9

A oto jak Billy Pilgrim stracił swoją żonę Walencję.

Billy leżał nieprzytomny w szpitalu w Vermont po katastrofie samolotu. Walencja zaś, dowiedziawszy się o wypadku, jechała z Ilium rodzinnym Cadillakiem El Dorado Coupe de Ville. Walencja była bliska histerii, gdyż powiedziano jej otwarcie, że Billy może umrzeć, a jeśli przeżyje, to będzie całkowitym kretynem.

Walencja uwielbiała Billy’ego. Tak płakała i zawodziła za kierownicą, że przegapiła właściwy zjazd z autostrady. Wcisnęła hamulce ze wspomaganiem i z tyłu wpakował się na nią Mercedes. Nikt nie został, Bogu dzięki, ranny, gdyż kierowcy obu wozów mieli pasy bezpieczeństwa. Bogu dzięki, dzięki Bogu. Mercedes stracił tylko reflektor, ale na widok tyłu Cadillaka specjalista od karoserii mógł dostać orgazmu. Bagażnik i błotniki zostały wgniecione do środka. Bagażnik otworzył gębę jak wiejski przygłupek, który właśnie wyjaśnia, że nic nie wie. Błotniki wzruszyły ramionami. Zderzak zrobił na ramię broń. „Reagan na prezydenta!” — głosił napis na zderzaku. Tylną szybę pokrywała pajęczyna pęknięć. Cały układ wydechowy leżał na jezdni.

Kierowca Mercedesa wysiadł i podszedł do Walencji sprawdzić, czy nic się jej nie stało. Walencja bełkotała coś histerycznie na temat Billy’ego i katastrofy lotniczej, a potem nagle ruszyła i zawróciła w niedozwolonym miejscu, pozostawiając układ wydechowy na drodze. Kiedy zajechała pod klinikę, wszyscy podbiegli do okien zobaczyć, skąd ten hałas. Cadillac bez tłumika wydawał odgłos jak ciężki bombowiec ciągnący na skrzydłach i na modlitwie. Walencja wyłączyła silnik i opadła bezwładnie na kierownicę. Klakson trąbił bez przerwy. Z kliniki wybiegł lekarz z pielęgniarką, żeby zobaczyć, co się dzieje. Biedna Walencja straciła przytomność na skutek zatrucia spalinami. Była niebiańsko lazurowa.

W godzinę później zmarła. Zdarza się.


* * *

Billy nic o tym nie wiedział. Śnił i podróżował w czasie na zmianę. W klinice było tylu pacjentów, że Billy nie mógł dostać osobnego pokoju. Leżał razem z profesorem historii z Uniwersytetu Harvarda, nazwiskiem Bertram Copeland Rumfoord. Rumfoord nie musiał oglądać Billy’ego, gdyż był on otoczony białymi płóciennymi parawanami na gumowych kółeczkach. Za to często słyszał, jak Billy mówi sam do siebie.

Rumfoord miał lewą nogę na wyciągu. Złamał ją sobie na nartach. Miał siedemdziesiąt lat, ale jego duch i ciało były o połowę młodsze. Spędzał właśnie miodowy miesiąc ze swoją piątą żoną, kiedy zdarzył mu się ten wypadek. Żona nazywała się Lily i miała dwadzieścia trzy lata.


* * *

W tym samym mniej więcej czasie, gdy stwierdzono zgon biednej Walencji, Lily wkroczyła do pokoju Billy’ego i Rumfoorda z naręczem książek. Rumfoord posłał ją po nie do Bostonu. Pracował nad jednotomową historią Amerykańskich Sił Powietrznych w drugiej wojnie światowej. Książki mówiły o bombardowaniach i bitwach powietrznych, które zdarzyły się, kiedy Lily nie było jeszcze na świecie.


* * *

— Idźcie dalej sami — powtarzał Billy w malignie, kiedy weszła piękna mała Lily. Rumfoord poznał ją w nocnym lokalu, gdzie była tancerką, postanowił, że ona musi być jego. Lily nie ukończyła szkoły średniej. Jej współczynnik inteligencji wynosił 103.

— Ja się go boję — szepnęła mężowi, wskazując Billy’ego.

— A mnie on nudzi jak cholera! — odpowiedział Rumfoord gromkim basem. — Gada przez sen i nic tylko rezygnuje, poddaje się, przeprasza i prosi, żeby go zostawiono w spokoju.

Rumfoord był generałem w stanie spoczynku Rezerwy Sił Powietrznych, oficjalnym historykiem wojsk lotniczych, profesorem zwyczajnym, autorem dwudziestu sześciu książek, multimilionerem od urodzenia i jednym z najlepszych żeglarzy świata. Najpopularniejsza z jego książek poświęcona była życiu płciowemu i ćwiczeniom fizycznym dla mężczyzn po sześćdziesiątce piątce. Teraz zacytował Teodora Roosevelta, do którego zresztą był bardzo podobny. — Potrafiłbym wystrugać lepszego człowieka z banana.


* * *

Rumfoord kazał Lily przywieźć z Bostonu między innymi oświadczenie prezydenta Trumana o zrzuceniu bomby atomowej na Hiroszimę. Rumfoord spytał Lily, czy je przeczytała.

— Nie.

Lily nie czytała zbyt biegle i była to jedna z przyczyn, dla których nie ukończyła szkoły.

Rumfoord kazał jej usiąść i natychmiast przeczytać oświadczenie Trumana. Nie orientował się, że Lily nie jest mocna w czytaniu. W ogóle wiedział o niej niewiele poza tym, że była jeszcze jednym dowodem jego nadludzkich możliwości.

