3

Niemcy wraz z psem przeprowadzali operację wojskową znaną pod zabawną nazwą, która mówi sama za siebie. Jest to przedsięwzięcie rzadko opisywane ze szczegółami, przedsięwzięcie, którego sama nazwa napotkana w komunikatach wojennych lub w podręczniku historii kojarzy się licznym entuzjastom wojny z zaspokojeniem seksualnym. W wyobraźni miłośników wojen jest to cudownie łagodna gra miłosna po orgazmie zwycięstwa. Nazywa się przeczesywaniem terenu.

Pies, którego głos rozlegał się tak groźnie w zimowym krajobrazie, to była suka. Miała podkulony ogon i drżała na całym ciele. Została tego ranka wypożyczona od gospodarza. Nigdy dotychczas nie brała udziału w wojnie. Nie miała pojęcia, na czym ta zabawa polega. Nazywała się Princessa.


* * *

Dwaj Niemcy byli prawie dziećmi. Towarzyszyli im dwaj sterani życiem starcy, zaślinieni i bezzębni jak karpie. Byli to folkszturmiści, uzbrojeni i umundurowani w rzeczy ściągnięte ze świeżo poległych prawdziwych żołnierzy. Zdarza się. Byli wieśniakami zza niemieckiej granicy, która przechodziła tuż obok.

Dowodził nimi kapral w średnim wieku — z zaczerwienionymi oczami, żylasty, wysuszony na rzemień i mający wojny powyżej uszu. Był czterokrotnie ranny. Połatano go i odesłano z powrotem na wojnę. Był bardzo dobrym żołnierzem, który miał już dość i szukał tylko kogoś, komu mógłby się poddać. Na jego krzywych nogach lśniły złociste oficerki zdjęte w Rosji z zabitego węgierskiego pułkownika. Zdarza się.

Te buty były prawie jedynym jego majątkiem na tym świecie. Były jego domem rodzinnym. Anegdota: Pewnego razu jakiś rekrut przyglądał się, jak pucuje i glansuje te swoje złociste cholewy. Kapral podsunął mu jeden z tych butów pod nos mówiąc: „Jeśli dobrze się przyjrzeć, to można tam zobaczyć Adama i Ewę.”

Billy Pilgrim nie słyszał tej anegdoty, ale leżąc tam na czarnym lodzie i wpatrując się w lśniące buty kaprala, zobaczył w ich złocistej głębi Adama i Ewę. Byli nadzy. Byli tak niewinni, tak bezbronni, tak bardzo chcieli zachowywać się przyzwoicie. Billy Pilgrim poczuł, że ich kocha.


* * *

Obok złocistych butów stała para nóg owiniętych szmatami. Były przewiązane na krzyż brezentowymi paskami i wsunięte w drewniaki z zelówką na zawiasach. Billy spojrzał w górę na twarz należącą do tych drewniaków. Była to twarz jasnowłosego piętnastoletniego cherubina.

Chłopiec był piękny jak Ewa.


* * *

Właśnie ten cudowny chłopiec, niebiański hermafrodyta, pomógł Billy’emu wstać. Pozostali podeszli, otrzepali go ze śniegu i zrewidowali, szukając broni. Nie znaleźli niczego. Najbardziej niebezpiecznym przedmiotem, jaki przy nim znaleziono, był dwucalowy ogryzek ołówka.

Gdzieś w oddali rozległy się trzy niezbyt głośne huki. Pochodziły z niemieckich karabinów. To zastrzelono dwóch zwiadowców, którzy zostawili Billy’ego i Weary’ego na lodzie. Leżeli w zasadzce, ale Niemcy zaszli ich od tyłu i zastrzelili. Teraz umierali na śniegu, nie czując nic, barwiąc śnieg na kolor malinowego soku. Zdarza się. W ten sposób Roland Weary został ostatnim z trzech muszkieterów.

