Rozdział 3 Stawiam na ciepłe bułki

„Mówią, mój synu, że w tym kraju nie ma monarchii — a chcesz, żebym ci powiedział, jak zostać królem Stanów Zjednoczonych Ameryki? Wystarczy wpaść do dziury w klozecie i wyjść stamtąd rozsiewając zapach róż”.

Noel Constant


Magnum Opus — towarzystwo z siedzibą w Los Angeles, które prowadziło interesy Malachiego Constanta — zostało założone przez jego ojca. Mieściło się ono w trzydziestojednopiętrowym budynku. Magnum Opus, będąc w posiadaniu całego budynku, zajmowało tylko trzy najwyższe kondygnacje, resztę zaś dzierżawiły kontrolowane przez nie spółki.

Niektóre spółki, sprzedane ostatnio przez Magnum Opus, właśnie się wyprowadzały. Inne, zakupione ostatnio przez Magnum Opus, właśnie się wprowadzały.

Lokatorami byli, między innymi: Wehikuł Międzygwiezdny, Księżycowa Poświata, Nafta Fandango, Koleje Wąskotorowe Lennoxa, Kąsek, Środki Farmakologiczne „Sanitariuszka”, Siarka Lewisa-Marwina, Aparatura Elektroniczna Dupree, Piecoelektryk Uniwersalny, Psychoanaliza Niezależna, Towarzystwo Eda Muira, Maszyny Rolnicze „Dobra Robota”, Farby i Lakiery Wilkinsona, Amerykańskie Towarzystwo Lewitacyjne, Lotem Bliżej, Koszule „Król Relaksu”, a także Wzór Cnót — spółka do spraw nagłych wypadków i Kalifornijskie Towarzystwo Ubezpieczeniowe.

Budynek Magnum Opus był smukłym, pryzmatycznym, dwunastościennym punktowcem. Całą powierzchnię ścian pokrywały niebieskozielone szyby, dołem przechodzące w róż. W interpretacji architekta dwanaście ścian miało symbolizować dwanaście największych religii świata. Nikt jakoś nie kazał architektowi wyliczyć owych religii.

I całe szczęście, gdyż nie uzyskałby odpowiedzi.

Na dachu znajdowało się prywatne lądowisko dla helikopterów.

Cień i szum śmigieł helikoptera Constanta, który osiadał właśnie na lądowisku, skojarzył się wielu ludziom na dole z cieniem i szumem skrzydeł świetlistego Anioła Śmierci. Skojarzenie to było wynikiem krachu na giełdzie, niedostatku pieniędzy i pracy…

A zwłaszcza tego, że najgłębszy krach, który pociągnął za sobą resztę, dotknął liczne przedsiębiorstwa Malachiego Constanta.

Constant sam pilotował helikopter, gdyż cała jego służba złożyła w przeddzień wymówienie. Constant był beznadziejnym pilotem. Osadził maszynę z impetem, od którego zadrżał cały gmach.

Constant przybył na konferencję z Ransomem K. Fernem, prezesem Magnum Opus.

Fern oczekiwał Constanta na trzydziestym pierwszym piętrze, które było jednym wielkim pomieszczeniem — gabinetem Constanta.

Wystrój gabinetu był dość niesamowity, gdyż meble w ogóle nie miały nóg. Każdy przedmiot podwieszony był magnetycznie na odpowiedniej wysokości.

Stoły, biurko, barek i kanapy unosiły się swobodnie w postaci blatów. Fotele dryfowały w postaci odchylonych do tyłu kubełków. A najbardziej niesamowite wrażenie sprawiały rozproszone wszędzie ołówki i notesy, gotowe służyć każdemu, kogo olśniłby akurat pomysł wart zanotowania.

Dywan był zielony jak trawa, a to z tej prostej przyczyny, że istotnie była to trawa — żywa trawa, gęsta jak na polu golfowym.

Malachi Constant prywatną windą zjechał z lądowiska do gabinetu. Kiedy drzwi windy rozsunęły się z cichym świstem, Constant stanął zdumiony beznogim umeblowaniem i dryfującą w powietrzu papeterią. Nie zaglądał do biura od ośmiu miesięcy. Ktoś przemeblował mu gabinet.

Ransom K. Fern, podstarzały prezes Magnum Opus, stał przy oknie, które biegło od podłogi do sufitu, i wyglądał na miasto. Ubrany był w czarny pilśniowy kapelusz i czarny trencz. Pod pachą dzierżył bambusową laseczkę. Był niewiarygodnie chudy — jak zwykle.

— Dupka jak u zajączka — mawiał o Fernie ojciec Malachiego Constanta. — Ransom K. Fern jest jak wielbłąd, który strawił już zawartość obu garbów, a teraz spala całą resztę, z wyjątkiem włosów i gałek ocznych.

Według danych, które opublikowało Biuro Urzędu, Skarbowego, Fern był najlepiej opłacanym urzędnikiem w kraju. Jego pensja wynosiła okrągły milion dolarów, rocznie — plus prawo kupna akcji po cenach nominalnych i dodatek drożyźniany.

Fern przyszedł do Magnum Opus mając dwadzieścia dwa lata. Teraz miał sześćdziesiąt.

— Ktoś… Ktoś tu zrobił przemeblowanie — wydukał Constant.

— Tak — odparł Fern, nie odwracając się od okna. — Istotnie.

— To pan? — Zapytał Constant.

Fern pociągnął nosem, nie spiesząc się z odpowiedzią.

— Sądziłem, że powinniśmy okazać lojalność produktom własnej firmy.

— Ja… nigdy czegoś podobnego nie widziałem — wyjąkał Constant. — Latające meble… Bez nóg…

— Siła magnetyczna — wyjaśnił Fern.

— No tak… Tak, jak się człowiek trochę oswoi z tym widokiem, wygląda to nawet wspaniale — powiedział Constant. — Któraś z naszych firm — „produkuje te rzeczy?

— Amerykańskie Towarzystwo Lewitacyjne — objaśnił Fern. — Kazał pan kupić, więc kupiliśmy.

Ransom K. Fern odwrócił się od okna. Jego twarz stanowiła niepokojącą kombinację dziecinności i starości. Nie było w niej ani śladu pośrednich stadiów procesu starzenia się — ani śladu po mężczyźnie trzydziesto-, czterdziesta- czy pięćdziesięcioletnim, który przecież pozostał w tyle. Tylko wiek młodzieńczy i starość. Tak jakby siedemnastolatek pomarszczył się gwałtownie i wyblakł od fali gorąca.

Fern czytywał dwie książki dziennie. Mówi się, że ostatnim człowiekiem obeznanym z całą współczesną sobie kulturą był Arystoteles. Ransom K. Fern w znacznym stopniu zbliżył się do osiągnięć Arystotelesa. Miał tylko trochę mniej szczęścia w systematyzowaniu własnej wiedzy.

Intelektualna góra porodziła filozoficzną mysz — Fern sam najgłośniej przyznawał, że była to mysz, w dodatku mocno niemrawa. A oto jak Fern wykładał swoją filozofię życiową w przeciętnej towarzyskiej rozmowie, przy użyciu najprostszych terminów:

— Podchodzisz, dajmy na — to, do człowieka — i mówisz: „Jak leci, Joe?” A on ci na to: „Świetnie, świetnie, lepiej być nie może”. A ty patrzysz mu w oczy i widzisz przecież, że trudno gorzej. Jak się tak dobrze przyjrzeć, wszystkim układa się parszywie, wszystkim bez wyjątku? Z czego, psia mać, — wniosek, że człowiekowi nic nie jest w stanie pomóc.