Tak więc Lily usiadła i udawała, że czyta mowę Trumana, która zaczynała się następująco:

„Szesnaście godzin temu amerykański samolot rzucił jedną jedyną bombę na Hiroszimę, ważną bazę wojenną Armii Japońskiej. Bomba ta miała większą siłę niszczenia niż 20 000 ton T.N.T. Energia jej wybuchu była dwa tysiące razy większa od brytyjskiego «Szlema», największej bomby użytej w dotychczasowej historii wojen.

Japończycy rozpoczęli wojnę atakiem z powietrza na Pearl Harbor. Odpłaciliśmy im z nawiązką. I to jeszcze nie koniec. Nowa bomba dokonała przewrotu w rozwoju środków rażenia i wzmocniła rosnącą potęgę naszych sił zbrojnych. W produkcji znajdują się dalsze bomby tego samego typu i prowadzone są prace nad jeszcze potężniejszymi.

Jest to bomba atomowa. Oznacza to ujarzmienie podstawowej energii wszechświata. Przeciwko tym, którzy rozpętali wojnę na Dalekim Wschodzie, użyto tej samej energii, z której korzysta Słońce.

Przed rokiem 1939 uczeni dopuszczali teoretyczną możliwość wyzwolenia energii atomowej, ale nie znano praktycznej metody osiągnięcia tego efektu. W 1942 roku dowiedzieliśmy się, że Niemcy pracują gorączkowo nad sposobami dodania energii atomowej do innych machin zniszczenia, za pomocą których chcieli opanować świat. Ich starania skończyły się fiaskiem. Możemy być wdzięczni Opatrzności za to, że Niemcy zbudowali swoje V-l i V䃀 tak późno i w tak niewielkich ilościach, a jeszcze bardziej za to, że nie weszli w posiadanie bomby atomowej.

Bitwa toczona w laboratoriach była dla nas nie mniej ważna niż bitwy toczone w powietrzu, na lądzie i na morzu i teraz możemy powiedzieć, że odnieśliśmy zwycięstwo w bitwie laboratoriów, podobnie jak zwyciężaliśmy w innych bitwach.

Jesteśmy teraz w stanie szybciej i bardziej gruntownie zniszczyć każdy zakład przemysłowy Japończyków znajdujący się na powierzchni ziemi w dowolnym mieście — powiedział Hany Truman. — Zniszczymy ich stocznie, fabryki i system komunikacyjny. Niech nikt nie ma co do tego wątpliwości: zniszczymy całkowicie japońską machinę wojenną. Po to, aby zaoszczędzić…”

I tak dalej.


* * *

Wśród książek, jakie Lily przyniosła Rumfoordowi, znajdowało się też Zniszczenie Drezna pióra angielskiego autora Davida Irvinga. Było to amerykańskie wydanie Holta, Rineharta i Winstona z 1964 roku. Rumfoord chciał wykorzystać fragmenty przedmów swoich przyjaciół: Iry C. Eakera, amerykańskiego generała lotnictwa w stanie spoczynku, oraz sir Roberta Saundby, brytyjskiego marszałka lotnictwa i kawalera najwyższych odznaczeń.

„Trudno mi zrozumieć tych Anglików i Amerykanów, którzy rozczulają się nad cywilną ludnością przeciwnika zamiast opłakiwać naszych bohaterskich lotników poległych w walce z okrutnym wrogiem — pisał między innymi przyjaciel Rumfoorda, generał Eaker. — Myślę, że dobrze by było, gdyby pan Irving, malując przeraźliwy obraz strat ludności cywilnej Drezna, pamiętał, że w tym-samym czasie spadały na Anglię pociski V-l i V䃀, zabijając bez wyboru mężczyzn, kobiety i dzieci, gdyż po to zostały zbudowane i wystrzelone. Dobrze by też było przypomnieć panu Irvingowi Buchenwald i Coventry.”

Przedmowa Eakera kończyła się następująco:

„Żałuję głęboko, że brytyjskie i amerykańskie bombowce w ataku na Drezno zabiły 135 000 ludzi, ale pamiętam, kto rozpętał ostatnią wojnę, i znacznie bardziej jest mi żal tych przeszło 5 000 000 poległych po stronie aliantów, którzy musieli zginąć, aby pokonać i raz na zawsze zmiażdżyć hitleryzm.”

Zdarza się.

Natomiast marszałek lotnictwa Saundby pisał między innymi tak:

„Nikt nie może zaprzeczyć, że zbombardowanie Drezna było wielką tragedią. Po przeczytaniu tej książki niewielu będzie nadal wierzyć, że było ono koniecznością z wojskowego punktu widzenia. Była to jedna z tych potwornych rzeczy, jakie zdarzają się w czasie wojen na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Ci, którzy podjęli decyzję, nie byli źli ani okrutni, chociaż prawdopodobnie znajdowali się zbyt daleko od brutalnej rzeczywistości wojny, aby w pełni zdawać sobie sprawę z potwornej niszczycielskiej siły bombardowań lotniczych na wiosnę 1945 roku.

Propagatorzy rozbrojenia nuklearnego wydają się wierzyć, że z chwilą gdy osiągną swój cel, wojny staną się znośne i w miarę przyzwoite. Dobrze będzie, jeśli przeczytają tę książkę i zastanowią się nad losem Drezna, w którym na skutek ataku powietrznego przy użyciu broni konwencjonalnej zginęło 135 000 osób. W nocy 9 marca 1945 nalot amerykańskich ciężkich bombowców na Tokio, przy użyciu bomb burzących i zapalających, spowodował śmierć 83 793 osób. Bomba atomowa zrzucona na Hiroszimę zabiła 71 379 osób.”

