Rozdział 8. — Uwięzieni we mgle

Ci spośród załogi statku, którzy nie mieli żadnych pilnych obowiązków do wypełnienia, zebrali się przy włazie, z którego widać było jedynie szarą substancję okrywającą Otchłań. Właściwie najchętniej udaliby się do sterowni i posłuchali razem z Tangiem dźwięków z inter-komu, ale powstrzymywała ich obecność Kapitana. Lepiej już było przykucnąć na szczycie rampy, wpatrywać się w mgłę i nasłuchiwać. Może wreszcie usłyszą warkot silnika szperacza, który dotąd nie nadleciał.

— Oni wiedzą, co robią — stwierdził po raz chyba dwudziesty Kosti. — Nie będą ryzykować utraty życia przedzierając się przez to okropieństwo. Ali… to zupełnie coś innego. Porwali go, zanim to wszystko się zaczęło.

— Czy sądzisz, że to kłusownicy? — odważył się zadać pytanie Weeks.

Jego ogromny kumpel zastanowił się głęboko.

— Kłusownicy? Być może. Ale na co oni mają tu kłusować, powiedz mi? Nie przywieźliśmy ze sobą sveekowych futer ani arlunowych kryształów — przynajmniej ja nie widziałem, żeby to gdzieś tu leżało. A co z tymi martwymi stworzeniami, które widzieliście w dolinie, Thorson? — zwrócił się do Dana. — Czy wyglądali na takich, którym warto było coś ukraść?

— Nie byli uzbrojeni, ani nawet ubrani, tak nam się przynajmniej wydawało — odrzekł Dan trochę roztargniony. — A na ich polach rosną jakieś ostro pachnące rośliny, których nigdy dotąd nie widziałem.

— Narkotyki? Może to są narkotyki? — zastanawiał się Weeks.

— Jakiś nowy rodzaj. Tau nie rozpoznał liści. Dan podniósł głowę patrząc w gęste opary przed nimi. Tak, teraz był pewien: to ten sam dźwięk!

— Słuchaj! — szarpnął ramię Kostiego i wyciągnął go na rampę. — Czy teraz coś słyszysz?

W tej mgle, przez którą światło sygnalizacyjne Królowej nie mogło się przedrzeć i która z nastaniem nocy stała się jeszcze bardziej nieprzejrzysta, rozległ się jakiś dźwięk. Regularny rytm pracującego silnika został spotęgowany w podstępnej zawiesinie i wydawało się, że cała eskadra samolotów ruszyła na nich ze wszystkich stron wszechświata.

Dan odwrócił się i opuścił dźwignię kontrolującą światła na rampie. Nawet przez tak gęstą mgłę mógł się przedrzeć jakiś słaby promień, który wskaże drogę zabłąkanemu szperaczowi. Weeks zniknął. Dan słyszał łoskot jego magnetycznych butów na trapie: śpieszył do sterowni z meldunkiem. Ale zanim Jasper dotarł do sterowni, następny sygnał rozświetlił mgłę. Był to reflektor dziobowy o pełnej mocy, którego promień nie mógł zostać stłumiony.

W tym samym momencie ciemny przedmiot przemknął obok tak blisko, że omal nie rozbił się o rampę. Silnik huczał głośno, potem przycichł, i znów zawarczał nad ich głowami. Samolot podchodził do lądowania.

Zgrzyt, który usłyszeli, sugerował brak wyczucia odległości u pilota. Do rampy zaczęły zbliżać się trzy postacie, które pozostawały nierozpoznawalne, dopóki nie znalazły się przy włazie.

— O, Bogowie Przestworzy! — do uszu oczekujących dotarł głos Ripa, który zatrzymał się i poklepał burtę statku. — Dobrze znów widzieć naszą starą damę! O, Wszechświecie, jak dobrze!

— Jak wam się udało przedostać przez to paskudztwo? — zainteresował się Dan.

— Musieliśmy — udzielił mu prostej odpowiedzi asystent astronawigatora. — Tam, w górach, nie było nigdzie miejsca, żeby wylądować. Klify wznoszą się zupełnie pionowo nad ziemią. Tak nam się przynajmniej wydaje. Weszliśmy na falę prowadzącą, ale przez moment… Słuchajcie, co powoduje te zakłócenia? Dwa razy uciekł nam przez to promień, nie mogliśmy tego szumu wyciszyć…

Steen Wilcox i Tau szli powoli za Ripem. Medyk, wyczerpany i obciążony awaryjnym zestawem, powłóczył nogami. Wilcox mruknął coś niewyraźnie na powitanie i przecisnął się przez witającą ich grupkę do sterowni. Rip zatrzymał się na moment i zapytał:

— Co z Alim?