Fern nie przejmował się zbytnio własną filozofią. Nie popadał z jej powodu w medytacje.

Stał się za to dzięki niej bezlitośnie czujny.

Pomagała mu też w interesach, gdyż w oparciu o nią Fern automatycznie zakładał, że człowiek, z którym ma do czynienia, jest znacznie słabszy i znacznie bardziej wszystkim znudzony, niż na to wygląda.

Bywało, że wypowiadane półgębkiem komentarze Ferna bawiły ludzi — ale tylko tych o mocnych żołądkach.

Jego sytuacja życiowa — praca u Noela, a następnie Malachiego Constanta — sprawiła, że prawie wszystko, co mówił, brzmiało tragikomicznie. Fern przewyższał, bowiem obu Constantów, papę i syna, pod każdym względem — za wyjątkiem jednego, a był to zarazem jedyny naprawdę liczący się wzgląd. Otóż, ograniczeni, prostaccy i nieokrzesani Constantowie mieli nieprzebrane pokłady szczęścia w życiu.

Przynajmniej dawniej.

Malachi Constant nie przyjął jeszcze do wiadomości, że jego dobra passa minęła — i to bezpowrotnie. Nie przyjął tego do wiadomości, wbrew przerażającym wieściom, których Fern nie szczędził mu przez telefon.

— Wie pan co — odezwał się Constant z niedowierzaniem. — Im dłużej przyglądam się tym meblom, tym bardziej mi się one podobają. To się powinno sprzedawać jak ciepłe bułki.

Kiedy Malachi Constant zaczynał mówić o interesach, efekt był groteskowy i odpychający? Podobnie bywało z jego ojcem. Stary Noel Constant nigdy nie znał się na biznesie, tak samo jak jego syn, a wszelkie zawiązki uroku osobistego, jakim obdarzeni zostali Constantowie, pierzchały w chwili, gdy zaczynali oni przypisywać własne sukcesy temu, że potrafią odróżnić konia od karety.

Miliarder optymistyczny, agresywny, przebiegły — było to coś wręcz nieprzyzwoitego.

— Jeśli chce pan znać moje zdanie — oświadczył Constant — uważam, że to była całkiem przyzwoita inwestycja, myślę o firmie, która robi te meble.

— Stawiam na ciepłe bułki — powiedział Fern. Ciepłe Bułki był to ulubiony dowcip Ferna. Ilekroć ktoś przychodził do niego z prośbą o poradę, w co zainwestować, aby przez sześć miesięcy wzbogacić się w dwójnasób, Fern z całą powagą radził mu ulokować pieniądze w tym właśnie fikcyjnym przedsiębiorstwie. Bywało, że ludzie próbowali pójść za jego radą.

— Łatwiej utrzymać się na stojąco w dłubance z brzozowego pnia, niż usiedzieć na kanapie firmy Amerykańska Lewitacja — oświadczył cierpko Fern. — Niech się pan z łaski swojej walnie w jeden z tych tak zwanych foteli, a wystrzeli on panem w ścianę jak kamieniem z procy. Niech pan przysiadzie na krawędzi biurka, a zawiruje pan razem z nim po pokoju jak brat Wright na „Kitty Hawk”.

Constant leciutko dotknął blatu biurka. Blat zadrżał nerwowo.

— Pewnie jeszcze trochę niedopracowane — usiłował ratować sytuację Constant.

— Święte słowa — odparł Fern.

Constant złożył w tym miejscu oświadczenie, do jakiego życie nigdy go jeszcze nie zmusiło.

— Człowiek ma prawo czasem się pomylić.

— Czasem? — Fern w zdumieniu uniósł brwi. — Od trzech miesięcy nie robi pan nic poza podejmowaniem błędnych decyzji. Udało się panu dokonać tego, co dotąd uważałem za niemożliwe: zdołał pan doszczętnie zaprzepaścić wyniki czterdziestu bez mała lat owocnych poszukiwań — a nawet jeszcze więcej.

Ransom K. Fern ujął zawieszony w powietrzu ołówek i przełamał go na pół.

— Magnum Opus nie istnieje. Pan i ja jesteśmy jedynymi osobami, jakie pozostały w tym gmachu. Wszyscy inni wzięli pieniądze i wynieśli się do domu.

Fern skłonił się i zwrócił ku wyjściu.

— Od tej chwili centrala łączy wszystkie telefony bezpośrednio z aparatem na pańskim biurku. I proszę pamiętać, panie Constant, sir, o zgaszeniu światła i zamknięciu drzwi na klucz, kiedy będzie pan wychodził.

W tym miejscu wypadałoby przypomnieć historię korporacji Magnum Opus.

Na początku był pomysł, który narodził się w głowie pewnego Jankesa — wędrownego sprzedawcy miedzianych naczyń kuchennych. Jankes ów nazywał się Noel Constant, urodzony w New Bedford, Massachusetts. Ojciec Malachiego.

Ojcem Noela z kolei był Sylvanus Constant, mechanik w warsztatach tkackich New Bedford Mills z Nattaweeny, będących filią spółki wełnianej Wielka Republika. Sylvanus Constant był anarchistą, ale nigdy nie miewał z tej racji kłopotów, najwyżej ze strony małżonki.

Drzewo genealogiczne Constantów sięgało, poprzez nieprawe łoże, do Benjamina Constanta, trybuna napoleońskiego w latach 1799-1801 i kochanka Anny Luizy Germaine Necker, baronowej de Staël-Holstein, żony ówczesnego ambasadora szwedzkiego we Francji.

Tak czy owak, pewnej nocy w Los Angeles, Noel Constant postanowił zostać spekulantem. Miał wówczas lat trzydzieści dziewięć, był kawalerem, nieatrakcyjnym tak pod względem fizycznym, jak i duchowym, a ponadto niesamowitym pechowcem w interesach. Pomysł zostania spekulantem przyszedł mu do głowy, gdy Constant siedział samotnie na wąskiej kozetce w pokoju 223 hotelu Wilburhampton.

Najdoskonalszy w historii twór korporacyjny, którego właścicielem był jeden człowiek, nie mógł mieć u swych narodzin nędzniejszej kwatery. Pokój numer 223 w hotelu Wilburhampton mierzył jedenaście stóp na osiem i nie miał ani telefonu, ani biurka.

Miał za to łóżko, toaletkę z trzema szufladami, stare gazety, którymi wyłożono szuflady, oraz, w pierwszej szufladzie od dołu, Biblię Gideona. Na płachcie gazety, którą wyłożona była środkowa szuflada, widniały notowania giełdowe sprzed czternastu lat.

Jest taka zagadka:

Jak by przeżył człowiek w wieży

Mając tylko zegar i ciężką robotę?

Odpowiedź: Odżywiałby się czasem

A popijał potem.

Zagadka ta jest, na dobrą sprawę, wiernym opisem genezy Magnum Opus. Środki, jakimi Noel Constant wzniósł swoją fortunę, były niewiele bardziej pożywne niż czas.

Magnum Opus powstało w oparciu o pióro, książeczkę czekową, kilka kopert rozmiarów czeku bankowego z nadrukiem rządowym. Biblię Gideona oraz konto bankowe w wysokości ośmiu tysięcy dwustu dwunastu dolarów.

Wysokość konta określała udział Constanta w majątku trwałym jego ojca-anarchisty. Majątek obejmował po większej części obligacje rządowe.

