Rozdział 9. — Polowanie w mroku

Jeszcze raz Dan zakładał swój sprzęt terenowy. Gdy na głowę wsuwał haubę, przyrzekł sobie solennie, że tym razem jego interkom będzie włączony przez cały czas. Nikt dotąd nie wspomniał ani słowem o błędzie, który popełnił w dolinie. Sądził, że przez swoją lekkomyślność zostanie odsunięty od wszelkich prac. A jednak dano mu jeszcze szansę i nikt nie kwestionował wyników losowania, w którym mu się poszczęściło. A więc teraz należało udowodnić, że nie mylili się mając do niego zaufanie.

Ponieważ gęsta zawiesina nadal okrywała Otchłań, trudno było stwierdzić, czy zapanowała już noc, czy jeszcze trwał dzień. Zanim wkroczyli w ten mrok, zjedli gorący, pożywny obiad. Ich zegarki wskazywały wczesne popołudnie.

Czując się cokolwiek niezręcznie z miotaczem u boku, Dan schodził ostrożnie z rampy w ślad za Ripem i Wilcoxem. Kosti i Mura już pracowali przy pełzaczu.

Na płaskiej platformie niewielkiego pojazdu było miejsce dla jednego człowieka; dwóch mogło usiąść, jeśli bardzo się stłoczyli. Ale ponieważ pełzacz nie miał burt i nie było na nim nic, co powstrzymałoby siedzących ludzi przed upadkiem w nierównym terenie, woleli przywiązać linę do maszyny i iść jej śladem.

Kosti przekręcił kluczyk i pełzacz ruszył do przodu, miażdżąc żwir i porowate kamienie. Nikt nie miał kłopotu z dotrzymaniem kroku, jako że pojazd poruszał się wolno.

Dan obejrzał się. Królowa zniknęła. Jedynie jasność wysoko we mgle znaczyła zasięg reflektora, który w normalnych warunkach byłby widoczny z odległości wielu kilometrów. Wtedy właśnie asystent Szefa Ładowni zrozumiał, jak wielką tragedią mogła być utrata kontaktu z pełzaczem. Zacisnął mocniej dłoń na linie.

Na szczęście powierzchnia była dość równa i tylko raz pośliznęli się przechodząc przez pasmo żużlu. Człowiek, który prowadził pełzacz przez pustkowie podczas pierwszej podróży do ruin, wybrał najlepszą z możliwych dróg.

Stopniowo zdali sobie sprawę z jeszcze jednej szczególnej cechy mgły: szumu. Trudno było jednakże stwierdzić, czy to odgłosy ich kroków wracały do nich spotęgowane, czy był to rezultat jakiegoś innego zjawiska. Zatrzymywali się kilkakrotnie, Kosti wyłączył silnik, po czym wszyscy nasłuchiwali. Wydawało im się, że tuż obok przesuwa się przez mrok jakaś inna grupa, która otoczyła ich i szykowała się do ataku. Lecz gdy tak stali nieruchomo, odgłosy milkły i dopiero wtedy, gdy znów zaczynali ciężko stąpać, pojawiło się i narastało wrażenie, że są śledzeni. Po dwóch takich przystankach wszyscy zgodnie, choć bez porozumienia, zignorowali szmery i posuwali się naprzód. Widzieli tylko cienie swych kolegów i kilkanaście centymetrów ziemi pod stopami.

Wilgoć, która skraplała się na haubach i ubraniu, była dla nich dodatkowym problemem. Substancja ta miała w dodatku bardzo nieprzyjemny zapach — tak przynajmniej wydawało się Danowi — i przyklejała się do skóry tworząc brudną, śliską warstwę. Dan próbował zetrzeć tę maź z twarzy, ale stwierdził, że jedynie wciera ją jeszcze głębiej.

Nic nie przerywało teraz ich powolnego marszu. Chociaż nie widzieli już statku ani ruin, ku którym się kierowali, elektroniczna pamięć pojazdu prowadziła ich bezbłędnie. Przeszli już jakieś trzy czwarte drogi, kiedy usłyszeli nowy dźwięk — i nie było to echo ich kroków.

Ktoś lub coś najwyraźniej biegło! Jednak ten odgłos nie był uderzeniem kosmicznych butów o ziemię — rytm różnił się jakoś dziwnie od dotychczas im znanego. Brzmiało to tak, jakby istota przemykająca obok nich miała więcej niż dwie nogi.