Dan opowiedział wszystko, czego dowiedzieli się przeszukując dolinę.

— Ale jak to możliwe? — padło następne, pełne zdziwienia, pytanie.

— Nie mamy pojęcia. Chyba że unieśli się od razu w górę. Ale nie było tam dość miejsca dla szperacza. I pomyśl tylko o tych śladach pełzacza, które wiodą prosto w ścianę klifu. Rip, jest coś niesamowitego w tej Otchłani…

— Jaka jest odległość między ruinami a doliną? — głos asystenta astronawigatora nie był już tak serdeczny, ale spokojny i nieco szorstki.

— Byliśmy bliżej ruin niż Królowej. Ale w drodze powrotnej zaskoczyła nas mgła i nie dostrzegliśmy ich, o ile w ogóle nad nimi przelatywaliśmy.

— I nie słyszeliście już Aliego po tym jednym przerwanym sygnale?

— Tang próbował. A w terenie byliśmy cały czas na nasłuchu.

— Mogli to z niego od razu zerwać — stwierdził Rip. — To byłby rozsądny ruch z ich strony. Inaczej wiedzielibyśmy, jak do nich dotrzeć.

— A czy moglibyśmy uzyskać współrzędne interkomu, nawet jeśli nikt go teraz nie używa? — Dan widział w tym rozwiązaniu jakąś niewielką szansę. — Oczywiście, o ile nadal ma zasilanie…

— Nie wiem. Ale zasięg jest ograniczony. Możemy zapytać Tanga. — Rip był już na trapie, gdy to mówił i wspinał się do kajuty, w której dyżurował oficer łączności.

Dan spojrzał na zegarek i sprawnie obliczał czas na Otchłani, mnożąc i podnosząc do kwadratu czas obowiązujący w ich bazie. Była noc. Przypuśćmy, że Tang zdoła określić współrzędne interkomu Aliego — i tak nie zdołają dotrzeć do niego w tych warunkach.

Oficer łączności nie był sam. Zebrali się przy nim wszyscy ze starszyzny. Tang znów trzymał słuchawki z dala od uszu, żeby inni mogli usłyszeć ten nieprzyjemny dla ucha dźwięk, który dochodził do nich z okrytego mgłą świata.

— To jest właśnie to! — mówił Wilcox, gdy weszli Rip i Dan — Zupełnie odcięło falę wiodącą. Nawet udało mi się ustalić współrzędne. Ale w tych warunkach atmosferycznych, w tej zawiesinie zasłaniającej wszystko, nie są one na pewno zbyt dokładne. Ten dźwięk pochodzi z gór…

— Czy to nie są zakłócenia atmosferyczne? — zwrócił się Kapitan do Tanga.

— Zdecydowanie nie! Nie sądzę, żeby to był sygnał… chociaż może to promień wiodący… Ale brzmi to raczej jak jakieś wielkie urządzenie.

— Jakie urządzenie mogłoby emitować tak niesamowite dźwięki? — zastanawiał się głośno Rip.

Tang odłożył słuchawki na pulpit zatrzaskowy tuż przy łokciu.

— Coś niewątpliwie dużych rozmiarów — może nawet wielkości komputera HG na Ziemi.

Wszyscy zamilkli, wstrząśnięci. Instalacja o mocy porównywalnej z HG na spustoszonej planecie była rzeczą więcej niż niezwykłą. Potrzebowali czasu, żeby z tą możliwością się oswoić. Dan zauważył jednak, że nikt nie kwestionował teorii Tanga.

— Ale co to tutaj robi? — w głosie Van Rycka słychać było autentyczne zdumienie. — Do czego to może tutaj służyć?

— Dobrze byłoby wiedzieć — odparł Tang — kto to obsługuje. Pamiętajmy, że Kamil został porwany. Oni pewnie dużo wiedzą o nas, a my ciągle poruszamy się po omacku.

— Kłusownicy — zasugerował Jellico niepewnie, jakby sam w to nie bardzo wierzył.

— I są w posiadaniu czegoś tak ogromnego jak komputer HG? Możliwe… — Van Ryck najwyraźniej nie był przekonany. — Tak czy inaczej, nie możemy iść na zwiad, póki mgła nie opadnie.

