4

Billy Pilgrim nie mógł zasnąć po weselu córki. Miał czterdzieści cztery lata. Przyjęcie weselne odbyło się po południu w wesołym, kolorowym namiocie rozpiętym w ogrodzie Billy’ego. Namiot był w pomarańczowo-czarne pasy.

Billy i jego żona Walencja leżeli w wielkim małżeńskim łożu jak łyżki w pudełku. Kołysały ich „Magiczne Palce”. Walencji nie trzeba było kołysać, żeby zasnęła. Chrapała niczym piła mechaniczna. Biedna kobieta nie miała już jajników ani macicy. Usunął je znajomy chirurg, współwłaściciel „Świątecznego Zajazdu”.

Była pełnia.

Billy wstał z łóżka w blasku księżyca. Miał wrażenie, że jest świetlisty i upiorny, jakby spowijało go zimne, naelektryzowane futro. Spojrzał w dół na swoje nagie stopy. Były sinożółte.


* * *

Billy człapał po korytarzu na pierwszym piętrze wiedząc, że wkrótce porwie go latający talerz. Korytarz był podzielony na pasy ciemności i księżycowego blasku. Światło księżyca wpadało przez drzwi pustych pokojów dwojga dzieci Billy’ego. Nie było już dzieci. Odeszły na zawsze. Billym kierował strach i brak strachu. Strach mówił mu, kiedy stanąć. Brak strachu mówił mu, że można iść dalej. Zatrzymał się.

Potem wszedł do pokoju córki. Wszystkie szuflady były powyciągane. Szafa była pusta. Na środku pokoju leżał stos rzeczy, których nie zdołała zabrać w podróż poślubną. Na parapecie okna stał jej własny aparat telefoniczny typu Księżniczka. Jego małe światełko wpatrywało się w Billy’ego, a potem telefon zadzwonił.

Billy podniósł słuchawkę. Dzwonił jakiś pijak. Billy czuł prawie jego oddech — mieszaninę gazu musztardowego i róż. Pomyłka. Billy odłożył słuchawkę. Na parapecie stała butelka lemoniady. Jej etykietka szczyciła się tym, że płyn nie ma żadnych wartości odżywczych.


* * *

Billy zwlókł się na dół na swoich sinożółtych stopach. Wszedł do kuchni, gdzie światło księżyca zwróciło jego uwagę na napoczętą butelkę szampana stojącą na kuchennym stole. To było wszystko, co zostało z przyjęcia w namiocie. Ktoś zakorkował butelkę z powrotem. „Wypij mnie” — zdawała się mówić butelka.

Billy wyciągnął korek palcami. Nie strzeliło. Szampan wywietrzał. Zdarza się.

Spojrzał na zegar nad piecykiem gazowym. Miał jeszcze godzinę do przybycia talerza, poszedł więc do bawialni, potrząsając butelką jak dzwonkiem, i włączył telewizor. Był z lekka obruszany w czasie i oglądał film od końca, a potem jeszcze raz we właściwej kolejności. Film opowiadał o amerykańskich bombowcach z drugiej wojny światowej i o ich dzielnych załogach. Oglądany od tyłu film wyglądał tak:

Amerykańskie samoloty, podziurawione, z rannymi i zabitymi na pokładach, startowały tyłem z lotniska w Anglii. Nad Francją naleciało na nie tyłem kilka niemieckich myśliwców, wysysając pociski i odłamki z niektórych bombowców i członków załogi. To samo zrobiły z zestrzelonymi amerykańskimi samolotami na ziemi, które wzbiły się tyłem w powietrze, zajmując miejsca w szyku.

Bombowce nadleciały tyłem nad płonące niemieckie miasto. Tam otworzyły swoje luki bombowe i wysłały jakieś cudowne promieniowanie magnetyczne, które stłumiło pożary, zebrało je do stalowych pojemników i wciągnęło te pojemniki do brzuchów samolotów. Tam zostały one ułożone w równiutkie rzędy. Niemcy na dole mieli swoje własne cudowne urządzenia. Były to długie stalowe rury, które wysysały odłamki z ciał ludzi i samolotów. Mimo to nadal było kilku rannych Amerykanów i kilka uszkodzonych bombowców. Dopiero nad Francją pojawiły się ponownie niemieckie myśliwce i zrobiły porządek, tak że wszystko było jak nowe.