Zdarza się.

— Jeżeli będziecie kiedyś w Cody w stanie Wyoming — powiedział Billy Pilgrim zza swoich białych płóciennych parawanów — wystarczy spytać o Dzikiego Boba.

Lily Rumfoord drgnęła i dalej udawała, że czyta przemówienie Trumana.


* * *

Nieco później tego samego dnia przyszła córka Billy’ego Barbara. Była ogłuszona środkami uspokajającymi i miała taki sam nieprzytomny wyraz twarzy jak biedny stary Edgar Derby prowadzony na rozstrzelanie. Lekarze naszpikowali ją pigułkami, aby mogła jakoś funkcjonować, mimo że jej matka umarła, a ojciec był ledwie żywy.

Zdarza się.

Towarzyszyli jej lekarz i pielęgniarka. Jej brat Robert leciał do domu prosto z pola bitwy w Wietnamie.

— Tatusiu — spytała niepewnie. — Tatusiu?

Ale Billy był o dziesięć lat stąd, w roku 1958. Badał właśnie oczy małego kretyna, aby mu przepisać szkła. Matka kretyna stała obok, występując w roli tłumacza.

— Ile widzisz kropek? — pytał Billy Pilgrim.


* * *

A potem Billy przeniósł się w czasy, kiedy miał szesnaście lat i sam siedział w poczekalni u lekarza. Miał zastrzał na palcu. Oprócz niego był tam tylko jeszcze jeden pacjent, staruszek. Staruszek cierpiał bardzo na skutek wzdęcia. Odbijało mu się i miał straszliwe gazy.

— Przepraszam — powiedział do Billy’ego i znowu pryknął. — O Boże — dodał — wiedziałem, że starość to nie radość, ale nie przypuszczałem, że to takie straszne.


* * *

Billy Pilgrim otworzył oczy w klinice w Vermont i nie wiedział, gdzie się znajduje. Przyglądał mu się jego syn Robert. Miał na sobie mundur słynnych Zielonych Beretów. Jego pszeniczne włosy były ostrzyżone krótko, na jeża. Wyglądał czysto i schludnie. Miał odznaczenia Purpurowego Serca, Srebrnej Gwiazdy i Brązowej Gwiazdy z dwoma paskami.

Oto był chłopiec, którego wyrzucono ze szkoły, który w wieku szesnastu lat był alkoholikiem, zadawał się z bandą zdeprawowanych wyrostków i został kiedyś aresztowany za wywracanie nagrobków na katolickim cmentarzu. Teraz był zupełnie innym człowiekiem. Miał doskonałą postawę, lśniące buty, zaprasowane spodnie i dowodził ludźmi.

— Tato?…

Billy Pilgrim ponownie zamknął oczy.


* * *

Stan Billy’ego nie pozwolił mu wziąć udziału w pogrzebie żony, był jednak przytomny, kiedy składano ją do grobu w Ilium. Billy prawie się nie odzywał od chwili odzyskania przytomności, nie skomentował ani śmierci Walencji, ani powrotu Roberta z wojny — uważano więc, że popadł w całkowitą apatię. Mówiono o możliwości przeprowadzenia później operacji, która poprawiłaby ukrwienie jego mózgu.

W rzeczywistości ta apatia Billy’ego była tylko maską, która skrywała gorączkową działalność umysłu. Billy układał w myśli listy i prelekcje na temat latających talerzy, nieważności śmierci i prawdziwej natury czasu.


* * *

Profesor Rumfoord mówił o Billym przerażające rzeczy, potworne, straszne, gdyż uważał, że jego mózg znajduje się w stanie rozkładu.

— Dlaczego nie pozwolą mu umrzeć? — zapytywał Lily.

— Nie wiem — odpowiedziała.

— Przecież to już nie jest człowiek. Lekarze powinni się zajmować ludźmi, a jego należałoby oddać do weterynarza albo do ogrodnika. Oni wiedzieliby, co z nim zrobić. Spójrz tylko na niego! To ma być życie według przedstawicieli medycyny! Piękne życie, co?

— Nie wiem — powiedziała Lily.


* * *

Rumfoord opowiadał kiedyś Lily o bombardowaniu Drezna i Billy wszystko słyszał. Rumfoord miał z Dreznem kłopot. Jego jednotomowa historia Amerykańskich Sił Powietrznych w drugiej wojnie światowej miała być popularnym skrótem dwudziestosiedmiotomowej Oficjalnej historii Sił Powietrznych w drugiej wojnie światowej. Rzecz polegała na tym, że w tych dwudziestu siedmiu tomach nie było prawie nic na temat nalotu na Drezno, chociaż zakończył się on takim oszołamiającym sukcesem. Rozmiary tego sukcesu trzymano w tajemnicy przez wiele lat po wojnie — w tajemnicy przed ludnością amerykańską, gdyż nie był on oczywiście tajemnicą dla Niemców ani dla Rosjan, którzy okupowali Drezno po wojnie.


* * *

— Amerykanie dowiedzieli się wreszcie o Dreźnie w dwadzieścia trzy lata po wojnie — powiedział Rumfoord. — Wielu z nich wie dzisiaj, że było to o wiele gorsze od Hiroszimy, muszę więc powiedzieć coś na ten temat w swojej książce. Z oficjalnego punktu widzenia Sił Powietrznych będzie to całkowicie nowy materiał.

— Dlaczego trzymano to tak długo w tajemnicy? — spytała Lily.

— Z obawy, aby różne tkliwe duszyczki nie pomyślały, że decyzja ta nie była najlepsza z możliwych.