Noel Constant miał ponadto plan inwestycyjny. Dziecinnie prosty. Jego doradcą inwestycyjnym miała być Biblia.

Bywali tacy, którzy przestudiowawszy system inwestycyjny Constanta twierdzili, że albo jest on geniuszem, albo dysponuje fantastyczną siatką szpiegów przemysłowych.

Constant bezbłędnie typował czarne konie na wiele dni lub godzin przed ich pojawieniem się na giełdzie. W ciągu dwunastu miesięcy, nie opuszczając prawie pokoju 223 w hotelu Wilburhampton, Constant powiększył swój majątek do miliona dwustu pięćdziesięciu tysięcy dolarów.

Dokonał tego nie będąc geniuszem i nie zatrudniając szpiegów.

System Constanta był tak idiotycznie prosty, że niektórzy do dziś nie są w stanie go pojąć, mimo wielokrotnych tłumaczeń. Ludzie niezdolni pojąć system Constanta to ci, którzy dla spokoju własnego sumienia kurczowo trzymają się przesądu, że wielka fortuna może być jedynie produktem wielkiej inteligencji.

System Noela Constanta był następujący:

Constant wziął Biblię, stanowiącą integralną część wyposażenia pokoju, i odczytał pierwsze zdanie Księgi Rodzaju.

Pierwsze zdanie Księgi Rodzaju — jak niektórzy, być może, już wiedzą — brzmi: „Na początku stworzył Bóg niebo i ziemię”. Noel Constant przepisał to zdanie drukowanymi literami, po każdej literze postawił kropkę, a następnie połączył litery w pary, wskutek czego zdanie wyglądało następująco: „NA, P.O., C.Z., A.T., K.U., S.T., W.O., R.Z., Y.Ł., B.Ó., G.N., I.E., B.O… I.Z., I.E., M.I., Ę.”

Po czym szukał spółek o tych inicjałach i kupował ich akcje. Na początek przyjął zasadę inwestowania całego kapitału w jedną tylko spółkę i odsprzedawania akcji w momencie, gdy ich wartość się podwajała.

Jego pierwszą inwestycją był Narodowy Amoniak. Potem przyszła kolej na Pinkerton-Odkurzacze, Czysty Zysk, Akumulatory „Test”, Kontenery „Ufność”, Specjalność Teksasu, „Więź” — Odlewnictwo, Remonty-Złomowanie, „Yale” — „Łucznik”, Baterie „Omega”.

Program działania na najbliższe dwanaście miesięcy uwzględniał kolejno: „Granadę” — Nafta, Instalacje Elektryczne. Bystre Oko, Instytut Ziemniaka, Inkubatory „Epoka” oraz Mikroaeroplany „Ikar”.

Co do ostatniej spółki, Constant zakupił ją w całości.

W dwa dni później „Ikar” otrzymał długoterminowy kontrakt rządowy na budowę rakiet międzykontynentalnych, dzięki któremu stał się wart — szacując bardzo oszczędnie — pięćdziesiąt dziewięć milionów dolarów. Noel Constant kupił go za dwadzieścia dwa miliony.

Noel Constant wydał w sprawie spółki jedną jedyną decyzję wykonawczą. Decyzja miała formę polecenia, wypisanego na pocztówce z adresem zwrotnym „Hotel Wilburhampton”. Pocztówka, adresowana do prezesa spółki, nakazywała zmienić nazwę firmy na Wehikuł Międzygwiezdny, jako że spółka dawno już wyszła poza eksperymentowanie na konstrukcjach helikopterowych.

Fakt wykorzystania przez Constanta władzy — jakkolwiek w skromnym stopniu — miał w istocie wielkie znaczenie, dowodził bowiem, że Constant po raz pierwszy w życiu zainteresował się czymś, co posiadał. I mimo że wartość akcji firmy „Ikar” dawno się już podwoiła, Constant nie sprzedał ich w całości. Sprzedał zaledwie czterdzieści dziewięć procent.

Od tego czasu Constant nadal korzystał z doradztwa Biblii Gideona, lecz jeśli trafił na firmę, która naprawdę mu się spodobała, zatrzymywał w niej dla siebie spory udział.

Przez pierwsze dwa lata, w pokoju 223 hotelu Wilburhampton Noela Constanta odwiedzał tylko jeden gość. Gość ten nie wiedział, że Constant jest bogaty. Gościem tym była pokojówka, Florencja Whitehill, która za skromną opłatą spędzała z Constantem co dziesiątą noc.

Podobnie jak cały pozostały personel hotelu Wilburhampton, Florencja wierzyła, że Constant handluje znaczkami pocztowymi. Higiena osobista nie była mocną stroną Noela Constanta. Nietrudno było uwierzyć, że z racji uprawianego zawodu ma on częsty kontakt z substancjami klejącymi.

Jedynymi ludźmi, którzy znali bogactwo Constanta, byli pracownicy Biura Urzędu Skarbowego i renomowanej firmy Clough i Higgins, zajmującej się księgowością.

Po dwóch latach do pokoju 223 wszedł drugi gość.

Drugim gościem był chudy, czujny, niebieskooki mężczyzna, lat dwadzieścia dwa. Przedstawiwszy się jako pracownik Biura Urzędu Skarbowego Stanów Zjednoczonych, pozyskał on z miejsca baczną uwagę Noela Constanta.

Constant zaprosił młodzieńca do środka i wskazał mu miejsce do siedzenia na łóżku. Sam nie siadał.

— Przysłali mi chłopczyka, co? — zagadnął Noel Constant.

Gość nie wydawał się tym urażony. Obrócił żart na własną korzyść, włączając go do mrożącej krew w żyłach wizytówki własnej osoby:

— Chłopczyka o sercu z kamienia i mózgu jak komputer, panie Constant. Poza tym, ukończyłem Harvard Bussiness School.

— Możliwe — zgodził się Constant. — Ale i tak nic mi pan nie zrobi. Nie jestem winien Rządowi Federalnemu ani centa.

Smarkaty gość kiwnął głową.

— Wiem, wiem — powiedział. — Wszystko się zgadza, jak w zegarku.

Młodzieniec rozejrzał się po pokoju. Nędza go nie zdziwiła. Był wystarczająco oblatany, aby spodziewać się, że trafi na nienormalną sytuację.

— Od dwóch lat zajmuję się pańską sytuacją dochodowo-podatkową — oświadczył — i, według moich obliczeń, nikt na świecie nie ma tyle szczęścia, co pan.

— Szczęścia? — powtórzył Noel Constant.

— Tak sądzę — potwierdził gość. — A pan nie? Proszę mi na przykład powiedzieć, co produkuje spółka Czysty Zysk.

— Czysty Zysk? — powtórzył z roztargnieniem Noel Constant.

— Przez okres dwóch miesięcy pański udział w tej spółce wynosił pięćdziesiąt trzy procent — poinformował go młodzieniec.

— No… podnośniki do… podnoszenia różnych przedmiotów — dukał niepewnie Noel Constant. — I rozmaite produkty uboczne.

Gość uśmiechnął się, wywijając górną wargę.

— W takim razie miło mi pana powiadomić, że Czysty Zysk to nazwa, którą rząd podczas ostatniej wojny nadał tajnemu laboratorium, zajmującemu się badaniem podwodnych urządzeń nasłuchowych. Po wojnie laboratorium sprzedano prywatnemu przedsiębiorcy, nazwy zaś nie zmieniano, gdyż prace miały nadal charakter ściśle tajny, a jedynym klientem spółki pozostał rząd.