Rozbrajano również Weary’ego, który stał z wytrzeszczonymi ze strachu oczami. Jego pistolet kapral dał pięknemu chłopcu. Następnie z podziwem obejrzał okrutny sztylet i powiedział po niemiecku, że Weary na pewno chciałby wypróbować swój nóż na nim, rozorać mu twarz kolczastym kastetem, wbić mu ostrze w brzuch albo w gardło. Kapral nie mówił po angielsku, zaś Billy i Weary nie rozumieli niemieckiego.

— Ładne macie zabawki — powiedział kapral i oddał nóż staremu. — Piękna rzecz, nie?

Potem szarpnął płaszcz i bluzę Weary’ego. Mosiężne guziki odskakiwały jak ziarna prażonej kukurydzy. Sięgnął ku piersi Weary’ego, jakby chciał wyrwać z niej bijące serce, ale zamiast tego wyciągnął kuloodporną Biblię.

Kuloodporna Biblia jest mała, aby żołnierz mógł wsunąć ją do kieszonki bluzy na sercu, i ma stalową okładkę.


* * *

Kapral znalazł też w tylnej kieszeni spodni Weary’ego pornograficzne zdjęcie kobiety i kuca.

— Trafiło się kucykowi, co? — powiedział. — Hmmm? Chciałbyś być na jego miejscu, co?

Wręczył zdjęcie drugiemu ze starców.

— Łup wojenny! To dla ciebie, tylko dla ciebie, szczęśliwcze.

Potem kazał Weary’emu usiąść na śniegu i zdjąć buty, które przekazał pięknemu chłopcu. Weary dostał drewniaki. W ten sposób obaj z Billym byli teraz pozbawieni porządnego wojskowego obuwia, a musieli przejść wiele mil, i całą drogę Weary stukał drewniakami, a Billy podrygiwał w górę i w dół, w górę i w dół, wpadając od czasu do czasu na Weary’ego.

— Przepraszam — mówił wtedy Billy albo: — Najmocniej przepraszam.

W końcu doprowadzono ich do murowanego budynku na rozstajach. Był to punkt zborny jeńców wojennych. Billy i Weary zostali wpuszczeni do ciepłego i zadymionego wnętrza. Na kominku syczał i trzaskał ogień. Za opał służyły meble. Znajdowało się tam około dwudziestu innych Amerykanów, którzy siedzieli oparci plecami o ścianę, patrzyli w ogień i myśleli o tym, o czym można było myśleć — czyli o wszystkim i o niczym.

Nikt nie rozmawiał. Nikt nie miał dobrych wojennych historii frontowych do opowiedzenia.

Billy i Weary znaleźli sobie miejsca i Billy zasnął z głową na ramieniu kapitana, który nie protestował przeciwko temu. Kapitan był wojskowym rabinem. Miał przestrzeloną rękę.


* * *

Billy przeniósł się w inny czas, otworzył oczy i stwierdził, że wpatruje się w szklane oczy nefrytowe zielonej mechanicznej sowy. Sowa zwisała głową w dół z lśniącego stalowego pręta. Był to dioptriomierz Billy’ego w jego gabinecie w Ilium. Dioptriomierzem określa się wadę wzroku — aby można było przepisać okulary.

Billy zasnął podczas badania pacjentki, która siedziała w fotelu po drugiej stronie sowy. Zdarzało mu się to nie po raz pierwszy. Początkowo go to bawiło, ale teraz zaczynał się martwić, niepokoił go w ogóle stan jego umysłu. Nie potrafił sobie przypomnieć, ile ma lat. Nie potrafił sobie przypomnieć, który jest rok.

— Doktorze — odezwała się pacjentka ostrożnie.

— Hm?

— Pan tak nagle umilkł.

— Przepraszam.

— Mówił pan i nagle pan umilkł.

— Hm.

— Czy zobaczył pan coś strasznego?

— Strasznego?

— Czy to jakaś choroba w moich oczach?

— Ależ nie — powiedział Billy czując nowy przypływ senności. — Pani oczy są w porządku. Potrzebne są pani tylko szkła do czytania.

I powiedział jej, żeby przeszła do drugiego pokoju obejrzeć sobie bogatą kolekcję oprawek.


