5

Sygnał telefonu przerwał Kamilowi medytacje nad otwartym notesem. Dzwonił Erwin, Drugi Nawigator astrolotu.

– Chciałbym ci coś pokazać. Sam jesteś?

– Sam. Skąd dzwonisz?

– Jestem przy pulpicie programowym. Ale nie przychodź tutaj. Czekaj na mnie w swojej kabinie, już wychodzę.

– Stało się coś? – Kamil zamknął notes i schował do wewnętrznej kieszeni bluzy.

– Chcę pokazać ci… coś dziwnego. Zresztą będę za kilka minut.

Kamil odłożył słuchawkę. Przysunął do stołu drugi fotel i włączył automat do parzenia kawy. Naszykował dwie filiżanki i cukier. Spojrzał na zegar. Erwin powinien już tu być. Chyba że wstąpił gdzieś po drodze. Kamil napełnił filiżanki kawą, uchylił drzwi i wyjrzał. Korytarz pusty. Wrócił do kabiny i zatelefonował do sekcji komputerów, lecz nie było tam nikogo. W kabinie nawigacyjnej zgłosiła się Krystyna pełniąca dyżur radiowy. Powiedziała, że Erwin wyszedł stamtąd już dość dawno, ponad pół godziny temu.

Kamil zatrzymał się niezdecydowanie na środku swojego ciasnego pomieszczenia. Sięgnął po filiżankę i wypił kilka łyków kawy.

,, Coś dziwnego… – pomyślał. – Coś, czego Er win nie chciał nazwać przez telefon…"

Odstawił filiżankę i wyszedł z kabiny, nie zamykając

drzwi. Ruszył korytarzem w kierunku sekcji komputerów. Minął wejście do sterowni, gdzie przez szybę dojrzał dyżurującego Grega. Zajrzał do rozdzielni energetycznej i zapytał o Erwina, ale i tam go nie widziano.

W sekcji komputerów przy pulpicie programowania siedziała Idą, zajęta przeglądaniem zwoju zadrukowanej taśmy. Nie uniosła nawet głowy, tak była zajęta. Wpadła tu przed minutą, lecz Erwina nie widziała…

Kamil zawrócił w kierunku swojej kabiny. „Przecież to niemożliwe, by na odcinku kilkudziesięciu metrów korytarza przepadł nagle człowiek". Systematycznie zaglądał teraz do wszystkich pomieszczeń, przylegających do tego odcinka korytarza. Część załogowa astrolotu nie była zbyt rozległa i przeszukanie wszystkich pomieszczeń nie mogło zająć wiele czasu. Kamil wiedział, że można by po prostu zawołać Erwina przez centralną sieć głośników, ale nie zrobił tego. W tym momencie nie potrafiłby nawet wyjaśnić, dlaczego nie skorzystał z tej najprostszej możliwości. Czyżby przeczuwał, że nie odniesie to skutku? A może… podświadomie powziął jakieś podejrzenie? Trudno dociec, dlaczego postanowił właśnie sam, osobiście poszukać Erwina. Jako drugi zastępca dowódcy astrolotu mógł przecież kazać to zrobić komukolwiek z załogi.

Erwina znalazł w umywalni, leżącego na wznak na posadzce. Był nieprzytomny, ale oddychał normalnie, tętno było w normie. W tylnej części głowy Kamil wymacał spory guz. Podłoga była zalana wodą. Bez trudu mógł wyobrazić sobie, co się stało. Erwin wychodząc z umywalni pośliznął się i upadł do tyłu. Leżał nogami ku wyjściu. Próby cucenia nie dały rezultatu, więc Kamil wszedł do sąsiedniego pomieszczenia – była to kabina mieszkalna jednego z pilotów, w tej chwili pusta. Połączył się z dyżurnym lekarzem, a potem wrócił do leżącego nadal bez przytomności Erwina. Lekarz zjawił się po minucie, ciągnąc za sobą wózek do przewożenia chorych. Wspólnie ułożyli na nim nieprzytomnego nawigatora. Gdy wyciągnęli wózek na korytarz, Kamil zatrzymał się nagle.

,,On chciał mi coś pokazać!" – uprzytomnił to sobie dopiero teraz.

– Zaczekaj – powiedział do lekarza i przeszukał kieszenie Erwina. Potem wrócił do umywalni, rozejrzał się po podłodze.

– Zabierz go i spróbuj ocucić – powiedział do lekarza. – I na razie nic nikomu nie mów o tym wypadku! Gdy tylko odzyska przytomność, zawiadom mnie o tym.