* * *

Po powrocie bombowców do bazy wyładowano z nich stalowe cylindry i odesłano je z powrotem do Stanów Zjednoczonych Ameryki, gdzie pracujące dzień i noc fabryki rozmontowywały cylindry, rozdzielając ich niebezpieczną zawartość na minerały. Szczególnie wzruszało to, że pracę wykonywały prawie same kobiety. Potem minerały rozsyłano do specjalistów w różnych odległych okolicach. Ich zadaniem było ukryć je pod ziemią w tak sprytny sposób, żeby już nikomu nie zrobiły krzywdy.

Amerykańscy lotnicy oddali swoje mundury i zmienili się w zwykłych uczniaków. I Hitler też zmienił się w niemowlę, jak przypuszczał Billy Pilgrim, choć tego nie było już w filmie. Billy kontynuował tylko myśl filmu. Wszyscy zmienili się w dzieci i cała ludzkość bez wyjątku brała udział w biologicznym spisku, aby wydać parę doskonałych ludzi — Adama i Ewę.


* * *

Billy obejrzał film wojenny od końca do początku, potem od początku do końca, a potem był już czas, aby wyjść do ogródka na spotkanie latającego talerza. Wyszedł więc na dwór, miażdżąc swoimi sinożółtymi stopami wilgotną sałatę trawnika. Przystanął i pociągnął łyk szampana bez gazu. Smakował jak lemoniada. Billy nie podnosił wzroku w górę, chociaż wiedział, że jest tam latający talerz z Tralfamadorii. Zdąży go sobie obejrzeć z zewnątrz i od wewnątrz, zdąży też obejrzeć planetę, z której przyleciał, zdąży.

Usłyszał w górze coś jakby melodyjny krzyk sowy, tylko że to nie była wcale muzykalna sowa. Był to latający talerz z Tralfamadorii, który poruszał się zarazem w czasie i przestrzeni i dlatego wyłonił się przed Billym jakby z nicości. Gdzieś w oddali słychać było ujadanie dużego psa.


* * *

Talerz miał sto stóp średnicy i liczne okienka na obwodzie. W okienkach pulsowało purpurowe światło. Jedyny dźwięk to był ten sowi śpiew. Talerz zatrzymał się nad Billym i zamknął go w snopie pulsującego purpurowego światła. Teraz rozległ się odgłos jakby pocałunku i otworzył się hermetyczny luk w spodzie pojazdu. Wijąc się wypadła stamtąd drabinka ozdobiona kolorowymi światełkami, jak diabelski młyn.

Wola Billy’ego była sparaliżowana przez miotacz specjalnych promieni, skierowany na niego z okienka. Poczuł, że musi schwycić dolny szczebel wijącej się drabinki, co też zrobił. Drabinka była naelektryzowana i dłonie Billy’ego przywarły do niej z wielką siłą. Został wciągnięty do śluzy powietrznej i automat zamknął dolny właz. Dopiero wtedy nawinięta na bęben drabinka pozwoliła mu zwolnić uchwyt. I dopiero wtedy mózg Billy’ego zaczął na nowo funkcjonować.


* * *

W ścianie mieścił się głośnik i dwa wzierniki, za którymi widać było żółte oczka. Tralfamadorczycy nie posiadali strun głosowych. Porozumiewali się drogą telepatii. Z Billym mogli rozmawiać dzięki pośrednictwu komputera i czegoś w rodzaju organów elektrycznych, które naśladowały wszystkie dźwięki ziemskiej mowy.

— Witamy na pokładzie, panie Pilgrim — odezwał się głośnik. — Czy ma pan jakieś pytania?

Billy oblizał wargi, zastanowił się chwilę i wreszcie spytał:

— Dlaczego akurat ja?