Dan spojrzał w mrok, próbując ustalić kierunek, z którego ten dźwięk nadchodził. Ale we mgle nie mógł dostrzec wskazówek kompasu. To stworzenie mogło biec zarówno w ich stronę, jak i w stronę pustkowia. W tym momencie Dan poczuł szarpnięcie liną.

— Co to było? — usłyszał stłumiony głos Ripa.

— Trudno powiedzieć.

Dan nie słyszał już tupotu. Może to jedna z tych kulistych istot?

Jakiś ciemny przedmiot wynurzył się z mgły i nagle rozległ się czyjś okrzyk. Buty przestały skrzypieć na żwirowej drodze — to znak, że znaleźli się na równym terenie. Stał właśnie na płycie chodnika, a ten cień z lewej to wyszczerbiony fragment muru. A więc przeszli przez pustkowie!

— Thorson! Dan!

Głos Ripa naglił i Dan odpowiedział mu pośpiesznie. Kosti widocznie zatrzymał pełzacz, bo nie czuł zupełnie napięcia w linie. Po chwili natknął się na asystenta astronawigatora, który pochylał się nad leżącą postacią.

Był to bezpośredni szef Ripa, Wilcox. Musiał się potknąć i jego noga, aż do kolana tkwiła w skalnej szczelinie.

Wszyscy czterej wyciągnęli w końcu astronawigatora, ale minęło jakieś pół godziny, zanim wsiadł na pełzacz. Stare, ostre kamienie budowli, na którą natrafili, rozdarły osłonę nóg na wysokości łydki i zraniły go do krwi. Wyjęli podręczną apteczkę i zrobili opatrunek, ale Wilcox musiał podróżować dalej na platformie maszyny.

Poruszali się w zwartej grupie tuż przy pełzaczu. Na swojej zdrowej nodze Wilcox oparł obnażony miotacz. Zamiast strzępów ruin pojawiały się stopniowo całe ściany, fragmenty dziwacznych gmachów. Ciągle jednak nie widzieli nic, co przypominałoby obóz Ziemian.

Tutaj, wśród śladów pradawnej i obcej cywilizacji, Dan odniósł znów wrażenie, że ktoś go obserwuje, że poza zasięgiem jego wzroku, we mgle czyha coś, co w tych skłębionych oparach czuje się doskonale. Koła pojazdu przestały skrzypieć i otaczała ich pełna grozy cisza. Po gładkich ścianach ściekała woda, tworząc tu i ówdzie kałuże, z których unosił się nieprzyjemny, niezdrowy metaliczny zapach.

Weszli w strefę pełną nienaruszonych, jak się zdawało, budowli. Twarde mury nadal pilnowały tajemnic wymarłego świata. Ciemne, cuchnące wnętrza nie zachęcały do odwiedzin.

Na szczęście pełzacz nie zatrzymywał się po drodze, lecz wytrwale sunął do przodu po wygiętych płytach chodnika. Dan uświadomił sobie, że widział nie tylko otaczające ich kształty, ale również twarze kompanów. Może ściany budynków stanowiły przeszkodę dla mgły?… Teraz już wszyscy członkowie wyprawy często oglądali się za siebie i wpatrywali się w każdy załom. Dan nie był więc osamotniony w swoich obawach.

Pierwszego odkrycia dokonał Rip. Wyjął swą podręczną lampę i oświetlał nią chodnik. W którymś momencie jednak przesunął promień na ścianę i oczom ich ukazała się ciemna plama tuż nad ziemią. Pociągnął linę dając sygnał zatrzymania się i ukląkł przy swoim znalezisku. Dan wkrótce do niego dołączył.

Rip zachowywał się bardzo dziwnie — obwąchiwał tę plamę niczym pies gończy, który zgubił ślad.

— Co to jest?

Światło lampy Ripa przesunęło się z muru na chodnik, jakby w poszukiwaniu czegoś istotnego, po czym promień skoncentrował się na brązowym rulonie. Rip przyjrzał mu się dokładnie, ale go nie dotknął.

— Ziarno craxu…

Dan stał dotychczas pochylony nad Ripem, ale gdy tylko usłyszał te słowa, wyprostował się.

— Jesteś pewien?

— Powąchaj!

Asystent Szefa Ładowni nie miał jednak zamiaru sprawdzać przypuszczeń kolegi. Im mniej kontaktu z craxem, tym lepiej.

Rip wstał i ruszył pośpiesznie do pełzacza.

— Na chodniku jest przeżute ziarno craxu. Całkiem świeże, może z dzisiejszego rana.

