Rozdział 7 Zwycięstwo

Nie ma powodu, dla którego zło miałoby triumfować częściej niż dobro. Triumf to kwestia organizacji. Jeżeli istnieje coś takiego jak zastępy anielskie, to mam nadzieję, że działają one według schematu organizacyjnego Mafii.

Winston Niles Rumfoord


Ktoś powiedział, że cywilizacja ziemska wydała jak dotąd aż dziesięć tysięcy wojen, ale tylko trzy inteligentne komentarze na temat wojny — komentarze autorstwa Tukidydesa, Juliusza Cezara i Winstona Nilesa Rumfoorda.

Winston Niles Rumfoord tak umiejętnie dobrał 75000 słów dla swojej Kieszonkowej historii Marsa, że nie sposób cokolwiek dodać lub uściślić w jego opisie wojny ziemsko-marsjańskiej. Każdy, kto dokonując opisu historycznego uważa za swój obowiązek opisać przebieg wojny ziemsko-marsjańskiej, musi ulec onieśmielającej pewności, że zostało to już zrobione — i to doskonale — przez Rumfoorda.

Zbity z pantałyku historyk przyjmuje wówczas najczęściej następujący tok postępowania: relacjonuje przebieg wojny w sposób możliwie najbardziej faktograficzny, oschły i skrótowy, po czym natychmiast odsyła czytelnika do dzieła Rumfoorda.

Powyższy tok postępowania przyjmuje się i tutaj.

Wojna ziemsko-marsjańska trwała 67 dni ziemskich. Zaatakowane zostały wszystkie państwa na Ziemi.

Straty wojenne Ziemi wyniosły: 461 zabitych, 223 rannych, 0 jeńców i 216 zaginionych.

Straty wojenne Marsa wynosiły: 149315 zabitych, 446 rannych, 11 jeńców i 46634 zaginionych.

Po zakończeniu wojny okazało się, że wszyscy Marsjanie bądź to nie żyją, bądź też zostali ranni, wzięci do niewoli lub zaginęli.

Na Marsie nie ostała się żywa dusza. Wszystkie budowle na Marsie zostały zrównane z ziemią.

Załogi ostatnich marsjańskich statków, które zaatakowały Ziemię, składały się — ku zgrozie Ziemian, którzy najpierw podziurawili je jak sita — ze starców, kobiet i kilkorga małych dzieci.

Marsjanie przybyli na Ziemię w najzmyślniej skonstruowanych rakietach, jakie znał System Słoneczny. Póki oddziałami marsjańskimi sterowali rzeczywiści dowódcy, oddziały te walczyły zawzięcie, ofiarnie i z dużą ochotą do bezpośredniego zwarcia z wrogiem, co zyskiwało im zazdrosny podziw przeciwnika.

Często dochodziło jednak do tego, że oddział tracił rzeczywistego dowódcę — czy to w powietrzu, czy na lądzie. Ilekroć do tego doszło, duch w oddziale zamierał w jednej chwili.

Największym problemem wojsk marsjańskich było jednak to, że ich uzbrojenie niewiele odbiegało od uzbrojenia oddziału policji w ziemskim mieście średniej wielkości. Walczyli przy użyciu broni palnej, granatów, noży, moździerzy i małych katapult rakietowych. Nie dysponowali ani bronią nuklearną, ani czołgami, ani średnią czy ciężką artylerią, ani osłoną powietrzną, ani też — od chwili wylądowania na Ziemi — transportem.

Oddziały marsjańskie nie miały ponadto żadnego wpływu na miejsce lądowania swoich statków. Każdym z pojazdów sterował całkowicie zautomatyzowany pilot-nawigator, który to zespół urządzeń elektronicznych został przez techników marsjańskich ustawiony tak, aby statek wylądował w z góry wyznaczonym punkcie na Ziemi, niezależnie od tego, jak niesprzyjająco mogłaby się tam akurat przedstawiać sytuacja strategiczna.

Jedynymi dostępnymi załodze elementami sterowania byty dwa przyciski na środkowym pulpicie kabiny — jeden z napisem „start”, drugi z napisem „stop”. Po naciśnięciu guzika z napisem „start” pojazd odlatywał z Marsa. Po naciśnięciu guzika z napisem „stop” nie działo się nic. Guzik „stop” zainstalowano w rakietach na usilne żądanie marsjańskich psychiatrów, zdaniem których istoty ludzkie zawsze wolą mieć do czynienia z mechanizmem, który — przynajmniej we własnym mniemaniu — mogą w każdej chwili wyłączyć.

Wojna ziemsko-marsjańska rozpoczęła się 23 kwietnia, kiedy to Komandosi Marsjańscy opanowali księżyc planety Ziemia. Nikt nie stawił oporu. Jedynymi Ziemianami na Księżycu byli akurat: Amerykanie, w liczbie 18, w Obserwatorium im. Jeffersona, Rosjanie, w liczbie 53, w Obserwatorium im. Lenina, i duńscy geologowie, w liczbie 4, gdzieś na terytorium Mare Imbrium.

Marsjanie drogą radiową przekazali Ziemi wiadomość o swoim przybyciu i zażądali bezzwłocznego poddania się. Następnie uraczyli Ziemię tym, co w ich mniemaniu stanowiło „przedsmak piekła”.

Przedsmak ów — ku niemałemu rozbawieniu Ziemi — okazał się być niewinnym deszczykiem rakiet, z których każda niosła ładunek dwunastu funtów TNT.

