12

Gdy Kamil, jak codziennie w czasie kontroli stanowisk, wszedł do sterowni, piloci wyglądali na szczególnie czymś zainteresowanych. Na tle ekranów widać było tylko zarysy ich głów, a światła w kabinie wygaszono, co świadczyło o tym, że wypatrują czegoś uważnie na ekranach.

– Jest, widzicie? – Kamil wskazał jakiś ciemny punkt na ekranie. – Nie leży na naszym kursie, a gdyby nawet… Jest niewielki, rozsypie się w polu ochronnym…

– Co tam macie ciekawego? – Kamil spojrzał na ekran między głowami patrzących.

– Nic nadzwyczajnego – powiedział Steve. – Chyba bolid albo maleńka planetoida, należąca jeszcze do układu Tamiry. Okrąża ją po bardzo odległej orbicie i porusza się niezmiernie wolno w tej samej płaszczyźnie, co obie planety układu. Nie powinna sprawić nam kłopotu, miniemy ją w odległości kilku tysięcy kilometrów.

Kamil przyglądał się chwilę maleńkiemu punkcikowi, nie odcinającemu się wyglądem od reszty dalekich gwiazd nieba. Sam nigdy nie odróżniłby tego światełka od tysięcy innych, migocących na ogromnym ekranie. Wiedział jednak, że laserowy lokalizator, nie ulegający złudzeniom płaskiej perspektywy, wyłuskał bezbłędnie ten punkcik spośród innych i zasygnalizował pilotom obecność bliskiego stosunkowo okrucha materii w bezmiarze otaczającej próżni.

– Zignorujemy chyba ten drobiazg… – mruknął Steve na wpół do siebie.

– Oczywiście. Nie przeszkadza nam przecież – powiedział Kamil i odwrócił się ku wyjściu. W drzwiach zderzył się z Piotrem, który zajrzał tu także.

– Coś nowego? – spytał Piotr, mijając Kamila.

– Mała planetoida Tamiry – wyjaśnił Kamil i skierował się do kabiny radiowej.

Krystyna czytała książkę. Kamil podszedł i dotknął jej ramienia. Popatrzyła na niego i przecząco pokręciła głową. Kamil zrozumiał: miało to oznaczać, że nikt nie próbował naprawić przerwanego połączenia.

– A komputer? – spytał Kamil.

– W porządku. Nie zauważyłam żadnych niepokojących objawów. Odbiorniki także milczą.

Kamil kolejno wstąpił jeszcze do sekcji komputerów i do ambulatorium, porozmawiał chwilę z Adamem, a potem skierował się do sekcji napędu. Po drodze, mijając drzwi windy, zauważył, że jest ona w ruchu. Zdziwiło go to trochę. Kto i po co uruchomił dźwig ciągu ewakuacyjnego?

Dźwigiem tym można było dotrzeć do doków mieszczących rakiety zwiadowcze i ratunkowe. Kamil, zaintrygowany nieco, otworzył drzwi sąsiedniego szybu i wszedł do klatki drugiej windy. Ruszyła szybko w górę i wyniosła go na galerię dziobową. Wyszedł na szeroki, słabo oświetlony, pierścieniowaty korytarz, z którego promieniście rozchodziły się kanały prowadzące do wyrzutni rakiet średniozasięgowych. Spojrzał na drzwi pierwszej windy. Były zamknięte, pusta klatka dźwigu stała za nimi. Spojrzał w lewo i w prawo, lecz w widocznym stąd łuku galerii nie było nikogo. Powoli przeszedł wzdłuż szeregu zaryglowanych drzwi prowadzących do komór startowych.

Nagły krzyk, odgłosy uderzeń i szamotania, głuchy łoskot upadającego ciała rozległy się gdzieś po przeciwległej stronie galerii. Kamil pobiegł tam.

Za zakrętem, na zewnętrznej ścianie, wyłonił się oświetlony zarys odsłoniętego włazu, a na jego tle dwie tarzające się, splecione postacie. Jedna z nich była ubrana w skafander próżniowy. Drugą Kamil rozpoznał bez trudu po krótkiej, szczeciniastej czuprynie.

– Brian! – krzyknął Kamil, podbiegając. – Co tu się dzieje?