— A nie mówiłem? Kłusownicy! — wtrącił Kosti.

— Więc to tak… — Wilcox mocniej zacisnął dłoń na miotaczu.

Ziarno craxu było jednym z zakazanych w całej Galaktyce narkotyków. Ci, którzy byli na tyle nierozsądni, by je żuć, mieli przez pewien okres przyśpieszony czas reakcji, podwyższone możliwości intelektualne i siłę supermana. To, co następowało później, wcale nie było takie przyjemne. Jeśli jednak spotkałeś na swojej drodze człowieka żującego crax, to musiałeś stawić czoła istocie o wiele sprytniejszej, silniejszej i szybszej niż ty. A takiego przeciwnika nie wolno lekceważyć.

Mimo poszukiwań, nie znaleźli żadnych innych śladów życia w pobliżu i wydawało się, że nikt poza nimi nie kroczył tą drogą od czasów wojny, która zniszczyła miasto. Jeżeli doktor Rich rzeczywiście rozpoczął swoje prace wykopaliskowe, to zlokalizowanie jego obozu ciągle nastręczało trudności.

Wilcox ustawił szybkościomierz na najniższej wartości i ruszyli dalej. Ale nie był już jedynym, który trzymał w ręku przygotowany miotacz, pozostali czterej poszli w jego ślady.

— Ciekawe — powiedział Dan przyglądając się postrzępionym dachom. — Ta mgła — zwrócił się do Ripa — czy nie wydaje ci się, że jest rozrzedzona?

— Chyba tak. Zauważyłem to już podczas ostatniego postoju. To dobrze dla nas. Spójrz na to, Thorson!

Przed nimi pojawiła się szczelina rozcinająca chodnik tak szeroko, że mógł się w niej zmieścić zarówno pełzacz, jak i towarzyszący mu ludzie. Gdyby mgła była gęstsza, ten rów byłby ich ostatnim przystankiem. Maszyna była jednak na to przygotowana. Ociężale skierowała się na wschód i zaczęła wspinaczkę po hałdzie gruzu. Wilcox musiał schować miotacz do kabury i obiema rękami chwycił platformę. Ich przewodnik dotarł na szczyt i zaczął powoli zjeżdżać, a właściwie ślizgać się po powierzchni gruzu uginającego się pod jego ciężarem.

Zapewne taki łoskot zaniepokoiłby ludzi Richa, ale choć zwiadowcy z Królowej ukryli się i czekali długo na jakąś reakcję, nic nie wskazywało na to, by ktokolwiek ich usłyszał.

— Tutaj na pewno nikogo nie ma — rzekł Kosti, wysuwając się zza muru na znak Wilcoxa.

— I najprawdopodobniej nikt tego miejsca dawno nie odwiedzał — dodał Rip. — Wiedziałem, że nie jest prawdziwym archeologiem!

— A co z interkomem Aliego? — wtrącił Dan. — Tang odebrał przecież niewyraźny sygnał z tego kierunku — choć prawdą jest że nie mógł sprecyzować, czy na pewno pochodzi on z ruin.

Wilcox przyjrzał się dokładnie otoczeniu. Mieli przed sobą rów wypełniony gruzem, który tworzył niezbyt stabilny most. Pamięć pełzacza przywiodła ich tutaj, a więc pojazd musiał w czasie swoich poprzednich podróży przejeżdżać tędy z materiałami Richa. Jeśli zatem chcieli wiedzieć, co stało się z rzekomymi archeologami, musieli podjąć ryzyko i pokonać tę przeszkodę.

Astronawigator włączył silnik i przylgnął do platformy. Maszyna przechylała się w różne strony na nierównym gruncie. Raz koła natrafiły na tak głęboką wyrwę, że pełzacz przyjął pozycję niemal pionową. Gdyby przesunął się jeszcze pół metra, jego pasażer spadłby w przepaść.

Kosti ruszył jako następny. Jego ręce ciągle mocno trzymały linę przywiązaną do pojazdu. Szedł ostrożnie, robiąc maleńkie kroki, a spod jego hauby spływały krople potu, które znaczyły ścieżki na policzkach pokrytych mgielną mazią. Za nim posuwali się następni, sprawdzając uważnie grunt pod nogami. Fakt, że nie widzieli dna przepaści, nie ułatwiał jednak przeprawy.

