed wejścia stosy towarów, łopocące chorągiewki szyldów i zakręciło mi się w głowie.

Było brudno i hałaśliwie.

Przeciskaliśmy się pomiędzy ludźmi siedzącymi w podcieniach, którzy palili fajki albo popijali napar, brodziliśmy w usypanych tam stertach owoców, lawirowaliśmy pomiędzy stosami glinianych naczyń lub przepychaliśmy się w zalanym słońcem tłumie. Nikt nie ustępował nam miejsca, nikt nie pomagał przejść. Trzeba było wciskać się na siłę, słuchać przekleństw i znosić poszturchiwania. Czułem smród potu, wymieszany z zapachem skwierczącej na rusztach pieczeni i korzeni, dodawanych do zielonego kebiryjskiego wina. Miasto równocześnie pachniało i cuchnęło, było zarazem interesujące i przerażające, ponętne i odpychające.

Zapamiętałem tylko chaos i tłok. I wstrząsające uczucie, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, splecione z okropnym lękiem, że za chwilę zostanę rozpoznany. Tłum sprawiał wrażenie, że wszyscy idą we wszystkich kierunkach równocześnie. Zauważyłem też, że niektórzy chorowali albo nosili ślady dawnych schorzeń. Brakowało im zębów, mieli blizny, zdarzali się ludzie pozbawieni nogi lub ręki, czasem mieli powykręcane dłonie albo ropiejące wrzody.

Kiedy przeszliśmy kawałek, poczułem się okropnie zmęczony i nabrałem ochoty, żeby wrócić do Wioski Chmur, przebrać się i usiąść w ogrodzie. Powiedziałem o tym Brusowi, ale tylko parsknął.

— Jeszcze nie widziałeś miasta, Arki. Masz do niego przywyknąć. To jest życie. Ten smród, hałas i ci ludzie. W twoim ogrodzie się śni. Ty musisz się obudzić.

Szliśmy więc ulicami, a mnie kręciło się w głowie od zgiełku, upału, a wkrótce ze zmęczenia.

— Kiedy jesteś zmęczony, możesz usiąść gdzieś w cieniu na ziemi, ale tam będzie z kolei duszno i tłoczno. Każdy chce usiąść w cieniu. Pozostali przechodnie będą cię kopali i potrącali. Co innego, jeśli masz jakieś pieniądze. Wtedy możesz znaleźć karczmę i tam odpocząć, napić się czegoś i usiąść wygodnie na zydlu. To jednak kosztuje. Podobnie jak każdy owoc, każdy kawałek pieczonego żółwia i w ogóle wszystko, co widzisz. W mieście kosztuje wszystko. Kawałek cienia, chwila wypoczynku, kęs jedzenia. Jeżeli chcesz choćby gdzieś usiąść i odpocząć, musisz płacić. W mieście płaci się co chwilę i za wszystko. Także za każdy łyk wody. Tamten człek, idący z dziwnym zbiornikiem na plecach, sprzedaje właśnie wodę. Kiedy będziemy wychodzili następnym razem, dostaniesz trochę miedziaków, mniej więcej dirhana. Tyle, ile wynosi dzienna zapłata dla cieśli. Gdy zechcesz coś kupić albo zjeść, będziesz musiał zwracać uwagę na ceny i sprawdzać, czy możesz sobie na to pozwolić. Pamiętaj, że odkąd trwa susza, najdrożej w tym mieście kosztuje zaspokojenie pragnienia. Mimo to w stolicy jeszcze jest względnie normalnie.

Po jakimś czasie jednak i Brus zziajał się i usiedliśmy w podcieniu przed jakimś mrocznym pomieszczeniem na drewnianych, twardych krzesełkach, a gruby oberżysta przyniósł nam czarki naparu orzechowego.

— Dlaczego usiedliśmy tutaj, sitar Tendzyn?

— Bo „U Kocura” jest dobry napar. Dużo gorszy niż to, co pijasz zazwyczaj, ale zdołasz go przełknąć.

— Ale zapłaciłeś pół tigrika. W tamtej gospodzie napoje są tańsze. Za te same monety oprócz naparu dostalibyśmy jeszcze po tykwie korzennego piwa.

— Skąd wiesz? — Zmarszczył brwi.

— Ceny wypisano kredą na okiennicy, sitar Tendzyn — zauważyłem.

Potem polubiłem wyprawy do miasta. Chodziliśmy po ulicach, co jakiś czas przysiadając w tawernach, przechadzaliśmy się po bazarach i placach. Brus w zasadzie pozwalał mi chodzić, gdzie chciałem, sprzeciwiał się tylko, kiedy postanawiałem wybrać się w niektóre dzielnice.

— Tam jest zbyt niebezpiecznie — odpowiadał krótko.

Polubiłem obserwowanie ludzi i przysłuchiwanie się rozmowom. Wypatrywałem egzotycznie wyglądających cudzoziemców i czułem radość, widząc przepychającego się przez tłum człowieka w kireneńskiej kurcie, z klanowymi haftami na rękawach i z nożem u boku. Lubiłem też łazić bez celu. Przejść przez bazar, zważyć w dłoni kebiryjską szablę, kupić pieczoną kałamarnicę z ulicznego rusztu i popić tykwą korzennego piwa, potargować się o sznur paciorków, a potem ofiarować go pierwszej napotkanej ładnej dziewczynie. Miałem jednak tyle rozumu, by nie zbliżać się do kobiet w kastowych szatach z tatuażem na czole.

— Mężczyznom nie wolno odzywać się do nich bez pytania — zauważył Brus. — Krewni mogą cię poturbować, a może ktoś zechce pchnąć cię nożem w tłoku.

Kilka razy surowo mnie zbeształ, kiedy chciałem iść w jakieś podejrzane miejsca.

— Nic ci się nie stanie — powiedział. — Nie tobie, skoro tu jestem, ale będą próbowali cię zaczepiać, a ja będę musiał ich zabić. W ten sposób skazujesz ich na śmierć. To bezmyślne okrucieństwo.

Uznałem to za przechwałki, ale pewnego dnia mnie okradziono.

Nawet tego nie zauważyłem. Przeciskaliśmy się przez bazar. Brus, idący za mną, nagle odwrócił się gwałtownie, usłyszałem krzyk i zobaczyłem, że mój opiekun ściska nadgarstek chudego wyrostka o szczurowatej twarzy i czerwonych oczach, dzierżącego sakiewkę, którą nie wiadomo jak odciął od mojego pasa. Złodziej wydał z siebie przeraźliwy, wysoki pisk i chlasnął dłoń Brusa wąskim ostrzem, które w okamgnieniu wyrosło mu z drugiej dłoni. Nie zdążył. Brus równie szybko cofnął rękę i chłopak niemal przerąbał własny nadgarstek.

Kiedy odchodziliśmy, przepychając się przez tłum, wyrostek wił się na ziemi pośrodku zbiegowiska, skowycząc jak zraniony pies, a krew z rozciętej ręki chlustała wokół na piach.

W efekcie Tendzyn przywłaszczył sobie moją odzyskaną sakiewkę.

— Spędzisz ten dzień bez grosza, Ruda Głowo, to może nauczysz się uważać. Ten mały szczur przypłaci życiem twoje gapiostwo.

— Przecież to tylko ręka — zauważyłem.

— Rękę zauważył, bo go boli i sam się ciął — wycedził Brus i dyskretnie wsunął ostrze wielkości małego liścia do pochewki, która niczym amulet wisiała mu na szyi.

Ciężko mi teraz myśleć o Maranaharze mojej młodości, bo tego miasta już nie ma i być może nigdy nie będzie. Dlatego pamiętam. To miasto też muszę nieść w sobie razem z całą resztą. Razem z moim nieznanym krajem, Kirenenem, całym moim klanem, Wioską Chmur, Aiiną, ojcem, braćmi, matką i Rzemieniem. Tak wiele tego jest.

Tak wiele spłonęło.

Maranahar.

Wtedy żyło. Było wulgarne, hałaśliwe i krzykliwe, ale wesołe jak podpita dziwka. Wszystko można tu było sprzedać i kupić, widziało się karawany kupieckie z całego świata. Tańczono, grano w kości, pito zielone wino i ambriję. Aż do nadejścia upalnej, granatowej nocy na ulicach kłębił się tłum. W dzielnicy rezydencji było spokojniej. Tam rozlegał się śpiew ptaków. Chodziłem tam czasem, żeby popatrzeć na białe kopuły pałaców i kipiące zielenią wewnętrzne ogrody. Lubiłem zerknąć ukradkiem na otoczoną ogrodem świątynię Daliji, gdzie w altanach siedziały nagie, długowłose kapłanki, piękne jak nimfy, i sprzedawały swoje tatuowane ciała za złotą szeklę na rzecz świątyni. Patrzyłem na ich ozdobione kolorowymi kwiatami i liśćmi smukłe uda i podobne do owoców piersi, i czułem, jak moje pożądanie strzela wysokim płomieniem niczym trafione piorunem oleiste drzewo. Jednak nic nie mówiłem Brusowi i on też milczał. Często jednak zastanawiałem się, skąd zdobyć złotą szeklę.

Wolałem jednak kręte jak labirynt uliczki dzielnicy handlowej i portowej. Port rzeczny cuchnął wtedy przeraźliwie, statki, barki i galery stały czasem i o kilkadziesiąt kroków od pomostów, na pokłady załogi musiały schodzić po drabinach, a towary noszono, brodząc w tłustym mule, przykrytym spękaną skorupą. W błocie gniły odpadki i lęgły się miliony much.

Podczas tych spacerów często słyszałem o Ogniu Pustyni — Nahel Ifriji. I o gniewie dawnych bogów. I o przeklętej, cudzoziemskiej dynastii, która sprowadzała na cesarstwo karę, gniew i plagi.

Kiedy słyszałem te szeptanki, ogarniał mnie lęk i przeczucie jakiegoś nieszczęścia.

Cokolwiek się działo, imię prorokini wracało w plotkach uporczywie jak fałszywa moneta. Kiedy w mieście wyroiły się muchy, słyszałem że „Nahel powiedziała, że przyjdą muchy. Że wyżrą oczy wrogom Podziemnej. Lęgną się z grzechów przeciw Kodeksowi Ziemi. Z tego pobłażania. Z tego handlu. Z nieczystości. Każdy tylko dla siebie, a dla Matki nic. Potem będzie jeszcze gorzej...”.

Dzielnica handlowa jednak żyła handlem, wolnością podróżowania i swobodą, jakie dawały nasze prawa. Tam pogłoski o cudach prorokini powtarzano z niechęcią i obawą. Tam nie mówiono, że „wszystko wróci do starego. Miska durry każdemu i Kodeks Ziemi. Skończą się te kireneńskie porządki. Znowu będzie jak za dziadów. Kapłani zrobią porządek i wrócą deszcze”. A jeżeli, to z przerażeniem. Na bazarach pracowali wolni ludzie. I nie tęsknili za powrotem Czerwonych Wież, więc w uliczkach dzielnicy handlowej czułem się lepiej.


Odkąd zacząłem wymykać się do miasta, inaczej też patrzyłem na Wioskę Chmur. Nadal wydawała mi się najlepszym miejscem na ziemi, moim domem, ale zacząłem mieć niepokojące podejrzenia, że, być może, rzeczywiście jest najlepszym miejscem na ziemi. I domy innych ludzi nie tylko nie są jej mniejszymi wersjami, ale nawet w ogóle jej nie przypominają. Zacząłem lepiej rozumieć świat.

Kiedy słuchałem raportów o towarach, cłach i zbiorach, widziałem przed oczami kosze czerwonej durry, sterty owoców, pęki długiej cebuli i stada czerwonych wołów, porykujących w zagrodach. Potrafiłem zrozumieć, czym jest pięć galer z ładunkiem skór albo tymen piechoty. I pojąłem, że świat jest wielki.

A całą resztę świata wypełniał mi zapach Aiiny, jej włosy, jej długie nogi, błyskające w rozcięciu sukni niczym nożyce, i to także przepełniało moją głowę, w której robiło się równie tłoczno jak na największym bazarze Maranaharu.

Popadałem czasem w smętne zamyślenie. Wieczorami siedziałem w mojej sypialni albo na tarasie i patrzyłem na ogród. Słuchałem wołania nocnych ptaków i spoglądałem na lśniące wody jeziora. Szukałem milczenia i samotności. Aiina...

Myślę, że to nie była właściwie miłość. Chyba nie. Na pewno natomiast było to wściekłe, ogniste pożądanie. Gdybym mógł mieć inną kobietę, która pociągałaby mnie równie potężnie jak Aiina, nauczycielka szybko wywietrzałaby mi z głowy. Ale w moim świecie istniała głównie Aiina, więc płonąłem dla niej.

Nie wiem, czy zauważyła, co się ze mną dzieje. Pewnie natychmiast, bo nie karciła mnie już tak surowo jak kiedyś, mimo że zamiast słuchać, co mówi mi o intrygach i handlu, słuchałem tylko melodii jej głosu albo wdychałem woń tataraku, którym pachniały jej włosy. Wydawało się, że nie zwraca na to najmniejszej uwagi.