Brian, który wyraźnie górował nad przeciwnikiem, uniósł głowę i widocznie rozluźnił chwyt dłoni zaciśniętych na fałdzie skafandra leżącego pod nim człowieka, bo ten wyrwał się, wyśliznął i jednym skokiem dopadł drzwi włazu. Zniknął za nimi.

Brian wyprostował się, spojrzał na zamykający się właz i otrzepał machinalnie ubranie.

– Co tu się dzieje? – powtórzył Kamil.

– Widziałem, jak wsiadał do windy. Był ubrany w skafander. Przyjechałem tu za nim – wyjaśnił Brian. -Po tej historii z nadciętą izolacją staram się uważać na tych, którzy kręcą się, gdzie nie powinni. On rzucił się na mnie i powalił. Ściskał mi głowę rękami, a wzrok miał zupełnie obłędny.

Brian podszedł do stalowych drzwi i uderzył w nie pięścią.

– Teraz nie ma sposobu wywlec go stamtąd. Chyba, że palnikiem…

– Kto to był?

– Jak to, nie poznałeś? Przecież to Piotr. Pojęcia nie mam, czego tu szukał!

– Patrz! On chce wystartować patrolówką! – Kamil podbiegł do drzwi, wskazując żółte, migające rytmicznie światło, które zapaliło się nad nimi.

– Rzeczywiście… Oszalał chyba!

– Chodźmy! – Kamil pchnął Briana w stronę włazu sąsiedniej komory startowej.

– Co chcesz zrobić? Gonić go?

Odpowiedź Kamila zagłuszył łoskot silnika startującej rakiety. Bez słowa rozwarli właz i spiesznie podbiegli do rakiety ratunkowej leżącej na torze startowym. Właz zatrzasnął się samoczynnie, silniki zagrały ogłuszającym rykiem pełnego ciągu. Zanim jeszcze Kamil zdążył dobrze przymocować się do fotela, rakieta kierowana wprawnie przez Briana wyrwała ostro w przestrzeń i zataczając szeroki łuk oddaliła się od astrolotu.

– Tam! – Kamil pokazał na ekranie pomarańczowy punkt. To był wylot dysz rakiety, którą uciekał Piotr. -Wariat! Wariat! – powtarzał, wpatrując się w ekran.

Brian tylko skinął głową, zaciskając dłonie na dźwigniach sterowniczych. Kamil czul, jak przyspieszenie narasta do niebezpiecznej granicy. Spojrzał na wskaźnik. W pierwszym okienku paliła się czerwona czwórka, a w drugim, po przecinku, kolejno zapalały się coraz to większe cyfry. Kamil poczuł, że ciężar własnego ciała gniecie go ponad wytrzymałość. Wydał jakiś nieartykułowany dźwięk i wtedy dopiero poczuł, że Brian zmniejszył ciąg co najmniej o połowę.

– Nie rób takich rzeczy! – wychrypiał. – Zerwałeś plombę bezpieczeństwa, to mogło skończyć się fatalnie. Przy takich przyspieszeniach można stracić panowanie nad rakietą!

Spojrzał na twarz Briana i zdumiał się. Pierwszy Automatyk nawet nie skrzywił się, nawet nie pobladł na twarzy, jakby udar przeciążeniowy nie wywarł na nim najmniejszego wrażenia.

– Jeśli chcemy go dogonić, nie możemy inaczej… – mruknął Brian. – On też nieźle wystrzelił. Zobacz, jak daleko odskoczył w ciągu kilkunastu sekund.

– Ależ to szaleniec!

– Może tak, a może… O, spójrz! Teraz zmienia kierunek. Czego on szuka w tej pustce?

Teraz dopiero Kamil przypomniał sobie. Planetoida! Piotr był w sterowni, interesował się wykrytym przez pilotów ciałem, czyżby… chciał do niego dotrzeć? Po co?

Chwycił mikrofon radiostacji i uruchomił nadajnik.

– Piotrze, czy mnie słyszysz? – krzyknął wpatrując się w ekran, na którym pomarańczowa plama ognia zataczała szeroki łuk. Odpowiedzi nie było. Kamil zawołał jeszcze kilkakrotnie, a potem połączył się z astrolotem. W kilku słowach wyjaśnił sytuację Krystynie i przekazał polecenia dla pilotów.

– On chce zniszczyć tę planetoidę! – powiedział nagle. – On obsesyjnie boi się wszystkiego, co astrolot napotyka w próżni! Pamiętasz, jak zachowywał się podczas spotkania z antymaterialnym stworem?