— To bardzo ziemskie pytanie, panie Pilgrim. Dlaczego pan? A dlaczego my? A dlaczego w ogóle cokolwiek? Ponieważ ta chwila po prostu jest. Czy widział pan kiedyś owady uwięzione w bursztynie?

— Widziałem.

Billy miał nawet na biurku przycisk do papierów, który był kawałkiem oszlifowanego bursztynu z trzema biedronkami w środku.

— Oto więc, panie Pilgrim, jesteśmy wszyscy razem uwięzieni w bursztynie danej chwili. Taka rzecz jak „dlaczego” nie istnieje.


* * *

Billy’ego uśpiono dodając jakiegoś gazu do powietrza, którym oddychał. Przeniesiono go do kabiny i przywiązano do żółtej kanapy ukradzionej z magazynów Searsa i Roebucka. Ładownia latającego talerza była zawalona wszelkim kradzionym dobrem, które później miano wykorzystać przy urządzaniu wybiegu dla Billy’ego w Zoo na Tralfamadorii.

Potworne przyśpieszenie przy odlocie z Ziemi skręciło senne ciało Billy’ego, zniekształciło jego rysy i wyrzuciło go z czasu, przenosząc z powrotem na wojnę.

Kiedy odzyskał przytomność, nie znajdował się już na pokładzie latającego talerza. Był znowu w bydlęcym wagonie jadącym przez Niemcy.

Jedni wstawali z podłogi, inni kładli się na ich miejsce. Billy również miał zamiar się położyć. Byłoby cudownie móc zasnąć. W wagonie panował czarny mrok, na dworze również było czarno. Wagon toczył się z szybkością chyba dwóch mil na godzinę. Nigdy jej nie przekraczał. Między stukami na złączach szyn upływały długie chwile. Słychać było stuk, potem mijał rok i rozlegał się następny stuk.

Pociąg często stawał, aby przepuścić naprawdę ważne pociągi pędzące z hukiem i gwizdem. Stawał też na bocznicach koło obozów, zostawiając przy każdym kilka wagonów. Pełznął w ten sposób przez Niemcy, coraz to krótszy i krótszy.


* * *

Billy zaczął bardzo ostrożnie opuszczać się na podłogę, przytrzymując się ukośnej belki w narożniku, aby wydać się lekkim jak piórko tym, między których chciał się wcisnąć. Wiedział, że musi być prawie bezcielesny, kiedy się kładzie. Zapomniał, dlaczego tak jest, ale zaraz mu przypomniano.

— Pilgrim — powiedział człowiek, do którego się dopasowywał — czy to ty?

Billy nie odpowiedział, tylko ułożył się bardzo grzecznie i zamknął oczy.

— Do jasnej cholery — powiedział ten sam człowiek. — Przecież to ty.

Człowiek usiadł i brutalnie obmacał Billy’ego rękami.

— Tak, to ty. Spieprzaj stąd!

Billy również usiadł — nieszczęśliwy, bliski płaczu.

— Zjeżdżaj stąd. Chcę spać!

— Zamknij się — odezwał się ktoś inny.

— Nie zamknę się, dopóki Pilgrim stąd nie pójdzie.

Billy wstał z powrotem, przytrzymując się poprzecznej belki.

— A gdzie mam spać? — spytał cicho.

— Byle nie koło mnie.

— Ani koło mnie, ty skurwysynu. Krzyczysz i wierzgasz.

— Ja?

— Tak, ty, do cholery. I kwiczysz.

— Ja?

— Trzymaj się od nas z daleka, Pilgrim.

I teraz rozległ się zjadliwy madrygał, śpiewany na głosy przez cały wagon. Prawie każdy, zdawało się, mógł opowiedzieć o okrucieństwie, jakiego Billy dopuścił się na nim przez sen. Wszyscy kazali mu trzymać się z daleka od siebie.


* * *

Tak więc Billy Pilgrim miał do wyboru spać na stojąco albo nie spać w ogóle. Przez okienko nie podawano jedzenia, dnie i noce były coraz chłodniejsze.