Którejś upalnej nocy nie wytrzymałem i poszedłem dookoła Domu Stali, żeby poszukać jej sypialni, mającej, tak jak wszystkie, patio otwarte na ogród. Tak naprawdę nie miałem pojęcia, co robię. Chciałem tylko popatrzeć. Wiedziałem, że jej widok może przynieść przynajmniej jakąś pozorną ulgę. Skradałem się za krzakami, aż natrafiłem na jej patio. Pośrodku wznosiły się niewielkie, białe skały i rosła niewysoka, powyginana sosna. Przysiadłem za kwitnącym krzewem letycji, o kwiatach wielkich jak moja głowa, i czekałem.

Był upał, więc nauczycielka kazała złożyć ścianę do ogrodu jak wszyscy i zrolować zasłony, żeby upolować choć najmniejszy powiew chłodu.

Siedziała na grubej poduszce i piła coś z małej czarki. Jej służąca kucała nieruchomo pod ścianą, a na podeście rozłożono już letni materac z grubego filcu, obszytego delikatną, chłodną tkaniną. Płonęły dwie lampy i panowała cisza.

Patrzyłem.

Potem Aiina odprawiła służącą i wstała. Podeszła na sam skraj sypialni, niemal na taras, i powoli rozwiązała taśmę przepasującą domową suknię. Cienki, lśniący materiał spłynął z jej ramion i bioder jak woda, wyraźnie usłyszałem lekki syk, z jakim ślizgał się po skórze.

Omal nie jęknąłem z zachwytu.

W jednej chwili wszystkie tajemnice, które tak wytrwale tropiłem, ujawniono mi naraz i tak szczodrze, jak nie mogłem nawet marzyć. W tamtej chwili chciałem mieć sto oczu, żeby widzieć równocześnie jej wąskie stopy, smukłe biodra, umięśniony, płaski brzuch i kołyszące się piersi o sterczących ciemnych sutkach, a nade wszystko schludny trójkąt pomiędzy nogami, gdzie dwie zmarszczki biegnące w dół brzucha spotykały się niczym delta rzeki.

U nas, Kirenenów, nagość nie jest niczym nadzwyczajnym, choć nikt się z nią nie obnosi. Jest naturalna. Widywałem przedtem nagie kobiety. W łaźni, w Domu Cynobru albo nad jeziorem. Widywałem tancerki, które nie miały na sobie nic prócz oliwy, zawieszek, łańcuszków i złotego pyłu.

Ale to było co innego. To była Aiina.

Moja nauczycielka. Bogini.

Kiedy obowiązywał jeszcze dawny, amitrajski kodeks, za podejrzenie nagości kobiety, kiedy o tym nie wiedziała, mężczyzna mógł zostać oślepiony. Za okazywanie pożądania, nieprzystojne propozycje lub dotyk groziła chłosta. Na kobiety z wyższych kast nie wolno było nawet patrzeć. To one miały wstęp w dziedziny Podziemnej Bogini i dlatego męska chuć wobec nich była zbrodnią. Mężczyzna mógł przystąpić do niewiasty jedynie za zgodą bogini i tylko na wezwanie. Wówczas jednak miał odnosić się do tego zaszczytu wyłącznie z czcią i pokorą.

W tym momencie doskonale to rozumiałem. Wtedy, gdy Aiina powoli nacierała się olejkiem.

A potem zdjęła ze ściany kebiryjską szablę i okrągłą tarczę i zaczęła ćwiczenia.

To było jeszcze gorsze.

Jednocześnie piękne i dzikie, i tak bolesne, że czułem, jakby pożądanie rozszarpywało mi szponami podbrzusze.

Patrzyłem, jak wężowe ciało Aiiny porusza się i lśni od olejku, jak napinają się i prężą smukłe mięśnie pod cienką skórą.

To było jak taniec. Aiina była wtedy jak kobra i wijąca się w wodzie ryba. Tarcza i wygięte ostrze pływały w jej dłoniach i poruszały się wokół jej ciała, słyszałem tupanie bosych stóp na kobiercach, świst stali i łomot własnego serca.

A później nauczycielka odłożyła broń i weszła do łaźni. Widziałem jej sylwetkę w przytłumionym świetle jednej lampy i przez cienką warstwę muślinu osłaniającą łaźnię. Wyjęła zapinki i szpile z włosów i pozwoliła im opaść skłębioną falą na plecy, a potem zeszła po stopniach do basenu z chłodną wodą.

Siedziałem i patrzyłem.

Aiina nie wezwała służących, tylko leżała sama w wodzie, leniwie wodząc gąbką po uniesionej nodze albo wzdłuż ramienia.

Wiele dałbym wtedy, siedząc oszalały i rozpalony za kwitnącym krzewem letycji, żeby być gąbką.

Potem wynurzyła się znów zza ściany, wilgotna i naga, ocierając się białym, grubym ręcznikiem, i usiadła na swoim dywanie swobodnie, splatając nogi w kostkach. Sięgnęła po smukły dzbanek z sokiem palmowym i, napełniając czarki, powiedziała tym swoim niskim, melodyjnym głosem:

— Na dywanie jest znacznie wygodniej niż w krzakach. Wejdź i usiądź przy mnie, tohimonie.

Nauczono mnie wielu rzeczy, ale nie, jak zachować twarz w takiej sytuacji. Wstałem, purpurowy i oniemiały, i wyjąkałem tylko:

— Aiino, ja...

— Usiądź, Młody Tygrysie — odrzekła.

Usiadłem, ze wszystkich sił starając się nie drżeć.

Moja nauczycielka, Aiina, która dotąd wykładała mi zasady polityki, handlu i intrygi, pochyliła się ku mnie, podając czarkę z sokiem palmowym, kulista pierś zakończona stożkowatą sutką zakołysała się, drobne krople wody migotały na naoliwionej skórze jak klejnoty.

— Powiedz, co byś dał za to, by mnie dotknąć?

Odchrząknąłem.

— Nie wiem... Nie mam nic, czego mogłabyś chcieć.

— A gdybyś miał? A co byłbyś gotów dać za to, żebym to ja dotknęła ciebie?

Nie wiedziałem, ale czułem, że na końcu języka mam słowo „wszystko”...

— To, co istnieje pomiędzy kobietą i mężczyzną, nie różni się zbytnio od tego, co dzieje się gdziekolwiek indziej w życiu. Jest częścią Drogi Pod Górę. Może być dobre albo złe. Tak samo jak walka, jak handel i polityka. Zresztą zawiera w sobie i zasady handlu, i walki, i intrygi. I jest tak samo potężne. Jednocześnie jest to coś, czego tak bardzo pragniemy, że samo pragnienie może być niebezpieczne. Jeżeli ktoś ma szczęście, może żyć bez walki albo polityki. Ale nikt nie chce i mało kto potrafi żyć bez tego. Będziesz spotykał wiele kobiet w życiu, Młody Tygrysie. Niektóre będą ci obojętne, na niektóre zwrócisz uwagę, a inne pokochasz. Niektórych będziesz też pożądał i to może tak, jak pożądasz w tej chwili mnie. — Uśmiechnęła się leciutko. — Choć może i nie, bo ja jestem pierwsza. Stanowię tajemnicę. Na razie możesz tylko wyobrażać sobie, co mogę dać i jak to smakuje.

„Na razie”. Czy powiedziała „na razie”?

— Jeżeli spojrzysz w głąb siebie i pomyślisz, jak wiele chciałbyś dać za to, żeby mnie posiąść, zrozumiesz, jak wielką władzę może mieć kobieta nad mężczyzną — ciągnęła nauczycielka. — Zrozumiesz też, jakie to może być niebezpieczne dla imperium. Być może zostaniesz imperatorem, Młody Tygrysie. Nikt nie może mieć nad tobą takiej władzy. Zapamiętaj, to jest walka. Tylko że w walce bronią jest umiejętność zadawania bólu. Tu — umiejętność dawania rozkoszy. To, czym w walce jest groźba cierpienia, tym jest tutaj obietnica ekstazy. Jednak efekt jest ten sam. Jest to władza, jaką daje zwycięstwo nad pokonanym.

Sam zdecydowałeś, kiedy nadszedł czas, byś się tego dowiedział. Spójrz: powinieneś był tu wejść i powiedzieć: „Aiino, jestem twoim władcą i pragnę twojego ciała. Moim życzeniem jest, by cię posiąść”. Ty jednak skryłeś się w krzakach, by spojrzeć na mnie z daleka i poszukać ulgi w twojej tęsknocie. Czy nie wiesz, że jesteś może przyszłym władcą Tygrysiego Tronu? Albo kimś, kto stanie za tronem władcy? Tak czy inaczej, los imperium będzie spoczywał w twoich rękach. Jesteś moim suwerenem. Jednym z najpotężniejszych ludzi na świecie. Mimo to zachowałeś się jak zwykły młodzieniec, którego oślepiło ciało ponętnej kobiety. Jesteś już mężczyzną, tohimonie. A w tych sprawach mężczyźni są słabi i bezradni. Nic nie mogą poradzić na ogień tęsknoty i pożądania, który w nich stale płonie. To jak trawiąca cię choroba, na którą lekarstwo posiada kobieta. I które wydziela bardzo skąpo. Nie możemy pozwolić, żebyś był słaby, Tygrysie. Nie możemy pozwolić, byś zapomniał, kim jesteś, rozpaczliwie szukając lekarstwa. Zdejmij szatę.

— Co?! Aiino, ja... — Nie wiem, czy się spłoniłem, ale przepełniały mnie takie emocje, że najchętniej bym uciekł. Czułem, że cały drżę i że wali mi serce.

— Słyszałeś. Zdejmij szatę. Tak... Przepaskę też. W tych zmaganiach nie ma zbroi. Jest gołe ciało przeciw gołemu ciału. Jak w chwili narodzin.

Siedziałem nagi naprzeciw mojej nauczycielki i jej ciało, o którym tak długo śniłem, miałem tuż przed sobą. Widziałem każdy szczegół jej skóry i nie mogłem oderwać wzroku, ale jednocześnie wiedziałem, jak sam wyglądam, i starałem się to ukryć, jak mogłem.

— W tej chwili przestań się wstydzić! — zawołała. — Nie masz czego. A ta część twojego ciała nie umie kłamać. Żyje własnym życiem. Ty możesz chcieć być chłodny i pełen godności, ale ten robaczek ma inne zdanie. Chce być płonącą włócznią. Zdarzy się też, że ty będziesz chciał działać, podczas gdy on zechce spać albo będzie smutny. Bo nie umie kłamać. Ty umiesz ukryć lęk, troski lub pożądanie. Możesz też działać wbrew swoim nastrojom albo nawet wbrew sobie. Masz charakter. Ta część ciebie nie. Jest jak zwierzę. Dlatego nie możesz być zdany na jego kaprysy i nie może mieć nad tobą władzy. Jego głód nie może odebrać ci rozsądku. A teraz dotknij mnie. Dotknij mojej piersi.

— Aiino... Ty mnie uczysz?

Aiina ujęła moją dłoń i sama poprowadziła ją po swoim ciele.

— A co myślałeś? Tak jest najlepiej. Nauczę cię zwyciężać. Umiesz już radzić sobie z mężczyznami, ale to jest łatwe. Teraz musisz umieć poradzić sobie też z kobietami. Są potężniejsze i bardziej niebezpieczne. Ale ja i tego cię nauczę. Najpierw jednak muszę poradzić sobie z twoim obłąkanym pragnieniem. Nie można nauczyć manier przy stole kogoś, kto umiera z głodu. Teraz nie jesteś w stanie ani pojąć, ani zrobić niczego.

Pchnęła mnie na dywan i poczułem delikatne łaskotanie grzywy jej zwichrzonych włosów na swoim brzuchu. A potem coś, czego nie umiałem nawet nazwać. Świat spłonął w jednej chwili. Krzyknąłem, nie zdając sobie sprawy, że krzyczę.

Wydawało mi się, że czas stanął w miejscu, a cały świat ograniczył się do jednego punktu na moim ciele. Chciałem, żeby trwało to wiecznie, ale tak naprawdę była to tylko jedna chwila.

Aiina pozwoliła mi leżeć w bezruchu, po czym przytuliła głowę do mojego brzucha i otarła usta.

— Widzisz, jakie to proste? Teraz czujesz ulgę. Po raz pierwszy od dawna. I jest to uczucie, za które mógłbyś oddać bardzo wiele. Sprytna kobieta mogłaby uzyskać niemałe wpływy, wiedzę albo bogactwo w zamian za ten mały moment szczęścia. Zła kobieta mogłaby wykorzystać twoją bezbronność i skrzywdzić cię na długie lata. Sprawić, że już zawsze czułbyś się upokorzony. Gdyby zaspokoiła cię jakaś ladacznica lub przypadkowa kobieta, sądziłbyś, że jest jedyna w swoim rodzaju, i pewnie byś się natychmiast zakochał. Tymczasem to tylko ja to zrobiłam. To było bardzo łatwe, tohimonie. Każda mogłaby to zrobić, gdyby zechciała, i nie ma w tym wiele fatygi. Po prostu wiedziałam jak, i wiem, że potrafię to dobrze. Tak jest bezpieczniej dla wszystkich. Teraz odpocznij. A potem zaczniemy od nowa, ale teraz już naprawdę. Zaczniesz od tego, że musisz poznać moje ciało.