W tym momencie Billy Pilgrim po raz pierwszy odezwał się do rzeczy.

— Byłem tam — powiedział.


* * *

Rumfoord nie mógł potraktować Billy’ego poważnie, gdyż przywykł już uważać go za odrażający szczątek człowieka, dla którego lepiej by było, gdyby umarł. Kiedy teraz Billy przemówił wyraźnie i z sensem, uszy Rumfoorda odebrały jego słowa jak egzotyczny język, którego nie warto się uczyć.

— Co on mówi? — spytał.

Lily musiała służyć za tłumacza.

— Mówi, że tam był.

— Gdzie?

— Nie wiem — powiedziała Lily. — Gdzie pan był? — spytała Billy’ego.

— W Dreźnie.

— W Dreźnie — przetłumaczyła Lily Rumfoordowi.

— On po prostu powtarza nasze słowa — stwierdził Rumfoord.

— Naprawdę?

— Ma widocznie echolalię.

— Naprawdę?


* * *

Echolalia jest to zaburzenie umysłowe polegające na tym, że chory natychmiast powtarza wszystko, cokolwiek zdrowi ludzie przy nim powiedzą. Ale Billy nie był na to chory. To tylko Rumfoord dla swojej własnej wygody twierdził, że Billy ma echolalię. Rozumował na sposób wojskowy: niewygodny człowiek, któremu z pobudek czysto praktycznych życzył śmierci, musi przecież cierpieć na jakąś odrażającą chorobę.


* * *

Rumfoord godzinami wmawiał lekarzom i pielęgniarkom, że Billy ma echolalię. Przeprowadzono z Billym kilka eksperymentów. Usiłowano go sprowokować do powtórzenia czegoś, ale on milczał jak zaklęty.

— Teraz tego nie robi — powiedział Rumfoord ze złością. — Jak tylko wyjdziecie, zacznie znowu.

Nikt nie brał diagnozy Rumfoorda poważnie. Personel kliniki uważał go za nieznośnego starucha, zarozumiałego i okrutnego. Często powtarzał im przy różnych okazjach, że ludzie słabi zasługują na to, by umrzeć. Tymczasem personel był oczywiście przejęty ideą, że ludziom słabym trzeba pomagać i że nikt nie powinien umierać.


* * *

Tam w klinice Billy przeżywał sytuację, w jakiej często znajdują się ludzie, którzy w czasie wojny nie mieli nic do powiedzenia. Próbował przekonać symulującego głuchotę i ślepotę przeciwnika, że powinien słyszeć i widzieć. Milczał aż do chwili, kiedy zgaszono światła, i po dłuższym milczeniu powiedział do Rumfoorda:

— Byłem w Dreźnie podczas bombardowania jako jeniec wojenny.

Rumfoord westchnął zniecierpliwiony.

— Słowo honoru — powiedział Billy Pilgrim. — Nie wierzy mi pan?

— Czy musimy o tym teraz rozmawiać? — spytał Rumfoord. Słyszał, ale nie wierzył.

— Wcale nie musimy o tym rozmawiać — powiedział Billy Pilgrim. — Chcę tylko, żeby pan wiedział, że tam byłem.


* * *

Tej nocy nie padło już ani jedno słowo na temat Drezna. Billy zamknął oczy i przeniósł się w majowe popołudnie, dwa dni po zakończeniu drugiej wojny światowej w Europie. Billy i pięciu innych jeńców amerykańskich jechali zielonym furgonem w kształcie trumny, który znaleźli wraz z parą koni na przedmieściu Drezna. Jechali wśród miarowego stukotu kopyt wąskimi dróżkami przekopanymi wśród księżycowych ruin. Wracali do rzeźni po swoje łupy wojenne. Billy’emu przypomniały się odgłosy wozu mleczarza w Ilium, kiedy był małym chłopcem.

Billy siedział w tyle brzęczącej trumny. Głowę miał odchyloną, nozdrza rozdęte. Był szczęśliwy. Nie czuł chłodu. W furgonie była żywność i wino, a także aparat fotograficzny, kolekcja znaczków pocztowych, wypchana sowa i zegar poruszany zmianami ciśnienia atmosferycznego. Amerykanie pozabierali to wszystko i jeszcze wiele innych rzeczy z opuszczonych domów w swojej dzielnicy.

Właściciele domów uciekli na wieść, że nadchodzą Rosjanie.

Ale Rosjanie nie przychodzili, mimo że już dwa dni minęły od kapitulacji. Wśród ruin panował spokój. Po drodze do rzeźni Billy spotkał tylko jednego człowieka. Był to starzec z dziecinnym wózkiem, w którym wiózł garnczki, filiżanki, szkielet parasola oraz inne przedmioty znalezione na pogorzelisku.


* * *

Kiedy dojechali do rzeźni, Billy pozostał przy wozie i opalał się. Inni udali się na poszukiwanie łupów. W wiele lat później Tralfamadorczycy będą radzić Billy’emu, aby koncentrował się na szczęśliwych chwilach życia i ignorował nieszczęśliwe — aby oglądał tylko rzeczy piękne w nieprzemijającej wieczności. Gdyby Billy potrafił wybierać chwile tak jak oni, to pewnie wybrałby tę drzemkę w promieniach słońca na tyle furgonu jako najszczęśliwszą chwilę swego życia.


* * *

Billy Pilgrim drzemał pod bronią. Był uzbrojony po raz pierwszy od czasu, gdy ukończył szkolenie rekruckie. Jego towarzysze nalegali, aby się uzbroił, gdyż Bóg jeden wie, jakie niebezpieczeństwa mogą kryć się w księżycowych kraterach: dzikie psy, stada szczurów karmiących się ludzkim mięsem, zbiegli szaleńcy i mordercy, żołnierze, którzy nie potrafią przestać zabijać, dopóki ich ktoś nie zabije.