* * *

Kiedy pacjentka wyszła, Billy rozsunął zasłony, ale niewiele dowiedział się o świecie. Okno było jeszcze zasłonięte żaluzją, którą podniósł z trzaskiem. Do pokoju wdarł się słoneczny blask. Na dole stały tysiące zaparkowanych samochodów, połyskujących na rozległym jeziorze czarnego asfaltu. Gabinet i sklep Billy’ego znajdował się na terenie podmiejskiego ośrodka handlowego.

Tuż pod oknem stał Cadillac Billy’ego, El Dorado Coupe de Ville. Odczytał naklejki na tylnym zderzaku. „Czy widziałeś już przepaść Ausable?”, „Popieraj swoją policję”, „Pod sąd Earla Warrena!” Dwie ostatnie naklejki były darem teścia, członka Towarzystwa im. Johna Bircha. Na tablicy rejestracyjnej widniała data 1967, co oznaczało, że Billy ma czterdzieści cztery lata. „Gdzie się podziały wszystkie te lata?” — zadał sobie Billy pytanie.


* * *

Uwagę Billy’ego przykuło biurko. Leżał tam otwarty numer „Przeglądu Optycznego”. Numer był otwarty na artykule wstępnym, który Billy zaczął czytać, z lekka poruszając wargami.

„Rok 1968 zadecyduje o losach europejskich optyków na najbliższe pięćdziesiąt lat! Pod tym hasłem Jean Thiriart, sekretarz Ogólnokrajowego Związku Optyków w Belgii, dąży do utworzenia Europejskiego Towarzystwa Optycznego. Jeśli nie zadbamy już teraz o podniesienie rangi zawodu, to po roku 1971 zostaniemy zepchnięci do roli sprzedawców okularów.”

Billy Pilgrim usiłował się tym przejąć.

Nagle przeraził go ryk syreny. Billy był w każdej chwili przygotowany na wybuch trzeciej wojny światowej. Tymczasem syrena sygnalizowała po prostu godzinę dwunastą w południe. Mieściła się w kopule wieńczącej budynek straży pożarnej naprzeciwko.

Billy zamknął oczy. Kiedy je otworzył, był z powrotem na drugiej wojnie światowej. Jego głowa spoczywała na ramieniu rannego rabina. Niemiec kopał go w nogę, dając mu w ten sposób do zrozumienia, żeby się obudził, bo czas ruszać dalej.


* * *

Amerykanie, a wśród nich i Billy, zostali ustawieni na drodze przed budynkiem.

Był przy tym obecny fotograf, niemiecki korespondent wojenny z Leiką. Sfotografował nogi Billy’ego i Weary’ego. W dwa dni później zdjęcie obiegło prasę jako krzepiący dowód, że armia amerykańska jest nędznie wyposażona mimo legend o jej bogactwie.

Fotograf pragnął jednak czegoś bardziej dramatycznego, na przykład sceny wzięcia jeńca. Konwojenci odegrali dla niego taką scenę. Wepchnęli Billy’ego w krzaki. Kiedy Billy wylazł stamtąd z wyrazem głupawej dobroci na twarzy, wycelowali w niego automaty, jakby właśnie brali go do niewoli.


* * *

Uśmiech Billy’ego, w chwili kiedy wychodził z krzaków, nie ustępował dziwnością uśmiechowi Mony Lizy, gdyż równocześnie szedł pieszo przez Niemcy w roku 1944 i jechał swoim Cadillakiem w roku 1967. Potem Niemcy znikły i pozostał czysty i jasny rok 1967, bez domieszek innych czasów. Billy jechał na zebranie do Klubu Lwów. Był upalny sierpniowy dzień, ale samochód Billy’ego miał klimatyzację. Musiał zatrzymać się pod sygnałem w samym środku czarnego getta Ilium. Ludzie, którzy tu mieszkali, tak nienawidzili swojej dzielnicy, że niespełna miesiąc temu znaczną jej część spalili. Zniszczyli w ten sposób jedyne, co mieli. Dzielnica przypomniała Billy’emu miasteczka widziane podczas wojny. Krawężniki i chodniki były w wielu miejscach zmiażdżone gąsienicami transporterów Gwardii Narodowej.