Lekarz skinął głową i pociągnął wózek w kierunku ambulatorium, a Kamil pozostał w progu umywalni.

Myśl o tym, co Erwin miał do pokazania, nie dawała mu spokoju. Stanął na środku małego pomieszczenia z trzema umywalkami i kabiną kąpielową. Podeszwą buta pociągnął po mokrej posadzce.

„Nie! Na tym trudno aż tak się pośliznąć!" – pomyślał. Odpowiedzialność za wypadek Erwina obciążała po części Kamila, jako szefa bezpieczeństwa załogi.

– Nie! – powiedział do siebie. – To nie mogło być zwykłe pośliźnięcie się na mokrej podłodze.

Uklęknął i przyjrzał się gładkim płytkom posadzki. Od miejsca, gdzie przed chwilą spoczywały stopy Erwina, w kierunku wejścia ciągnęły się dwie słabo widoczne równoległe kreski…

Kamil nie miał już wątpliwości. To nie był wypadek! Erwin stracił przytomność na skutek uderzenia w tył głowy jeszcze tam, na korytarzu, lub może w kabinie sekcji komputerów… Nie, raczej tutaj, w pobliżu, bo trudno byłoby wlec go przez cały korytarz… Tak, wlec pod ramiona, bo wówczas obcasy butów rysują takie równoległe linie, jakie zauważył tutaj, na posadzce.

Kamil wiedział już, że nie odzyska tej rzeczy, którą niósł do niego Erwin. Nieznany napastnik odebrał ją, atakując z tyłu i pozbawiając nawigatora przytomności…

Wracając do swej kabiny mieszkalnej, Kamil miał już zupełnie sprecyzowany pogląd na całe zdarzenie. Zamknął drzwi i ciężko usiadł w fotelu. Sięgnął po filiżankę z wystygłą kawą i zbliżył ją do ust. Zanim jednak wypił pierwszy łyk, odsunął nagle filiżankę i przyjrzał się uważnie powierzchni brunatnego płynu. Pływał po niej jakiś błyszczący okruch, jakby kawałeczek szkła. To nie mogło być jednak oczywiście szkło. Wyłowił końcem łyżeczki. Wyglądało na maleńki skrawek celofanu. Kamil szybko otworzył podręczną apteczkę. W przegródce, gdzie powinny znajdować się jeszcze cztery proszki nasenne, znalazł tylko resztki celofanowego opakowania.

Pośpiesznie wylał do zlewu obie filiżanki kawy. Po raz pierwszy od momentu wyruszenia z Układu Słonecznego zamknął się w kabinie na klucz. Zadzwonił telefon. Lekarz opiekujący się Erwinem zameldował, że pacjent nie odzyskał przytomności.

– Nie jestem pewien, ale wydaje mi się, że mamy następny przypadek tego, co spotkało tamtych dwóch na Kappie – powiedział lekarz. – Na pozór wszystko jest w porządku, tylko encefalogram wskazuje na głęboki stan utraty świadomości.

Zaczekaj, zaraz tam będę! – Kamil odłożył słuchawkę. Wyjął ze skrytki pistolet obezwładniający i wsunął go do kieszeni spodni. Po chwili był już w ambulatorium.

– Przygotuj dwa przetrwalniki.

– Dwa? – lekarz spojrzał na Kamila pytająco.

– Tak. Dla niego i dla ciebie.

– Jak to? Przecież mam służbę przez następne dwa miesiące.

– Nie będę ci wyjaśniał. To jest rozkaz.

– Rozkaz to rozkaz – mruknął lekarz.

Był znacznie starszy od Kamila. W ogóle, mało kto w astrolocie był od Kamila młodszy. Można bez przesady powiedzieć, że wszyscy członkowie załogi, gdy przed startem przedstawiono im drugiego zastępcę dowódcy, byli co najmniej zdziwieni jego młodym wiekiem, a jeszcze bardziej – specjalnością, jaką reprezentował.

– Słuchaj, Bunn – powiedział Kamil, patrząc lekarzowi w oczy. – Sprawa jest poważna. Nie mogę powiedzieć ci nic ponadto. Mamy wyjątkową sytuacje i korzystam z moich uprawnień zgodnie z instrukcją.

– Zgoda, rozumiem. Stan wyjątkowy?

– Powiedzmy. Ale nie wszyscy muszą o tym wiedzieć. Dlatego musisz… przespać się trochę.

– W porządku. Którego z lekarzy mam zwitalizować?

– Obojętne. Zresztą, sam to zrobię, a ty zajmij się Erwinem i sobą. Czy uważasz, że w tym stanie można go odłożyć do przetrwalnika?