Billy miał za pasem ogromny pistolet kawaleryjski. Był to zabytek z pierwszej wojny światowej, z kółeczkiem wkręconym w drewnianą kolbę. Ładowało się go kulami wielkości gołębiego jaja. Billy znalazł go na szafce nocnej w opuszczonym domu. To właśnie była jedna z charakterystycznych cech końca wojny — absolutnie każdy, kto tylko chciał, mógł zdobyć broń. Poniewierała się na każdym kroku. Billy miał także sztylet. Był to paradny kordzik Luftwaffe. Jego rękojeść zdobił orzeł z otwartym dziobem. Orzeł patrzył w dół i trzymał w szponach swastykę. Billy zobaczył kordzik wbity w słup telefoniczny i wyciągnął go nie zsiadając z wozu.


* * *

Billy’ego wyrwały z drzemki tkliwe głosy kobiety i mężczyzny, rozmawiających po niemiecku. Głosy wyrażały komuś swoje serdeczne współczucie. Zanim Billy otworzył oczy, pomyślał, że tak pewnie rozmawiali przyjaciele Jezusa zdejmując z krzyża jego storturowane ciało. Zdarza się.

Billy otworzył oczy i zobaczył, że para ludzi w średnim wieku przemawia tak czule do koni. Zauważyli oni to, na co Amerykanie nie zwrócili uwagi — mianowicie, że pyski koni krwawią, pokaleczone wędzidłami, że popękane kopyta sprawiają im ból przy każdym kroku, że biedne zwierzęta zdychają z pragnienia. Amerykanie traktowali swój środek transportu, jakby to był sześciocylindrowy Chevrolet.


* * *

Para miłośników koni obeszła furgon i z wyrzutem w oczach zatrzymała się naprzeciwko Billy’ego — naprzeciwko długiego i słabego Billy’ego Pilgrima, tak śmiesznego w swojej lazurowej todze i srebrnych butach. Nie czuli przed nim strachu. Nie obawiali się już niczego. Oboje byli lekarzami położnikami. Przyjmowali porody, dopóki nie spłonęły wszystkie szpitale, a obecnie biwakowali w pobliżu miejsca, gdzie przed bombardowaniem stał ich dom.

Kobieta miała subtelna urodę, była przezroczysta na skutek długotrwałego odżywiania się samymi kartoflami. Mężczyzna miał na sobie garnitur, krawat i wszystko, co należy. Na kartoflach wychudł. Był tego wzrostu co Billy i nosił trójogniskowe okulary w stalowej oprawie. Ludzie ci, tak zaangażowani w sprawy przyrostu naturalnego, sami dzieci nie mieli, choć nie było po temu żadnych przeszkód. Stanowiło to interesujący komentarz do całej sprawy rozmnażania się ludzi.

Znali do spółki dziewięć języków. Zaczęli po polsku, widocznie groteskowy strój Billy’ego kojarzył im się z nieszczęsnymi Polakami, często równie dziwacznie odzianymi w przypadkowo pozbierane części garderoby.

Billy spytał ich po angielsku, czego sobie życzą, a oni natychmiast zbesztali go w tymże języku za stan zwierząt. Kazali mu zejść z wozu i popatrzeć na konie. Kiedy zobaczył, w jakim stanie znajduje się jego środek transportu, rozpłakał się. Po raz pierwszy nad czymś płakał na tej wojnie.


* * *

Później już, jako starszy wiekiem optyk, popłakiwał czasem z cicha na osobności, ale nigdy nie pozwalał sobie na głośne łkania.

Właśnie dlatego motto tej książki stanowi czterowiersz z popularnej kolędy. Billy płakał bardzo rzadko, choć często widywał rzeczy, nad którymi należałoby płakać, i przynajmniej pod tym względem przypominał Chrystusa z kolędy.

— Bydło ryczy, ptactwo gdacze,

Dzieciątko się budzi,

Ale Jezus nasz nie płacze

Ani nie marudzi.

Billy przeniósł się w czasie z powrotem do kliniki w Vermont. Właśnie uprzątnięto po śniadaniu i Rumfoord z pewnym ociąganiem zaczynał traktować Billy’ego jako istotę ludzką. Burkliwie zadał Billy’emu szereg pytań i upewnił się że naprawdę był on w Dreźnie. Spytał wtedy, jak to wyglądało, i Billy opowiedział mu o koniach i o tej starszej parze biwakującej na Księżycu.

Opowieść kończyła się tak: Billy wraz z parą lekarzy wyprzęgli konie, ale te nie chciały się nigdzie ruszyć. Miały zbyt obolałe nogi. I wtedy przyjechali na motocyklach Rosjanie i zabrali wszystkich z wyjątkiem koni.

W dwa dni później Billy został przekazany Amerykanom, którzy odesłali go do kraju powolnym statkiem towarowym pod nazwą „Lukrecja A. Mott”. Lukrecja A. Mott była słynną amerykańską sufrażystką. Nie żyła już. Zdarza się.


* * *

— To było konieczne — powiedział Rumfoord mając na myśli zniszczenie Drezna.

— Wiem — odpowiedział Billy.

— To jest wojna.

— Wiem. Nie skarżę się.

— Tam na ziemi musiało być piekło.

— Było — potwierdził Billy Pilgrim.

— Należy współczuć ludziom, którzy musieli to zrobić.

— Współczuję im.

— Musiał pan mieć mieszane uczucia tam pod bombami.