* * *

„Jestem waszym bratem”, głosił napis wymalowany różową farbą na ścianie rozgrabionego sklepu z delikatesami.

Ktoś zapukał w szybę samochodu. Był to Murzyn. Chciał o czymś porozmawiać. W tym momencie zapaliło się zielone światło. Billy znalazł najprostsze wyjście. Odjechał.


* * *

Mijał teraz obraz jeszcze większych zniszczeń. Wyglądało to jak Drezno po bombardowaniu, jak powierzchnia Księżyca. Gdzieś tutaj, gdzie teraz było tak pusto, stał dom, w którym Billy mieszkał jako dziecko. Był to teren objęty planami przebudowy miasta. Wkrótce powstanie tu nowe centrum administracyjne, Pawilon Sztuk Pięknych, Laguna Pokoju i luksusowe budynki mieszkalne.

Billy Pilgrim nie miał nic przeciwko temu.


* * *

Na zebraniu Klubu Lwów mówcą był tego dnia major piechoty morskiej. Mówił, że Amerykanie nie mają wyboru i muszą walczyć w Wietnamie aż do zwycięstwa, dopóki komuniści nie zrozumieją, że nie mogą narzucać swoich rządów słabszym krajom. Major był tam już dwukrotnie. Mówił o wielu strasznych i pięknych rzeczach, jakie tam widział. Wypowiadał się na rzecz nasilenia bombardowań, na rzecz zepchnięcia Wietnamczyków z Północy z powrotem do epoki kamiennej, jeśli nic innego nie przemówi im do rozsądku.


* * *

Billy nie miał ochoty protestować przeciwko bombardowaniu Wietnamu Północnego, nie zadrżał na myśl o potwornych skutkach bombardowania, które sam kiedyś oglądał. Po prostu jadł obiad w Klubie Lwów jako jego były przewodniczący.


* * *

W gabinecie przyjęć Billy powiesił sobie na ścianie oprawioną w ramki modlitwę, która była jego sposobem na to, żeby jakoś funkcjonować, mimo że życie nie budziło w nim entuzjazmu. Wielu pacjentów, którzy zobaczyli tę modlitwę na ścianie u Billy’ego, mówiło mu, że im ona także pomaga żyć. Brzmiała następująco:

— Boże, daj mi pogodę ducha, abym

godził się z tym, czego zmienić nie mogę,

odwagę, abym zmieniał to, co zmienić

mogę, i mądrość, abym zawsze potrafił

odróżnić jedno od drugiego.

Do rzeczy, których Billy nie mógł zmienić, należała przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.


* * *

Billy’ego przedstawiono majorowi piechoty morskiej. Ten, kto go przedstawiał, powiedział, że Billy jest weteranem i że jego syn służy w Wietnamie w Zielonych Beretach.

Major powiedział Billy’emu, że Zielone Berety robią tam dobrą robotę i że powinien być dumny z syna.

— Jestem dumny — odpowiedział Billy Pilgrim. — Oczywiście, że jestem.


* * *

Billy poszedł do domu zdrzemnąć się po obiedzie. Robił to na zalecenie lekarza. Doktor miał nadzieję, że wyleczy Billy’ego, który od czasu do czasu, bez żadnego powodu popłakiwał. Nikt go nigdy na tym nie przyłapał i tylko doktor o tym wiedział. Billy płakał bardzo cicho i niezbyt obficie.


* * *

Billy posiadał w Ilium piękny dom w stylu kolonialnym. Był bogaty jak Krezus, a czegoś takiego nie spodziewał się nigdy w życiu. Zatrudniał pięciu innych optyków w swoim zakładzie przy centrum handlowym i zarabiał netto ponad sześćdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Poza tym należała do niego piąta część „Świątecznego Zajazdu” przy szosie numer pięćdziesiąt cztery oraz połowa udziału w trzech stoiskach Tastee-Freeze. Tastee-Freeze był to rodzaj mrożonego kremu. Zapewniał te same wrażenia co lody, a jednocześnie nie był tak twardy i przejmująco zimny.


