Epilog Spotkanie ze Stonym

„Tułaczu z Kosmosu, Malachi, Wuju, jesteś zmęczony, bardzo zmęczony. Przypatrz się najbledszej z gwiazd. Ziemianinie, i pomyśl, jak ciężkie staje się twoje ciało”.

Salo


Niewiele już zostało do opowiedzenia. Malachi Constant dożył na Tytanie późnej starości. Beatrycze Rumfoord dożyła na Tytanie późnej starości. Zmarli spokojną śmiercią, w odstępie dwudziestu czterech godzin jedno od drugiego. Oboje zmarli w siedemdziesiątym czwartym roku życia.

O tym, co stało się w końcu z ich synem Chrono, wiedzą na pewno tylko tytańskie błękitki.

Malachi Constant wkroczył w siedemdziesiątą czwartą wiosnę życia jako pogodny, rześki, krzywonogi staruszek. Był ponadto łysy jak kolano i większość czasu spędzał nago, za jedyne odzienie mając starannie pielęgnowaną, białą bródkę a la van Dyck.

Mieszkał w uziemionym statku kosmicznym Salo, do którego wprowadził się przed trzydziestu laty.

Constant nie próbował uruchomić statku. Nie śmiał dotknąć żadnego przycisku. Urządzenia sterujące statkiem Salo były znakomicie bardziej skomplikowane niż te ze statków marsjańskich. Deska rozdzielcza statku Salo otwierała przed Constantem bogactwo dwustu siedemdziesięciu trzech gałek, wtyków i przycisków, każdy z napisem w języku tralfamadorskim. We Wszechświecie, w którym na jeden decylion części czarnej, aksamitnej nicości, przypadała jedna trylionowa część materii, zespół sterowniczy statku Salo był istnym marzeniem ryzykanta.

Constant majstrował przy statku tylko na tyle, by z grubsza zorientować się, czy — zgodnie z tym, co mówił Rumfoord — talizman chłopca Chrono może istotnie służyć jako element siłowni statku.

Pobieżne oględziny wykazały, że i owszem. Do siłowni statku wiodły drzwiczki, przez które niegdyś najwyraźniej wydostawał się dym. Constant otworzył je i ujrzał czarne od sadzy pomieszczenie. Pod warstwą sadzy zaś rozmieszczone były łożyska i bolce, niełączące się z sobą nawzajem.

Constant zdołał nasunąć otworki talizmanu chłopca Chrono na osie łożysk między wspornikami. Margines tolerancji i prześwity, jakie powstały po dopasowaniu talizmanu, zadowoliłyby najwybredniejszego szwajcarskiego mechanika.

Dla zabicia błogiego czasu w zbawiennym klimacie Tytana, Constant oddawał się wielu rozmaitym zajęciom.

Najciekawszym z tych zajęć było dłubanie przy Salo, rozmontowanym posłańca z Tralfamadorii. Constant tysiące godzin spędził na próbach ponownego złożenia i uruchomienia Salo.

Jak dotąd, nic mu z tego nie wychodziło.

Podejmując pierwszą próbę rekonstrukcji małego Tralfamadorczyka, Constant żywił bardzo sprecyzowaną, nadzieję, że Salo po złożeniu zgodzi się odtransportować chłopca Chrono na Ziemię.

Sam Constant nie palił się do powrotu na Ziemię, podobnie jak i jego kobieta, Beatrycze. Oboje zgodzili się jednak, że ich syn, mając większą część życia przed sobą, powinien je spędzić wśród przedsiębiorczych, wesołych i współczesnych sobie ludzi na Ziemi.

Zanim jednak Constant ukończył siedemdziesiąt cztery lata, wyekspediowanie chłopca Chrono na Ziemię przestało być palącym problemem. Chłopiec Chrono w zasadzie przestał już być chłopcem. Miał czterdzieści dwa lata. Osiągnął przy tym tak gruntowną i specyficzną formę adaptacji do warunków Tytana, że wysyłać go teraz gdziekolwiek byłoby najwyższym okrucieństwem.