I koniec końców, naprawdę była to nauka. Taka sama jak taniec albo rzeczywiście sztuka walki. Odwiedzałem jej sypialnię niemal codziennie. Przychodziłem, gdy zapadał zmierzch i zapalano lampy, a wychodziłem o godzinie wołu w połowie nocy. Były zadania, była wiedza.

I były kary.

Kiedy zrobiłem coś wyjątkowo niezgrabnie, zachłannie albo pospiesznie, dostawałem w twarz. A potem tłumaczyła mi jeszcze raz, pokazywała, prowadziła moje palce lub sama pokazywała na mnie to, o co chodziło, tak, żebym zrozumiał. I kazała powtarzać jeszcze raz i jeszcze raz, do znudzenia, aż uznała, że pojąłem. Dziś wiem, że są kobiety, które podczas miłości pragną rządzić, wydawać rozkazy, poniewierać mężczyzną albo zadawać mu ból. Dopiero wtedy czują satysfakcję. Ale Aiina do nich nie należała. Ona naprawdę mnie uczyła. Starannie i porządnie, krok po kroku.

Dokładnie tak samo, jak uczyła mnie intryg, dyplomacji lub polityki czy handlu. Obawiałem się nawet, że stracę do tego serce i zainteresowanie, ale nic podobnego nie nastąpiło. Były to jedyne lekcje, jakich nie opuściłbym za żadne skarby świata. I to mimo że Aiina była bardzo wymagającą nauczycielką.

Kiedy po raz pierwszy przeżyła ze mną spazmy rozkoszy, czułem się tak dumny, jak jeszcze nigdy w życiu, ale szybko sprowadziła mnie na ziemię.

— Sama to zrobiłam, posługując się tobą — powiedziała. — Nie ma w tym nic złego i tak powinno być. To jest jak gra na cintarze. Ty grasz na mnie, ja na tobie. Poprowadziłam cię za rękę i dostałam, co chciałam. Ale nie pokonałeś mnie. Nastąpi to dopiero wtedy, gdy nie będę umiała ci się oprzeć. Gdy oddam ci się, choć nie będę chciała, i gdy będę skamleć i błagać o więcej. Gdy sprawisz, że stracę nad sobą kontrolę i nie będę mogła niczego udawać. To być może nastąpi, ale jeszcze nie teraz. Trzeba ci więcej wprawy i samokontroli. Często będziesz dawał mi zwykłą rozkosz, ale sam zauważysz, kiedy nastąpi ten moment. Wtedy, kiedy ty zechcesz, a nie kiedy ja będę chciała. Wtedy pokonasz mnie, tak jak w każdej chwili ja mogę pokonać ciebie. A teraz weź więcej olejku i rozsmaruj go tutaj. Ułóż palce w Dach Świata...

W dzień była tą samą Aiiną z upiętymi wytwornie włosami i w zapiętym, haftowanym kaftanie. Rozkładała zwoje, mapy albo planszę do tarbiss i uczyła mnie. Któregoś ranka ująłem jej pośladek i pogładziłem go tak, jak wiedziałem, że lubi, po czym dostałem mocno w twarz, aż mi pociemniało w oczach.

— Ta lekcja będzie w nocy, uczniu! — warknęła. — Nie jestem twoją kochanką, tohimonie, i nigdy nie będę. Jestem nauczycielką i chcę, żebyś pokazał mi nowy szlak handlowy z Narginu do Akasany i wytłumaczył, co możemy mieć z rozciągnięcia nad nim kontroli.


Dzięki wieczornym lekcjom, które odbywałem bardzo pilnie, spłynął na mnie spokój i więcej rozsądku. Wprawdzie często wracałem do siebie zmęczony i z obolałymi lędźwiami, ale czułem ogromną ulgę. Nadal odczuwałem pożądanie i zaczęło mi się wydawać, że jest to pragnienie nie do zaspokojenia, ale było to coś zupełnie innego niż dziki obłęd, jakiego zaznawałem przedtem. Przynajmniej zacząłem rozumieć, co się wokół mnie dzieje. A nie działo się dobrze.

— Przynajmniej ostatnio nie gapisz się już na niewiasty jak skalny wilk, Ruda Głowo — burknął kiedyś Brus podczas wyprawy do miasta. — Tu się zaczyna robić niebezpieczne. Arazymowie łażą już wszędzie okutani w kastowe szmaty i zaczynają otwarcie tropić występki przeciw bogini. Nasi chodzą już po czterech po mieście. Od kilku dni w kanałach i w rzece znajduje się trupy ludzi noszących narodowe stroje. Kirenenów też.

Z każdym dniem wyczuwało się większe napięcie. Przy miejskich studniach stale koczował tłum z wiadrami i bukłakami, pełen wściekłych, zmęczonych ludzi, okrytych przeciwsłonecznymi płaszczami. Co chwila wybuchały bójki.

Patrole garnizonu miejskiego, które przedtem chodziły uzbrojone głównie w bicze i drewniane pałki, przepychały się przez tłum, żartując z przekupniami i zaczepiając kurtyzany, teraz zaczęły wyglądać groźnie. Wydano im żelazne hełmy, które wprowadziliśmy kilka lat temu, mieli również miecze i włócznie, z każdym patrolem szło też dwóch łuczników.

Coraz częściej słyszałem gdzieś w tłumie przekleństwa pod adresem „cudzoziemskiej dynastii”, coraz częściej ktoś pobożnie wzywał Podziemną Matkę, choć to chyba z tchórzostwa. Czerwone szaty i srebrne maski kapłanów Podziemnej widywało się do niedawna rzadko. Skromnie przeciskali się przez tłum, czasem usiłowali napominać i gromić, ale otwarcie ich wyśmiewano i poszturchiwano. Teraz wszędzie było ich pełno. Chodzili butnie w otoczeniu akolitów o ogolonych głowach z pałkami w ręku, a tłum rozstępował się przed nimi. Kupcy zasłaniali towary, a ludzie w narodowych strojach, pary i kobiety, ubrani niezgodnie z Kodeksem Ziemi, nagle znikali z ulic, kryjąc się po bramach i w podcieniach.

Na murach zaczął pojawiać się dziwny znak, rysowany węglem albo ochrą, a kilka razy chyba krwią. Okrąg, przecięty pionową linią.

Zapytałem więc Brusa, czy wie, co to jest. Splunął na ziemię.

— „Podziemne łono”, znak tego przeklętego kultu.

Korciło mnie, żeby powiedzieć, że na przykład łono Aiiny wygląda zupełnie inaczej, ale wiedziałem, że to głupia przechwałka. Zmilczałem. Usiłując się w ten sposób popisać przed Brusem, byłbym żałosny.


Rzeczywiście pojawiła się plaga much. Były wszędzie. Ogromne, tłuste i oszalałe jak przed burzą. Pchały się do oczu i ust i obsiadały jedzenie. Paliliśmy kadzidła, ale nie bardzo to pomagało.

W północnych prowincjach dla odmiany szalał sztorm, jakiego nie widziano od lat, powódź zalała pola i rybołówstwo zamarło.

W prowincji Jarmakandy suche jak pieprz lasy stanęły w ogniu. W Sauragarze i Kangabadzie wybuchła zaraza.

Słowa „gniew bogów” i „Ogień Pustyni” wracały jak obłąkane echo. Prorokini pojawiała się co chwila nie wiadomo skąd. Gdzie tylko się pojawiła, wytryskały źródła, suche drzewa rodziły kwiaty i owoce, ociemniali odzyskiwali wzrok, a kulawi stawali na nogi. Zmywała ludziom wrzody zwykłą gąbką, jakby to były grudki zaschniętej gliny, a skóra pod spodem była zdrowa i gładka, nawet bez blizn. Wszędzie tam oddawano majątki pod zarząd kultu i wznoszono Czerwone Wieże. Kapłani Podziemnej Matki wyroili się jak szczury. Wokół świątyń budowano Domy Kobiet. Matki, kochanki i żony nagle przestawały zauważać swoich mężczyzn i wprowadzały się tam, by żyć u boku Azziny. Urządzano tajemnicze misteria w jaskiniach, podczas których oszalali mężczyźni podobno pozbawiali się genitaliów. Zaczęto znajdować trupy z poderżniętymi gardłami i wyrwanymi sercami. W jaskiniach odkrywano ofiarne kamienne stoły całe zalane krwią. Pomimo że za krwawe ofiary z ludzi nasze prawo karało śmiercią, najwyraźniej znów ktoś zaczął karmić Panią Żniw.


Staliśmy z ojcem i Rzemieniem w Sali Świata — ogromnej komnacie w pałacu, gdzie mozaika przedstawiała cały znany świat. Amitraj i wszystkie jego prowincje, Morze Północne, Wszechmorze i Morze Wewnętrzne, także Kebir, Nassim, pustynie, cudzoziemskie kraje, wszystko.

Specjalnie ukształtowane tokeny przedstawiały miasta, a inne góry, które wystawały nad posadzkę.

Nad miastami i osadami, w których widziano Nahel Ifriję — Ogień Pustyni, cesarz kazał ustawić malowane na czerwono figurki z terakoty. Postać zakapturzonej kobiety zaludniała już całą połać imperium. Od osad na granicy Nahel Zymu aż po Kebzegar. I zbliżała się do prowincji Wewnętrznego Kręgu.

— Ona po prostu nie może być wszędzie! — rozzłościł się ojciec. — Jednego dnia wypuszcza źródło na placu miejskim w Kangabadzie, a następnego sprawia, że pahan-dej z Hyrmizu staje w ogniu. To jest dwanaście staj w jeden dzień! A przychodzi pieszo. Zawsze pieszo.

— Towarzyszy jej jeszcze sześciu uczniów — zauważyłem. — I niosą tę przeklętą, tajemniczą skrzynię. W sześciu, więc jest ciężka. Nie mają zapasów, wody ani żywności. Tylko skrzynię. Aha, jeszcze są dwa ślepe, bojowe leopardy, które przy niej biegną. Dlaczego nie możemy dowiedzieć się więcej? Choćby tego, co jest w skrzyni? — zapytałem Nauczyciela. Ale nie pytałem już jak uczeń. Moje pytanie nie było przejawem bezradności. Żądałem odpowiedzi.

— Straciliśmy już czterech szpiegów — odpowiedział Rzemień głucho. — Po prostu nie wrócili. Nie wiem nawet, czy ich zabito.

— Czy to byli Kireneni?

— To nie ma znaczenia — rzucił ostro cesarz. — Nie będziesz rządził Kirenenem, tylko Amitrajem. Wszyscy ludzie będą twoimi poddanymi. Jeżeli zaczniesz myśleć w ten sposób, wkrótce nie będzie urzędu, którego nie trzymają nasi rodacy, i doprowadzisz do buntu.

— Źle mnie zrozumiałeś, ojcze — odrzekłem. — Tu chodzi o ten kult. Wyznawca Idącego Pod Górę i drogi do Stworzyciela nie zapragnie przejść na stronę Podziemnej. Amitraj to co innego. Może znać tę religię i bać się jej. Może też do niej w jakiś sposób tęsknić albo ją poważać.

— Byli sprawdzeni pod tym względem — odpowiedział spokojniej. — Ufałbym każdemu z nich na tyle, na ile w ogóle można komukolwiek ufać. Ci ludzie są dobierani z najrozsądniejszych i szkoleni od dziecka. Nie można ich omamić głupimi sztuczkami. Nie będą też tęsknić do tyranii Czerwonych Wież.

Spojrzałem na posadzkę. Czerwone Wieże stały już w wielu miastach, fortach, osadach, a nawet małych kiszłakach. Wyglądało to, jakby nadchodziły z pustyni, otaczając Wewnętrzny Krąg.

— Sprawy poszły za daleko — powiedziałem. — Mój szlachetny ojciec powinien wysłać skrytobójców.

— Już to zrobiono — mruknął Rzemień. — Z takim samym efektem, z jakim wysłano szpiegów. Nie tak łatwo zabić kogoś, kto pojawia się w cudowny sposób to tu, to tam. Nie wiemy, gdzie nocuje ani gdzie pojawi się jutro. Zresztą tu nie tylko chodzi o prorokinię. Wyższe kasty otwarcie zaczynają popierać kapłanów. Nic dziwnego. Odzyskaliby dawną pozycję.

— Musimy uderzyć w kapłanów. Znikają ludzie, składane są krwawe ofiary. Mamy powód.

— Cały problem w tym, Młody Tygrysie, że wycieńczony, umierający z pragnienia lud lgnie do Wież. I dostaje tam żywność, wodę i miejsce do spania. Nie mam pojęcia, skąd to biorą. Nagle w podziemiach Czerwonych Wież otworzyły się magiczne skarbce pełne durry, cebuli, mąki i wody. A do tego mamy swoje własne prawo. A mówi ono, że każdy może kłaniać się swoim bogom.

— O ile nie narusza praw innych ludzi! Nie wolno im składać ofiar krwi, a nam nie wolno patrzeć na to przez palce. Nawołują do zniszczenia wszystkich innych kultów, do zabicia ludzi, którzy sprzeciwiają się Pramatce i Kodeksowi Ziemi, do buntu przeciw Tygrysiemu Tronowi! Nie powiesz mi, że to jest zgodne z prawem. Mamy powód, żeby na nich ruszyć, i to poważny powód!