Tuż za mostem pełzacz przyśpieszył i wrócił na swoją trasę. Mgła rozrzedzała się coraz bardziej, choć jeszcze całkowicie nie zniknęła. Pole ich widzenia zwiększyło się jednak do około piętnastu metrów.

— Mieli przecież bankowe namioty — powiedział nagle Dan. — I przepisowy zestaw obozowy.

— No więc, gdzie jest ten obóz? — Rip był wyraźnie zirytowany. Od czasu, gdy znalazł ten przeżuty crax, stracił pogodę ducha.

— Nie zrobiliby postoju w mieście — powiedział z przekonaniem Dan. Te ruiny miały w sobie coś niesamowitego i przerażającego, co z każdego człowieka wysysało optymizm i odwagę. Dan nigdy nie uważał siebie za szczególnie wrażliwą osobę, ale nawet on odczuwał to działanie. Był przekonany, że pozostali odnieśli podobne wrażenie. Mura nie odezwał się ani słowem od czasu, gdy zobaczyli mury miasta. Wlókł się na końcu grupy i przesuwał tylko wzrok z jednej strony ulicy na drugą, jakby oczekiwał, że skoczy na niego z ciemności jakieś bezkształtne straszydło. Kto odważyłby się ustawić tutaj namiot, jeść tu i spać, a potem prowadzić badania w otoczeniu tych parusetletnich, pokrytych cuchnącą mazią domów, które być może dawały schronienie istotom niezupełnie ludzkim?

Pełzacz przeprowadził ich przez labirynt murów i minęli budynki, które przynajmniej z pozoru wydawały się nienaruszone. Teraz posuwali się wśród zburzonych ścian i w ślad za pojazdem pokonywali hałdy gruzu i ziemi. Innej drogi najwyraźniej nie było.

Okrążyli właśnie jedną z takich przeszkód, gdy Wilcox nagle uderzył dłonią w przycisk kontrolny i zatrzymał maszynę. Jego gwałtowny ruch został jednoznacznie zrozumiany przez pozostałych zwiadowców — ukryli się natychmiast za resztkami ścian, po czym ostrożnie zaczęli zbliżać się do pojazdu.

Przed ich oczami pojawił się nieco jeszcze zamazany mgłą bańkowy namiot. Jego powierzchnia lśniła od wilgoci. W końcu więc dotarli od obozu Richa.

Wilcox trwał jednak nadal w bezruchu. Nie mieli przeciwko archeologowi nic prócz podejrzeń, ale postawa astronawigatora sugerowała, że miał zamiar potraktować mieszkańców tego obozu jak wrogów.

Zapiął pasek hauby i przysunął do ust mikrofon interkomu. Jego rozkazy nie były jednak słyszalne i musiał dać znak ręką, żeby otoczyli namiot. Dan ruszył za Ripem w prawą stronę, cały czas kryjąc się w załomach ścian.

Przeszli może jedną czwartą koła, które zatoczyli wokół głównej kwatery Richa, gdy Rip chwycił Dana za ramię i dał mu znak, by pozostał na miejscu, podczas gdy on przesunął się trochę dalej.

Dan przestudiował uważnie topografię terenu między swoją pozycją a namiotem. Gruz był tutaj ubity i wyrównany, jak gdyby mieszkańcy obozu przygotowali miejsce dla szperaczy i innych pojazdów. Asystent Szefa Ładowni nie znał się na archeologii, jednak zostały mu w pamięci fragmenty instrukcji Ripa oraz parę obrazów z taśm, które przejrzał na statku. Był więc całkowicie przekonany, że nikt nie prowadził, ani nawet nie rozpoczął, prac wykopaliskowych w ruinach. Gdyby byli to prawdziwi fachowcy, to po drodze zauważyłby ślady ich działania: jakieś odkryte fundamenty, czy może nawet pojemniki na szczególnie wartościowe znaleziska. Ale to miejsce wyglądało raczej na polową kwaterę grupy operacyjnej kolonizatorów lub Inspekcji. A może jest to obóz Inspekcji właśnie, a nie Richa?

Wreszcie wynurzył się z coraz rzadszej mgły pełzacz z Wilcoxem. Szef ich grupy podciągnął nogę tak, że nikt nie mógłby się teraz domyślić, że jest ranny. Pojazd posuwał się powoli w kierunku namiotu, lecz nie widać tam było żadnych oznak życia.