Mając siedemnaście lat, chłopiec Chrono uciekł ze swego przepysznego domu, aby przystać do tytańskich błękitków — najwspanialszych istot na Tytanie. Chrono zamieszkał pośród ich gniazd, nie opodal Basenów Kazaka. Ubierał się w ich pióra, wysiadywał im jajka, jadał to samo, co one i przemawiał ich językiem.

Constant nie widywał chłopca Chrono. Czasami, późną nocą, słyszał jego wołanie. Constant nie odpowiadał na wołanie chłopca Chrono. Nie było ono adresowane do nikogo i niczego na Tytanie.

Adresowane było do Phoebe — wędrownego księżyca.

Czasami, błądząc w poszukiwaniu tytańskich truskawek lub cętkowanych dwufuntowych jaj siewki tytańskiej, Constant natykał się na wzniesione wśród polany kapliczki z gałązek i kamieni. Chrono tworzył setki podobnych kapliczek.

Kapliczki składały się zawsze z tych samych elementów. Duży głaz pośrodku wyobrażał Saturna. Wokół niego biegła pętla z zielonej witki, wyobrażająca pierścienie Saturna. Zaś po zewnętrznej stronie pętli rozłożone były mniejsze kamienie, wyobrażające dziewięć księżyców Saturna. Największym z kamieni-satelitów był Tytan. Pod nim też tkwiło zawsze pióro tytańskiego błękitka.

Ślady na ziemi wymownie dowodziły, że chłopiec Chrono — nie taki już chłopiec — poświęcał całe godziny na przesuwanie elementów konstrukcji.

Ilekroć stary Malachi Constant trafił na kapliczkę w stanie zaniedbanym, porządkował ją najstaranniej, jak potrafił. Wyrywał chwasty, grabił i sporządzał nowy pierścień z witki, którym następnie otaczał głaz będący Saturnem. Pod kamień będący Tytanem podkładał nowe pióro tytańskiego błękitka.

Porządkowanie kapliczek zapewniało Constantowi najbliższy jak dotąd duchowy kontakt z synem.

Constant szanował to, co jego syn usiłował sklecić w religię.

Czasami też, patrząc na uporządkowaną kapliczkę, Constant na próbę przestawiał elementy własnego życia — lecz czynił to w myślach. W takich chwilach miewał skłonność do melancholijnych refleksji na dwa zwłaszcza tematy: zamordowanie Stony’ego Stevensona, który był jego najlepszym i jedynym przyjacielem, oraz zdobycie — jakże późno — miłości Beatrycze Rumfoord.

Constant nigdy nie stwierdził, czy Chrono wie, kto porządkuje kapliczki. Chrono mógł sądzić, że czyni to jego bóg lub bóstwa.

Wszystko to razem było bardzo smutne. Ale i bardzo piękne.

Beatrycze Rumfoord żyła samotnie w Tadź Mahal Rumfoorda. Z chłopcem Chrono utrzymywała kontakty znacznie bardziej uciążliwe niż Constant. W nieprzewidzianych odstępach czasu Chrono podpływał do pałacu, przebierał się, korzystając z garderoby Rumfoorda, oświadczał, że matka obchodzi dziś urodziny, i spędzał z nią cały dzień na niemrawej, ponurej, w miarę kulturalnej pogawędce.

Dzień kończył się ze strony chłopca Chrono atakiem wściekłości na ubrania, na matkę i na cywilizację. Chrono zdzierał z siebie strój, wydawał okrzyk tytańskich błękitków i nurkował w fale Morza Winstona.

Ilekroć Beatrycze przebrnęła przez takie urodziny, wtykała pionowo wiosło tam, gdzie plaża wychodziła na najbliższy brzeg, i wywieszała na nim białą płachtę.

Dla Malachiego Constanta był to błagalny sygnał, aby natychmiast przybył do pałacu i pomógł jej się uspokoić.

A kiedy Constant pojawiał się w odpowiedzi na jej SOS, Beatrycze pocieszała się niezmiennie tymi oto słowami:

— Przynajmniej nie jest maminsynkiem. I miał przynajmniej na tyle dobrego smaku, aby przyłączyć się do najszlachetniejszych i najpiękniejszych istot w okolicy.