Pomost został wciągnięty i na statku ponownie zapanował porządek. Dan zastanawiał się, jak wielu jego kolegów mogło spokojnie zasnąć. On sam nie sądził, że mu się to uda, ale przeżycia ostatnich dwudziestu czterech godzin wyczerpały go niezmiernie. Śnił o Alim, o tym, że szukał go w krętych dolinach i wśród wysokich wież komputera HG.

Jego zegarek wskazywał dziewiątą, gdy rankiem następnego dnia podszedł do włazu. Równie dobrze mogła to być głęboka noc, jedynie szarość oparów była o trzy lub cztery stopnie jaśniejsza. Dla Dana mgła była jednak tak samo gęsta jak wtedy, gdy wrócili do bazy.

Rip stał na środku rampy i wycierał dłoń wilgotną od skondensowanej, tłustej zawiesiny, która osiadła na linie. Właśnie wrócił z przechadzki na dole i widać było, że jest zmartwiony. Dan ostrożnie zbliżał się do niego — pomost był również pokryty dziwną mazią.

— Chyba ani trochę się nie przejaśnia — odezwał się niepewnie.

— Tang sądzi, że ma namiar odbiornika Aliego! — wyrzucił z siebie gwałtownie Shannon. Chwycił w dłonie linę prowadzącą z pomostu na dół i spojrzał na zachód gniewnie, jak gdyby chciał rozproszyć wzrokiem kłęby mgły zasłaniające mu horyzont.

— Skąd, z północy?

— Nie, z zachodu.

A wiec stamtąd, gdzie były ruiny, gdzie Rich rozbił swój obóz! Mieli zatem rację — istnieje związek między nim a tajemnicą Otchłani.

— Nad ranem zakłócenia nagle ustały — kontynuował Rip. — Warunki odbioru polepszyły się na jakieś dziesięć minut. Tang nie dałby za to głowy, ale sądzi, że złapał dźwięk pracującego interkomu.

— Te ruiny są dość daleko — rzucił Dan. Był jednak zupełnie pewien, że jeżeli oficer łączności w ogóle o tym wspomniał, to musiał być w dziewięćdziesięciu procentach przekonany o swojej racji. Tang nie miał zwyczaju zgadywać.

— Co możemy zrobić? — odezwał się znów asystent Szefa Ładowni.

Rip okręcił linę wokół rąk.

— Co możemy zrobić? — powtórzył bezradnie. — Nie możemy tak po prostu stąd wyjść i liczyć na to, że natkniemy się na ruiny. Gdyby mieli włączony nadajnik, to co innego…

— No właśnie, a co z nadajnikiem? Czy nie powinni utrzymywać z nami cały czas kontaktu? Czy nasz szperacz nie mógłby do nich trafić według ich promienia? — zapytał Dan.

— Mógłby — gdyby był jakiś promień — odparł Rip. — Zniknęli z eteru, kiedy nadeszła mgła. Tang wzywał ich przez całą noc co dziesięć minut. Włączył nawet częstotliwość awaryjną, żeby mogli w każdej chwili odpowiedzieć. Tylko, że oni milczą!

Bez promienia wiodącego żaden pojazd latający nie przebije się przez ten mrok, nie mówiąc już o bezpiecznym lądowaniu w ruinach. Ale stamtąd właśnie, i to wcale nie tak dawno, odezwał się interkom, być może z hauby Aliego.

— Byłem tam na dole — Rip wskazał ziemię, na której wylądowali, a której nie mogli teraz dostrzec nawet z pomostu. — Gdybym nie przymocował liny, zgubiłbym się po paru krokach.

Dan wierzył mu. Znał również to wzburzenie, które opanowało Ripa. Drażniła go zapewne niemożność uczynienia czegokolwiek akurat teraz, gdy mają pierwszą wskazówkę, co do miejsca pobytu Kamila. Dan przesunął się po śliskiej rampie, znalazł sznur, który Rip umocował wokół słupka i trzymając go mocno w dłoniach, spuścił się w głąb szarej chmury. W kontakcie z jego tuniką i ciałem mgła zamieniła się w krople, które spływały mu po twarzy i pozostawiły metaliczny smak na ustach. Szedł powoli, ostrożnie stawiając kroki i nie puszczał liny, która stanowiła w tych warunkach jedyną gwarancję bezpieczeństwa. W ciemnościach zauważył kontury jakiegoś przedmiotu i zaczął podchodzić do niego z obawą. Roześmiał się jednak zawstydzony, gdy okazało się, że to tylko jeden z ich pełzaczy — ten, który zawoził sprzęt ekspedycji Richa do ich obozowiska. Jeździł tam i z powrotem…

Dłoń Dana zacisnęła się mocniej na linie. A jeśli?… Nie było żadnej gwarancji — mogli mieć tylko nadzieję…

Używając sznura za przewodnika wrócił pośpiesznie na rampę. Jeśli to, na co liczył, okaże się prawdą, to mają rozwiązanie problemu. Mogą znaleźć archeologów i zaskoczyć ich w obozie.