Ku zdumieniu Dana i Wilcoxa, jak można było sądzić po wyrazie jego twarzy, maszyna nie zatrzymała się jednak obok obozowiska. Skręciła natomiast omijając bańkę i jechała dalej, dopóki astronawigator jej nie zatrzymał. Wpatrywał się przez chwilę w namiot, po czym szepnął do interkomu:

— Chodźcie, ale ostrożnie!

Zbliżyli się do bańki, przemykając pochyleni przez otwartą przestrzeń i co jakiś czas chowając się za sterty gruzu. Gdyby jednak ktoś był w namiocie, hałas na zewnątrz na pewno zwróciłby jego uwagę. Mura dotarł tam pierwszy i zaczął szukać zamka. Kiedy klapa opadła, wszyscy na raz spojrzeli w głąb.

Bańka była pusta. Ścianki wewnętrzne nie zostały postawione, nie było nawet wykładziny, która pokryłaby nierówne, kamieniste podłoże. Nie było też pojemników i toreb, które sami widzieli na pokładzie Królowej.

— Atrapa! — mruknął gniewnie Kosti. — Postawili to tylko po to, byśmy myśleli…

— Że ciągle tu są — dokończył za niego Wilcox. — Na to właśnie wygląda, prawda?

— Gdybyśmy tędy przelatywali — mówił półgłosem Rip — bylibyśmy przekonani, że wszystko jest w porządku. Ale gdzie oni w rzeczywistości są?

Mura zasunął klapę namiotu.

— Na pewno nie tutaj — oświadczył, jakby dokonał jakiegoś odkrycia. — Ale, panie Wilcox, czy pełzacz nie próbował ominąć tego terenu? Może on wie więcej niż my przypuszczamy?

Wilcox przesuwał w palcach pasek hauby. Mgła wokół nich znikała — znacznie wolniej jednak niż się zjawiła. Jego wzrok przesunął się z namiotu na resztki oparów. Być może, gdyby nie porwanie Aliego, zarządziłby powrót do bazy. Ale w tej sytuacji, po krótkim namyśle, znów włączył silnik.

Maszyna okrążyła namiot i ruszyła w dalszą drogę. Pojawiły się teraz kępy roślinności: łykowata trawa i skarłowaciałe krzewy. Pochylone skały sygnalizowały, że zbliżyli się do podnóża gór.

Mgła, która rozrzedzała się na równinie, teraz znowu była gęsta i otaczała ich coraz ciaśniej. Przylgnęli ponownie do pojazdu i nie oddalali się od siebie bardziej niż na wyciągnięcie ręki.

Znowu mieli wrażenie, że ktoś ich śledzi, że krok w krok za nimi poruszało się coś i nie odstępowało ich ani na chwilę. Grunt pod nogami stał się kamienisty i nierówny, ale Kosti wypatrzył miękkie skrawki ziemi, na których widać było ślady kół. Pełzacz zatem już raz tędy przejeżdżał.

W miarę jak mgła stawała się coraz bardziej gęsta, wszyscy wytężali słuch i wzrok. Poza swoimi kompanami nie widzieli jednak niczego. Nie mogli ufać odgłosom, które do nich dochodziły.

— Uważaj! — Rip pociągnął Dana w tył, chroniąc go tym samym przed bolesnym spotkaniem ze skalną ścianą, która wynurzyła się z oparów. Echo ich kroków świadczyło o tym, że weszli teraz w ciasny wąwóz. Stanęli obok siebie wyciągając ramiona i wtedy z łatwością dotknęli jego ścian.

Wilcox zatrzymał maszynę. Był zaniepokojony. Wędrując tak po omacku mogli wpaść w pułapkę. Z drugiej jednak strony ci, których szukali, sądzą zapewne, że załoga Królowej nie odważy się opuścić statku w tej mgle. Astronawigator musiał zatem zdecydować, jakie mają szansę na zaskoczenie niewidocznego wroga i jakie jest prawdopodobieństwo, że trafią w potrzask.

Fakt, że był bardziej niż inni przezorny, czynił go doskonałym fachowcem i nie pozwalał na podjęcie nieprzemyślanej decyzji. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że gdy raz coś postanowił, nikt nie był w stanie tego zmienić. Westchnęli zatem z ulgą, gdy ponownie włączył pojazd.

W pościgu nastąpił jednak bardzo szybko nieoczekiwany zwrot. Przejechali zaledwie kilka metrów, gdy wyrosła przed nimi skalna ściana. Najbardziej zaskakujące było to, że koła pełzacza nadal się obracały, jak gdyby maszyna próbowała wedrzeć się w głąb klifu.

Загрузка...