* * *

Ósmego dnia czterdziestoletni włóczęga powiedział do Billy’ego:

— Nie jest jeszcze tak źle. Ja tam potrafię się urządzić wszędzie.

— Naprawdę? — spytał Billy.

Dziewiątego dnia włóczęga umarł. Zdarza się. Jego ostatnie słowa brzmiały:

— Myślisz, że tu jest źle? Tu nie jest jeszcze tak źle.

Ten dziewiąty dzień był pechowy. Tego samego dnia umarł też człowiek w wagonie poprzedzającym wagon Billy’ego. Był to Roland Weary, który zmarł na skutek gangreny, jaka zaczęła się od pokaleczonych stóp. Zdarza się.

Weary w prawie nieustannej malignie opowiadał w kółko o trzech muszkieterach i czując, że umiera, przekazywał liczne polecenia dla swojej rodziny w Pittsburghu. Nade wszystko jednak pragnął być pomszczony, powtarzał więc ciągle nazwisko człowieka, który go zabił. Wszyscy w wagonie znali je na pamięć.

— Kto mnie zabił? — pytał Weary.

Wszyscy znali odpowiedź, która brzmiała: Billy Pilgrim.


* * *

Posłuchajcie: dziesiątego dnia wieczorem wyciągnięto skobel zamykający drzwi wagonu i otworzono drzwi. Billy Pilgrim wisiał na belce wzmacniającej ścianę wagonu jak na krzyżu, wczepiwszy się sinożółtymi szponami w ramę okienka. Kiedy otworzono drzwi, Billy zaczął kasłać, a kaszląc popuszczał rzadkim łajnem. Było to zgodne z trzecią zasadą dynamiki sir Izaaka Newtona. Zasada ta mówi, że każdemu działaniu towarzyszy równe mu i przeciwnie skierowane przeciwdziałanie.

Zasadę tę wykorzystuje się w technice rakietowej.


* * *

Pociąg przybył na bocznicę obozu, który został pomyślany jako obóz śmierci dla rosyjskich jeńców wojennych.

Konwojenci zajrzeli do środka i zagruchali coś uspokajająco. Nigdy dotychczas nie mieli do czynienia z Amerykanami, ale niewątpliwie znali się ogólnie rzecz biorąc na tego rodzaju ładunku. Wiedzieli, że jest to zasadniczo płynna masa, której ruchem można kierować za pomocą światła i wabiących dźwięków. Była noc.


* * *

Jedyne światło na dworze pochodziło od pojedynczej żarówki zawieszonej na słupie — wysoko i daleko. Wszędzie panowała cisza i tylko konwojenci gruchali jak gołąbki. I masa popłynęła. Tworząc zagęszczenia w drzwiach wagonów ściekała na peron.

Billy był przedostatnią istotą ludzką, która dotarła do drzwi. Ostatnią był włóczęga. Włóczęga nie mógł popłynąć, nie mógł wylać się z wagonu. On już przeszedł ze stanu ciekłego w stan stały. Zdarza się.


* * *

Billy nie chciał wypaść z wagonu na ziemię. Był święcie przekonany, że stłucze się jak szklanka. Konwojenci pomogli mu wysiąść, nie przestając gruchać. Postawili go twarzą do pociągu. Jaki malutki był teraz ten pociąg!

Składał się z lokomotywy, węglarki i trzech małych wagonów. Trzeci wagon to był raj na kółkach strażników. I znowu w tym raju stał stół zastawiony do obiadu.


* * *

Przy słupie, na którym wisiała żarówka, piętrzyły się trzy jakby stogi siana. Amerykanów wabiono do tych stogów, które, jak się okazało, były stosami płaszczy zdjętych ze zmarłych jeńców. Zdarza się.

Konwojenci wyrazili zdecydowane życzenie, aby wszyscy Amerykanie, którzy nie mają płaszczy, wzięli sobie po jednym. Płaszcze były sklejone lodem w jedną bryłę, więc konwojenci, posługując się bagnetami, nadziewali jakiś kołnierz albo rękaw, oddzierali płaszcz i wręczali go komuś na oślep. Płaszcze były sztywne i miały kształt dzwonów od leżenia na stosie.