— Nie ma o czym mówić — powiedział Billy. — Wszystko jest w porządku i każdy robi dokładnie to, co musi. Nauczyłem się tego na Tralfamadorii.


* * *

Nieco później tego samego dnia córka zabrała Billy’ego do domu, położyła go do łóżka i włączyła „Magiczne Palce”. Miał tam też pielęgniarkę. Nie wolno mu było pracować ani wychodzić z domu. Znajdował się pod obserwacją.

Billy jednak wymknął się, korzystając z nieuwagi pielęgniarki, i pojechał samochodem do Nowego Jorku, gdzie miał zamiar wystąpić w telewizji. Chciał powiedzieć światu o tym, czego nauczył się od Tralfamadorczyków.


* * *

Billy Pilgrim zatrzymał się w hotelu „Royalton” na Czterdziestej Czwartej ulicy w Nowym Jorku. Przypadkowo otrzymał pokój, w którym mieszkał niegdyś George Jean Nathan, krytyk i wydawca. Zgodnie z ziemskim pojęciem czasu Nathan zmarł w roku 1958. Zgodnie z tralfamado-riańskim pojęciem czasu Nathan oczywiście żył i żyć będzie zawsze.

Pokój był mały i skromny, ale mieścił się na najwyższym piętrze i miał oszklone drzwi wychodzące na taras tej samej wielkości co pokój. Poza parapetem zaś rozciągała się przestrzeń ponad Czterdziestą Czwartą ulicą. Billy wychylił się z tarasu i spojrzał w dół na wędrujących w tę i z powrotem ludzi. Wyglądali jak małe, podrygujące nożyczki. Było to bardzo śmieszne.

Noc była chłodna, więc po chwili Billy wszedł do pokoju i zamknął drzwi na taras. Przypomniało mu to miesiąc miodowy. W ich miłosnym gniazdku na półwyspie Ann były takie same drzwi, są nadal, będą zawsze.

Billy włączył telewizor i kręcił przełącznikiem kanałów. Szukał programu, w którym pozwolono by mu wystąpić. Było jednak jeszcze za wcześnie na programy, w których ludzie mogliby ujawniać swoje poglądy. O tej porze, parę minut po ósmej, nadawano wyłącznie programy o błazeństwach albo o morderstwach. Zdarza się.


* * *

Billy zamknął swój pokój, zjechał windą na dół, wyszedł na Times Square i zatrzymał się przed wystawą podrzędnej księgarni. Na wystawie leżały setki książek o stosunkach płciowych, zboczeniach i morderstwach, przewodnik po Nowym Jorku i model Posągu Wolności z termometrem. Wśród tego wszystkiego leżały też cztery zakurzone i popstrzone przez muchy powieści przyjaciela Billy’ego, Kilgore’a Trouta.

Tymczasem na dachu budynku za plecami Billy’ego błyskały świetlne nowości dnia. Słowa odbijały się w szybie wystawowej. Mówiły o władzy, sporcie, gniewie i śmierci. Zdarza się.

Billy wszedł do księgarni.


* * *

W środku wisiał napis głoszący, że wstęp na zaplecze mają tylko dorośli. Można tam było, przytknąwszy oko do otworu, zobaczyć na filmie młode kobiety i mężczyzn bez ubrań. Minuta oglądania kosztowała dwadzieścia pięć centów. Sprzedawano tam również fotografie nagich młodych ludzi. Wolno je było zabierać do domu. Fotografie były bardziej tralfamadorskie niż filmy, gdyż człowiek mógł je oglądać, kiedy tylko chciał, a one nie ulegały zmianie. Minie dwadzieścia lat, a te dziewczyny będą nadal młode, uśmiechnięte albo omdlewające z rozkoszy, albo po prostu głupio wytrzeszczone, z rozłożonymi nogami. Niektóre z nich lizały lizaki albo jadły banany i za dwadzieścia lat będą je jadły tak samo. I członki młodych mężczyzn też będą nabrzmiałe, zaś ich bicepsy zawsze będą wypukłe jak kule armatnie.

Billy’ego jednak nie pociągało zaplecze księgarni. Poruszył go widok książek Kilgore’a Trouta na froncie. Nie czytał ich jeszcze, a przynajmniej tak mu się wydawało. Otworzył jedną z nich. Uważał, że ma do tego prawo, gdyż wszyscy klienci w sklepie przeglądali wydawnictwa. Tytuł książki brzmiał Wielka tablica. Billy przebiegł wzrokiem kilka akapitów i uświadomił sobie, że już to czytał — przed laty, w szpitalu dla weteranów. Była to historia mężczyzny i kobiety, którzy zostali porwani przez przybyszów z Kosmosu i wystawieni na pokaz w ogrodzie zoologicznym na planecie o nazwie Cyrkon 212.


* * *

Ci wymyśleni bohaterowie mieli w swoim wybiegu w Zoo wielką na całą ścianę tablicę pokazującą rzekomo aktualne notowania giełdowe i ceny artykułów, dalekopis oraz telefon łączący jakoby bezpośrednio z maklerem na Ziemi. Mieszkańcy Cyrkonu 212 powiedzieli swoim jeńcom, że zainwestowali na Ziemi milion dolarów na ich nazwiska i że tylko od odpowiedniej manipulacji tymi pieniędzmi zależy, czy po powrocie na Ziemię będą bajecznie bogaci.

I telefon, i wielka tablica, i dalekopis były oczywiście fałszywe. Miały spełniać po prostu rolę bodźca, aby Ziemianie żwawiej się ruszali, zabawiając w ten sposób widzów — aby podskakiwali i krzyczeli z radości albo chodzili ponurzy i rwali włosy z głowy, aby byli przerażeni, że stracili wszystko co do grosza, albo też cieszyli się niczym niemowlęta w ramionach matki.