Biała płachta — rozpaczliwe wezwanie — powiewała właśnie od strony pałacu.

Malachi Constant odbił od brzegu w dłubance własnej roboty. Złoconą łódź, którą odziedziczyli wraz z pałacem, dawno już zżarła korozja.

Constant ubrany był w znoszony niebieski szlafrok z wełny, który należał niegdyś do Rumfoorda. Constant znalazł go kiedyś w pałacu i zaczął nosić, kiedy już całkiem zużył mu się kostium Tułacza z Kosmosu. Szlafrok był jego jedynym odzieniem i Constant narzucał go tylko idąc z wizytą do Beatrycze.

W swojej dłubance Constant wiózł sześć jaj siewki, dwie kwarty dzikich truskawek tytańskich „ torfową czarę o pojemności trzech galonów, pełną zsiadłego mleka stokrotek, buszel nasion stokrotki, osiem książek wypożyczonych z czterdziestotysięcznotomowej biblioteki pałacu, własnoręcznie wykonaną miotłę i własnoręcznie wykonaną szufelkę.

Constant był samowystarczalny. Hodował, zbierał i wytwarzał wszystko, czego potrzebował. Sprawiało mu to niebywałą satysfakcję.

Beatrycze nie była uzależniona od Constanta. Rumfoord hojnie zaopatrzył Tadź Mahal w ziemskie pożywienie i ziemskie napitki. Beatrycze miała mnóstwo żywności i napojów, i miałaby ich pod dostatkiem, gdyby nawet żyła znacznie dłużej.

Constant dostarczał Beatrycze naturalne płody Tytana, gdyż był niezwykle dumny z tego, że jest tak świetnym łowcą i materiałem na męża. Lubił popisywać się swym talentem w dziedzinie zdobywania żywności.

Był to wewnętrzny przymus.

Constant zabrał z sobą miotłę i szufelkę, gdyż pałac Beatrycze nie oglądał na co dzień ani jednej, ani drugiej. Beatrycze nie sprzątała w ogóle, toteż przy okazji każdej swej wizyty Constant przynajmniej z grubsza eliminował odpadki z jej otoczenia.

Beatrycze Rumfoord była żwawą, jednooką, złotozęba., brunatnoskórą staruszką, chudą i twardą jak oparcie krzesła. Mimo to klasa zrujnowanej i niecnie wykorzystanej starej damy była w jej przypadku nie do ukrycia.

Każdemu, kto wrażliwy jest na poezję, śmiertelność i cuda, kobieta Malachiego Constanta, ze swą dumą i wydatnymi kośćmi policzkowymi, musiałaby się wydać ideałem ludzkiej urody.

Niewykluczone, że była lekko stuknięta. Żyjąc na księżycu, który poza nią zamieszkiwało zaledwie dwóch ludzi, Beatrycze Rumfoord pracowała nad książką zatytułowaną Prawdziwy cel życia w Systemie Słonecznym. Książka miała obalić twierdzenie Rumfoorda, jakoby celem życia istot ludzkich w Systemie Słonecznym było umożliwienie dalszej podróży unieruchomionemu posłańcowi z Tralfamadorii.

Beatrycze rozpoczęła pisanie, kiedy jej syn opuścił dom, aby przyłączyć się do błękitków. Dotychczasowy rękopis zajmował we wnętrzu Tadź Mahal trzydzieści osiem stóp kubicznych.

Ilekroć Constant składał jej wizytę, Beatrycze czytała mu najnowsze fragmenty rękopisu.

Usadowiona w starym fotelu Rumfoorda przy basenie, była właśnie w trakcie głośnej lektury, podczas gdy Constant kręcił się po dziedzińcu, wykonując rozmaite zajęcia. Beatrycze miała na sobie białoróżową dzierganą kapę na łóżko, która należała do wyposażenia pałacu. We wzór kapy wrobione było hasło: „Bóg ma wszystko za nic”.

Była to niegdyś osobista kapa Rumfoorda.

Beatrycze czytała i czytała, snując długą argumentację przeciwko wpływowi sił Tralfamadorii.