Billy Pilgrim dostał płaszcz tak mały, pognieciony i zmarznięty, że wyglądał nie jak płaszcz, ale jak duży, czarny, trójgraniasty kapelusz. Były na nim jakieś lepkie plamy, jakby rdzawe zacieki albo zaschły dżem truskawkowy. Przymarzło do niego coś, co przypominało zdechłego kota. Był to, okazało się, futrzany kołnierz.

Billy rozejrzał się tępo po płaszczach swoich sąsiadów. Wszystkie miały mosiężne guziki, jakieś blaszki, sznury, numery albo naszywki, orły, gwiazdki czy inne księżyce. Widać było, że to płaszcze wojskowe. Tylko Billy dostał płaszcz z nieboszczyka cywila. Zdarza się.

Potem Billy’ego wraz z resztą zachęcono, aby powlekli się w stronę obozu, mijając po drodze swój lilipuci pociąg. Nie było tam nic tylko tysiące długich, niskich, wąskich, nieoświetlonych baraków.

Gdzieś w oddali rozszczekał się pies. Strach, echo i zimowa cisza sprawiały, że jego głos rozbrzmiewał jak wielki mosiężny gong.


* * *

Billy’ego i pozostałych jeńców wabiono kolejno przez kilka bram, aż wreszcie Billy zobaczył swojego pierwszego Rosjanina. Człowiek ten był zupełnie sam pośród nocy — kupa łachmanów z okrągłą, płaską twarzą, która świeciła jak fosforyzująca tarcza zegarka.

Billy minął go w odległości jarda. Oddzielał ich drut kolczasty. Rosjanin nie zrobił żadnego znaku ani się nie odezwał, tylko zajrzał Billy’emu prosto w duszę ze słodką nadzieją, jakby oczekiwał od niego dobrej nowiny — nowiny, której może nie potrafi zrozumieć, ale która mimo to będzie dobrą nowiną.


* * *

Billy przeżył chwilę zamroczenia, kiedy tak przechodził przez kolejne bramy. Wreszcie wszedł do jakiegoś budynku i wydało mu się, że jest na Tralfamadorii. Wnętrze było jaskrawo oświetlone i wyłożone białymi kafelkami. Znajdował się jednak na Ziemi, w obozowej odwszalni, przez którą musieli przejść wszyscy nowo przybyli więźniowie.

Billy rozebrał się, tak jak mu kazano. Na Tralfamadorii też tak się zaczęło.

Jakiś Niemiec objął dłonią ramię Billy’ego i spytał swego towarzysza, co to za armia wysyła takich cherlaków na front. Rozglądali się teraz wśród pozostałych Amerykanów, wskazując sobie wielu innych, którzy wyglądali nie lepiej niż Billy.


* * *

Jedno z najlepszych ciał należało do Amerykanina dużo starszego od reszty, nauczyciela szkoły średniej z Indianapolis. Nazywał się Edgar Derby i jechał w innym wagonie niż Billy. Jechał z Rolandem Wearym i trzymał jego głowę na kolanach, kiedy ten umierał. Zdarza się. Derby miał czterdzieści cztery lata. Był tak stary, że miał syna, który służył w piechocie morskiej gdzieś na froncie japońskim.

Derby musiał skorzystać z wysokiej protekcji, aby w tym wieku pójść do wojska. W Indianapolis uczył przedmiotu pod nazwą „Współczesne problemy zachodniej cywilizacji”. Był również trenerem drużyny tenisowej i bardzo dbał o swoje ciało.

Syn Derby’ego przeżyje wojnę. Derby nie. Jego dobrze utrzymane ciało podziurawi pluton egzekucyjny w Dreźnie za sześćdziesiąt osiem dni. Zdarza się.


* * *

Billy nie miał najgorszego ciała. Posiadaczem najgorszego ciała był mały złodziej samochodów z Cicero w stanie Illinois. Nazywał się Paul Lazzaro. Miał nie tylko przegniłe kości i zęby, lecz również odrażającą skórę. Był cały pokryty bliznami wielkości dziesięciocentymetrowej monety, gdyż stale cierpiał na czyraki.