— Mielibyśmy, gdyby nie susza.

— Nauczycielu — powiedziałem. — Prorokini zwana Ogień Pustyni wyzwala źródła słodkiej wody tam, gdzie ich nigdy nie było i gdzie nawet głębinowe studnie już niemal wyschły. Leczy śmiertelnie chorych. Pojawia się co dzień w innym zakątku imperium, przemierzając całe staje w mgnieniu oka. Rozmnaża żywność. Wzbudza ogień. Zdarzyło się, że ci, którzy się jej sprzeciwili, zapłonęli żywym płomieniem i płonęli tak długo, aż ich ciała obróciły się w jasny popiół. Ponoć ten, kto ujrzy jej twarz, ślepnie i jego oczy wyglądają jak złote. Niemal każdy, kto się z nią zetknie, zostaje wyznawcą Podziemnej. Czy ja powtarzam bajki z bazaru, czy mówię, co widziałem w cesarskich zwojach, pisanych przez strategów i szpiegów?

— To jest w cesarskich zwojach — odpowiedział Rzemień niepewnie.

— Do tego cały Wewnętrzny Krąg nęka susza, jakiej dotąd nikt nie oglądał. Z niewiadomych przyczyn wysychają studnie. Na cały kraj spadają zarazy, na północy szaleje sztorm, mimo lata sypie śnieg i pływa kra, ale mimo to rozbójnicy z wilczych okrętów jakimś cudem nękają wybrzeże. Czy coś przekręciłem?

— Nie.

— Więc powiedz mi, Rzemieniu, bo jestem tylko prostym księciem i nie rozumiem: co jeszcze musi się zdarzyć, byśmy uwierzyli, że to jest gniew dawnej bogini? Może Podziemna Matka naprawdę chce odzyskać Amitraj, którym zawładnęli cudzoziemcy?

— Bo bogowie nie mogą działać w ten sposób. Spotkałeś kiedyś jakiegoś boga, tohimonie?

— Nie.

— A ja tak. Ze cztery razy. Powiem ci, jak działają. Widziałeś kiedyś zawody bojowych leopardów, popisujących się sztuczkami?

— Wiesz, że tak.

— Przewodnik siedzi na krześle i wolno mu tylko gwizdać, prawda? Leopard przebiega przez przeszkody, niszczy cele, obala manekiny, tropi i zabija królika, a potem przynosi go przewodnikowi. Powiedz, co to byłyby za zawody, gdyby przewodnik zastrzelił królika, sam poprzewracał cele, a na koniec ściął swojego konkurenta? Tu jest tak samo. Bogowie pojawiają się w ziemskich postaciach i wszczynają ponoć czasem jakieś intrygi, czasem popychają wybranych ludzi, by coś uczynili. Albo nawiedzają swoje święte miejsca w boskiej postaci, na przykład promienia księżycowego światła lub słupa dymu, i wtedy czasem mówią coś wiernym. Niezrozumiale, dziwnie albo zupełnie od rzeczy. Ciemni ludzie nazywają ich bogami. Ale ja nie wiem, czym są te istoty. Według naszej wiary Bogiem jest tylko Stworzyciel, który nie pojawia się nigdy i nigdzie. Tych innych nazywamy nadaku — duchy żywioły. Nie mogą sprowadzać suszy ani wygrywać osobiście bitew czy dawać cudownej mocy wybrańcom, bo wtedy wszystkie zaczęłyby tak robić. Nastąpiłby koniec świata. Podziemna Matka nie może rozkazywać słońcu, bo go nie stworzyła. I dlatego, że świeci ono nad innymi krajami, które mają swoje nadaku.

— Wiem przecież, ale według mnie nadaku to są istoty z naszego kraju. W Kirenenie mieliśmy różne nadaku i Idącego pod Górę, i Stworzyciela. Może tu jest inaczej. Zresztą, Amitraje wierzą, że Podziemna dała życie wszystkim istotom. Więc nie może być nadaku, bo one nie stwarzają. A, o ile wiem, nad innymi ziemiami słońce świeci normalnie.

— A skąd wiesz, że cokolwiek stworzyła? Bo im tak powiedziała?

— Wszystko jedno. Może powinniśmy znaleźć sposób, żeby porozumieć się z tą Podziemną Matką? Amitraj jest teraz nasz.

— Po pierwsze — powiedział mój ojciec. — To nie takie proste. To nie służąca. Nie przyjdzie dlatego, że klasnąłeś w ręce. Żeby przywołać boga, nadaku, czy jak je tam zwać, trzeba zrobić na ich cześć coś, czego sobie życzą, i jeszcze być szczerym wyznawcą, i pragnąć im służyć. Nie chcę dokonać krwawego mordu w jakiejś jaskini, zwłaszcza że może być nadaremny. A po drugie, co moglibyśmy jej zaproponować? Że sami się wytrzebimy, a potem zaprowadzimy Kodeks Ziemi?

— Więc poprośmy o pomoc Idącego pod Górę. Albo inne kireneńskie nadaku. Wezwijmy Kamarassu.

— Od dawna nikt ich nie widział. Zresztą, bogowie nie mogą toczyć wojny, tohimonie. Po prostu nie mogą. Zniszczyliby świat i siebie.

— Według Księgi Drogi kiedyś tak było — zauważyłem.

— Tak, synu. I według Księgi, zniszczyło wtedy świat.


Dni mijały, a susza trwała nadal. Wydawało się, że nikt już nie pamięta, kiedy padał deszcz. Nawet jezioro w Wiosce Chmur skurczyło się, wokół wysp i na brzegu pojawiły się wielkie łachy piasku, z wody wyrosły skały, których przedtem nigdy nie widziałem. Nasze strumienie zmieniły się w leniwe, ledwo płynące strumyczki.

Ojciec postanowił wyprowadzić wojsko, żeby strzegło porządku. Amitrajska ciężka piechota, która przez pokolenia podbijała świat, teraz miała zaprowadzić spokój we własnych miastach. Drogami całego imperium, ze wszystkich prowincji ciągnęły rzędy wozów z beczkami wody i żywnością. W prowincjach obrzeżnych podatki sięgnęły niemal dwudziestu od sta i kupcy wpadli we wściekłość.

W stolicy było właściwie bezpiecznie, ale wszędzie widziało się oddziały wojska z wielkimi tarczami i bojowymi włóczniami w pełnych zbrojach. Mieszczanie, którzy nigdy nie widzieli własnego wojska w gotowości bojowej, patrzyli na to z przerażeniem i niedowierzaniem.

Mnie przeraziło co innego.

Szliśmy z Brusem brzegiem ulicy trochę mniej zatłoczonej niż zwykle. Im dłużej trwała susza, tym wyraźniej było widać, że miasto się zmienia. Wiele sklepów i kantorów zamknięto. Warzywa i owoce na straganach były brzydkie, pomarszczone i pokryte brunatnymi plamami. Nad brzegiem rzeki, pod murami, z hukiem płonęły ogromne stosy. Na ulicach, wszędzie, gdzie zalegał jakiś cień, spoczywali wycieńczeni ludzie, nie zważający na muchy, które obsiadały im twarze. Wszędzie można było spotkać kogoś, kto żebrał o łyk wody.

Ulicami pchano wozy na wielkich kołach i wrzucano na nie ciała tych, którzy umarli z powodu upału albo z pragnienia, bo i to zaczęło się zdarzać. Wrzucano na wozy też zwłoki tych, których znajdowano o wschodzie słońca. Leżących na ulicy, sinych i sztywnych, z poderżniętymi gardłami i wyrwanymi sercami. Tych, którzy złamali jedno z niezliczonych praw Kodeksu Ziemi.

Ciała palono pod murami, żeby nie dopuścić do zarazy. Wokół stosów cały czas koczowały grupy zawodzących kobiet w czarnych zawojach, wyglądających jak kruki. Wszędzie unosił się smród spalenizny i muchy. Miliony much.

Patrzyliśmy na to z Brusem i milczeliśmy. Ojciec nakazał specjalnym edyktem przedstawicielom wszystkich kultów wydawać wodę i żywność oraz otaczać opieką potrzebujących, jednak drzwi większości świątyń były zamknięte. Na odrzwiach i murach świątyń wymalowano sadzą lub ochrą znak Podziemnego Łona.

— Napijmy się czegoś — powiedział Brus. — Choćby miało to kosztować dirhana. Ja stawiam.

Czynną tawernę znaleźliśmy z trudem. Soku palmowego nie było. Siedzieliśmy nad kubkami cienkiego, ciepławego, korzennego piwa i patrzyliśmy na ścianę naprzeciwko, na której nabazgrano węglem „Nadchodzi Ogień Pustyni”.

— Gdyby tylko spadł deszcz — wycedził głucho Brus. — Zwykły deszcz. Najlepiej zaraz. Jeszcze mogłyby się udać drugie letnie żniwa. Wtedy natychmiast zagonilibyśmy tę hołotę w krwawych szmatach z powrotem pod ziemię, gdzie ich miejsce. Razem z Podziemną Suką, ogniami i pustyniami. Miasto by odżyło. Znowu zagrałaby muzyka na placach.

Napił się letniego napoju i skrzywił się.

— Ciągnie zgnilizną. Drań pędzi je na wodzie z rzeki. Jeżeli spadnie porządny deszcz, to wiesz, co zrobię, Ruda Głowo?

— Co, sitar Tendzyn?

— Podaruję ci złotą szeklę, sitar Ardżuk. I sam też zabiorę jedną.

Środkiem ulicy przeszło sześciu żołnierzy. Tymen dziewiętnasty, „Kanadirski”, pomyślałem machinalnie, patrząc na godło na tarczach.

— Co oznacza ten symbol nad godłem „czarnej ręki”, sitar Tendzyn?

— Jaki symbol?

— Ten, który wygląda jak przecinające się półkola.

Brus zacisnął szczęki.

— Sami sobie wymalowali. To „dwa księżyce” — znak Księżycowych Braci. Dwóch tryków Grubej Baby, siedzących przy jej zafajdanym podziemnym tronie. — Ostatnie słowa Brus wyrzekł głośno, jakby prosto w twarz patrolowi. Rozległ się chrzęst i żołnierze zatrzymali się, a potem z łomotem postawili tarcze na ziemi.

— Mówiłeś do nas, kmiotku? — zapytał dowódca i podszedł do naszego stolika. Żołnierze stanęli kręgiem, zasłaniając nas i dowódcę od reszty ulicy.

Brus uśmiechnął się lekko, sięgając pod połę kurty. A potem nagle jego ręka wystrzeliła do przodu, a dwa palce uchwyciły grdykę dowódcy jak szpony. Brus wyjął spod kurtki ciężką, żelazną pieczęć i podsunął tamtemu pod oczy. Żołnierze znieruchomieli. Brus puścił szyję tamtego i uniósł się z zydla.

— Oczyścić tarcze — syknął. — Natychmiast!

— Tak, sitar binhon-pahan — wycharczał dowódca. — To tylko tak, żeby przyjaźniej do mieszkańców...

— Byłeś setnikiem, sitar Tendzyn? — zapytałem, kiedy odeszli.

— Robiłem wiele rzeczy, Arki. Ale ta przed chwilą była naprawdę głupia. Lepiej stąd chodźmy. Przyciągamy uwagę.

Wyprawy do miasta przestały być rozrywką, ubarwiającą monotonię mojego życia. Szczerze mówiąc, wolałbym w ogóle nie oglądać go w takim stanie. Jednak nadal chodziliśmy. Rozmawialiśmy z ludźmi, przechadzaliśmy się po pustawych ulicach, na których słychać było głównie łomot ciężkich, żołnierskich butów. Pod murami nadal płonęły stosy. Ojciec zdołał sprowadzić wielki transport wody barkami rzecznymi i przynajmniej każdy mieszkaniec dostawał dziennie swój skopek wody. Dostarczaliśmy też żywność i wodę do wszystkich świątyń oprócz Czerwonych Wież i nakazaliśmy rozdawać je potrzebującym. Zadbaliśmy, żeby wszyscy się o tym dowiedzieli. Dzięki temu posunięciu szczodrobliwość kapłanów Podziemnej przestała się wyróżniać. Stracono kilku kapłanów, mnichów i żerców, przyłapanych na kradzieży żywności.

Picie mulistej, cuchnącej cieczy z rzeki wywoływało okropne boleści, gorączkę i wzdęcia, które często kończyły się śmiercią, a mimo to codziennie wielu próbowało.

A deszcz nie chciał spaść. Dzień w dzień wstawało rozpalone, buchające żarem słońce i nawet bezchmurne niebo wydawało się jakieś wyblakłe.

Przeczucie nieszczęścia wisiało i nad krajem, i nad Wioską Chmur. W naszej świątyni przez cały dzień słychać było gongi. Nieustannie zanoszono modły do Stworzyciela, Idącego Pod Górę i wszystkich nadaku. Dzień i noc płonęły pęki ofiarnych kadzidełek i wszędzie smętnie wisiały w bezwietrzu modlitewne proporce.