* * *

W domu Billy’ego nie było nikogo. Jego córka Barbara miała wyjść za mąż i pojechała z Walencją do miasta wybrać wzory kryształów i sreber. Stwierdzała to notatka pozostawiona na stole w kuchni. Służby nie było. Zawód służącego przestał być atrakcyjny. Psa również nie było.

Mieli kiedyś psa imieniem Spot, ale im zdechł. Zdarza się. Billy bardzo lubił Spota, a Spot jego.


* * *

Billy wszedł po wyłożonych chodnikiem schodach do swojej małżeńskiej sypialni. Pokój miał tapetę w kwiatki. Stało tam podwójne łóżko i radio z budzikiem na nocnym stoliku. Na tym samym stoliku znajdował się wyłącznik elektrycznego koca i łagodnego wibratora, podłączonego do sprężyn materaca. Wibrator nosił nazwę „Magiczne Palce” i był również pomysłem doktora.

Billy zdjął swoje specjalne okulary o trzech ogniskowych, marynarkę, buty i krawat, zapuścił żaluzje i zasłony i położył się na zaścielonym łóżku. Sen jednak nie przychodził. Zamiast tego przyszły łzy. Kapały. Billy włączył „Magiczne Palce”. Płakał i był kołysany.


* * *

Odezwał się dzwonek przy drzwiach wejściowych. Billy wstał i wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć, kto czeka przed drzwiami. Był to kaleka, miotany drgawkami w przestrzeni, tak jak Billy miotany był drgawkami w czasie. Drgawki zmuszały go do nieustannego konwulsyjnego tańca i nieustannych zmian wyrazu twarzy, jakby chciał naśladować różnych słynnych aktorów filmowych.

Drugi kaleka dzwonił do domu naprzeciwko. Ten nie miał nogi. Był tak wciśnięty pomiędzy swoje kule, że ramiona zasłaniały mu uszy.

Billy wiedział, co się święci: kalecy wyłudzali pieniądze rzekomo na przedpłatę czasopism. Ludzie wpłacali, ponieważ ajenci budzili w nich litość. Billy słyszał o tej szajce od mówcy na obiedzie w Klubie Lwów dwa tygodnie temu — był to przedstawiciel Biura Rozwoju Przemysłu i Handlu. Powiedział, że każdy, kto zobaczy tych połamańców zbierających w sąsiedztwie przedpłatę na prasę, powinien natychmiast zawiadomić policję.

Billy spojrzał w głąb ulicy i zobaczył nowy samochód marki Buick Riviera zaparkowany o kilkadziesiąt jardów dalej. Siedział w nim jakiś człowiek i Billy domyślił się całkiem słusznie, że jest to facet, który wynajął tych nieszczęśników do pracy. Billy obserwował kaleki oraz ich szefa, nie przestając ani na chwilę płakać. Tymczasem dzwonek przy drzwiach dzwonił jak oszalały.

Billy przymknął oczy i zaraz znów je otworzył. Łzy leciały mu nadal, ale znalazł się z powrotem w Luksemburgu. Maszerował drogą wraz z innymi jeńcami. Tym razem łzy wyciskał mu zimowy wiatr.


* * *

Billy, od momentu kiedy go wepchnięto w krzaki celem zrobienia zdjęcia, widział ognie Świętego Elma, rodzaj elektronicznego promieniowania wokół głów swoich towarzyszy i konwojentów. Występowało ono również na czubkach drzew i na szczytach dachów Luksemburga. Było to bardzo piękne.

Wędrował z rękami założonymi za głowę, podobnie jak i pozostali Amerykanie. Podrygiwał przy tym w górę i w dół, w górę i w dół. Raz wpadł niechcący na Rolanda Weary’ego i powiedział: „Najmocniej przepraszam.”