Constant nie słuchał zbyt uważnie. Przyjemność sprawiał mu sam głos Beatrycze, który był silny i triumfalny. Constant znajdował się na dole, przy odpływie basenu, i kręcił zaworem, który powinien był otworzyć spust wody. Za sprawą tytańskich alg woda w basenie stała się, bowiem czymś w rodzaju puree z zielonego groszku. Przy okazji każdych kolejnych odwiedzin u Beatrycze, Constant staczał bezowocną walkę z rozpasanym zielonym gąszczem.

— Nie śmiałabym zaprzeczyć — oświadczyła Beatrycze, kontynuując głośną lekturę swojej książki — że siły Tralfamadorii miały związek z wydarzeniami na Ziemi. Jednakże osoby, które służyły celom Tralfamadorii, czyniły to w sposób tak wysoce zindywidualizowany, że można śmiało rzec, iż Tralfamadoria nie miała z ich działaniem praktycznie nic wspólnego.

Siedzący w kanale Constant przyłożył ucho do odkręconego zaworu. Sądząc z odgłosu, woda zaczęła powoli wyciekać.

Constant zaklął. Jedną z najistotniejszych informacji, które zniknęły wraz z Rumfoordem i umarły razem z Salo, była właśnie odpowiedź na pytanie, jak udawało im się, póki żyli, utrzymywać basen w stanie krystalicznej czystości. Od chwili, gdy dozór nad basenem objął Constant, wodorosty zaczęły się pienić bez opamiętania. Dno i ściany basenu pokrywał oślizły dywan szlamu, zaś trzy posągi pośrodku — trzy Syreny z Tytana — tkwiły pod gęstym, lepkim parasolem z glonów.

Constant wiedział, jakie znaczenie miały dla jego losów trzy syreny. Czytał o tym zarówno w Kieszonkowej historii Marsa, jak i w Autoryzowanej, poprawionej Biblii Winstona Nilesa Rumfoorda. Trzy piękności straciły już jednak dla niego swą pierwotną wymowę i przypominały mu jedynie, jak wielką wagę przykładał niegdyś do spraw seksu.

Constant wydostał się z kanału.

— Za każdym razem coraz wolniej spływa — poskarżył się Beatrycze. — Obawiam się, że nie można już odkładać wykopania rur.

— Doprawdy? — zdziwiła się uprzejmie Beatrycze, odrywając wzrok od rękopisu.

— Doprawdy — potwierdził Constant.

— No cóż, zrobisz co należy — podsumowała Beatrycze.

— Oto streszczenie całego mojego życia — rzekł Constant.

— Wpadła mi właśnie do głowy pewna myśl, która musi znaleźć się w książce — przerwała mu Beatrycze. — Żeby mi tylko nie uciekła.

— Jeśli poleci tutaj, odbiję ją szpadlem — obiecał Constant.

— Bądź chwilę cicho — poprosiła Beatrycze. — Chcę ją dokładnie sformułować.

Wstało i przeszła do wejścia pałacu, aby skupić się z dala od Constanta i pierścieni Saturna.

Zapatrzyła się w wielkie olejne malowidło wiszące na ścianie przedsionka. Było to jedyne malowidło w pałacu. Constant sprowadził je aż z Newport.

Malowidło przedstawiało nieskazitelną dziewczynkę w bieli przytrzymującą za uzdę bielusieńkiego kucyka.

Beatrycze wiedziała, kim jest dziewczynka. Mosiężna plakietka pod malowidłem głosiła: „Beatrycze Rumfoord w wieku dziecięcym”.

Kontrast między dziewczynką w bieli a przypatrującą jej się starą damą był uderzający.

Beatrycze gwałtownie odwróciła się od malowidła i powróciła na dziedziniec. Myśl, którą zamierzała włączyć do książki, była już jasna i precyzyjna.

— Najgorszym, co mogłoby spotkać człowieka — oświadczyła — byłoby nie wykorzystanie go przez nikogo, w żadnym celu.

Myśl ta przyniosła jej ulgę. Beatrycze wyciągnęła się w starym fotelu Rumfoorda i zatopiła wzrok w oszałamiająco pięknych pierścieniach Saturna — zwanych także Tęczą Rumfoorda.