Jedyną jaśniejszą stroną mojego życia wówczas były lekcje, jakich udzielała mi Aiina. Nocami upał wydawał się jeszcze dotkliwszy, do tego nieustannie wisiało nad nami fatum Gniewu Bogini i dzień w dzień dostawaliśmy złe wiadomości. Nawet Wiedzący byli zgodni, że trwająca tak długo susza jest zupełnie nienaturalna. Pośród tego ciągłego przygnębienia oboje szukaliśmy zapomnienia w niekończących się zmaganiach.

Jednak którejś nocy zaskoczyła mnie.

Przyszedłem jak zwykle i wślizgnąłem się z ogrodu prosto do jej sypialni. Aiina siedziała na dywanie w swojej wieczornej sukni, a obok skromnie klęczała smukła, nieznana mi dziewczyna. Trzymała dłonie na kolanach i patrzyła nieruchomo wielkimi, ciemnoszmaragdowymi oczami. Była w moim wieku lub niewiele starsza i miała czerwone włosy jak ja, tylko chyba ciemniejsze.

— To jest Mirah — odezwała się Aiina. — Dzisiejszej nocy zmierzysz się z prawdziwym przeciwnikiem. Czas sprawdzić, czego się nauczyłeś.

— Aiino — zaoponowałem łagodnie. — Mirah jest piękna, ale przecież wcale jej nie znam. Wolę lekcje z tobą.

— Powiedziałam — ucięła. — Takie jest dziś twoje zadanie. To jest umiejętność. Jak jazda konna albo walka. Nie wiesz, jakiego konia przyjdzie ci dosiąść, ani nie będziesz całe życie walczył ze swoim mistrzem wojny. Dziś zmierzysz się z Mirah. I pokonasz ją.

Sięgnęła po cintar i po chwili wydawało się, że nie zwraca na nas najmniejszej uwagi, pochłonięta cichą grą.

Mirah wzięła mnie za rękę i zaprowadziła na podest do łoża Aiiny. A potem opuściła muślinowy baldachim.

— Nie zwracaj na nią uwagi — szepnęła. Miała melodyjny, przyjemny głos. I pięknie pachniała. — I nie słuchaj, co mówi o walce. To nie żadna walka, tylko miłość. Udowodnię ci, że nie ma to nic wspólnego z wojną. Nieważne, czy chciała cię upokorzyć, czy wypróbować. Niech ma, co chciała. Może już się nigdy nie spotkamy, więc możemy dać sobie na pamiątkę trochę szczęścia. Obejmij mnie, panie, i zapomnij o wszystkim, a ja sprawię, żebyś nie zapomniał tej nocy.

Ja jednak uwierzyłem Aiinie i postanowiłem nie dać za wygraną. Mirah była cudowna, ale potrafiłem odwzajemnić każdą z jej pieszczot po wielekroć. Potrafiłem już panować nad sobą i nie spłonąć przedwcześnie. Kiedy poczułem spełnienie, niemal natychmiast mogłem podjąć miłosne zmagania i widziałem zdumienie w jej szmaragdowych oczach. Nie było to łatwe i trwało całymi godzinami, ale wreszcie osiągnąłem swój cel. Usłyszałem gardłowe krzyki, zupełnie inne niż eleganckie, namiętne jęki, które wydawała dotąd, patrzyłem, jak wije się pode mną, zachłannie chwytając wszystko, co daję, na jej dzikie oczy i zmierzwione włosy spadające na twarz. Nie udawała. Aiina nauczyła mnie, jak rozpoznać, kiedy kobieta udaje.

Kiedy wyszła, długo leżałem na wznak, nie mogąc się poruszyć ze zmęczenia. Czułem się pusty i lekki jak obłok, a jednak w jakiś sposób zbrukany i upokorzony. Czułem złość na nauczycielkę.

— Moim zdaniem pozwoliła ci wygrać — powiedziała Aiina. — Ale i tak spisałeś się nieźle.

— Chciałaś mojej porażki — warknąłem.

— Nie — szepnęła bardzo smutno. — Chciałam odzyskać mój chłód. Jestem nauczycielką.

Często potem bywało tak, że spotykaliśmy się wieczorem, oboje smutni i pełni złych przeczuć, mając dość suszy, gróźb, zamieszek i wrzasków zamaskowanych kapłanów na ulicach. Dość map, strategii i ładunków wody i zboża, których już nie było skąd brać.

A potem obejmowaliśmy się i nie było już niczego innego niż nasze ciała, jedwab prześcieradeł, zapach wonnych olejków i kadzideł, i czarna noc przed sypialnią.

Wtedy właśnie ją pokonałem.

Po raz pierwszy i ostatni.

Później leżała zupełnie nieruchomo, zlana potem, z rozrzuconymi nogami, dysząc ciężko. Nie powiedziała nic.

Po długim czasie uklękła na łóżku i ujęła moje ramiona.

— Musiał nadejść ten moment — powiedziała. — To już koniec twojej nauki, Młody Tygrysie. Idź teraz, bogatszy o wiedzę, którą niewielu posiada, i nie zapomnij, czego się nauczyłeś. Niczego więcej już cię nie nauczę, tohimonie.

Pomyśleć, że jeszcze trzy uderzenia serca wcześniej byłem dumny z siebie i szczęśliwy. Teraz czułem się tak, jakbym został sam w czarnej pustce. Jakby wydarto mi serce, zostawiając ziejącą, krwawą ranę. Nagle. Jakbym wpadł pod lód.

Osłupiały, patrzyłem na jej smagłe ciało i nie mogłem uwierzyć, że widzę je po raz ostatni. Odtąd będzie już zawsze tylko nauczycielką. Skłębiona grzywa granatowych włosów dla mnie będzie tylko kunsztownie upiętą fryzurą, pełną szpil i klamer, a piersi i łono z jedwabistym trójkątem mysiego futerka znikną na zawsze pod lśniącymi tkaninami sukni.

Miałem ściśnięte gardło. Odchrząknąłem.

— Aiino... To w końcu trzeba powiedzieć. Ja...

Nie zdążyłem. Zamknęła mi usta dwoma palcami i pogładziła po policzku.

— Nie, tohimonie. Będziesz władcą. Ja — nauczycielką cesarskich dzieci i strategiem. Nauczyłam cię czegoś, żebyś nie został igraszką własnej żądzy. Żeby żadna kobieta nie mogła na tobie grać i uczynić cię niewolnikiem. Nauczyłam cię tańca ciał. Ale czy nie zauważyłeś, mój piękny tygrysku, że nie nauczyłam cię, czym jest miłość? Tylko tego, jak sobie z nią radzić. Był tylko taniec. Soki naszych ciał, pot i namiętność. Jęk, nie miłosne zaklęcia. Nie było czułości. Czy tego nie zauważyłeś? Mirah, którą widziałeś tylko przez jedną noc, dała ci tysiąc razy więcej czułości niż ja przez cały ten czas. Teraz już wiem, że potrafisz mnie okiełznać i pokonać. I zrobiłbyś to jeszcze wiele razy. Odtąd wkradłyby się między nas uczucia, a na to nie można pozwolić. Byłyby pocałunki, rozmowy, łzy i śmiech. Już nie byłoby zmagań, tylko wzajemne hołdy. Zamiast dać ci wolność wyboru, sama bym cię usidliła.

— Aiino, pamiętam, że być może będę kiedyś cesarzem. Za wiele lat. Ojciec jest jeszcze młody i niech Droga pozwoli mu zachować zdrowie. Nie jestem głupi. Ale mogę przecież mieć konkubiny...

Syknęła jakby ze złością.

— Cóż za pokusa. Żyłabym u boku mojego księcia, schowana w cieniu, usidliwszy go od najmłodszych lat. Pierwsza kobieta, która dała mu szczęście. Pierwsza, którą posiadł. Ta, która uczyła go od dziecka. A teraz pierwsza konkubina. A kiedyś, jutro, za rok albo dziesięć lat, stanęłabym w cieniu tronu. Ukryta bezpiecznie, mając władcę na własność w sypialni. Nie, tohimonie. Nie narażę Tygrysiego Tronu na takie niebezpieczeństwo. Masz szesnaście lat, szlachetny książę. Ja zaś jestem stara. Mam przeszło dwa razy tyle lat, co ty. Powinieneś teraz poszukać dziewczyny w odpowiednim dla ciebie wieku. Świeżej, pięknej i delikatnej. Takiej jak Mirah. Zapomnij o moich rzadkich włosach, obwisłych piersiach, zwiotczałej skórze, żylastych dłoniach i stopach.

— Ależ Aiino, jesteś piękna! Mężczyźni płoną, kiedy cię widzą. Jesteś jak dojrzały owoc. Słodki i ciężki od słońca...

— Cśś... Powiedz mi to za dziesięć lat, szlachetny książę. Za dziesięć lat, kiedy wciąż będziesz bardzo młody. Wtedy ci uwierzę. Teraz łasisz się jedynie do wspomnienia ognia, jaki wyrwałam z twoich trzewi.

Milczałem, usiłując zdławić w sobie rozpacz, ale czułem, że ma rację, pomimo że wszystko we mnie się buntowało.


Potem przeżyłem czarne, ponure dni, szukając samotności, siedząc nad kubkiem naparu i patrząc przed siebie szklanym wzrokiem. Aiina zachowywała się tak samo jak zawsze. Spokojnie i naturalnie, zupełnie jak przedtem, zanim dotknąłem ją po raz pierwszy. Wydawało mi się, że zupełnie jej to nie obeszło i wcale nie cierpi tak jak ja i poczułem się jeszcze gorzej. Sam jej widok był dla mnie nie do zniesienia.

Kilka razy, samotny w mojej sypialni, kiedy byłem zupełnie pewien, że nikt nie może mnie zobaczyć, pozwoliłem sobie uwolnić zżerającą mnie rozpacz i zapłakałem gorzko. Łkałem jak dziecko, ale nie przyniosło mi to większej ulgi. Łkałem, ściskając w dłoni tę samą żelazną kulę, którą dostałem od Rzemienia jako dziecko. Moją cudowną kulę życzeń.

Rozpacz dała mi tylko zmęczenie, dzięki któremu zasnąłem.

Upłynął jakiś tydzień i moje ciało się obudziło. Smutek nie przeminął, ale ogień zapłonął na nowo i ten sam nieposkromiony głód znowu zaczął mi doskwierać.

Przedtem wieczorami siedziałem w swojej komnacie albo na tarasie, czytałem przy świetle lamp, grałem na cintarze lub flecie. Potem niemal każdy wieczór należał do Aiiny. Teraz nie umiałem wrócić do własnych zajęć. Kraj rozpadał się od suszy, wszędzie panoszyli się buntownicy i złowrodzy kapłani, do tego straciłem Aiinę. Nie było nic, tylko klęska, plagi, tęsknota i rozpacz. Cały świat wydawał mi się spopielonym pogorzeliskiem i zacząłem marzyć o tym, żeby już umrzeć i odejść do Stworzyciela. Daleko od Ognia Pustyni, suszy i Aiiny.

Takiego właśnie wieczora, dusznego i smutnego, siedziałem na poduszce, patrząc w ogród, nad którym zachodziło słońce. Zapragnąłem, by przyniesiono mi wina palmowego, i uderzyłem w gong.

Drzwi uchyliły się i weszły przez nie trzy dziewczęta, których nigdy jeszcze nie widziałem. Niosły na tacy wino i paterę owoców, jedna trzymała cintar. Każda była inna. Jedna miała granatowofioletowe włosy, druga barwy czerwonej miedzi, a trzecia niemal białe. Były młode — mniej więcej w moim wieku.

— Szlachetny książę, panie, Młody Tygrysie. — Pochyliły się w ukłonie na klęczkach i zamarły tak.

— Przysyła nas fadira Aiina — powiedziała ta o ciemnych włosach, świetlistych jak wieczorne niebo. — Jesteśmy twoimi nowymi pokojowymi. Mamy sprawić, żebyś mógł odpocząć po trudach dnia i miał rano siły i chęć do zajmowania się swoim szlachetnym trudem. Ja jestem Fyalla, ta o czerwonych włosach nazywa się Tahela, a białowłosa to Irissa. Irissa pięknie śpiewa i gra na cintarze. Wszystkie to umiemy, ale ona jest niezrównana. Jej głosu można słuchać godzinami, zapomniawszy o całym świecie. Ja zaś potrafię tańczyć, i choć to nic takiego, twój ojciec, władca Tygrysiego Tronu był łaskaw zażartować, obserwując moje niezgrabne popisy, że zachciało mu się rzucić wszystko i uciec ze mną na kraniec świata. Tahela potrafi zaś opowiadać tak, jakby jej słowa rzucały czar na słuchającego, i zna więcej historii niż gwiazd na niebie. Są zabawne i bohaterskie, i zadziwiające albo rzewne. Wszystkie jesteśmy też mistrzyniami sztuki miłości i potrafimy sprawić, że zapomnisz o całym świecie, a rano wstaniesz jako zupełnie nowy człowiek. Pogodny i rześki. Znamy jeszcze wiele sztuk. Umiemy masować i zmienić obolałe ciało zmęczonego mężczyzny w sprężyste i rześkie jak młodego ogiera. Możemy też milczeć albo być niewidzialne, jeśli zechcesz. Umiemy też znaleźć radę na smutki i ukoić ból. Co tylko zechcesz.