Weary również miał łzy w oczach. Płakał, ponieważ potwornie bolały go nogi. Drewniaki zmieniły jego stopy w dwa krwawe befsztyki.

Na każdym skrzyżowaniu do grupy, w której szedł Billy, dołączano nowych Amerykanów z rękami założonymi za głowy i z aureolami. Billy wszystkich witał uśmiechem. Płynęli jak woda, cały czas w dół, aż dotarli do głównej szosy idącej dnem doliny. Doliną płynęła Missisipi upokorzonych Amerykanów. Dziesiątki tysięcy amerykańskich jeńców wlokło się na wschód z rękami splecionymi za głową. Słychać było westchnienia i jęki.


* * *

Billy i jego grupa dołączyli do rzeki upokorzonych. Późnym popołudniem wyjrzało zza chmur słońce. Amerykanie nie byli sami na drodze. Drugą połową szosy parł na zachód strumień pojazdów wiozących niemieckie rezerwy na front. Niemcy byli brutalni, ogorzali, zarośnięci. Mieli zęby jak klawiatura fortepianu. Byli obwieszeni taśmami do karabinów maszynowych, palili cygara i żłopali alkohol. Odgryzali ogromne kęsy kiełbasy i bawili się granatami w kształcie tłuczków do kartofli.

Jakiś żołnierz w czarnym mundurze urządził sobie na czołgu jednoosobową ucztę na swoją cześć. Po drodze pluł na Amerykanów. Jego plwocina trafiła Rolanda Weary’ego w ramię, obdarzając go mieszaniną flegmy, krwawej kiszki, tytoniu i sznapsa.


* * *

Billy przeżywał niezwykle interesujące popołudnie. Tyle tu było do oglądania — betonowe przeszkody zwane zębami smoka, różne machiny do zabijania oraz trupy z bosymi, sinożółtymi stopami. Zdarza się.

Podrygując w górę i w dół, w górę i w dół, Billy objął czułym spojrzeniem jasnozielony wiejski dom, upstrzony śladami kul. W przekrzywionych drzwiach stał niemiecki pułkownik ze swoją dziwką, która nie zdążyła się umalować.

Billy wpakował się na Weary’ego, który krzyknął przez łzy:

— Jak leziesz? Jak leziesz?

Droga wspinała się teraz na niewielkie wzgórze. Kiedy weszli na jego szczyt, nie znajdowali się już w Luksemburgu. Byli w Niemczech.


* * *

Na granicy ustawiono kamerę filmową, aby utrwalić sławne zwycięstwo. Kiedy przechodzili Billy i Weary, dwaj cywile w niedźwiedzich futrach stali oparci o kamerę. Taśma skończyła im się już dawno temu.

Jeden z nich wyłowił z tłumu na sekundę twarz Billy’ego i znowu nastawił kamerę na nieskończoność. W nieskończoności widać było malutki obłoczek dymu. Toczyła się tam bitwa. Ginęli ludzie. Zdarza się.

Zaszło słońce i Billy podrygiwał teraz w miejscu na rampie kolejowej. Czekały tam nieskończone rzędy bydlęcych wagonów, które przywiozły rezerwy na front. Teraz miały zabrać jeńców w głąb Niemiec. Światła latarek wykonywały szaleńczy taniec.


* * *

Niemcy podzielili jeńców w zależności od stopni wojskowych. Dali sierżantów do sierżantów, majorów do majorów i tak dalej. Obok Billy’ego stała akurat gromadka pułkowników. Jeden z nich był chory na obustronne zapalenie płuc. Miał wysoką temperaturę i zawroty głowy. Ponieważ rampa zapadała się i krążyła wokół niego, usiłował utrzymać równowagę wpatrując się w oczy Billy’ego.

Pułkownik długo kasłał, a potem zwrócił się do niego z pytaniem:

— Czy jesteś jednym z moich chłopców?

Ten człowiek stracił cały pułk, około czterech i pół tysiąca ludzi. Wielu z nich to były prawie dzieci. Billy nie odpowiedział. Pytanie wydało mu się bez sensu.