— Dziękuję ci, że mnie wykorzystałeś — rzekła do Constanta — mimo iż nie życzyłam sobie być wykorzystywana przez nikogo.

— Zawsze do usług — odparł Constant.

Zabrał się do zamiatania dziedzińca. Śmiecie, które zgarniał, stanowiły mieszaninę naniesionego z zewnątrz piasku, łusek po ziarnach stokrotki, łupinach po ziemskich fistaszkach, pustych puszek po filetach z kurczęcia i pogniecionych arkuszy papieru. Beatrycze żywiła się głównie nasionami stokrotki, fistaszkami i filetami z kurczęcia, gdyż nie potrzebowała ich gotować — nie potrzebowała nawet przerywać pisania, aby spożyć posiłek.

Doszła do takiej wprawy, że potrafiła pisać jedną ręką, jednocześnie jedząc drugą. Na niczym bowiem nie zależało jej tak bardzo, jak na spisaniu wszystkiego, co miała do spisania.

Przerwawszy zamiatanie, Constant poszedł sprawdzić, jak przebiega opróżnianie basenu.

Przebiegało ono powoli. Oślizły zielony parasol, który okrywał trzy Syreny z Tytana, zaczął się właśnie wyłaniać ponad opadającą powierzchnię wody.

Constant pochylił się nad kanałem, nasłuchując odgłosów spływającej wody.

Usłyszał granie w rurach. Usłyszał równocześnie coś innego.

Usłyszał nieobecność dobrze znanego i kochanego głosu. Jego kobieta Beatrycze już nie oddychała.

Malachi Constant pogrzebał swą kobietę w torfie tytańskim u brzegu Morza Winstona. Pogrzebał ją w miejscu, gdzie nie stał żaden posąg.

Malachi Constant żegnał ją właśnie, gdy niebo zaroiło się od tytańskich błękitków. Wielkie, szlachetne ptaki zleciały się w liczbie co najmniej dziesięciu tysięcy.

Sprawiły, że dzień przemienił się w noc, a ziemia zadrżała od trzepotu ich skrzydeł.

Ani jeden ptak nie wydał głosu.

A w samym środku nocy, która nastała w samym środku dnia, na przeciwległym do świeżego grobu kopcu torfu pojawił się Chrono — syn Beatrycze i Malachiego. Spowity w pierzastą kapę, łopotał nią jak skrzydłami.

Był silny i wspaniały.

— Matko i Ojcze! — zawołał. — Dzięki wam za dar życia. Żegnajcie!

Zniknął, a wraz z nim wszystkie ptaki.

Stary Malachi Constant powrócił do pałacu z sercem ciężkim jak kula armatnia. Powracał do tych smutnych miejsc z życzeniem pozostawienia ich w jak najlepszym porządku.

Prędzej czy później zamieszka tam ktoś inny.

Pałac powinien być wysprzątany i gotowy na przyjęcie nowych lokatorów. Pałac powinien dobrze świadczyć o swej poprzedniej rezydentce.

Zniszczony fotel Rumfoorda otaczały jaja siewki, dzikie truskawki tytańskie, czasza ze zsiadłym mlekiem stokrotek i kosz nasion, które Constant ofiarował Beatrycze. Wszystko to były dobra nietrwałe. Nie doczekałyby przybycia kolejnego lokatora.

Constant umieścił je z powrotem w swej dłubance.

Nie były mu potrzebne. Nie były potrzebne nikomu.

Prostując plecy po umieszczeniu prowiantów na dnie łodzi, Constant dostrzegł Salo, małego posłańca z Tralfamadorii, który zmierzał ku niemu po powierzchni wody.

— Witam — rzekł Constant.

— Witam — rzekł Salo. — Dziękuję, że mnie pan poskładał.

— Zdawało mi się, że coś pomyliłem — odparł Constant. — Nie mogłem wykrzesać z pana ani iskierki życia.

— Nic pan nie pomylił — rzekł Salo. — Po prostu nie mogłem się zdecydować, czy okazać, że żyję, czy nie. — Z sykiem opróżnił stopy z powietrza. — Chyba będę już leciał — oświadczył.