Ziemianie grali początkowo z powodzeniem, co też było oczywiście z góry zaplanowane. Później włączono jeszcze do zabawy religię. Dalekopis przypominał jeńcom, że prezydent Stanów Zjednoczonych zainaugurował Ogólnonarodowy Tydzień Modlitwy i że wszyscy powinni się modlić. Ziemianie mieli poprzednio złą passę na giełdzie — stracili małą fortunę na oliwie jadalnej — wzięli się więc do modlitw z zapałem.

Na skutki nie trzeba było długo czekać. Ceny oliwy poszły w górę.


* * *

Inna z wystawionych w witrynie książek Trouta opowiadała o człowieku, który zbudował maszynę czasu, aby móc cofnąć się w przeszłość i zobaczyć Jezusa. Udało mu się zobaczyć Jezusa w wieku dwunastu lat, kiedy uczył się od swego ojca ciesiołki.

Do warsztatu przyszli dwaj rzymscy żołnierze, przynosząc papirus z rysunkiem technicznym urządzenia, które chcieli odebrać przed świtem następnego dnia. Był to krzyż, na którym miano powiesić buntownika.

Jezus z ojcem zbudowali to urządzenie. Byli zadowoleni, że trafiła im się robota. I buntownika powieszono.

Zdarza się.


* * *

Księgarnię prowadziły pseudopięcioraczki, pięciu niskich, łysych jegomościów żujących nie zapalone, zaślinione cygara. Byli śmiertelnie poważni i siedzieli każdy na swoim stołku jak kruki na gałęziach. Zarabiali na utrzymanie prowadząc papierowo-celuloidowy burdel. Ich to nie podniecało. Billy’ego Pilgrima również. Czego nie można powiedzieć o pozostałych klientach. Był to śmieszny sklep, wszystko tu miało związek z miłością i robieniem dzieci.

Sprzedawcy co jakiś czas mówili komuś, żeby kupował albo wynosił się ze sklepu, że nie wolno tylko patrzeć i grzebać w towarze. Niektórzy z klientów patrzyli zresztą nie na towar, tylko na siebie nawzajem.

Jeden ze sprzedawców podszedł do Billy’ego i powiedział mu, że na zapleczu są lepsze rzeczy, a książki, które Billy przegląda, to tylko kamuflaż.

— To nie jest to, o co panu chodzi, na litość boską — powiedział. — To, o co panu chodzi, jest tam w głębi.

Billy przeszedł nieco dalej, ale jeszcze nie tam, gdzie zaczynała się część tylko dla dorosłych. Zrobił to z wrodzonej grzeczności i wziął ze sobą książkę Trouta — tę o Jezusie i maszynie czasu.

Bohater książki wyprawił się w czasy biblijne głównie po to, aby sprawdzić, czy Jezus rzeczywiście umarł na krzyżu, czy też żył jeszcze, kiedy go zdjęto, i czy naprawdę zmartwychwstał. Nasz bohater wziął ze sobą stetoskop.

Billy zajrzał od razu na koniec książki, gdzie bohater, ubrany w strój z epoki, wmieszał się między ludzi zdejmujących Jezusa z krzyża. To on pierwszy wszedł po drabinie i przywarł do ukrzyżowanego, aby nie dostrzeżono stetoskopu.

W wynędzniałej piersi nie rozlegał się żaden dźwięk. Syn Boga był gwarantowanym nieboszczykiem.

Zdarza się.

Naszemu podróżnikowi po czasie, który nazywał się Lance Corwin, nie udało się zważyć Jezusa, ale zmierzył jego wzrost. Jezus miał pięć stóp i trzy i pół cala.


* * *

Inny sprzedawca podszedł do Billy’ego i spytał, czy kupuje tę książkę, czy nie. Billy odpowiedział, że tak, że kupuje. Stał przy półce z książkami na temat kontaktów oralno-genitalnych od starożytnego Egiptu do współczesności i tak dalej, sprzedawca sądził więc, że Billy czyta jedną z nich. Kiedy zobaczył, co Billy trzyma w ręku, przeżył szok.

— Rany boskie! — zawołał. — Gdzie pan to znalazł? — i tak dalej, po czym poszedł powiedzieć pozostałym sprzedawcom o zboczeńcu, który chciał kupić atrapę z wystawy. Pozostali sprzedawcy wiedzieli już o Billym. Mieli go na oku od dłuższej chwili.

Przy kasie leżały stare numery czasopism z rozebranymi dziewczynami. Billy, czekając na wydanie reszty, kątem oka dostrzegł na okładce jednego z nich pytanie: Co się stało z Montaną Wildhack?


* * *

Billy przeczytał sobie ten artykuł. Oczywiście wiedział, co się dzieje z Montaną Wildhack. Była na Tralfamadorii i zajmowała się dzieckiem, ale czasopismo pod tytułem „Nocny Kociak” twierdziło, że oblana cementem spoczywa na głębokości trzydziestu sążni w słonych wodach zatoki San Pedro.

Zdarza się.

Billy miał ochotę roześmiać się w głos. Czasopismo, którego jedynym celem było dostarczanie podniet erotycznych samotnym panom, dało ten artykuł tylko po to, żeby móc zamieścić zdjęcia z pornograficznych filmów, od których Montaną zaczynała swoją karierę. Billy nie przyglądał im się z bliska. Zdjęcia były bardzo marne: sadza i kreda. Mogły przedstawiać każdego.