– Można. Fizycznie jest w porządku, z wyjątkiem, ma się rozumieć, tego guza na głowie, ale to drobiazg. Jego stan w niczym nie odbiega od stanu Enrica i Teda.

Po kilkunastu minutach Erwin i Bunn zniknęli we wnętrzu przetrwalników. Kamil uruchomił automat witalizujący i wybrał z rejestru numer pojemnika, w którym spoczywał Adam, inny lekarz wyprawy. Teraz mógł wrócić do swojej kabiny i spokojnie rozważyć sytuację. Sięgnął po długopis.


Dziś byłem o krok od klęski. Gdybym wypił tę filiżankę kawy – nie wiadomo, czy nie znalazłbym się, jako czwarty, w przetrwalniku obok Enrica, Teda i Erwina. Tajemnicza „kosmiczna" przypadłość czy też świadome działanie? Do dziś nikt nie brał tej drugiej możliwości pod uwagę. Lekarze skłaniali się raczej ku pierwszej, choć nie potrafili właściwie niczego powiedzieć o przyczynach dziwnego stanu Enrica i Teda.

Gdybym wypił tę kawę. Czyżby ten,,ktoś" wiedział lub podejrzewał, że jestem tu nie tylko „socjologiem – specjalistą od stosunków międzyludzkich w minispołecznościach"? Albo po prostu miałem być kolejną przypadkową ofiarą szaleńca. Tak, to jedyne, co nasuwa mi się w tej chwili. Tylko szaleniec może działać przeciwko członkom wyprawy, w której sam uczestniczy. Podcina gałąź, na której siedzi wraz z nami. Każdy z nas ma tu przecież swoje miejsce, swoją funkcję. Bez współdziałania całej załogi nie dotrzemy do celu i nie mamy szans powrócić do Układu Słonecznego.

A może… Może ktoś chce, aby wyprawa zawróciła już teraz, z połowy drogi? Dwa wnioski wyciągnąłem

z wydarzeń dzisiejszego dnia. Po pierwsze – jest ktoś, kto nam chce zaszkodzić. Niesamowite to, ale fakty świadczą niezbicie, że tak jest naprawdę. Czy działalność tego człowieka ogranicza się do unieszkodliwiania poszczególnych członków załogi? A może robi jeszcze coś więcej? O czym to chciał mówić ze mną Erwin? Co chciał mi pokazać? Może znalazł dowód działalności tego szaleńca? (Wciąż myślę o tym człowieku jako o szaleńcu, bo trudno mi znaleźć inną motywację jego działań!)

Drugi wniosek: niemożliwe, aby ci, którzy powierzyli mi moje zadania, nie przewidzieli takiej sytuacji jak dzisiejsza, z tą kawą – i w ogóle, całego szeregu innych możliwości osiągnięcia podobnego celu.

A więc – oprócz mnie, ktoś jeszcze ma na głowie ten sam zakres spraw. Być może, podobnie jak ja o nim – nie wie o mnie. Ale na pewno ktoś taki jest. Może w tajnych instrukcjach będzie coś o tym, ale na razie brak przesłanek dla uruchomienia postępowania nadzwyczajnego, więc tajne instrukcje muszą spoczywać tam, gdzie umieścili je moi mocodawcy. Myślę, że nie zostałem jeszcze zdekonspirowany. Jedynym sposobem na to byłoby zawładnięcie moim notatnikiem, i to na czas dłuższy. To był zupełnie dobry pomysł, by pisać w moim ojczystym języku. Nikt go tu nie zna oprócz mnie, a tłumaczenie przez komputer wymagałoby specjalnego programu i trwałoby sporo czasu. Jeśli Erwin odkrył coś ważnego, to dzisiejsza próba uśpienia mnie była raczej tylko przejawem ostrożności przeciwnika. Kto nim jest? Jakie są motywy jego działania? Jakie ma cele?

O, gdybym mógł porozmawiać o tym z kimkolwiek! Ale z kim, jeśli każdy z czuwających członków załogi może być tym podejrzanym. Odesłać ich do przetrwalników? Na jak długo? Wcześniej czy później, każdego 7, nich trzeba będzie witalizować… W chwili obecnej czuwa czternaście osób, odliczając Erwina i Bunna, których hibernowałem, i doliczając Adama, który właśnie się witalizuje. Z wyjątkiem tego ostatniego, no i mnie, oczywiście – napastnikiem, który pozbawił Erwina świadomości, mógł być w zasadzie każdy z pozostałych… Ale w jaki sposób to osiągnął? Chyba nie przez samo uderzenie w potylicę?! Do licha, zbyt mało znam się na tych sprawach, ale wydaje mi się, że wprowadzenie człowieka w taki stan, w jakim znalazł się Erwin i tamci dwaj poprzednio, na planecie Kappa, nie jest rzeczą prostą. Żaden z naszych lekarzy i psychologów nie potrafił powiedzieć, jak to się mogło stać!