— Więc zamierza pan mimo wszystko dostarczyć wiadomość do celu? — zapytał Constant.

— Ktokolwiek zabrnął z kretyńską misją tak daleko — wyjaśnił Salo — ten ma już tylko jedno wyjście: obronić honor kretynów przez wypełnienie misji do końca.

— Dzisiaj zmarła moja kobieta — powiedział Constant.

— Współczuję — rzekł Salo. — Chciałbym powiedzieć „Czy mogę w czymś pomóc?”, ale Kajtek pouczył mnie kiedyś, że jest to najobrzydliwsze i najgłupsze wyrażenie w języku angielskim.

Constant zatarł dłonie. Jedynym towarzystwem, jakie mu pozostało na Tytanie, było towarzystwo jego prawej dłoni dla lewej.

— Tęsknię za nią — powiedział.

— Widzę, że w końcu się pan zakochał — stwierdził Salo.

— Zaledwie jeden ziemski rok temu — rzekł Constant. — Tak długo trwało, zanim uświadomiliśmy sobie, że celem ludzkiego życia — niezależnie od tego, kto nim steruje — jest darzenie miłością tego, kogo akurat ma się pod ręką.

— Gdyby pan sam lub pański syn miał ochotę przelecieć się z powrotem na Ziemię — rzekł Salo — byłoby mi to właściwie po drodze.

— Mój syn lata z błękitkami — oświadczył Constant.

— Ma szczęście! — odparł Salo. — Sam bym się do nich przyłączył, gdyby mnie zechciały.

— Ziemia — wymówił z niedowierzaniem Constant.

— Możemy tam być za kilka godzin — rzekł Salo. — Statek jest już całkiem sprawny.

— Pusto tu — powiedział Constant. — Odkąd…

Potrząsnął głową.

Podczas powrotnej podróży na Ziemię Salo nabrał podejrzeń, że nakłonienie Constanta do powrotu było tragicznym błędem. Podejrzenie takie powziął z chwilą, gdy Constant zażądał, aby go podwieźć do Indianapolis, Indiana, USA.

Żądanie Constanta wprawiło Salo w konsternację, gdyż Indianapolis z pewnością nie było najlepszym miejscem dla bezdomnego staruszka.

Salo chciał wylądować na Ziemi nie opodal kortów do cymbergaja w St. Petersburg, Floryda, USA, lecz Constant, zgodnie z obyczajem starych ludzi, trwał niewzruszenie w swym pierwotnym postanowieniu. Chciał się dostać do Indianapolis i szkoda dalszej dyskusji.

Salo przypuszczał, że Constant ma w Indianapolis krewnych lub może dawnych partnerów handlowych, lecz i to okazało się nieprawdą.

— W Indianapolis nie mam nikogo i nie wiem o tym mieście nic, prócz jednej rzeczy, którą wyczytałem w książce — rzekł Constant.

— Co takiego wyczytał pan w książce? — zapytał z lękiem Salo.

— Indianapolis, Indiana — objaśnił Constant — to pierwsze miasto w Stanach Zjednoczonych, gdzie powieszono białego za zamordowanie Indianina. Poszukuję takich właśnie ludzi: ludzi, którzy potrafiliby powiesić białego za to, że zabił Indianina.

Głowa Salo przekoziołkowała z wrażenia. Stopy mlasnęły żałośnie o żelazną podłogę. Pasażer jego statku najwyraźniej bardzo mało wiedział o planecie, ku której zbliżał się z prędkością bliską prędkości światła.

Dobrze, że chociaż miał pieniądze.

W tym była pewna nadzieja. Constant posiadał blisko trzy tysiące dolarów, w rozmaitych walutach europejskich, powyciągane z kieszeni marynarek, które Rumfoord pozostawił w Tadź Mahal.

I dobrze, że chociaż miał ubranie.

Włożył o wiele za luźny, ale porządny, tweedowy garnitur Rumfoorda, z odznaką uniwersytecką Phi Beta Kappa u dewizki, która biegła w poprzek kamizelki.