Rip czekał na niego. Musiał domyślić się na podstawie wyrazu twarzy kolegi, że ten odkrył coś istotnego, ale nie zadawał pytań, tylko ruszył za nim do wnętrza statku.

— Gdzie jest Van Ryck? I Kapitan?

— Jellico śpi, Tau go namówił — odpowiedział asystent astronawigatora. — A Van Ryck jest chyba w swojej kajucie.

Dan skierował się zatem do biura swego bezpośredniego szefa. Gdyby tylko miał rację!… Mieliby ogromne szczęście! Pierwszy raz od czasu aukcji na Naxos, która tyle im sprawiła kłopotu.

Szef Ładowni leżał na swej koi z rękami pod głową. Dan zawahał się, ale niebieskie oczy Van Rycka nie były zamknięte. Zdecydował się więc zadać pytanie pierwszy:

— Czy w ciągu ostatnich dwóch dni używał pan pełzacza?

— O ile wiem, nikt go nie używał. A dlaczego pytasz?

— A więc służył tutaj tylko jednemu celowi — ekscytował się Dan — czyli przewiezieniu materiałów doktora Richa do obozu.

Van Ryck usiadł. Przysunął nawet buty i zaczai je zakładać.

— I sądzisz, że pozostały w jego pamięci współrzędne tego miejsca? Może masz rację, synu, obyś miał rację!

Zwierzchnik nakładał już tunikę.

— Mamy więc przewodnika! — krzyknął radośnie Rip.

— Na razie jest to jedynie przypuszczenie — ostrzegł Van Ryck.

Tym razem to Szef Ładowni pierwszy przedzierał się przez mgłę w stronę zaparkowanego pełzacza. Pojazd stał dokładnie tak, jak zostawił go Dan: przytulony do stateczników Królowej, ze ściętym dziobem wysuwającym się poza to bezpieczne ogrodzenie i wystarczyło pół obrotu, by skierować go na zachód. Automatyczny namiar ciągle wskazywał współrzędne obozu. A więc pełzacz może poprowadzić ich prosto do doktora Richa, któremu dwa dni wstecz przewoził zapasy. Mają zatem szansę znaleźć Aliego.

Szef Ładowni bez słowa skierował się z powrotem na statek, a za nim ruszyli Rip i Dan, który zerkał jeszcze na pojazd stanowiący ich jedyną nadzieję.

— Gdybyśmy tak mieli chociaż jeden przenośny miotacz ognia — mruknął pod nosem, ale usłyszał go Rip.

— Bardziej odpowiedni byłby chyba grom akustyczny!

Dan przeraził się. Miotaczem można kogoś przestraszyć lub użyć go do przełamania ewentualnych fortyfikacji, a więc jego zastosowanie jest dość szerokie. Ale grom akustyczny to okrutna broń: fale dosłownie rozdzierają człowieka i nic nie jest w stanie go przed tym ochronić. Jeśli Rip dopuścił w myślach użycie tego urządzenia, to na pewno obawiał się poważnych kłopotów. Ponieważ jednak na Królowej przestrzegano prawa Federacji, dyskusja o sprzęcie tego rodzaju była czysto akademicka.

Van Ryck podążył w kierunku sterowni. Gdy zapukał do prywatnej kajuty Kapitana, usłyszeli wrzask Hoobata. Za chwilę w uchylonych drzwiach pojawiła się znużona twarz dowódcy. Zanim jednak przywitał Szefa Ładowni, uderzył klatkę, w której siedział stwór. Ale mimo gwałtownych obrotów, jakie to uderzenie wywołało, Hoobat nie przestawał wydobywać z gardła przeraźliwych pisków. Van Ryck obserwował szalonego pół-ptaka.

— Od jak dawna on się tak zachowuje, Kapitanie? Jellico spojrzał z wściekłością na więźnia i wyszedł na korytarz.

— Właściwie przez całą noc. Myślę, że zwariował.

Zamknął drzwi i to odrobinę stłumiło wrzaski.

— Zupełnie nie wiem, dlaczego wpada w szał.