Jedno jest pewne: nie wolno mi teraz budzić czujności przeciwnika. Nie będę ogłaszał stanu zagrożenia. Muszę działać sam. Wyeliminować spośród dwunastu osób te, które nie mogły tego zrobić.

Druga ważna sprawa to informacja, którą chciał mi przekazać Erwin. Czego mogła dotyczyć? Erwin jest nawigatorem. Telefonował do mnie z sekcji komputerów. Coś przeliczał, coś mu się nie zgadzało. Chciał mi o tym zakomunikować, jako zastępcy dowódcy.

A może należy zwitalizować dowódcę? Jemu chyba mógłbym o wszystkim powiedzieć. Czy mógłbym? Nie, raczej nie należy naruszać porządku rzeczy. Wszystko w astrolocie musi odbywać się normalnie. Inaczej – nie dojdę do niczego. A więc – działać normalnie w nienormalnej sytuacji. Tak, oczywiście. Przecież po to tu jestem…


Kamil powtarzał w myślach odpowiednie fragmenty instrukcji postępowania nadzwyczajnego. Podczas szkolenia, na Ziemi, wszystko wydawało się jasne. Mówiło się o obciążeniach psychicznych, stresach, trudnych warunkach adaptacji. O przewidywanych załamaniach słabszych jednostek. O strachu, o tęsknocie do rodzinnej planety…

O biciu tępym narzędziem w tył głowy – nikt nie wspomniał. Kamil uporczywie szukał w mózgu jakichś praktycznych wskazówek, jakichś recept na sytuacje podobną do tej, która zarysowała się w astrolocie. Niestety. Ani wśród oceanu informacji, który hipnopedycznie przepompowano mu do głowy, gdy drzemał po zajęciach praktycznych, ani podczas tych zajęć – nie zajmowano się zagadnieniem fizycznej przemocy. Nikt widocznie nie wziął poważnie pod uwagę możliwości, by jeden astronauta walił w łeb drugiego. To nie mieściło się w granicach współczesnych pojęć o walorach moralnych tych wybrańców, tych wspaniałych półbogów epoki podróży międzygwiezdnych. Owszem, mówiono sporo – choć raczej teoretycznie – na temat możliwości spotkania żywych, a nawet rozumnych istot. Dopuszczano też sytuację zagrożenia z ich strony. Ale zawsze mówiło się o konkretnym przeciwniku. A tu – masz… Ktoś zwariował, lecz nie wiadomo, kto. Ktoś napada na dyżurnego nawigatora i pozbawia go przytomności tak skutecznie, że praktycznie wyłącza go z czynnego udziału w wyprawie. Do tego jeszcze nie wiadomo, jak to się dzieje. Najlepsi specjaliści nie potrafią niczego zrobić, aby obudzić trzech żywych wprawdzie, lecz zupełnie pozbawionych świadomości członków załogi.

Hipoteza „kosmicznej choroby", sformułowana po tajemniczym wydarzeniu na planecie Kappa, stanęła teraz pod znakiem zapytania, a właściwie – rozwiała się zupełnie. To nie była choroba. Kamil zestawił dwa fakty: wypadek na Kappie i dzisiejsze zdarzenie z Erwinem. I tam, i tu efekt końcowy był identyczny. Tylko sposób, jakim niewiadomy sprawca wprowadził swe ofiary w stan psychicznego letargu, pozostawał nie wyjaśniony. Czy istniał środek chemiczny, powodujący taki stan? Czy może polegało to na jakiejś metodzie hipnozy? Ludzie, którzy zapadli w tę „śpiączkę", nie nosili na sobie żadnych śladów, poza guzem Erwina, oczywiście. W ich organizmach nie wykryto żadnych obcych substancji chemicznych…

Kamilowi pozostały jedynie klasyczne, szkolne metody, jakich nauczono go na studium dla szefów bezpieczeństwa. Wydobył z szuflady kartotekę osobową załogi i sięgnął po notatnik.