A może mi pan powie — ciągnął młodzieniec — czego takiego dowiedział się pan o Specjalności Teksasu, że uznał pan tę spółkę za godną inwestycji? Myślał pan może, że wyrabiają tam kowbojskie kapelusze i colty na kapiszony?

— Czy Urząd Skarbowy żąda ode mnie wyjaśnień w tych sprawach? — zapytał Noel Constant. — Każe mi pan opisać ze szczegółami każda firmę, bo w przeciwnym razie stracę wszystkie pieniądze?

— Pytałem z ciekawości. Sądząc z pańskiej reakcji, nie ma pan zielonego pojęcia o profilu produkcji Specjalności Teksasu. Chcę więc poinformować pana, że Specjalność Teksasu w ogóle nie zajmuje się produkcją, a jedynie posiada patenty urządzeń do bieżnikowania opon.

— Może byśmy tak przeszli do spraw Biura Urzędu Finansowego — przerwał mu cierpko Constant.

— Ja już tam nie pracuję — odparł młodzieniec. — Dziś rano zrezygnowałem z posady, która dawała mi sto czternaście dolarów tygodniowo, a zrobiłem to po to, by podjąć pracę za dwa tysiące tygodniowo.

— U kogo mianowicie? — zainteresował się Constant.

— U pana — odparł młodzieniec. Wyciągnął dłoń i przedstawił się: — Ransom K. Fern.

Pewien profesor w Harvard Bussiness School — ciągnął — powtarzał mi zawsze, że jestem bystry, ale jeśli chcę dojść do pieniędzy, muszę „trafić na swojego faceta”. Nie chciał mi nigdy wyjaśnić, co to znaczy. Mówił, że prędzej czy później sam się dowiem. Zapytałem go, jak mam szukać swojego faceta, a on poradził mi, żebym na jakiś rok zaczepił się w Biurze Urzędu Skarbowego.

Kiedy sobie przejrzałem pańskie kwity podatkowe, panie Constant, olśniło mnie nagle, że już wiem, co mój profesor miał na myśli. Chodziło mu o to, że jestem bystry i rzetelny, ale nie mam zbyt wiele szczęścia w życiu. Musiałem trafić na kogoś, kto miałby niewiarygodnie dużo szczęścia. No i trafiłem.

— Dlaczego miałbym panu płacić dwa tysiące dolarów tygodniowo? — zdziwił się Constant. — Widzi pan, jak mieszkam i kto się mną zajmuje, i wie pan, jak im za to płacę.

— Tak — przyznał Fern. — Ale ja mogę panu w tej chwili pokazać, gdzie można było zarobić dwieście milionów, a pan zarobił pięćdziesiąt dziewięć. Pan nie ma zielonego pojęcia o prawie handlowym, o prawie podatkowym, nawet o zwykłej procedurze handlowej.

W tym miejscu Fern, by udowodnić swoje słowa, zademonstrował Noelowi Constantowi, ojcu Malachiego, schemat organizacyjny zatytułowany Magnum Opus Incorporated. Była to idealna machina do gwałcenia tysięcy przepisów bez konieczności wdawania się w kolizję choćby i z kodeksem drogowym.

Noel Constant był tak zachwycony tym pomnikiem ku czci hipokryzji i trzeźwej praktyki, że natychmiast zdecydował się na dokonanie zakupu bez konsultacji z Biblią.

— Panie Constant, sir — powiedział Fern. — Czy pan nic nie rozumie? Magnum Opus to jest właśnie pan, pan jest przewodniczącym zarządu, a ja dyrektorem. W tej chwili Urząd Skarbowy widzi pana, panie Constant, jak na dłoni, jak sprzedawcę jabłek na rogu ulicy. A proszę sobie tylko wyobrazić, jak trudno byłoby podglądać pana w biurowcu utkanym aż po dach przemysłowymi biurokratami — ludźmi, którzy ciągle coś gubią, używają złych formularzy, wymyślają nowe formularze, wszystkiego żądają w czterech egzemplarzach i rozumieją najwyżej jedną trzecią z tego, co się do nich mówi; ludźmi, którzy bez przerwy udzielają mylnych odpowiedzi, aby zyskać czas do namysłu, którzy decyzje podejmują tylko na wyraźne polecenie, a potem zacierają po sobie ślady; ludźmi, którzy z całą powagą mylą się w dodawaniu i odejmowaniu, którzy, gdy mają chandrę — zwołują zebrania, a gdy czują się odtrąceni — piszą pamiętniki; ludźmi, którzy nigdy niczego nie wyrzucają, chyba że chodzi o rzecz, za którą sami mogliby wylecieć. Każdy biurokrata, pod warunkiem, że będzie odpowiednio energiczny i pomysłowy, jest w stanie wyprodukować rocznie tonę absolutnie bezsensownych papierów na użytek Biura Urzędu Skarbowego. W gmachu Magnum Opus takich biurokratów zasiądą tysiące! A pan i ja możemy zająć dwa najwyższe piętra i będzie pan mógł spokojnie śledzić bieżącą sytuację, dokładnie tak jak teraz. — Fern rozejrzał się po pokoju. — A właśnie, jak pan to teraz robi? Pisze pan wypaloną zapałką po marginesach książki telefonicznej?

— W głowie — odparł krótko Constant.

— Muszę wymienić jeszcze jedną zaletę współpracy ze mną — rzekł Fern. — Któregoś dnia szczęście się od pana odwróci. I wtedy będzie pan potrzebował najbystrzejszego, najbardziej bezwzględnego z menadżerów, inaczej bowiem stoczy się pan z powrotem do rondli i patelni.

— Zatrudniam pana — oświadczył Noel Constant, ojciec Malachiego.

— Gdzie ma stanąć nasz gmach? — zapytał Fern.

— Jestem właścicielem tego hotelu, a do hotelu należy tamten kawałek placu po drugiej stronie ulicy — odparł Noel Constant. — Wybudujcie go na tym kawałku po przeciwnej stronie. — Constant uniósł palec wskazujący, koślawy jak kolanko w zlewie. — Jeszcze jedno — powiedział.

— Słucham, sir?

— Ja nie mam zamiaru się przenosić — oświadczył Noel Constant. — Zostaję tutaj.

Kto życzyłby sobie prześledzić losy korporacji Magnum Opus w szczegółach, może się udać do najbliższej biblioteki i poprosić bądź to o romantyczne „Nierealne marzenie?” Laviny Waters, bądź też o brutalnie męskie „Na szali” Crowthera Gomburga.

Dzieło pani Waters, jakkolwiek niezadowalające w opisie sfery zawodowej, doskonale oddaje dzieje Florencji Whitehill, która najpierw odkryła, że Noel Constant zrobił jej dziecko, a następnie, że jest on multi-multimilionerem.

Noel Constant poślubił pokojówkę i ofiarował jej rezydencję oraz konto czekowe w wysokości miliona dolarów. Następnie kazał jej ochrzcić dziecko imieniem Malachi — jeśli będzie to chłopiec, albo Prudencja — jeśli to będzie dziewczynka. Poprosił też Florencję, aby była uprzejma nadal odwiedzać go co dziesięć dni w pokoju 223 hotelu Wilburhampton, ale by pod żadnym pozorem nie przynosiła tam dziecka.