Salo nakłonił Constanta, aby przywdział odznakę wraz z garniturem.

Constant wyposażony był ponadto w przyzwoity płaszcz, kapelusz i buty.

Wiedząc, że od Ziemi dzieli ich raptem godzina lotu, Salo gorączkowo rozmyślał, co jeszcze mógłby uczynić, aby zabezpieczyć Constanta na resztę życia, choćby i w Indianapolis.

W końcu postanowił zahipnotyzować Constanta, aby przynajmniej ostatnie sekundy życia sprawiły starcu wielką radość. Aby życie Constanta zakończyło się szczęśliwie.

Obserwując kosmos przez wizjer statku, Constant już znajdował się w stanie bliskim hipnozy.

Salo zaszedł go od tyłu i przemówił kojącym głosem:

— Tułaczu z Kosmosu, Malachi, Wuju. Jesteś zmęczony, bardzo zmęczony. Przypatrz się najbledszej z gwiazd, Ziemianinie, i pomyśl, jak ciężkie staje się twoje ciało.

— Ciężkie — powtórzył Constant.

— Pewnego dnia umrzesz, Wuju — powiedział Salo. — To smutne, lecz prawdziwe.

— Prawdziwe — powtórzył Constant. — Nie smuć się.

— Kiedy już będziesz wiedział, że umierasz, Tułaczu z Kosmosu — ciągnął Salo hipnotyzującym tonem — spotka cię cudowne zdarzenie.

I Salo opisał Constantowi szczęśliwe zdarzenie, które Constant wyobrazi sobie, nim odda ducha. Zdarzenie miało być fantazją posthipnotyczną.

— Zbudź się! — rozkazał Salo.

Constant drgnął i odwrócił wzrok od luku.

— Gdzie ja jestem? — zapytał.

— Na pokładzie tralfamadorskiego statku kosmicznego, w drodze z Tytana na Ziemię — objaśnił Salo.

— Ach tak — powiedział Constant. — No, oczywiście — dodał po chwili. — Musiałem się zdrzemnąć.

— Proszę się położyć — zaproponował Salo.

— Tak, tak, chyba tak zrobię — rzekł Constant. Wyciągnął się na pryczy. Zapadł w sen.

Salo przypiął śpiącego Tułacza z Kosmosu pasami do koi. Następnie sam przypiął się pasem do fotela przy desce rozdzielczej. Ustawił trzy tarcze pomiarowe i dwukrotnie sprawdził wskaźniki na każdej z nich. Wcisnął jaskrawoczerwony guzik.

Odchylił się na oparcie. Już nic więcej nie pozostało do zrobienia.

Od tej chwili wszystko działo się automatycznie. Za trzydzieści sześć minut statek wyląduje samoczynnie w okolicy pętli autobusowej na przedmieściach Indianapolis, Indiana, USA, Ziemia, System Słoneczny, Droga Mleczno.

Będzie tam wówczas godzina trzecia nad ranem.

Będzie tam wówczas zima.

Statek wylądował w czterocalowej warstwie świeżego śniegu na pustym polu południowych krańców Indianapolis. Nikt nie widział lądowania. Wszyscy spali.

Malachi Constant wysiadł ze statku.

— Tam masz przystanek autobusowy, weteranie — szepnął Salo. Szept był wskazany, gdyż w odległości raptem trzydziestu stóp od nich stał dwupiętrowy drewniany dom z otwartym oknem sypialni. Salo wskazał na ośnieżoną ławkę przy jezdni. — Poczeka pan jakieś dziesięć minut — szepnął. — Autobus dowiezie pana do samego centrum. Niech pan poprosi kierowcę, żeby pana wysadził koło jakiegoś dobrego hotelu.

Constant kiwnął głową.

— Dam sobie radę — szepnął.

— Jak się pan czuje? — szepnął Salo.

— Byczo — odszepnął Constant.

Z pobliskiego okna popłynęła senna skarga kogoś, kto za nim spał.

— Ejjo — poskarżył się głos — sotam siezie-je, chrmmm.

— Na pewno dobrze się pan czuje? — szepnął Salo.