— On odbiera również fale naddźwiękowe, prawda? — indagował dalej Szef Ładowni.

— Tak. Cztery punkty. Ale co… — Kapitan przerwał nagle. — Te przeklęte zakłócenia! Myślisz, że to fale akustyczne?

— Niewykluczone. Czy Hoobat wyje, gdy to się kończy?

— Można sprawdzić — Jellico ruszył do kajuty, lecz Van Ryck powstrzymał go.

— Mamy teraz coś ważniejszego do załatwienia, Kapitanie.

— Co na przykład?

— Znaleźliśmy przewodnika, który może nas zabrać do obozu Richa.

Van Ryck opowiedział wszystko o pełzaczu. Jellico oparł się o ścianę korytarza. Jego twarz nie wyrażała niczego. Równie dobrze mógł słuchać sprawozdania o rozkładzie ładunku.

— Może się uda — to był jedyny komentarz, na jaki się zdobył, ale nie spieszył się wcale do rozpoczęcia akcji.

Załoga zebrała się znowu w mesie — nie było tylko Tanga, który dyżurował przy interkomie. Gdy wszedł Jellico, wszyscy zauważyli srebrny pręt, przyczepiony za pomocą łańcucha do jego pasa.

— Odkryliśmy — zaczął bez wstępów — że pełzacz towarowy ma ciągle w pamięci współrzędne obozu Richa. Może więc służyć za przewodnika.

Odpowiedział mu szmer, przez który przedarły się pojedyncze głosy, domagające się ustalenia terminu rozpoczęcia akcji. Wszyscy jednak ucichli, gdy Jellico uderzył prętem w stół prosząc o uwagę.

— Losy — powiedział krótko. Mura miał je już przygotowane. Wrzucił wszystkie do jednej czary i wymieszał.

— Tang musi zostać przy komputerze — przypomniał Jellico. — Pozostaje więc nas dziesięciu: idą ci, którzy wylosują krótką słomkę.

Steward podchodził do wszystkich, trzymając czarę nad głowami siedzących mężczyzn. Dan zauważył, że każdy z nich miął w dłoni swój los i dopiero, gdy Mura zakończył obchód, wszyscy na raz sprawdzili swoje przeznaczenie.

Krótka słomka! Dan zadrżał — trochę z radosnego podniecenia, trochę ze strachu. Rozejrzał się szukając towarzyszy wyprawy. Rip! Słomka Ripa też była krótka! Miał taką również Kosti w swoich zabrudzonych smarem palcach. Steen Wilcox miał następną, a piąta była w rękach Mury.

Wilcox będzie dowodził — to dobrze. Dan darzył małomównego astronawigatora ogromnym zaufaniem. A los tak dziwnie zrządził, że ci, którzy wyruszą, byli najmniej niezbędni na Królowej. Jeśli nastąpiłaby katastrofa, statek mógłby spokojnie opuścić Otchłań. Dan próbował jednak nie myśleć o takiej możliwości.

Jellico westchnął rozczarowany, zobaczywszy długi los. Wstał i podszedł do prawej ściany mesy. Włożył pręt w jakiś otwór i otworzył niewidoczne dotychczas drzwi. Rozległ się zgrzyt, jakby nikt przez długi czas ich nie otwierał.

Oczom załogi ukazał się regał zapełniony podręcznymi miotaczami nuklearnymi. Pod nimi wisiały na hakach pasy i kabury oraz połyskiwały złowrogo zapasowe wkłady. Był to arsenał Królowej, który otwierano tylko wówczas, gdy Kapitan uznał sytuację za skrajnie niebezpieczną.

Jellico brał po kolei miotacze i podawał je Stotzowi. Ten przeglądał je dokładnie, sprawdzał zamki i kładł na stole. Wkrótce było już na nim pięć miotaczy z zapasowymi magazynkami. Wydawało się, że Jellico przewidywał wojnę.

Kapitan zasunął pokrywę i zamknął ją wzorcowym srebrnym prętem, który zgodnie z prawem Federacji był jedynie jemu przypisany. Podszedł do stołu, spojrzał na tych pięciu wybranych i wskazał na broń. Z zajęć w Syndykacie pamiętali, jak posługiwać się miotaczami, ale zazwyczaj Pośrednikowi dane było użyć tego śmiercionośnego urządzenia tylko raz w życiu.

— Wszystkie są wasze, chłopcy — powiedział dowódca. Te słowa wystarczyły, by zrozumieli, jak trudne czekało ich zadanie.

Загрузка...