Książka Gomburga — bez zarzutu, jeśli idzie o opis sfery zawodowej — ucierpiała znacznie wskutek głównej tezy autora, który uważa Magnum Opus za owoc porozumienia ludzi oziębłych uczuciowo. Czytając między wierszami, można bez trudu utwierdzić się w przekonaniu, że Gomburg sam jest niekochany i oziębły uczuciowo.

Tak się złożyło, że ani Lavina Waters, ani Gomburg, nie rozszyfrowali metody inwestycyjnej Noela Constanta. Nie rozszyfrował jej także Ransom K. Fern, chociaż bardzo się starał.

Jedynym człowiekiem, któremu Noel Constant zdradził swój sekret, był jego syn, Malachi. Stało się to w dniu dwudziestych pierwszych urodzin Malachiego. Przyjęcie urodzinowe na dwie osoby obchodzono w pokoju 223 hotelu Wilburhampton. Ojciec i syn spotkali się wówczas po raz pierwszy w życiu.

Malachi przybył do hotelu na zaproszenie Noela.

Ponieważ człowiek jest tylko człowiekiem, Malachi Constant poświęcił znacznie więcej uwagi pewnemu szczegółowi wyposażenia pokoju niż recepcie na zarobienie milionów, czy nawet miliardów, dolarów.

Przepis na zrobienie wielkiej fortuny był w istocie tak idiotycznie prosty, że nie wymagał zbyt wielkiego wysiłku uwagi. Najbardziej skomplikowana jego część dotyczyła formy przejęcia przez Malachiego pałeczki Magnum Opus, kiedy Noel w końcu będzie gotów ją oddać. Młody Malachi miał wówczas poprosić Ransoma K. Ferna o chronologiczną listę inwestycji Magnum Opus, która to lista, czytana z góry na dół, pozwoli mu stwierdzić, jak daleko zabrnął w Biblię Noel Constant i w którym miejscu on, Malachi, ma podjąć dzieło.

Szczegółem wyposażenia pokoju 223, który zaabsorbował uwagę Malachiego, było jego własne zdjęcie. Na zdjęciu tym Malachi miał trzy latka: był przemiłym, grzecznym zuszkiem na nadmorskiej plaży.

Zdjęcie było przytwierdzone do ściany pinezką.

Stanowiło jedyną dekorację pokoju.

Stary Noel zorientował się, że młody Malachi patrzy na zdjęcie; teorie o związkach między ojcem i synem zawsze wprawiały go w zakłopotanie i zmieszanie. Spróbował znaleźć naprędce jakąś celną ripostę, ale nic nie przyszło mu do głowy.

— Mój ojciec — powiedział w końcu — udzielił mi w życiu — tylko dwóch rad. I tylko jedna z tych rad wytrzymała próbę czasu. Brzmiały one: „Nigdy nie podnoś ręki na zwierzchnika” i „Butelkę z wódką trzymaj po tamtej stronie drzwi”. — Zakłopotanie i zmieszanie stały się w tym momencie nie do zniesienia. — Do widzenia — rzekł nieoczekiwanie Noel Constant.

— Do widzenia? — zdziwił się Malachi. Postąpił w kierunku drzwi.

— Butelkę z wódką trzymaj zawsze po tamtej stronie drzwi — powiedział stary Constant i odwrócił się do niego plecami.

— Tak jest, ojcze — powiedział Malachi. — Do widzenia, ojcze. — Po czym wyszedł.

Było to pierwsze i ostatnie spotkanie Malachiego Constanta z ojcem.

Ojciec Constanta przeżył następne pięć lat i ani razu nie zawiódł się na Biblii.

Noel Constant zmarł w chwili, gdy doszedł do końca tego oto zdania: „I uczynił Bóg dwa światła wielkie: światło większe, aby rządziło dzień, a światło mniejsze, aby rządziło noc, i gwiazdy”.

Ostatnią inwestycją Noela Constanta były Dezodoranty Yellowstone, po 17 i 1/4 punktu.

Syn podjął dzieło ojca, choć nie przeniósł się do pokoju 223 hotelu Wilburhampton.

Przez pięć następnych lat legendarne szczęście Constantów dopisywało synowi tak, jak niegdyś ojcu.

I oto teraz, nieoczekiwanie, Magnum Opus legło w ruinie.

Stojąc pośrodku gabinetu, wśród latających mebli i łąk dywanu, Malachi Constant wciąż jeszcze nie mógł uwierzyć, że szczęście definitywnie go opuściło.

— Nic nie zostało? — wyszeptał, siląc się na uśmiech w stronę Ransoma K. Ferna. — Ejże, staruszku, przecież musiało coś zostać.

— I ja tak myślałem, jeszcze dzisiaj, do dziesiątej rano — odparł Fern. — Szczyciłem się tym, że Magnum Opus jest zabezpieczone na każdy ewentualny cios. Kryzys gospodarczy znieśliśmy całkiem nieźle, i pańskie pomyłki też, tak, tak.

Ale o dziesiątej piętnaście odwiedził mnie pewien prawnik, który podobno był wczoraj u pana na przyjęciu. Zdaje się, że rozdawał pan tam szyby naftowe, a prawnik, który mnie dziś odwiedził, był na tyle zapobiegliwy, że zawczasu sporządził dokumenty, które, po podpisaniu przez pana, nabrałyby mocy wiążącej, I pan je podpisał. Wczoraj w nocy porozdawał pan pięćset trzydzieści jeden czynnych szybów naftowych, kładąc tym samym kres koncernowi naftowemu Fandango.

O jedenastej wieczorem — ciągnął Fern — prezydent Stanów Zjednoczonych obwieścił, że Wehikuł Międzygwiezdny, któregośmy się ostatnio pozbyli, podpisuje właśnie kontrakt na Nową Erę Kosmiczną, kontrakt wartości trzech miliardów.

O jedenastej trzydzieści — kontynuował Fern — otrzymałem egzemplarz Dziennika Związku Amerykańskich Pracowników Służby Zdrowia, z adnotacją naszego rzecznika prasowego: „D.P.W.” Gdyby spędzał pan we własnym biurze choć odrobinę czasu, nie musiałbym panu wyjaśniać, że te trzy litery oznaczają „do pańskiej wiadomości”. Otworzyłem na oznaczonej stronie i przyjąłem do wiadomości, że papierosy marki Księżycowa Poświata są nie tylko jedną z przyczyn, lecz główną przyczyną bezpłodności u obu płci wszędzie tam, gdzie papierosy te są sprzedawane. Do takiego wniosku doszli nie ludzie, lecz maszyny cyfrowe. Ilekroć do komputera wprowadzano dane o paleniu tytoniu, maszyna wpadała w popłoch, którego nikt nie umiał wytłumaczyć. Wyglądało na to, że komputer bardzo chce coś powiedzieć swojej obsłudze. Robił, co mógł, aby się wypowiedzieć, aż wreszcie zdołał naprowadzić obsługę na właściwe pytanie.

Właściwe pytanie dotyczyło zależności między paleniem papierosów marki Księżycowa Poświata, a zdolnościami rozrodczymi człowieka. Zależność ta była następująca:

„Ludzie, którzy palą papierosy marki Księżycowa Poświata, nie mogą mieć dzieci, nawet gdyby chcieli” — wyrecytował Fern.