— Tak. Świetnie — szepnął Constant. — Byczo.

— Powodzenia — szepnął Salo.

— Tu się tak nie mówi — szepnął Constant. Salo puścił do niego perskie oko.

— Ja nie jestem stąd — szepnął. Rozejrzał się po nieskazitelnie białym świecie, poczuł wilgotne całusy płatków śniegu, zamyślił się nad ukrytym znaczeniem bladożółtych latarni świecących w nieskazitelnie biało uśpionym świecie. — Piękne — szepnął.

— Prawda? — zgodził się Constant.

— Jacituzaraa! — wrzasnął ostrzegawczo głos zza okna pod adresem każdego, kto ośmielał się zakłócać mu sen. — Jazda! Cojes? Pchrrr.

— Niech pan już lepiej rusza — szepnął Constant.

— Tak — odszepnął Salo.

— Do widzenia — szepnął Constant. — Dziękuję.

— Zawsze do usług — szepnął Salo. Cofnął się w głąb statku i zamknął śluzę. Statek uniósł się w niebo z dźwiękiem przypominającym efekt dmuchania tuż ponad otwartą szyjką butelki. Zniknął wśród wirujących płatków śniegu, nie zostawiając po sobie ani śladu.

— Ju-huuuuu — zaśpiewał.

Podczas marszu ku ławce podeszwy butów Malachiego Constanta poskrzypywały o śnieg. Constant zmiótł śnieg ramieniem i przysiadł na ławce.

— Offamy! — krzyknął głos zza okna, jakby naraz wszystko zrozumiał.

— Oszchamy! — wrzasnął, bardzo niezadowolony z tego, co zrozumiał.

— Spierrr-chrrr — oświadczył, dając wyraźnie do zrozumienia, co o tym wszystkim sądzi.

— Dalimi! — zawołał.

Spiskowcy — jak się przypuszcza — zbiegli bez śladu.

Śnieg padał i padał.

Autobus, na który czekał Malachi Constant, odjeżdżał tego ranka z dwugodzinnym opóźnieniem — właśnie z powodu śniegu. Kiedy autobus wreszcie nadjechał, było już za późno. Malachi Constant nie żył.

Salo zahipnotyzował go tak, aby umierając wyobraził sobie, że znów spotyka swego najlepszego i jedynego przyjaciela — Stony’ego Stevensona.

Obserwując szybujące górą chmury, Constant wyobraził sobie, że chmury się rozstępują, a ze szczeliny między nimi wypływa promień słońca — promień słońca przeznaczony wyłącznie dla niego.

Złocisty, wysadzany diamentami statek kosmiczny ześliznął się po promieniu, lądując w nietkniętym śniegu na ulicy.

Wysiadł z niego masywny, rudowłosy mężczyzna, z potężnym cygarem w zębach. Był młody. Miał na sobie mundur Marsjańskiej Piechoty Szturmowej — dawny mundur formacji Wuja.

— Siemasz, Wuju — powiedział. — Wskakuj.

— Wskakuj? — powtórzył Constant. — Kim pan jest?

— Stony Stevenson, Wuju, nie poznajesz?

— Stony? — powtórzył Wujo. — To ty, Stony?

— A kto inny wytrzymałby tę cholerną prędkość — odparł Stony. Zaśmiał się. — Właź, Wuju — powiedział.

— Dokąd polecimy? — zapytał Wujo.

— Do Raju — odparł Stony.

— Jak tam jest w tym Raju? — zapytał Constant.

— Wszyscy są tam wiecznie szczęśliwi — powiedział Stony. — Przynajmniej póki cały ten pierdolony Wszechświat trzyma się kupy. Właź, Wuju. Beatrycze już tam jest, czeka na ciebie.

— Beatrycze? — powtórzył Wujo, wsiadając do wnętrza statku.

Stony zamknął śluzy, wcisnął guzik „start”.

— Czy my… czy my naprawdę lecimy do Raju? — zapytał Constant. — Ja? Ja idę do Raju?

— Sam nie wiem za co, stary byku — powiedział Stony — ale ktoś tam na górze wyraźnie cię lubi.


KONIEC
Загрузка...