— Zostawcie to wino i idźcie sobie — powiedziałem drewnianym głosem. — Mam już pokojowego i nic więcej mi nie trzeba. Zupełnie nie jestem w nastroju do rozrywek, tańca i historyjek. Co zaś do miłości, to sam zdecyduję, czy jeszcze kiedykolwiek zechcę to robić i z kim. Jesteście rzeczywiście piękne, więc przekażcie fadirze Aiinie moje podziękowanie i moją wdzięczność. A teraz zostawcie mnie.

— Zrobimy, jak każesz, szlachetny książę — powiedziała Fyalla, pochylając się jeszcze głębiej. — Fadira Aiina przewidziała, że tak może być, i będzie wiedziała, co z nami zrobić w takiej sytuacji.

— Co?!

— Jeżeli nie zdołamy wyleczyć cię, panie, ze smutku. Będzie to oznaczało, że jesteśmy nic niewarte, i zostaniemy przekazane do wojskowego domu uciech w forcie w Sauragarze, by zabawiać żołnierzy.

— Kpisz, Fyallo?

— Nie, panie. Odjedziemy z transportem i rekrutami za trzy dni. Fadira Aiina sporządziła list w tej sprawie.

— Dobrze więc — rzuciłem ze złością. — Fadira Aiina jak zwykle postawi na swoim. Możecie zostać moimi pokojowymi. A teraz nalejcie mi wina i idźcie do swoich komnat.

Spojrzałem na nie jeszcze raz i zmieniłem chwilowo zdanie.

— Zresztą, właściwie potrzebuję kobiety. Zostaniesz, Fyallo.

— Wybacz mi, panie, ale zbyt długo byłeś pogrążony w smutku.

— Co to ma znaczyć?!

— Jesteś aż chory ze zgryzoty, panie. Jedna dziewczyna nie pokona takiego bólu. Dziś potrzebujesz nas trzech i będziemy dawać z siebie wszystko. Pozwól nam się zająć tobą i nie myśl o niczym, a obiecuję, że rano zbudzisz się uśmiechnięty.

Rano okazało się, że Aiina po raz kolejny miała rację.

Nadal czułem stratę i tęskniłem do mojej nauczycielki, ale dziewczęta umiały sprawić, że z każdym dniem ból malał. Czułem się jak woskowa tabliczka. Ich ręce, usta, języki i łona usuwały ze mnie stopniowo Aiinę i zapisywały siebie. Jednak tak jak przewidziała, ani jedno, ani drugie nie było miłością. Mądra Aiina wiedziała, że była dla mnie mentorką i mistrzynią. Powierniczką. Kimś, kogo łatwo mogłem uznać za równego sobie, i pokochać całym sercem. Oddać jej nie tylko pożądanie, ale i szacunek, czułość, troskę i przyjaźń. Podzielić każdy sekret i posłuchać każdej rady. Wiedziała o tym, dlatego pilnowała, żeby nie okazać mi ani odrobiny czułości.

Moje dziewczyny były słodkie i czułe. Zasypywały mnie najwymyślniejszymi pieszczotami i przybiegały na każde skinienie. Spełniały najgłupsze zachcianki. Czegokolwiek zapragnąłem, nieodmiennie aż płonęły z namiętności i zapału. Moje komnaty były wciąż pełne chichotów, jakbym trzymał w nich stado śpiewających ptaków. Pozostawały jednak służącymi i okazywały to na każdym kroku. Ja byłem księciem. Przyszłym imperatorem. One pokojowymi. I tak miało zostać.

Nie wychodziłem wtedy do miasta.

Sytuacja była cały czas taka sama. Transporty zapewniały minimum podstawowych potrzeb, pod murami płonęły stosy, patrole utrzymywały jaki taki porządek w głównych miastach. Co rano zbierano z ulic kilka wozów trupów. Wydawało się, że pozostaje jedynie czekać na deszcz.

Ale deszcz nie chciał padać, zupełnie jakby niebo zapomniało, jak to się robi.

W pałacu mówiono bez przerwy o starym pomyśle, który już od dawna miano zrealizować. O doprowadzeniu do miast czystej wody z górskich rzek i lodowców, która popłynęłaby kamiennymi korytami stojącymi na filarach. Słupy te miałyby być stopniowo coraz mniejsze i woda, dzięki pochyłości, sama dotarłaby do miast. Koryta ciągnęłyby się czasem setkami staj. Kiedyś już mój dziad próbował zbudować coś takiego, ale przyszło trzęsienie ziemi o niespotykanej sile i budowa legła w gruzach. Prócz tego, należało zbudować we wszystkich miastach cysterny na deszczową wodę tak jak w osadach pustynnych. Jednak dopóki trwała susza, o rozpoczęciu jakichkolwiek prac nie było co marzyć.

— Ostatni deszcz spadł wczesną wiosną — powiedział Rzemień, układając na stole zwoje meldunków i raportów. — To będzie już szósty miesiąc. Równo dziesięć dni po tamtym deszczu z serca Nahel Zym nadeszła Ogień Pustyni. Nahel Ifrija.

— I wtedy się zaczęło — odparłem. — Nadal twierdzę, że to rzeczywiście gniew bogów.

— Takie myślenie nic nie daje. Zwłaszcza, że prorokini chce, żebyś tak myślał.

— Kto ją spotkał pierwszy?

— Wojsko. Dziesiątka piechoty z trzynastego tymenu zwanego „Słonecznym” z Kamirsaru. To był posterunek przy studni na szlaku handlowym przed kiszłakiem Szyłgyryz. Łucznicy i rydwan pustynny. Powiedziała im: „Przychodzę spod ziemi i przychodzę z pustyni. Przynoszę wam słowo gniewu. Bowiem porzuciliście prawo Podziemnej Matki i rozdarliście świat. Zakaziliście święte łono ziemi egoizmem, gwałtem i chciwością. Teraz pójdźcie za mną albo zgorzejcie, bowiem ja jestem Nahel Ifrija, Ogień Pustyni, i niosę święty płomień gniewu. Ogień, który oczyści świat i odda go Matce. Tak, by wszystko stało się jednym”.

— Co się stało z tymi żołnierzami?

— Ocalał dowódca. Dlatego o tym wiemy. Niestety, ten człowiek potem oszalał i powiesił się. Byli tam też kupcy, którzy przyszli do studni. Niektórzy są dziś jej wyznawcami, niektórzy uciekli, a reszta zginęła, podobno w burzy piaskowej, która przybyła na jej gniewne wezwanie. Wiry rozpalonego piasku, które obdarły ich z ciała i pozostawiły tylko kości. Ale najpierw wzięli ją za obłąkaną. Jak ktoś przychodzi ze wschodu na Nahel Zym i to samotnie, jest jasne, że może mieć udar słoneczny. Chcieli dać jej wody, ale zaczęła ich lżyć, aż w końcu dowódca poszczuł ją swoimi leopardami. To podobno są te zwierzęta, które jej stale towarzyszą, tylko teraz mają dziwne, złote oczy. Jedni twierdzą, że są ślepe, a inni, że widzą znacznie więcej. To jest bez znaczenia, Młody Tygrysie. Nie wiem, czym jest ta kobieta, ale wszystko, co wiemy, jest wymieszane z bajkami. Zresztą część z nich sama rozpuszcza. Myślę, że jest po prostu Czyniącą. Prawdziwą Czyniącą, taką, jak z dawnych opowieści. Taką, która być może znalazła zaginione imiona bogów. Powinna zostać zabita choćby tylko z tego powodu. Jest groźna jak wściekły pies i tak samo nieobliczalna.

— Czyniący są podobno przywiązani do uroczysk — zauważyłem. — A ona wydaje się chodzić, gdzie chce.

— Bywali Czyniący, których odmieniły uroczyska i sprawiły, że mogli nieść część mocy w sobie. Znowu powtarzam stare bajki. Sam nigdy nic takiego nie widziałem. Widziałem natomiast, co się dzieje, kiedy ktoś zaczyna czynić. Pojawiają się widziadła i potwory rodem z koszmarów i potem żyją przez jakiś czas, jakby były rzeczywiste. Zdarzają się cuda. Kwitną kamienie, rzeczy zmieniają kształt i naturę. W chory, szalony sposób. To samo zdarza się ludziom, którzy są w otoczeniu Czyniącego. Umierają, zmieniają naturę i chorują w dziwaczny, potworny sposób. Wszystko się kończy, kiedy to trafia samego Czyniącego. Z reguły szybko. Niestety, wszyscy Czyniący, których spotkałem, byli obłąkani. Twój dziad chciał wykorzystać ich moc w wojsku, ale to była zupełna klęska. Nie potrafili zrobić nigdy najprostszej rzeczy dwa razy tak samo. Raz im wychodziło, a raz nie albo działało na odwrót. Ponosiliśmy od tego więcej strat niż wrogowie. Jednak tu mamy do czynienia z czymś innym. Najwyraźniej Nahel Ifrija robi, co chce, i udaje się jej.

— Czy Czyniący może powodować suszę?

— Nie. To jest za wielkie. Nie wiemy przecież, dlaczego deszcz pada albo nie pada. Czyniący może coś podpalić, zmienić albo stworzyć, ale nie podniesie góry i nie zmieni jej w wulkan.

— A bogowie... znaczy nadaku?

— Też nie. Chyba. Nigdy tego nie robili. Chyba nie mogą albo im nie wolno.

— Zastanawiam się... Może nadaku też się czasem rodzą i ta Nahel Ifrija jest po prostu nowym rodzajem. Nieokrzesanym, bo młodym.

— To po co odwołuje się do Podziemnej? Gdyby sama była nadaku, żądałaby hołdów dla siebie. Zresztą nie słyszałem nigdy, żeby pojawiały się nowe nadaku. Od setek lat są te same. Chyba.

Tak wyglądały nasze poranne raporty o stanie państwa. Zamiast analizować handel, politykę i wojsko, zajmowaliśmy się suszą i prorokinią. Nie było od tego ucieczki.

W mieście ulice były niemal puste. Szliśmy z Brusem przez zalane słońcem place i patrzyliśmy na nieliczne czynne kramy, przechodnie przemykali się chyłkiem podcieniami i bocznymi uliczkami. Wszyscy nosili kurty i portki w burych kastowych kolorach. Tawerny kryły się za zamkniętymi okiennicami i trudno było powiedzieć, czy są otwarte, czy nie. Trzeba było stukać i czekać. Czasami otwierano drzwi i można było wślizgnąć się przez szparę do mrocznego, dusznego wnętrza, gdzie siedzieli milczący ludzie o twarzach skrytych w kapturach pustynnych płaszczy albo pod rondami kapeluszy.

Na ścianach co chwilę spotykało się symbole Podziemnej Matki lub napisy w rodzaju „Patrzcie na pustynię! Nadchodzi Ogień!”.

Poza tym w Maranaharze panował spokój. Wszędzie oprócz placów i świątyni, gdzie wydawano wodę, bo tam zawsze kłębił się tłum. Jednak był to dziwny spokój, martwy i straszny. W powietrzu wisiało jakieś oczekiwanie. Jakby nadchodziła burza albo miał wybuchnąć wulkan.

Na skrzyżowaniach stały namioty z włóczni i płaszczy, siedzieli w nich żołnierze o czerwonych twarzach i spalonych słońcem ramionach, bez hełmów i z głowami okrytymi mokrymi chustami.

Było nie tylko gorąco, ale i duszno, a powietrze było aż szare od much.


A potem nadeszła tamta noc... Straszna noc pełni drugiego księżyca. Spałem lekkim, chorym snem, mokry od potu, budziłem się wiele razy i miałem wrażenie, że wcale nie śpię, tylko leżę w ciemności, patrząc na nocny ogród i słuchając lekkich oddechów moich dziewcząt. Jednak musiałem śnić, bo wydało mi się, że patrzę na zakapturzoną postać, nadchodzącą od strony jeziora. Miała bardzo obszerny płaszcz, lśniący jaskrawą czerwienią, rozszerzany ku dołowi, a dłonie schowane były w szerokie rękawy. Nie widziałem też twarzy, tylko owalny otwór kaptura wypełniony czernią. Płaszcz powiewał lekko i unosił się niczym najcieńszy muślin albo zmięty, cieniutki zwój. I świecił czerwonopomarańczowym blaskiem, rzucając mdłe, rude światło na jezioro, trawę i krzewy. Wszystko wokół migotało, a na patio stała zakapturzona, mroczna sylwetka, ubrana w płaszcz z płomieni.

Wiedziałem, na co patrzę. To Nahel Ifrija. Ogień Pustyni. Przyszła po mnie.

Obudziłem się z takim uczuciem, jakbym spadał. Znowu leżałem w sypialni i cały mokry od potu, patrzyłem na ogród. Usłyszałem szepty moich dziewcząt. Tak ciche i delikatne, że wziąłbym je za szelest wiatru w liściach, tylko że od miesięcy nie było wiatru. Oprócz tego czułem łaskotanie na piersi, jakby chodziła po nich mucha.

— Przytrzymaj mu nogi... Połóż się na nich... — Rozpoznałem głos Taheli. — Może wcale się nie obudzi...

Jeszcze nigdy w życiu tak się nie przeraziłem.