— Z jakiej jesteś jednostki? — spytał pułkownik i rozkasłał się na długo. Przy każdym wdechu jego płuca szeleściły jak woskowany papier.

Billy nie pamiętał nazwy swojej jednostki.

— Czy jesteś z czterysta pięćdziesiątego pierwszego?

— Z czego czterysta pięćdziesiątego pierwszego? — spytał Billy.

Zapanowało milczenie.

— Z pułku piechoty — powiedział wreszcie pułkownik.

— Aha — powiedział Billy Pilgrim.


* * *

Znowu zapadła długa chwila milczenia, w czasie której pułkownik umierał powoli, tonąc na stojąco. A potem krzyknął ochryple.

— Chłopcy, to ja, Dziki Bob!

Zawsze pragnął, aby jego żołnierze nazywali go Dzikim Bobem.

Żaden z ludzi, którzy go słyszeli, nie służył w jego pułku, z wyjątkiem Rolanda Weary’ego, ale Weary nie zwrócił na to uwagi. Weary nie mógł myśleć o niczym prócz swoich obolałych stóp.

Pułkownikowi jednak zdawało się, że po raz ostatni przemawia do swoich ukochanych żołnierzy, i mówił, że nie mają się czego wstydzić, że całe pole bitwy jest usłane zabitymi Niemcami, którzy dużo by dali za to, żeby nigdy nie słyszeć o czterysta pięćdziesiątym pierwszym. Powiedział, że po wojnie zorganizuje spotkanie żołnierzy pułku w swoim rodzinnym mieście, to jest w Cody, w stanie Wyoming. Obiecywał piec na rożnie całe cielęta.

Mówiąc przez cały czas wpatrywał się Billy’emu w oczy i cała ta jego gadanina odbijała się echem wewnątrz czaszki Billy’ego.

— Niech Bóg ma was w swojej opiece! — powiedział pułkownik i echo powtarzało te jego słowa bez końca. A potem dodał:

— Jeśli będziecie kiedyś w Cody, w stanie Wyoming, wystarczy spytać tylko o Dzikiego Boba.

Byłem tam. I mój przyjaciel z wojny Bernard V. O’Hare także.


* * *

Billy Pilgrim został załadowany do wagonu wraz z wieloma innymi szeregowcami. Rozdzielono ich z Rolandem Wearym. Weary trafił do innego wagonu w tym samym pociągu.

W rogach wagonu, pod dachem, były wąskie okienka. Billy stał pod jednym z nich i kiedy tłum zaczął napierać, wszedł na ukośną belkę w narożniku, aby zrobić miejsce. W ten sposób jego oczy znalazły się na poziomie okienka i mógł widzieć pociąg stojący na sąsiednim torze.

Niemcy wypisywali na wagonach niebieską kredą liczbę osób w każdym wagonie, ich stopień wojskowy, narodowość i datę załadowania. Inni Niemcy zabezpieczali zamknięcia wagonów drutem, gwoździami i innym złomem, jaki można znaleźć przy torach. Billy słyszał, że ktoś pisze również na jego wagonie, ale piszącego nie widział.

Większość szeregowców w wagonie to byli bardzo młodzi chłopcy, na pół jeszcze dzieci. Jednak w rogu obok Billy’ego znalazł się były włóczęga, który miał już czterdziestkę.

— Bywałem bardziej głodny niż dzisiaj — powiedział do Billy’ego. — Bywałem w gorszych opałach. Nie jest tak źle.

W wagonie na sąsiednim torze wołano, że ktoś tam przed chwilą umarł. Zdarza się. Słyszało to czterech konwojentów. Wiadomość nie wywarła na nich większego wrażenia.

Ja, ja — powiedział jeden z nich kiwając sennie głową. — Ja, ja.

Konwojenci nie otworzyli wagonu z nieboszczykiem. Otworzyli natomiast sąsiedni wagon i Billy Pilgrim był urzeczony tym, co zobaczył. Wyglądało to jak kawałek raju. Paliły się świece, na pryczach leżały kołdry i koce. Był żelazny piecyk z parującym garnkiem kawy. Był stół z butelką wina, bochenkiem chleba i kiełbasą. I były cztery talerze zupy.