Próbowałem przygotować dane dla komputera. Zacząłem od matematycznej formalizacji problemu. Zbiór K – to osoby, które uczestniczyły w wyprawie geologicznej na Kappę. Po wykluczeniu samych poszkodowanych zbiór liczy II osób.

Zbiór L – to osoby, które znajdowały się w astrolocie w stanie aktywnego życia w czasie wypadku z Erwinem. Oczywiście bez niego samego i beze mnie. Osób takich było piętnaście.

Szukany element należy do obu tych zbiorów, a więc należy do zbioru stanowiącego ich przecięcie. Przecięcie tych zbiorów obejmuje siedem osób. I tak dalej, i dalej.

Dałem temu spokój. Wszystko wygląda inaczej w teorii, a w życiu…

W życiu nie da się uniknąć samodzielnego wnioskowania, więc spróbuję.

Oto oni, wszyscy siedmioro.

Steve. Pilot astrolotu. Na Kappie – dowódca grupy geologicznej. Rakietę zwiadowczą opuścił dopiero po pierwszym wypadku, na sygnał Mufiego. Odwoził wirolotem nieprzytomnego Enrica, potem – Teda. Czy już wówczas byli oni w stanie śpiączki? Może po prostu stracili przytomność wskutek upadku? Teraz wydaje się nieprawdopodobne, by dwaj wytrawni geolodzy ulegli wypadkom w tak łatwym terenie! Ale wtedy na Kappie wszyscy przyjęli to za fakt i nikt nie wyrażał zdziwienia… Jeśli stan obu geologów w chwili znalezienia ich nie był jeszcze śpiączką – Steve'a nie można wykluczyć z grona podejrzanych.

Mufi. Trzeci Nawigator. Towarzysz Enrica w czasie górskiej wyprawy. Gdyby chodziło o samego tylko Enrica, Mufi byłby najbardziej obciążony podejrzeniem. Byli przecież sami. Ale czy mógł zrobić to samo z Tedem? Owszem, mógł! Gdy wszyscy rozeszli się po odlocie Steve'a z nieprzytomnym Enricem, Mufi został sam. Idąc w stronę swego pojazdu mógł spotkać Teda!

Piotr. Główny Inżynier Napędu. Na Kappie - towarzysz Teda. Działali w najbliższym sąsiedztwie Mufiego i Enrica. Nie można odrzucić myśli, że w swej pogoni za próbkami Enrico zapędził się na teren przez nich badany. Piotra nie można wykluczyć.

Anna. Pierwszy Mechanik astrolotu. To ona odnalazła Enrica, a potem – Teda. Zbieg okoliczności? Przypadek? Czy może spostrzegawczość i doświadczenie alpinistyczne? Anna jest znakomitą alpinistką. Sytuacja podobna jak u Steve'a: Anna miała kontakt z obiema ofiarami wypadków w nieobecności pozostałych osób!

Idą. Cybernetyk. Ona i towarzyszący jej geolog przebywali wprawdzie w pobliżu Mufiego i Enrica, ale po znalezieniu pierwszej ofiary wypadku oboje oddalili się w górę stoku, a więc w stronę przeciwną do tej, w której znaleziono następnie Teda. Mało prawdopodobne, by Idą mogła to zrobić.

Krystyna. Elektronik. Była bardzo daleko od miejsca obu wypadków, na prawym skrzydle grupy. Brak podstaw do podejrzeń i raczej brak możliwości jej udziału w wypadkach.

Brian. Automatyk. Towarzyszący mu geolog powiedział mi później, że Brian pozostawał często w tyle. Znikał kilkakrotnie swemu towarzyszowi, ale tylko na krótkie chwile. Trudno powiedzieć,,tak" albo,,nie".

Niewiele dał mi ten przegląd. Może ze dwie osoby dałoby się na jego podstawie uwolnić od podejrzeń. Dlaczego tak uczepiłem się tej metody i tej koncepcji? Czy naprawdę ktoś z nas oszalał?

Uczono mnie, że gdy dzieje się coś dziwnego na nie zamieszkanej planecie albo w astrolocie, w pierwszym rzędzie trzeba szukać sprawcy wśród załogi, a dopiero potem – wymyślać hipotezy o działaniu obcych czynników. Choćby nawet działy się rzeczy graniczące z nie-prawdopodobieństwem. Dlatego muszę, choć z ciężkim sercem, posądzać wszystkich bez wyjątku. Czy chciałbym, aby się okazało, że wszyscy są w porządku, że nikt z nas nie działa przeciw nam? Nie mogę powiedzieć, że chciałbym tego. Gdyby tak było, trzeba by założyć działanie obcej świadomej siły…

Загрузка...