Naturalnie — ciągnął — na świecie żyją żigolacy, panienki na zawołanie i nowojorczycy, których raduje wyzwolenie się spod praw natury. Jednak w opinii Komórki Prawnej Magnum Opus, którą komórka ta wydała, zanim uległa likwidacji, kilka milionów ludzi może z powodzeniem zaskarżyć nas do sądu o to, że papierosy marki Księżycowa Poświata pozbawiły ich dosyć istotnego przeżycia. W rzeczy samej… rozkosze głębi!

Liczbę byłych palaczy Księżycowej Poświaty w tym kraju szacuje się na dziesięć milionów — ciągnął Fern. — Wszyscy są bezpłodni. Jeśli zaledwie co dziesiąty zaskarży pana o straty nie posiadające wymiernej wartości, jeśli wystąpi o skromne odszkodowanie w wysokości pięciu tysięcy dolarów — rachunek wyniesie pięć miliardów, nie licząc kosztów sądowych. Pan zaś nie dysponuje pięcioma miliardami. Po krachu na giełdzie i zakupieniu przedsiębiorstw typu Amerykańska Lewitacja, nie jest pan wart nawet pięciuset milionów.

Koncern tytoniowy Księżycowa Poświata, to pan — ciągnął Fern. — Magnum Opus, to także pan. Wszystko, co pan reprezentuje, zostanie, jedno po drugim, zaskarżone do sądu. I jeśli nawet strona skarżąca nie zdoła wycisnąć z pomidora prawdziwej krwi, na pewno uda jej się w trakcie usiłowań skutecznie zdusić sam pomidor.

Fern skłonił się ponownie.

— Spełnię teraz swój ostatni zawodowy obowiązek, czyli poinformuję pana, że ojciec pański napisał do pana list, który miał pan otrzymać w chwili, gdy przestanie panu dopisywać szczęście. Otrzymałem polecenie umieszczenia tego listu pod poduszką w pokoju 223 hotelu Wilburhampton, gdyby rzeczywiście znalazł się pan pod wozem. Umieściłem go tam godzinę temu.

A teraz, jako pokorny i wierny sługa korporacji, chcę pana prosić o maleńką przysługę — oświadczył Fern. — Jeśli list ten zawiera choćby namiastkę odpowiedzi na pytanie, o co właściwie chodzi w życiu, byłbym zobowiązany, gdyby przekazał mi pan tę informację na telefon domowy.

Ransom K. Fern zasalutował, dotykając ronda pilśniowego kapelusza bambusową laseczką.

— Do widzenia, panie Magnum Opus Junior. Do widzenia.

Hotel Wilburhampton była to frymuśna, trzypiętrowa budowla w stylu Tudorów, stojąca naprzeciwko biurowca Magnum Opus, w kontekście którego przypominała rozbebeszone łóżko u stóp archanioła Gabriela. Sosnowe listwy, wkomponowane w sztukaterię fasady, miały niby świadczyć o tym, że hotel ma konstrukcję półdrewnianą. Celowo zapadnięty dach miał świadczyć o starożytności budowli. Obłe, niskie, podwinięte okapy miały świadczyć o tym, że dach był kryty strzechą. Okna były maleńkie, o romboidalnych szybkach.

Niewielki barek hotelowy nazywano Salą Słucham Pana.

W Sali Słucham Pana znajdowało się aktualnie troje ludzi: barman i dwójka klientów. Klientami byli: chuda kobieta i gruby mężczyzna — na oko oboje starzy. Nikt z personelu nie znał tych ludzi, a mimo to zdawało się, że siedzą w Sali Słucham Pana od stu lat. Mieli idealne barwy ochronne, gdyż oboje wyglądali jak zmajstrowani w połowie z drewna, oboje byli przygarbieni, kryci słomą i wyposażeni w malutkie okienka.

Podawali się za parę emerytowanych nauczycieli szkoły średniej ze Środkowego Zachodu. Grubas przedstawił się jako George M. Helmholtz, były dyrygent chóru szkolnego. Chuda kobieta przedstawiła się jako Roberta Wiley, była nauczycielka algebry.

Oboje najwyraźniej dopiero na starość odkryli zalety alkoholu i cynizmu. Żadnego drinka nie zamówili dwukrotnie, korciła ich zawartość każdej kolejnej butelki — a to „Złocisty świt”, a to „Piękna Helena”, a to plui d’or, a to koktajl „Wesoła wdówka”.

Barman od razu zorientował się, że nie ma do czynienia z alkoholikami. Znał ten typ ludzi i uwielbiał go: była to po prostu para postaci z „Saturday Evening Post”, bliska końca swojej drogi.

Kiedy przestawali wypytywać o zawartość butelek, nie różnili się niczym od milionów innych amerykańskich bywalców barów w pierwszym dniu Nowej Ery Kosmicznej. Mocno siedząc na stołkach, ze wzrokiem wbitym w rzędy butelek, bezustannie poruszali ustami, ćwicząc różne sposoby wyrażania pogardy za pomocą nic nie znaczących uśmieszków, grymasów i szyderczych min.

Obraz Ziemi jako bożego statku kosmicznego, nakreślony przez ewangelistę Bobby Dentona, okazał się niezwykle celny — zwłaszcza w odniesieniu do bywalców barów. Helmholtz i panna Wiley zachowywali się jak pilot i drugi pilot statku odbywającego piramidalnie bezsensowną podróż kosmiczną, której końca w ogóle nie przewidywano. Nietrudno było ulec złudzeniu, że kiedyś tam, u zarania podróży, oboje byli pełni werwy, silni młodością i wyszkoleniem technicznym, i że stojące przed nimi butelki to przyrządy, z których od niepamiętnych lat nie spuszczają bacznego oka.

Nietrudno było uwierzyć, że z każdym dniem kosmiczny chłopak i kosmiczna dziewczyna stawali się ociupinkę bardziej zaniedbani, aż po stan obecny, gdy swoim wyglądem przynosili wstyd całej Pan-Galaktycznej Służbie Kosmicznej.

Helmholtz miał rozpięte dwa guziki u rozporka. W lewym uchu widniały ślady kremu do golenia. Skarpetki były nie do pary.

Pannę Wiley charakteryzował wygląd mizernej, pomylonej staruszki. Na głowie nosiła postrzępioną czarną perukę, która sprawiała wrażenie, jakby przez długie lata wisiała na gwoździu nad drzwiami chłopskiej chaty.

— Na mój rozum, to prezydent obstalował sobie tę całą Erę Kosmiczną, żeby zobaczyć, czy przypadkiem nie pomoże to trochę na bezrobocie — oświadczył barman.

— Uhu — odparli równocześnie Helmholtz i panna Wiley.

Tylko szczególnie baczny i podejrzliwy obserwator dostrzegłby w zachowaniu tych dwojga pewien fałsz: Helmholtz i panna Wiley zanadto interesowali się czasem. Jak na ludzi, którzy nic specjalnego nie mają do roboty ani nigdzie specjalnie się nie spieszą, przesadnie zajmowali się własnymi zegarkami: panna Wiley — męskim zegarkiem na rękę, pan Helmholtz zaś — złotym zegarkiem kieszonkowym.

W rzeczywistości bowiem ani Helmholtz, ani panna Wiley, nie byli emerytowanymi nauczycielami. Oboje byli za to mężczyznami i asami kamuflażu. Byli to dwaj superwywiadowcy Marsjańskich Sił Zbrojnych, oczy i uszy marsjańskiej grupy werbunkowej, która krążyła na pokładzie latającego talerza dwieście mil nad Ziemią.

Malachi Constant nie wiedział, że czekają właśnie na niego.