Lazzaro również jechał z Rolandem Wearym i dał mu słowo honoru, że znajdzie jakiś sposób, aby Billy Pilgrim zapłacił za jego śmierć. Rozglądał się teraz, usiłując odgadnąć, która z tych nagich istot ludzkich jest Billym.

Nadzy Amerykanie stanęli pod prysznicami wzdłuż wyłożonej kafelkami ściany. Nie było żadnych kurków. Mogli tylko czekać cierpliwie na to, co się wydarzy. Penisy skurczyły im się z zimna. Czynności rozrodcze nie były przewidziane w programie wieczoru.


* * *

Niewidzialna ręka odkręciła główny kran. Z sitek trysnął parzący deszcz. Był to płomień, który nie ogrzewał. Bębnił po skórze Billy’ego nie topiąc zmarzniętego na lód szpiku jego długich kości.

Tymczasem ubrania Amerykanów przechodziły przez gaz trujący. Wszy, pchły i bakterie ginęły całymi miliardami. Zdarza się.

Nowy przeskok w czasie przeniósł Billy’ego w dzieciństwo. Był niemowlęciem wykąpanym właśnie przez matkę. Teraz owinęła go w ręcznik i przeniosła do różowego, pełnego słońca pokoju. Odwinęła go, położyła na łaskoczącym ręczniku, posypała pudrem między nóżkami, bawiła się z nim, poklepując go po małym, grubym brzuszku, który pod jej dłonią wydawał mlaskające dźwięki.

Billy śmiał się i gaworzył.


* * *

A potem znowu był dorosły, był optykiem i grał w golfa w upalne niedzielne przedpołudnie. Nie chodził już do kościoła. Grał z trzema innymi optykami. Siedmioma uderzeniami zbliżył się do dołka i teraz znowu była jego kolej.

Wycelował bezbłędnie z odległości ośmiu stóp. Schylił się, aby wyjąć piłkę z dołka, i w tym momencie słońce zaszło za chmurę. Billy’ego na chwilę zamroczyło. Kiedy się ocknął, nie znajdował się już na polu golfowym. Był przywiązany do żółtej kanapy w białej kajucie na pokładzie latającego talerza, który zmierzał ku Tralfamadorii.


* * *

— Gdzie ja jestem? — spytał budząc się Billy Pilgrim.

— Jest pan uwięziony w innej bryłce bursztynu, panie Pilgrim. Jesteśmy tam, gdzie musimy być w danej chwili, to znaczy w odległości trzystu milionów mil od Ziemi, i zbliżamy się do fałdy czasu, która skróci naszą podróż na Tralfamadorię z kilku stuleci do kilku godzin.

— Jak… ja się tu znalazłem?

— To mógłby panu wyjaśnić tylko inny Ziemianin. Ziemianie są wielkimi specjalistami od wyjaśniania. Wyjaśniają, dlaczego dane wydarzenie jest tak a nie inaczej skonstruowane, tłumaczą, w jaki sposób można pewne sytuacje stworzyć, a innych uniknąć. Ja jestem Tralfamadorczykiem i patrzę na czas tak, jak wy moglibyście patrzeć na łańcuch Gór Skalistych. Czas to jest czas i nie ulega zmianie. Żadne ostrzeżenia ani wyjaśnienia nie mają wpływu na czas. On po prostu jest. Jeśli przyjrzy się pan poszczególnym chwilom, to przekona się pan, że — jak już wspomniałem — wszyscy jesteśmy owadami w bursztynie.

— Mówi pan tak, jakby pan nie wierzył w wolną wolę — powiedział Billy Pilgrim.

— Gdyby nie moje długoletnie studia nad Ziemianami — odpowiedział Tralfamadorczyk — nie wiedziałbym w ogóle, co to znaczy „wolna wola”. Byłem na trzydziestu jeden zamieszkanych planetach i studiowałem materiały dotyczące stu innych. Ziemia jest jedyną planetą, na której wspomina się o czymś takim jak wolna wola.

Загрузка...