— Ty usiądź mu na ramionach — szepnęła Fyalla. Usłyszałem cichy zgrzyt noża dobywanego z pochwy.

Otworzyłem oczy i bardzo wiele stało się równocześnie. Po pierwsze, na mojej piersi znajdował się ohydny robak, członowany, kroczący na ośmiu zginających się nogach i pokryty brązowym pancerzem, z uniesionym, płaskim łbem, zakończonym hakowatymi szczękami. Był wielkości mojej dłoni. Spojrzałem prosto w lśniące leciutko złotem czworo oczu, wyglądających jak klejnoty.

Zanim zdążyłem się poruszyć, Irissa rzuciła się całym ciałem na moje nogi, a Tahela wyrosła nagle z ciemności za moją głową i uklękła mi na ramionach, siadając na twarzy i ściskając głowę udami.

Wzdrygnąłem się, czując zimny dotyk stali na piersi, ale po chwili zrozumiałem, że wcale nie mają zamiaru mnie zadźgać. Fyalla wsunęła nóż pod siedzącego na mojej piersi robaka i błyskawicznym ruchem wyrzuciła w powietrze.

Tahela uniosła się z mojej twarzy i zdążyłem zobaczyć, jak owad wije się w powietrzu niczym wąż i ciężko spada na posadzkę. Spadł na wznak, przebierając gwałtownie odnóżami, po czym wygiął się błyskawicznym ruchem i odepchnął szczękami od podłogi. Tahela śmignęła niczym łasica, porwała kryształową czarę pełną owoców, wysypała je, po czym rzuciła się na podłogę i nakryła stworzenie misą.

— Wołajcie straż! — zawołała. — I zapalcie światło. Może być ich więcej!

Usłyszałem trzask krzesiwa i w komnacie zapłonęło migotliwe światło lampy. Irissa stoczyła się z moich nóg.

Usiadłem na łóżku i zacząłem się śmiać.

I wtedy go zobaczyłem. Ubranego w ciemnoczerwoną szatę, która, dopóki nie zapaliliśmy światła, była tylko plamą ciemności wśród mroku. Nawet twarz miał okutaną zawojem. Trwał nieruchomo przy sadzawce, dokładnie w miejscu, w którym we śnie widziałem zakapturzone widmo.

Krzyknąłem, zrywając się na równe nogi, i porwałem miecz ze stojaka.

— Straż! Szpieg w zamku! — wrzasnęła dziko Tahela.

Zrzuciłem pochwę z miecza, a w tym momencie zamaskowany napastnik wstał i gwałtownie machnął ręką. Coś świsnęło. Irissa skoczyła, wpadając na mnie plecami, i pchnęła do tyłu, więc nie mogłem zaatakować.

— Z drogi, dziewczyno bo ucieknie! — krzyknąłem, odskakując, i rzuciłem się do ataku.

Szata napastnika załopotała, kiedy zwinął się w miejscu błyskawicznie jak lis, i szarpnął się w bok. Wąskie ostrze błysnęło w powietrzu. Odbiłem je i ciąłem go przez czoło, ale zdążył się uchylić i błyskawicznie dźgnął mnie w oczy. Nie zdążyłbym tego odbić, choćbym ćwiczył szermierkę przez całe życie. Jednak w tym momencie z komnaty śmignął wielki, ciemny dysk i trafił go w rękę z blaszanym łomotem. Było to tylko podarowane mi mgnienie oka, ale zdążyłem je wykorzystać i wbiłem mu ostrze głęboko w brzuch. Poczułem, jak przebija fałdy szaty i grzęźnie we wnętrznościach.

Srebrna taca potoczyła się z brzękiem po kamieniach tarasu i wpadła w trawę.

— Ifrijaaa... — wycharczał i runął na mnie, nabijając się aż po jelec. Ostrze wyszło mu z pleców z trzaskiem prutej tkaniny. Odskoczyłem, nie zdążywszy uwolnić miecza. Skrytobójca postąpił koślawym krokiem w moją stronę, wyciągając rękę, ale tylko przejechał palcami po mojej piersi, zostawiając na skórze smugi krwi.

Tahela uderzyła w niego całym ciałem z dzikim piskiem i zwalili się z tarasu. Skoczyłem za nią, ale już siedziała mu na piersi, wbijając raz po raz trzymany oburącz miecz.

Złapałem ją za ręce, objąłem mocno i delikatnie wyjąłem broń z dłoni.

— Już... już... — wyszeptałem, przytulając ją. Miała dzikie oczy i pianę na ustach.

— Irissaaaa! — zawyła strasznym głosem.

Odwróciłem się.

Irissa stała ciągle w tym samym miejscu przy łożu, tam, gdzie wpadła na mnie. Miała wytrzeszczone oczy i zaciśnięte pięści, a dokładnie pomiędzy piersiami tkwił, rękojeścią w dół, jakiś nóż o szerokim ostrzu, jakby przykleił się do ciała.

Rzuciłem się do niej i chwyciłem za ramiona. Irissa kaszlnęła nagle i prychnęła czerwoną śliną, a w chwilę potem z jej ust potoczył się strumień krwi. Po brodzie i w dół brzucha. Ułożyłem ją na ziemi i trzymałem w objęciach. Usłyszałem straszny, dziki wrzask „Straż! Medyka!” i dotarło do mnie, że to ja wrzeszczę.

Sterczące jej z piersi narzędzie miało rękojeść okręconą rzemieniem i dziwaczne ostrze, rozgałęzione na wszystkie strony ostrymi krawędziami jak liść. Jedno z tych ostrzy tkwiło teraz w ciele mojej słodkiej Irissy zamiast w moim.

Podobno kiedy wreszcie przybiegli, nadal klęczałem, tuląc Irissę, cały zbryzgany krwią, i wydawałem z siebie dzikie, ochrypłe wycie, które brzmiało jak głos wilka. Długo nie pozwoliłem odebrać sobie ciała, mimo że było już zimne.


— Przeszedł przez mur. Nie wiem, w jaki sposób. Trzech strażników znaleźliśmy z poderżniętymi gardłami, jednego z ranami od tego ostrza, którym zabił nai Irissę. — Rzemień mówił twardo i rzeczowo, ale widać było, że jest wściekły.

— Dosyć tego — wycedził cesarz. — Skrytobójca umarł ponoć z imieniem prorokini na ustach. To jest zamach na Tygrysi Tron. Natychmiast przygotować plan uderzenia w Czerwone Wieże. Wszyscy kapłani mają zostać aresztowani. Gdziekolwiek znajdziecie ślady krwawych ofiar z ludzi, stracić wszystkich kapłanów. Wieże zburzyć, wszelkie bogactwa i zapasy skonfiskować. Posłużą dla ofiar suszy. Za prorokinię zwaną Ogień Pustyni wyznaczyć nagrodę. Tysiąc dirhanów za martwą i tylko martwą. Kult Podziemnej zostaje ogłoszony zbrodniczym. Każdy, kto będzie nosił jego znaki, szaty, albo wzywał to nadaku publicznie, zostanie aresztowany i umieszczony na galerach wojennych na trzy lata. Za odwoływanie się do Kodeksu Ziemi i grożenie komukolwiek śmiercią lub klątwą, lat pięć.

Wstał.

— I jeszcze jedno. Zakazuję honorowych samobójstw. Dowódca straży przybocznej nabił się na swój miecz. Tymczasem był mi potrzebny. Każdy jest.

— Ojcze — wychrypiałem. Czułem, jakbym miał w gardle pustynię. Nie czułem już właściwie smutku, tylko tępy gniew. Zimny jak lód. Wiedziałem, że ten gniew zostanie we mnie na długo, a może i na zawsze.

— Tak, Młody Tygrysie?

— Nai Irissa uratowała mi życie. Osłoniła mnie przed tym ostrzem. Proszę, by pochowano ją w Ogrodzie Ciszy z rytuałem należnym bohaterowi wojennemu.

— Dobrze. Otrzyma pośmiertnie stopień pahan-deja straży przybocznej. Jej rodzina otrzyma zwyczajowe nadania jak za śmierć oficera w wojnie. Czy była twoją nałożnicą?

— Ojcze, pokornie proszę, byś uczynił ją oficjalnie moją pierwszą konkubiną.

— Zgoda.

— Teraz jeszcze ten owad — powiedział Rzemień. — Mistrz Zwierząt twierdzi, że wygląda jak pustynna skorpenica, tylko pięć razy większa i brązowo-czerwona, a nie żółta. Według niego, takich robaków jak ten nie ma. Zwykłe skorpenice żyją w gniazdach jak mrówki i są bardzo jadowite. To, co wpełzło do komnaty, według obliczeń Mistrza Zwierząt mogłoby zabić sześć koni albo dwa kamienne woły. To było prawdziwe narzędzie zamachu. Gdyby ten stwór miał trochę szczęścia, zabiłby nie tylko Młodego Tygrysa i jego pokojowe, ale połowę mieszkańców Domu Stali. Nie wiemy, skąd wziął się skrytobójca, ale niestety, może być zdrajcą. Na ciele ma świeże blizny tam, gdzie weterani noszą tatuaże. I jeszcze jedno. Ma bielmo na oczach.


Ciało Irissy ubrano w zbroję pahan-deja straży przybocznej, przykryto tarczą i położono jej na piersi złamany miecz. Pogrzeb odbywał się w ciszy jak wszystkie kireneńskie uroczystości żałobne. Tylko kiedy stos już wygasł, Fyalla zaśpiewała cicho „Dolinę Czarnych Łez”. Słyszałem jej śpiew i ciche, miarowe uderzenia wojskowego bębna. Wtedy zapłakałem, ale płakałem jak dorosły. Jak żołnierz. Bez dźwięku i żadnego grymasu, tylko po policzkach płynęły mi łzy.

Dostała prosty, wojskowy kurhan z surowych kamieni, z kamienną lampą oświetlającą Drogę.

Na ofiarnej misie kazałem wyryć, oprócz symbolu Tygrysa, relief w kształcie cintaru.

Irissa odeszła Drogą Pod Górę.

A my zostaliśmy sami.

Plan został przygotowany. Zabrało to tylko kilka dni, zupełnie jakby stratedzy mieli go już w szufladzie i tylko czekali na odpowiedni moment. Nocą rozległy się bębny sygnałowe. Ich łomot niósł się od pałacu przez stanice na szlakach, przekazywany od jednej do drugiej, przez miasta, węzły handlowe, aż po pustynne i nadbrzeżne forty.

Wszystkie garnizony dostały rozkaz przygotowania wymarszu i zebrania sił. Każdy miał uderzyć na Czerwone Wieże w swoim mieście. Ściągnięto bojowe rydwany, a przerażeni mieszczanie usłyszeli po raz pierwszy coś, co przerażało dotąd tylko mieszkańców podbijanych ziem — podobne do ryku słoni zawodzenie rogów zaganiaczy.

Całymi nocami słychać było, jak forty i poszczególne oddziały rozmawiają ze sobą głosem bębnów.

Do stolicy wmaszerował siedemnasty tymen ciężkiej piechoty, zwany „Kamiennym”, z wyposażeniem oblężniczym, ukrytym na wozach taborowych.

Trzy dni od wydania rozkazów w pałacu, kiedy byłoby już jasne, że dotarły do wszystkich stanic i jednostek, wojsko miało utworzyć pierścień wokół Czerwonych Wież i uderzyć na wszystkie naraz. Dokładnie o godzinie wilka, pomiędzy północą a świtem.

Trzeciego dnia o godzinie wilka.

Ale tamtej nocy spadł deszcz.

Chmury nadeszły o zachodzie słońca, a w nocy rozszalała się burza. Na spękaną od gorąca ziemię runęła ściana wody. Pioruny biły co chwilę i kiedy uderzył pierwszy grom, porwałem się na równe nogi z łóżka. Deszcz lał tak, że nie było widać nic na wyciągnięcie ręki. Z dachów wokół patio lały się wodospady i przez ogród popłynęły strumienie.

Długo siedzieliśmy, obejmując się we troje, słuchając upragnionego deszczu i nieustannego trzasku piorunów. Upiorne, fioletowe światło wydobywało z mroku nasze splecione ciała, widziałem twarz Taheli, twarz Fyalli i zdawało mi się czasem, że w świetle błyskawicy widzę też Irissę.

Tak je zapamiętałem. W blasku piorunów, w burzy, w podmuchach tak wytęsknionego, wilgotnego powietrza i w plusku deszczu. Przez chwilę zachciało mi się wyjść prosto w tę ulewę, ale zapomniane już od dawna uczucie chłodu sprawiło, że spłynęło na mnie zmęczenie i zasnąłem twardo pomimo burzy. Chyba tak twardo, jak nie spałem od miesięcy.


Obudziło mnie szarpnięcie za ramię. Ocknąłem się niechętnie, owinięty dokładnie prześcieradłami. Było czarno, za oknem nadal szalała burza. Dziewczęta krzątały się po pokoju, Fyalla skrzesała ogień i wtedy zobaczyłem Brusa. Stał nad moim łóżkiem w ciemnożółtej szacie kasty Sindarów i trzymał jakieś zawiniątka.

— Ubieraj się i o nic nie pytaj! — rzucił jakimś takim przydepniętym głosem, że się przeraziłem. Chyba powiedział coś jeszcze, ale zagłuszył go huk gromu, który długo przewalał się nad pałacem i miastem, jakby po dachu jeździły wozy taborowe.