Na ścianach wisiały fotografie zamków, jezior i pięknych dziewczyn. Był to wędrowny dom strażników kolejowych — ludzi, których praca polegała na pilnowaniu ładunków. Czterej strażnicy weszli do środka i zamknęli drzwi.

W chwilę później wyszli stamtąd paląc cygara i rozmawiając z zadowoleniem w miękkim, dolnym rejestrze języka niemieckiego. Jeden z nich dojrzał twarz Billy’ego w okienku i pogroził żartobliwie palcem, dając mu do zrozumienia, żeby był grzeczny.

Amerykanie z wagonu naprzeciwko znowu powiedzieli strażnikom o nieboszczyku. Strażnicy wyciągnęli ze swojego przytulnego wagonu nosze, otworzyli wagon z nieboszczykiem i weszli do środka. Wagon z nieboszczykiem nie był zatłoczony jak inne. Zajmowało go tylko sześciu żywych pułkowników i jeden nieżywy.

Niemcy wynieśli tego nieżywego. Był to Dziki Bob. Zdarza się.


* * *

W nocy lokomotywy zaczęły pogwizdywać do siebie i ruszać w drogę. Lokomotywa i ostatni wagon każdego pociągu ozdobione były chorągiewkami w pomarańczowe i czarne pasy, które miały uprzedzać lotników, żeby nie strzelali, bo pociąg wiezie jeńców wojennych.


* * *

Wojna dobiegała końca. Lokomotywy ruszyły na wschód pod koniec grudnia, a wojna miała się skończyć w maju. Wszystkie niemieckie obozy były przepełnione. Więźniów nie było czym karmić, nie było opału, żeby ich ogrzać. A tu tymczasem przybywali nowi.


* * *

Pociąg Billy’ego, najdłuższy ze wszystkich, nie ruszał przez dwa dni.

— Nie jest źle — powiedział Billy’emu na drugi dzień włóczęga. — To jeszcze drobiazg.

Billy wyjrzał przez okienko. Stacja kolejowa opustoszała, jeśli nie liczyć stojącego na dalekiej bocznej linii pociągu sanitarnego ze znakami Czerwonego Krzyża. Jego lokomotywa gwizdnęła. Lokomotywa Billy’ego Pilgrima odpowiedziała. Wymieniały pozdrowienia.


* * *

Mimo że pociąg stał, wagony trzymano przez cały czas zamknięte. Nikomu nie wolno było wychodzić aż do stacji przeznaczenia. Dla strażników chodzących wzdłuż pociągu każdy wagon stał się jednym organizmem, który jadł, pił i wydalał przez swoje otwory. Przez te same otwory mówił, a czasem krzyczał. Do środka szła woda, bochenki czarnego chleba, kiełbasa i ser, a wychodził stamtąd kał, mocz i mowa.

Istoty ludzkie stłoczone w środku oddawały kał do stalowych hełmów, które przekazywano do wylania tym, którzy stali przy okienkach. Billy był jednym z tych wylewaczy. Istoty ludzkie podawały również manierki, które strażnicy napełniali wodą. Kiedy przychodziło jedzenie, istoty stawały się ciche, ufne i piękne. Dzieliły się wszystkim po równo.


* * *

Istoty ludzkie w wagonach stały i leżały na zmianę. Nogi stojących były jak słupy wbite w ciepłą, drgającą, pierdzącą i wzdychającą glebę. Tę dziwną glebę stanowiła mozaika śpiących, ułożonych jeden przy drugim jak srebrne łyżki w pudełku.

Pociąg zaczął pełznąć na wschód.

Gdzieś tam świętowano Boże Narodzenie. Billy Pilgrim w świąteczną noc leżał jak łyżka w pudełku przytulony do włóczęgi. W tej pozycji zasnął i przeniósł się w czasie do roku 1967 — w noc, kiedy to został porwany przez latający talerz z Tralfamadorii.

Загрузка...