Brian przytaknął ruchem głowy.

– To możliwe – powiedział. – Myślę, że to on spowodował manewr, który zniszczył obiekt z antymaterii.

– Ze strachu przed spotkaniem z nim…

– Tego nie twierdzę – mruknął Brian sceptycznie. -Może ma inne powody. Jak zauważyłeś, założył skafander kompensacyjny. To znaczy, że zamierza opuścić rakietę. Pewnie chce z bliska obejrzeć tę planetoide…

Kamil w milczeniu przyglądał się manewrom rakiety Piotra. Najwyraźniej zmierzała w stronę coraz bliżej domniemanej planetoidy.

– Ile wynosiła prędkość astrolotu w chwili, gdy wystartowaliśmy? – spytał łącząc się ze Stevem.

– Piętnaście setnych.

– Nieźle. Obliczcie opóźnienie, z jakim Piotr będzie musiał hamować, gdyby zechciał przycumować do planetoidy.

Steve przekazał dane do komputera i po chwili padł wynik obliczenia.

– To leży w granicach możliwości. Przeciążenie będzie spore, ale chyba do wytrzymania – powiedział Kamil do Briana. – Gorzej będzie z powrotem do astrolotu.

– Każ im zredukować przyspieszenie, bo my również możemy mieć trudności przy powrocie, jeżeli trzeba będzie hamować przy planetoidzie.

Kamil zgodził się z tym i przekazał odpowiednie polecenia. Spojrzał na wskaźnik odległości. Dystans dzielący ich od rakiety Piotra nie powiększał się.

Po kilkunastu minutach zauważył, że Piotr zaczyna hamować.

Iskierka światła, ku której zmierzał, świeciła na ekranie coraz jaśniej.

– Uważaj. Redukuję prędkość – powiedział Brian.

Kamil odczuł niemiłą zmianę kierunku siły bezwładności. Opóźnienie sięgało trzech jednostek.

Sięgnął do schowka pod fotelem, długo szukał po omacku, wreszcie odpiął pasy, wstał z fotela i z trudem utrzymując równowagę, zajrzał tam.

– Brian! Tu nie ma hełmu. – Otworzył schowek pod fotelem Briana. – U ciebie także nie ma!

– Widocznie przemyślał to wcześniej i wyrzucił hełmy z rakiet patrolowych – skonstatował Brian spokojnie, jakby dawno to przewidział. – Cała ta eskapada jest dokładnie zaplanowana. On doskonale wiedział, kiedy należy wystartować. Miał obliczone parametry lotu.

– Oznaczałoby to, że… spodziewał się spotkania z płanetoidą, zanim ją wykryli piioci.

– To jedyae wyjaśnienie – mruknął Brian, nie odrywając oczu od ekranu.

Kamil zastanowił się nad tym, co usłyszał. Zauważył już dawniej, że Brian jest zawsze chłodny i logiczny w swych wnioskach. Traktował fakty bez uprzedzeń: nie zastanawiał się, tak jak Kamil, nad tym, czy Piotr jest człowiekiem, czy kosmicznym potworem. Dla niego istniały po prostu fakty, prowadzące do logicznych wniosków.

– Nasz pościg nie ma właściwie sensu! – zauważył. -Jeśli jemu przyjdzie ochota wyjść z rakiety, nie będziemy mogli niczego zdziałać bez skafandrów próżniowych. Myślę, że on chce jednak zniszczyć tę planetoidę. Jego rakieta ma baterię miotaczy, ale nie sądzę, by zdołał nimi rozwalić tak duże ciało…

– Skąd wiesz, że duże?

– Wnioskuję z natężenia odbitego światła. Chociaż… Zaraz, sprawdzimy to. Steve – zwrócił się do mikrofonu. – Sprawdźcie rozmiary tej planetoidy.

Prędkość obu rakiet zmalała znacznie, teraz już nie było wątpliwości, że Piotr zamierza podejść do planetoidy.

– Sprawdziliśmy – w głośniku rozległ się głos Steve'a

– to jest maleńkie, kilkaset kilogramów! Przy tym daje pełnometaliczne odbicie! To nie może być zwykła planetoida…- Głos Steve'a wyrażał wahanie. Kamil zrozumiał.