Helmholtz i Wiley nie zaczepili Malachiego Constanta, gdy przekroczywszy jezdnię wszedł on do hotelu Wilburhampton. Nie dali po sobie poznać, że Constant cokolwiek ich obchodzi. Nawet nie zerknęli na niego, gdy przecinał hall i wsiadał do windy.

Zerknęli za to na zegarki — a baczny i podejrzliwy obserwator zauważyłby, że panna Wiley wcisnęła przy tym guziczek na swoim zegarku, wprawiając tym samym stoper w taniec świętego Wita.

Helmholtz i panna Wiley nie zamierzali brać Malachiego Constanta przemocą. Nigdy jeszcze nie użyli przemocy, a mimo to udało im się zwerbować na Marsa czternaście tysięcy ludzi.

Zazwyczaj przebierali się za przedstawicieli średniej inteligencji technicznej i oferowali niezbyt rozgarniętym mężczyznom i kobietom dziewięć dolarów za godzinę, bez podatku, plus wyżywienie, zakwaterowanie i dojazd, za podjęcie pracy nad tajnym projektem rządowym w odległej części świata, na okres trzech lat. Helmholtz i panna Wiley żartowali często między sobą, że nigdy przecież nie precyzowali, jaki to konkretnie rząd organizuje badania, a żadnemu z rekrutów nie przyszło do głowy o to zapytać.

Z chwilą przybycia na Marsa, u dziewięćdziesięciu dziewięciu procent rekrutów powodowano amnezję. Specjaliści od zdrowia psychicznego pozbawiali ich pamięci, a marsjańscy chirurdzy instalowali w ich czaszkach anteny radiowe, umożliwiające zdalne sterowanie.

Następnie rekrutom przydzielano nowe, najzupełniej przypadkowo dobrane nazwiska, i kierowano ich do fabryk, ekip budowlanych, urzędów administracyjnych lub Marsjańskich Sił Zbrojnych.

Podobnego losu uniknęli jedynie ci, którzy gorliwie zapewniali, że będą ofiarnie służyć Marsowi bez pomocy medycyny. Ową garstkę szczęśliwców przyjęto do sekretnego kręgu rządzących.

Do tego właśnie kręgu należeli wywiadowcy Helmholtz i Wiley. Obaj dysponowali kompletną pamięcią i nie byli zdalnie sterowani. Kochali swoją pracę bez zastrzeżeń.

— Co to jest „Śliwowica”? — zapytał barmana Helmholtz, zapuszczając żurawia w stronę zakurzonej butelki na samym dole. Dopijał właśnie dżin z tarniny.

— Nawet nie wiedziałem, że mamy coś takiego — zdziwił się barman. Postawił butelkę na kontuarze i odchylił nieco, aby przeczytać napis na etykiecie: — Koniak śliwkowy.

— Spróbujemy — powiedział Helmholtz.

Od dnia śmierci Noela Constanta pokój 223 w hotelu Wilburhampton stał pusty — ku pamięci.

Malachi Constant wszedł do pokoju 223. Nie odwiedzał go od dnia śmierci ojca. Zamknął za sobą drzwi i odnalazł list pod poduszką.

W pokoju nie zmieniano nic prócz pościeli. Zdjęcie Malachiego na plaży we wczesnych latach chłopięcych nadal było jedyną dekoracją ściany.

List brzmiał następująco:


Drogi Synu!

Spotkał Cię wielki i bolesny cios, w przeciwnym razie nie czytałbyś tego listu. Piszę do Ciebie, abyś się przestał przejmować tym, co złe, a za to rozpatrzył się dookoła, czy przypadkiem nie wydarzyło się coś dobrego albo ważnego z tej racji, żeśmy się dorobili takiego bogactwa i stracili wszystko do kupy. Zależy mi, żebyś spróbował się dowiedzieć, czy nie dzieje się przypadkiem coś nadzwyczajnego, czy też wszystko jest tak samo popieprzone, jak mnie się zdawało.

Jeśli nie byłem za dobrym ojcem ani w ogóle kimkolwiek, to dlatego, że już na długo przed śmiercią czułem się jak trup. Nikt mnie nie kochał, w niczym się nie wyróżniałem, nic mnie nie interesowało, miałem dość handlowania rondlami i patelniami i oglądania telewizji — czyli że byłem jak trup i za daleko zabrnąłem, żeby wrócić.

Właśnie wtedy zacząłem te interesy z Biblią, a co było potem, to już sam wiesz. Wyglądało na to, że ktoś albo coś uparło się, żebym został właścicielem całej planety, chociaż byłem jak trup. Bez przerwy wypatrywałem znaku, który by mi objaśnił, o co właściwie chodzi, ale znak się nie pojawił. Stawałem się tylko coraz bogatszy.

A potem twoja matka przysłała mi to zdjęcie z tobą na plaży, a ty tak jakoś popatrzyłeś na mnie z tego zdjęcia, że pomyślałem sobie — może to właśnie dla niego buduje się ta cała piramida z forsy? Pogodziłem się z tym, że umrę nie odkrywszy w tym wszystkim żadnego sensu, ale może to właśnie Ty zobaczysz go kiedyś nagle, jasno jak na dłoni. Mówię Ci, nawet człowiek, który jest półrupem, nienawidzi żyć nie wiedząc, jaki to ma sens.

Kazałem Fernowi, aby dał Ci ten list, tylko jeśli opuści Cię szczęście, a to dlatego, że człowiek nie zastanawia się i nie dostrzega niczego, póki szczęście mu dopisuje. I słusznie.

Więc zrób to dla mnie, chłopcze, i rozejrzyj się dookoła. A jeśli zbankrutujesz i ktoś zgłosi się do Ciebie z kompletnie wariacką propozycją, moja rada brzmi: przyjmij ją. Skoro już jest się w nastroju do pobierania nauk, należy z tego korzystać. Jedyną nauką, jaką ja uzyskałem, było to, że jedni ludzie mają szczęście, a inni nie — i nikt nie umie powiedzieć dlaczego, nawet absolwent Harvard Business School.

Szczerze Ci oddany — Twój Tato.


Ktoś zapukał do drzwi pokoju 223.

Drzwi otworzyły się, zanim Constant zdołał odpowiedzieć.

Do pokoju wkroczyli Helmholtz i panna Wiley. Weszli w idealnie dogodnym momencie, gdyż przełożeni pouczyli ich, o której godzinie, z dokładnością do jednej sekundy, Malachi Constant zakończy lekturę listu. Zostali też dokładnie pouczeni, co mają mu powiedzieć.

Panna Wiley zdjęła perukę, ujawniając się jako chudy osobnik płci męskiej, Helmholtz zaś przyoblekł twarz w grymas dowodzący nieustraszonego męstwa i nawyku komenderowania.

— Panie Constant — rzekł Helmholtz. — Zjawiam się tutaj, by oświadczyć panu, że planeta Mars nie tylko jest zamieszkana, lecz zamieszkuje ją liczebne, wydajne, militarnie i przemysłowo prężne społeczeństwo. Społeczeństwo to zwerbowano na Ziemi i przetransportowano na Marsa za pomocą latających talerzy. Jesteśmy gotowi zaproponować panu stanowisko podpułkownika Marsjańskich Sił Zbrojnych.

Pańska sytuacja na Ziemi jest beznadziejna. Pańska żona to podła bestia. Jak ponadto informuje nasz wywiad, grozi panu nie tylko utrata całego majątku wskutek zaskarżeń z powództwa cywilnego, lecz i więzienie za przestępstwa kryminalne.