Billy został ponownie odesłany na zaplecze i tym razem usłuchał. Jakiś podpity marynarz odszedł od automatu filmowego, który jeszcze działał. Billy zajrzał i zobaczył Montanę Wildhack w łóżku, obierającą banana. W tym momencie automat się wyłączył. Billy nie chciał oglądać, co będzie dalej, i wówczas sprzedawca zaczął go zamęczać, aby poszedł z nim i obejrzał naprawdę mocne rzeczy, jakie trzymają pod ladą tylko dla koneserów.

Billy’ego zaciekawiło z lekka, co jeszcze można trzymać pod ladą w takim sklepie jak ten. Sprzedawca lubieżnie łypnął okiem i pokazał mu fotografię kobiety i szetlandzkiego kuca. Para ta usiłowała spółkować między dwiema doryckimi kolumnami, na tle aksamitnej kotary ozdobionej frędzlami.


* * *

Billy’emu nie udało się wprawdzie tego wieczoru wystąpić w telewizji, ale za to trafił do radia. Studio mieściło się tuż obok hotelu. Billy zobaczył napis nad drzwiami i wszedł do środka. Wjechał windą na górę, gdzie czekali już inni ludzie. Byli to krytycy literaccy, którzy uznali, że Billy jest również krytykiem. Mieli wziąć udział w dyskusji na temat kryzysu powieści. Zdarza się.

Billy zajął miejsce wraz z innymi przy złocistym dębowym stole, gdzie każdy miał przed sobą mikrofon. Prowadzący spytał go o nazwisko i o to, jaką redakcję reprezentuje. Billy powiedział, że jest z „Ilium Gazette”.

Czuł przyjemne podniecenie i zadowolenie z siebie. „Jeśli będziecie kiedyś w Cody, w stanie Wyoming, wystarczy spytać o Dzikiego Boba”, powtarzał sobie w myśli.


* * *

Billy podniósł rękę zaraz na początku programu, ale nie od razu udzielono mu głosu. Przed nim wystąpiło kilku krytyków. Jeden z nich powiedział, że najwyższy czas pogrzebać powieść, skoro pewien Wirgińczyk napisał na nowo Chatę wuja Toma w sto lat po klęsce Południa. Inny krytyk powiedział, że współczesny czytelnik nie potrafi już odtwarzać w swoim umyśle pasjonujących sytuacji na podstawie lektury i dlatego pisarze muszą tak jak Norman Mailer przedstawiać publicznie to, co piszą. Potem prowadzący spytał zebranych, jaką rolę ich zdaniem powinna odgrywać powieść we współczesnym społeczeństwie. „Wprowadzać element koloru do jednostajnie białych mieszkań” — powiedział jeden z krytyków. „Opisywać artystycznie francuską miłość” — powiedział drugi. „Instruować żony urzędników, co mają kupować i jak powinny się zachowywać w europejskich restauracjach” — powiedział jeszcze inny.

Wreszcie udzielono głosu Billy’emu. No i zaczął tym swoim doskonale wyszkolonym głosem opowiadać o latających talerzach, Montanie Wildhack i tak dalej.

Wyproszono go łagodnie ze studia, korzystając z przerwy na reklamę. Billy wrócił do hotelu, wrzucił dwadzieścia pięć centów do automatu uruchamiającego „Magiczne Palce” i zasnął. Natychmiast przeniósł się na Tralfamadorię.

— Znowu byłeś gdzieś w innym czasie? — spytała Montana. W ich kopule panował sztuczny zmrok. Montana karmiła dziecko piersią.

— Hm? — mruknął Billy.

— Znowu byłeś gdzieś w innym czasie. Widzę to po tobie.

— Uhum.

— Gdzie byłeś? Wiem, że nie na wojnie. To też można po tobie poznać.

— Byłem w Nowym Jorku.

— Wielkie Jabłko.

— Hm?

— Tak nazywają Nowy Jork.

— Aha.

— Byłeś na czymś w teatrze albo w kinie?

— Nie, spacerowałem trochę po Times Square i kupiłem sobie książkę Kilgore’a Trouta.

— Szczęśliwiec!

Montana nie podzielała jego entuzjazmu dla twórczości Kilgore’a Trouta.

Billy wspomniał mimochodem, że widział fragment jej pornograficznego filmu.

Montana wcale się tym nie przejęła. Jej odpowiedź była beztroska i bardzo tralfamadoriańska.

— Tak — powiedziała — a ja słyszałam o tym, jaką ofermą byłeś na wojnie. I słyszałam o tym nauczycielu szkoły średniej, który został rozstrzelany. To też była scena ze świńskiego filmu.

Podała dziecku drugą pierś, gdyż chwila była tak skonstruowana, że musiała to właśnie zrobić.

Zapanowało milczenie.

— Znowu wyprawiają cuda z zegarami — powiedziała i wstała, żeby położyć dziecko. Miała na myśli to, że dozorcy puszczali elektryczne zegary w ich pomieszczeniu raz szybciej, raz wolniej i obserwowali zachowanie małej rodziny Ziemian przez otwory w ścianach.

Montana Wildhack miała na szyi srebrny łańcuszek. Zwieszał się z niego pomiędzy jej piersiami medalion z fotografią matki alkoholiczki. Zdjęcie było bardzo marne: sadza i kreda. Mogło przedstawiać każdego. Na kopercie medalionu były wygrawerowane słowa:

— Boże, daj mi pogodę ducha, abym

godził się z tym, czego zmienić nie mogę,

odwagę, abym zmieniał to, co zmienić mogę,

i mądrość, abym zawsze potrafił

odróżnić jedno od drugiego.

Загрузка...