Ktoś przebiegł z tupotem po korytarzu. Usłyszałem odległe krzyki.

Poczułem w brzuchu nagłe zimno, jakby mróz ściął mi wnętrzności. Brus rzucił mi przebranie, w którym chodziłem do miasta. W Domu Stali nikt nie biegał w środku nocy. Nikt tu nie krzyczał. Nigdy.

Wciągając spodnie i niezgrabnie wiążąc wokół łydek taśmy podróżnych butów, wiedziałem już, że coś się stało, tylko nie wiedziałem co. Fyalla uklękła przede mną i usiłowała mi pomóc, ale trzęsły jej się ręce. Uniosłem jej twarz i zobaczyłem, że jest mokra od łez.

— Koszula, szybko! Nie ma czasu! — zawołał Brus.

— Idziemy do miasta? Chcesz zobaczyć walkę? Uderzenie na Czerwone Wieże! — Uświadomiłem sobie. — Jesteśmy tam potrzebni?

Jeszcze na poły spałem, dlatego opowiadałem takie głupstwa. Założyłem koszulę i wziąłem kurtę z rąk Taheli.

— Zdrada! — krzyknął Brus. — Wojsko przeszło na stronę Podziemnej! „Kamienni” szturmują Tygrysi Pałac! Twój ojciec nie żyje! Błagam, ubieraj się, Władco Tygrysiego Tronu!

W taki oto sposób, osłupiały i owładnięty przerażeniem, zapinając trzęsącymi się rękami kołki kaftana i narzucając pleciony, słomiany płaszcz, biorąc podróżny kosz i kij wędrowca z rąk Brusa, dowiedziałem się, że zostałem cesarzem.

— Ubierajcie się! — krzyknąłem do dziewczyn.

— Spotkamy je później — zawołał Brus. — Znajdźcie fadirę Alhamę, ona powie wam, co macie robić. Biegiem! Szlachetny panie! Musimy dotrzeć do Rzemienia!

Wszystko jedno, czy jest się cesarzem, władcą świata, Płomienistym Sztandarem i Pierwszym Jeźdźcem. Jeżeli ktoś zostanie obudzony w środku nocy wśród ognia, chaosu i burzy, żeby dowiedzieć się, że świat się wali, wówczas znacznie lepiej jest przez jakiś czas dostawać rozkazy niż je wydawać.

Pamiętam to wszystko jak sen. Zły sen, niczym majaki bagiennej gorączki. Mnóstwo chaotycznych obrazów, jeden za drugim.

Pamiętam rudy, migocący poblask na mokrej trawie patio, taki sam jak w moim śnie. Pamiętam nieustanny zgiełk i łoskot, dobiegający stale gdzieś z daleka pomiędzy uderzeniami gromu. Pamiętam huk deszczu walącego w dach.

Biegliśmy korytarzami. Wśród komnat, mebli i kobierców snuły się pasma siwego dymu. Korytarz, którym nie mogliśmy przejść, bo tłoczyła się w nim straż przyboczna. Pamiętam stłoczone plecy, opięte pancerzami, i mur hełmów jak bruk ulicy. I straszny zgiełk gdzieś z przodu. Krzyk, ogłuszający krzyk wielu gardeł. Smród dymu i krwi.

Komnata Ptaków, w której stała już hucząca ściana ognia, i musieliśmy się cofnąć. Na podłodze i kobiercach, wśród pomarańczowych, strzelających pod sufit płomieni leżały ciała.

Jakieś patio, na które spadały strzały. Cały deszcz zapalających strzał, które wydawały brzęczące zawodzenie jak gigantyczne pszczoły i ciągnęły za sobą warkocze dymu.

Brus ciągnął mnie za ramię, przebiegaliśmy kolejne korytarze, a potem, w potokach deszczu, skracaliśmy drogę przez ogród.

W oddali wznosił się Tygrysi Pałac, wyglądający jak wulkan. Jak ciemna góra, zwieńczona huczącym słupem ognia.

— Ogień Pustyni... — wyszeptałem tępo.

Minęliśmy kilku służących i pokojowych, pędzących gdzieś z włóczniami w rękach i klapiących półpancerzami o rozpiętych rzemieniach byle jak narzuconymi na ciała.

Korytarz, w którym kilku przybocznych, całych zbryzganych krwią, bezskutecznie atakowało we wściekłej furii ścianę tarcz najeżoną włóczniami. Brnęli po trupach swoich towarzyszy i ginęli jeden po drugim, waląc się na barykadę z ciał.

Bagienna gorączka. Zły sen.

Pamiętam to jak sen.

Znowu zalany deszczem ogród, krople połyskujące w blasku pożogi niczym iskry.

I moja Aiina.

Naga Aiina, tańcząca z okrągłą, kebiryjską tarczą i szablą w ręku wśród deszczu i atakujących żołnierzy. Taka, jaką zapamiętałem tamtej nocy, kiedy po raz pierwszy widziałem jej ciało.

Tylko teraz był deszcz, ogień i krew.

Pamiętam czarne pancerze „Kamiennego” tymenu, prostokątne tarcze, na których domalowano „dwa księżyce”, i lśniące groty włóczni.

I ciała leżące wokół.

I Aiinę. Widziałem, jak zaczepia brzegiem tarczy o wypukły hoplon żołnierza i odchyla, jak tnie go po gardle, jak odskakuje do tyłu, sprężyście niczym pantera, by po chwili znowu doskoczyć i ciąć — płasko po nogach, pchnąć padające ciało i odskoczyć gdzie indziej, podczas gdy włócznie przeszywają powietrze i ziemię w miejscu, w którym przed chwilą była.

Widziałem.

W koszmarnym śnie.

Moją Aiinę.

Tańczyła. Ostrza odbijały się z łomotem, ślizgały się po kebiryjskiej tarczy, widziałem, jak „Kamienni” cofali się trwożnie, patrząc na nagą wojowniczkę zlaną krwią i deszczem. Widziałem, jak Aiina uśmiecha się dziko i przesuwa krzywym grzbietem szabli po ustach, zlizując z niej posokę, a potem jak skacze znowu i jak głowa w głębokim, czarnym hełmie koziołkuje w powietrzu. Jak skacze nogami na tarcze, przewracając stłoczonych za nimi ludzi.

I widziałem, jak zamyka się wokół niej krąg tarcz, jak tańczy pośrodku, dzwoniąc szablą o ścianę hoplonów.

Krąg zamknął się i zacisnął.

Potem widziałem tylko plecy w czarnych pancerzach jak stado krabów, które szarpią coś między sobą.

A jeszcze potem wrzask radości i rękę, wystającą z tłumu, trzymającą za granatowe włosy głowę mojej nauczycielki. Mojej Aiiny.

Widzę czerwoną od krwi twarz i oczy jak dziury, przez które widać noc.

Słyszę skandowane tryumfalnie „Ifrija! Ifrija! Ifrija!.

Widziałem to.

W moim śnie.

Wydaje mi się, że krzyczałem i usiłowałem biec do walki. Pamiętam, jak szukałem broni, jak udało mi się powalić Brusa i jak po chwili on powalił mnie. Przynajmniej wydaje mi się, że pamiętam.

Jak majaki bagiennej gorączki.

Ocknąłem się w Komnacie Zwojów przy jednym z wejść do tajemnych korytarzy.

Wśród półek pełnych kodeksów, wierszy, traktatów, map i opowieści.

Rzemień miał na sobie nagolenniki i pancerz ze skóry kamiennego wołu, na czole zawiązał przepaskę pokrytą blachami i właśnie zapinał pod brodą okute osłony policzkowe.

Widziałem go niewyraźnie niczym przez mgłę. Wydawało mi się, że Komnata Zwojów jest pełna dymu. Głos Rzemienia dochodził do mnie jak przez poduszkę.

— Jest ranny?

— Nie, sitar Rzemień. Ogłuszyłem go, bo rwał się do walki.

— Dobrze zrobiłeś.

Odgłosy bitwy dobiegały tu przytłumione jak odległy sztorm.

— Rzemień... — wybełkotałem. — Mój ojciec nie żyje... Aiina nie żyje...

— Wiem, szlachetny cesarzu.

Oprzytomniałem na chwilę.

— Moja matka! Mój brat! Cesarzowa matka! Moje siostry! Biegnijmy! Dom Cynobru jest od południa! Trzeba zebrać ludzi! Każ bić w bębny i wezwać pomoc!

— Szlachetny panie, twój brat, szlachetny książę Czagaj zginął na progu Domu Cynobru, broniąc wraz ze strażą wstępu do komnat. Zginął z mieczem w ręku, walcząc u boku swoich sióstr i nauczyciela. Dom Cynobru został już zajęty i splądrowany. Wszyscy mieszkańcy zostali wymordowani, a pawilony podpalono.

— Rzemień! Co on mówi?! To niemożliwe!

— Mówi prawdę, tohimonie. — Rzemień zapiął osłony, oparł nogę na bezcennym, intarsjowanym stole i zaczął zaciągać paski nagolenników.

— Więc daj mi broń — powiedziałem. — Widocznie przyszedł dzień, by umrzeć. Świat się skończył, a tego nowego nikt nie chce oglądać.

— Szlachetny imperatorze, kai-tohimonie klanu Żurawia, ostatni władco dynastii Tendżaruk, oto ostatni rozkaz twojego ojca. Brzmi on: nie wolno ci umrzeć.

Ujął mnie za ramiona i spojrzał w moją kamienną, bladą twarz. Drżałem.

— Nieś w sobie nasz świat, tohimonie. Nie wolno ci teraz umrzeć w walce, tak jak nie wolno było umrzeć twemu pradziadowi po bitwie w Dolinie Czarnych Łez. Odejdź na wygnanie i przeżyj. A potem wróć i odzyskaj Tygrysi Tron. Wróć, kiedy twoi poddani poznają, czym jest władza Podziemnej Matki i Czerwonych Wież. Zbierz Kirenenów ze wszystkich klanów. Zbierz wszystkich wolnych ludzi wśród Amitrajów. A potem zwal Czerwone Wieże w pył i połóż głowę Nahel Ifriji na moim grobie. Tak powiedział twój ojciec.

— Nie skalam honoru mojego klanu! — krzyknąłem. — Jesteśmy Kirenenami! Jesteśmy klanem Żurawia! Pamiętasz?! „Nikt nie zostanie sam, na pastwę wrogów. Nie oddamy ani jego ciała, ani duszy. Gdzie walczy jeden, tam przyjdą wszyscy! Nikt nie zostanie porzucony, nikt nie zostanie zapomniany!”. Pamiętasz, Rzemieniu? Tam walczą nasi bracia, a ty chcesz, żebym uciekał?!

— Tak samo krzyczał twój pradziad. Ale usłuchał i to dzięki niemu zyskaliśmy Tygrysi Tron i odrodziliśmy się z popiołu. Teraz odejdź, tohimonie. Pamiętaj, czego cię uczyłem. Brus cię poprowadzi. On wie, gdzie iść i co robić. Nieś w sobie wszystko, co piękne, a co zabiją dzisiejszej nocy. Pamiętaj o mnie, o Aiinie, o Irissie, o twoim bracie. Pamiętaj o wszystkich. Pamiętaj o Maranaharze, który teraz umiera. Pamiętaj. Jesteś teraz jedyną żywą pamięcią. Jeżeli zginiesz albo zapomnisz, my wszyscy też zginiemy naprawdę. Idź, Młody Tygrysie. Idź Drogą Pod Górę. A potem wróć tu i odbuduj Kirenen.

Rzemień ułożył na stole dwie wąskie tarcze rękawicowe. Wsunął dłoń aż po łokieć do pierwszej i uniósł ją potrójnym ostrzem do góry, a potem przycisnął nim drugą tarczę i wsunął w nią drugie ramię.

Wrzaski i łomot na korytarzach słychać było już coraz bliżej.

Brus ujął mnie za ramię. Delikatnie, ale stanowczo.

— Już nadchodzą, panie.

— Nie! — krzyknąłem. — Jeszcze nie! Wszyscy zginęli! Pozwól mi się pożegnać przynajmniej z nim. Nie mogę stracić jeszcze Rzemienia! Jestem imperatorem! — Wyprostowałem się nagle. — Synu Siodlarza z klanu Żurawia, nie złamię rozkazu mojego ojca, ale ty pójdziesz ze mną.

— Nie tylko ty dostałeś ostatni rozkaz, tohimonie. Mój brzmiał: dopilnuj, żeby uciekli.

Rozległ się huk wyłamywanych drzwi do komnaty. Deski poleciały aż na środek pomiędzy zwoje i dywany. Przez szczelinę już było widać czarne, lśniące od deszczu i krwi pancerze, jakby kłębiły się tam robaki.

Rzemień machnął rękami i zderzył ze zgrzytem ostrza, krzesząc pęk iskier. A potem odwrócił się i nagle objął mnie ostrożnie, żeby nie poderżnąć mi gardła sterczącym z tarczy ostrym jak brzytwa trójzębem, i pocałował w czoło.

— Odejdź, Romassu — powiedział.

„Odejdź, moje życie”.

Brus pociągnął mnie za ramię.

Загрузка...