W uzupełnieniu pensji i przywilejów znacznie przekraczających te, które otrzymuje podpułkownik w armiach ziemskich, oferujemy panu gwarancję nietykalności ze strony ziemskiego prawa karnego, a także możliwość przyjrzenia się ojczystej planecie z nowego i przepięknie odległego punktu widzenia.

— Jeśli przyjmuje pan stanowisko — rzekła panna Wiley — proszę unieść lewą rękę i powtarzać za mną…

Następnego dnia, w samym środku pustyni Mojave, znaleziono pusty helikopter Constanta. Na odległość około czterdziestu stóp od helikoptera biegły ślady męskich butów, które następnie się urywały.

Wyglądało to tak, jakby Malachi Constant uszedł czterdzieści kroków, po czym rozpłynął się w powietrzu.

W następny wtorek statek kosmiczny „Wieloryb” otrzymał nową nazwę — „Rumfoord’ — i przygotowany został do wystrzelenia w kosmos.

Beatrycze Rumfoord ze złośliwą satysfakcją obserwowała całą ceremonię na ekranie telewizora w odległości dwóch tysięcy mil od miejsca pobytu rakiety. Do wystrzelenia „Rumfoorda” pozostała dokładnie jedna minuta. Jeśli przeznaczenie miało zawieść Beatrycze Rumfoord na pokład statku, powinno było cholernie się pośpieszyć.

Beatrycze czuła się wspaniale. Zdołała udowodnić sobie mnóstwo miłych rzeczy. Udowodniła, że jest panią własnego losu, może odmówić, kiedy zechce, i trzymać się własnego zdania. Udowodniła, że całe to krakanie jej wszystkowiedzącego małżonka to jedna wielka bujda i że przepowiednie Rumfoorda w niczym nie przewyższają prognoz Instytutu Meteorologii Stanów Zjednoczonych.

Ponadto opracowała plan, dzięki któremu miała szansę spędzić resztę życia we względnym komforcie, a przy okazji dać stosowną nauczkę mężowi. Podczas następnej materializacji Rumfoord miał zastać w domu rój gapiów. Beatrycze zamierzała pobierać opłatę w wysokości pięciu dolarów od osoby za możliwość przekroczenia lilipuciej bramki.

Nie były to czcze mrzonki. Beatrycze przedyskutowała swój plan z parą rzekomych przedstawicieli firmy, która władała teraz hipoteką posesji, a oni odnieśli się do projektu z wielkim entuzjazmem.

Towarzyszyli jej teraz w oglądaniu programu telewizyjnego o przygotowaniach „Rumfoorda” do podróży w kosmos, Telewizor stał w tym samym pokoju, w którym wisiał portret Beatrycze jako niepokalanej dziewczynki w bieli z całkiem własnym białym kucykiem. Beatrycze uśmiechnęła się do portretu. Dziewczynka będzie się jednak musiała odrobinę pobrudzić.

Spiker rozpoczął właśnie odliczanie ostatniej minuty przed wystrzeleniem „Rumfoorda”.

Podczas całego wyliczania Beatrycze była wesoła jak szczygiełek. Nie potrafiła usiedzieć na miejscu ani zachować ciszy. Jej ożywienie było wynikiem radości, nie zaś napięcia. Było jej absolutnie obojętne, czy „Rumfoord” skopci się na miejscu, czy poleci do nieba.

Goście Beatrycze zdawali się, dla odmiany, traktować fakt wystrzelenia statku bardzo serio — modlili się niemal o pomyślny start. Byli to mężczyzna i kobieta: niejaki pan George M. Helmholtz i jego sekretarka, niejaka panna Roberta Wiley. Panna Wiley wyglądała na poczciwą staruszkę, nie pozbawioną wszakże bystrości i dowcipu.

„Rumfoord” z głośnym rykiem poszybował w górę.

Start był bezbłędny.

Helmholtz rozparł się wygodnie w fotelu i wydał z siebie serię pełnych ulgi westchnień. Następnie uśmiechnął się i kilkakrotnie klepnął po grubych udach.

— Jak słowo daję — powiedział. — Jestem dumny, że należę do narodu amerykańskiego i że żyję w dzisiejszych czasach.

— Napiją się państwo? — zapytała Beatrycze.

— Dziękuję serdecznie — odparł Helmholtz — ale nie śmiałbym mieszać obowiązków z przyjemnością.

— Czyżbyśmy nie skończyli jeszcze z obowiązkami? — zdumiała się Beatrycze. — Omówiliśmy chyba wszystko.

— Cóż… panna Wiley i ja mieliśmy nadzieję przeprowadzić inwentaryzację większych zabudowań posesji — rzekł Helmholtz. — Obawiam się jednak, że jest już całkiem ciemno. Nie ma tu przypadkiem jakiegoś reflektora?

Beatrycze pokręciła głową.

— Niestety, nie — odparła.

— Może ma pani chociaż mocną latarkę? — nie ustępował Helmholtz.

— Latarkę mogłabym chyba dla pana zdobyć — powiedziała Beatrycze. — Ale wydaje mi się, że wychodzenie na dwór wcale nie jest konieczne. Sama mogę państwu wyliczyć zabudowania. — Zadzwoniła po lokaja i poleciła mu przynieść latarkę. — Boksy tenisowe, szklarnia, domek ogrodnika, dawna stróżówka, wozownia, domek gościnny, szopa na narzędzia, łaźnia, psia buda i stara pompa.

— A to nowe? — zapytał Helmholtz.

— Nowe? — zdziwiła się Beatrycze.

Lokaj powrócił z latarką, którą Beatrycze wręczyła Helmholtzowi.

— To metalowe — uzupełniła panna Wiley.

— Metalowe? — Beatrycze nie posiadała się ze zdumienia. — Nie ma tu żadnych metalowych zabudowań. Stare gonty nabierają czasem srebrzystego połysku, może to o to chodzi. — Zmarszczyła brwi. — Czy ktoś państwu mówił, że mamy tu konstrukcję z metalu?

— Sami ją widzieliśmy idąc tutaj — odparł Helmholtz.

— Przy samej ścieżce, w gąszczu koło fontanny — uściśliła panna Wiley.

— Coś podobnego — powiedziała Beatrycze.

— Może poszlibyśmy sprawdzić? — zasugerował Helmholtz.

— Tak… naturalnie. — Beatrycze podniosła się z fotela. Cała trójka przecięła zodiak posadzki hallu i wkroczyła w balsamiczną ciemność.

Przed nimi tańczył snop światła latarki.

— Doprawdy — rzekła Beatrycze — jestem tego równie ciekawa, jak państwo.

— Wygląda na jakiś aluminiowy prefabrykat — powiedziała panna Wiley.

— Wygląda jak pojemnik na wodę w kształcie grzyba czy coś takiego — dodał Helmholtz. — Tylko że siedzi wprost na ziemi.

— Naprawdę? — zdziwiła się Beatrycze.

— Zapamiętała sobie pani, co to jest, prawda? Przed chwilą powiedziałam — rzekła panna Wiley.

— Nie — zaprzeczyła Beatrycze. — Co takiego pani powiedziała?

— Muszę to pani powtórzyć na ucho — odparła filuternie panna Wiley — bo będą mnie chcieli zamknąć w domu wariatów. — Przyłożyła dłoń do ust, kierując głośny szept w stronę Beatrycze. — To latający talerz — powiedziała.

Загрузка...