– Obiekt sztuczny?

– Możliwe… Nawet bardzo prawdopodobne. Albo żelazny asteroid.

Kamil nastawił kamerę na maksymalne powiększenie. Na ekranie widać było jednak tylko ogromną plamę ognia z dysz rakiety Piotra, która zasłaniała obraz celu jego niewytłumaczonej wycieczki. Kamil jeszcze dwukrotnie próbował bezskutecznie nawiązać łączność z Piotrem. Astrolot, mimo wyłączonych silników, doganiał już prawie obie hamujące rakiety, ponieważ jednak szedł nadal tym samym kursem, wyprzedzał je teraz w odległości kilku tysięcy kilometrów.

– Jeśli nie włączymy silników za cztery minuty, nie starczy nam później paliwa na dojście do astrolotu -stwierdził Brian, spoglądając na wskaźniki. -Musieliby całkowicie wyhamować i zawrócić…

– Piotr też o tym wie – powiedział Kamil. Rakieta Piotra zbliżała się do cygarowato wydłużonej, lśniącej bryły. Kamil obserwował to na ekranie.

– Nie wygląda na żadną z zaginionych sond ziemskich – powiedział cicho.

– Bo też nie jest to ziemska sonda. Spójrz na anteny. Nie widziałem nigdy takiej konstrukcji. Wygląda na przekaźnik łączności, ale mogę się mylić.

Rakieta Piotra łagodnie przywarła do powierzchni błyszczącego cygara. Była znacznie od niego większa.

– Popatrz! On wychodzi! – Kamil wpatrywał się w rosnące na ekranie kształty rakiety i nieznanego obiektu. – Dlaczego, u diabła, nie zabraliśmy skafandrów!

– Nie mieliśmy raczej czasu – zauważył Brian.

Przycumowali do rakiety Piotra. On sam, wlokąc za sobą linę asekuracyjną, stąpał ostrożnie po powierzchni cygara. W pewnej chwili – widzieli to wyraźnie na ekranie – pochylił się i nagle zniknął, jakby zapadł się do wnętrza. W miejscu tym widniał teraz niewielki, kolisty otwór.

– A więc jednak Piotr – powiedział Kamil do siebie. Czuł, że drżą mu dłonie, a serce wali niezwykle mocno.

Brian siedział przed ekranem, nieporuszony i spokojny, jakby spotkanie z obiektem pochodzenia nieziemskiego nie wywarło na nim żadnego wrażenia.

– Co robić? – zastanawiał się głośno Kamil.

– Można tylko czekać – Brian spojrzał na zegar. -Mamy jeszcze półtorej minuty.

Piotr wynurzył się po minucie. Nie zwracając zupełnie uwagi na rakietę Kamila i Briana zniknął we wnętrzu swojej.

– Wracam – usłyszeli w głośniku tylko to jedno słowo.

– My także – mruknął Brian i uruchomił silniki. -Myślę, że w tej sytuacji warto zatrzymać astrolot i wrócić tu ze skafandrami.

– Zgoda – powiedział Kamil i połączył się ze Steve'em.

Astrolot był już dość daleko. Widzieli na ekranie, jak obraca się wylotami dysz w przeciwnym kierunku, by rozpocząć hamowanie.

Rakieta Piotra wystartowała w kilkanaście sekund po nich. Nie patrzyli na nią, zajęci naprowadzaniem swojej na kierunek astrolotu.

– Patrz! – Brian wskazał na ekran sprzężony z wsteczną kamerą.

Z miotaczy rakiety Piotra tryskał ciągły strumień płomieni. Cygarowata bryła rozjarzyła się żółtym ogniem i po chwili była tylko kulą płynnego metalu.

– Zniszczył…- powiedział Kamil. – Nie mogliśmy temu zapobiec.

Odwołał manewr hamowania astrolotu. Obie rakiety szły teraz zgodnym kursem ku macierzystemu statkowi.

Gdy wszyscy trzej znaleźli się znów w korytarzu galerii dziobowej, Piotr podszedł bez słowa do Kamila. Wszyscy trzej weszli do klatki windy i zjechali nią na poziom załogowy. Z wyjątkiem pilotów cała załoga oczekiwała ich na korytarzu. Astronauci w ciszy odprowadzali ich wzrokiem aż do wnętrza przetrwalni.

Загрузка...