Po uraczeniu Ziemi wspomnianym przedsmakiem pieklą Marsjanie poinformowali Ziemię, że jej sytuacja jest beznadziejna.

Ziemia była odmiennego zdania.

W ciągu następnej doby Ziemia wystrzeliła w kierunku marsjańskiego przyczółka na Księżycu 617 pocisków termonuklearnych. Z czego 276 dotarło do celu. Celne pociski nie tylko unicestwiły przyczółek, lecz i sprawiły, że Ziemianie musieli zrezygnować z odwiedzania Księżyca na co najmniej dziesięć milionów najbliższych lat.

Ponadto, w wirze wojennej zawieruchy, jeden zbłąkany pocisk ominął Księżyc trafiając w zamian w nadlatującą eskadrę statków kosmicznych, które wiozły 15671 Komandosów Marsjańskich. W ten to sposób sprawa Komandosów Marsjańskich została definitywnie zakończona.

Komandosi Marsjańscy nosili kolczaste nakolanniki, lśniące czarne uniformy i czternastocalowe noże-piłki w cholewach. Ich symbolem była czaszka i skrzyżowane piszczele.

Motto Komandosów głosiło: Per aspera ad astra — dokładnie tak samo, jak motto miasta Kansas w USA, Ziemia, System Słoneczny, Droga Mleczna.

Potem nastąpił trzydziestodwudniowy okres spokoju, gdyż tyle dokładnie czasu potrzebowały główne siły ofensywy marsjańskiej na przebycie próżni dzielącej obie planety. W zmasowanym natarciu uczestniczyło 81 932 ludzi zgrupowanych na pokładach 2311 statków. Reprezentowane były wszystkie formacje, za wyjątkiem Komandosów Marsjańskich. Oszczędzono Ziemi niepewności co do terminu pojawienia się tej straszliwej Armady. Stacjonujący na Księżycu radiowcy marsjańscy zdążyli — nim ulegli unicestwieniu — obiecać Ziemianom, że owa druzgocąca siła zdusi ich za trzydzieści dwa dni.

Po upływie trzydziestu dwóch dni, czterech godzin i piętnastu minut Marsjańska Armada wleciała w rejon kontrolowanej przez radary zapory termonuklearnej. Liczbę przeciwlotniczych rakiet termonuklearnych wystrzelonych w kierunku Marsjańskiej Armady szacuje się oficjalnie na 2542670. Faktyczna liczba wystrzelonych rakiet nie ma większego znaczenia, skoro siłę zapory można wyrazić inaczej, w sposób przypadkowo zgodny i z duchem poezji, i z duchem prawdy. Zapora zmieniła barwę ziemskiego nieba z rajskiego błękitu na piekielny palony oranż. Jeszcze przez półtora roku niebo nad Ziemią było ciemnopomarańczowe.

Tylko 761 statków, czyli 26635 żołnierzy, potężnej Marsjańskiej Armady przedarło się przez zaporę i osiadło na Ziemi.

Gdyby osiadły wszystkie w jednym miejscu, ocalali Marsjanie mogliby jeszcze stanąć do walki. Elektroniczni piloci-nawigatorzy mieli jednak własne poglądy na temat miejsc lądowania. Piloci-nawigatorzy rozproszyli resztki Armady po całej powierzchni Ziemi. Na całej kuli ziemskiej zaczęły wyłaniać się ze statków oddziały, plutony i kompanie Marsjan, żądając, aby milionowe państwa natychmiast im się poddały.

Solidnie poparzony żołnierz imieniem Krishna Garu zaatakował sam jeden całe Indie, używając w tym celu dwururki. I choć nie było komu zdalnie nim sterować, nie poddał się, dopóki strzelba nie rozerwała mu się w rękach.

Jedynym sukcesem militarnym Marsjan było opanowanie targu mięsnego w Bazylei, Szwajcaria, przez siedemnastu komandosów narciarsko-desantowych.

Wszędzie indziej Marsjan szlachtowano bez pardonu, zanim zdążyli się okopać.

Amatorzy trudnili się szlachtowaniem na równi z profesjonałami. Dla przykładu, podczas bitwy o Boca Raton na Florydzie, USA, pani Lyman R. Peterson zastrzeliła czterech żołnierzy Marsjańskiej Piechoty Szturmowej ze strzelby swojego syna, kaliber 22. Kosiła ich, w miarę jak wychodzili ze statku, który wylądował na podwórku pani Peterson.

Pani Peterson przyznano pośmiertnie Medal Honorowy Kongresu.

Tak się złożyło, że Marsjanie, którzy zaatakowali Boca Raton, byli niedobitkami kompanii Wuja i Boaza. Pozbawieni Boaza, swego rzeczywistego dowódcy, który zdalnie nimi sterował, walczyli oni — mówiąc najoględniej — dość apatycznie.

Kiedy oddziały amerykańskie pojawiły się w Boca Raton, by dać odpór Marsjanom, nie było już z kim walczyć. Zaróżowieni z dumy cywile sami się pięknie o wszystko zatroszczyli. Dwudziestu trzech Marsjan powieszono na latarniach w dzielnicy handlowej, jedenastu zastrzelono na miejscu, ostatni zaś, sierżant Brackman, siedział w więzieniu jako ciężko ranny jeniec wojenny.

Marsjanie zaatakowali siłą trzydziestu pięciu żołnierzy.

— Możecie nam podesłać jeszcze trochę Marsjan — powiedział Ross L. McSwann, burmistrz Boca Raton.

Został on później senatorem Stanów Zjednoczonych.

Po całej Ziemi zabijano, zabijano i zabijano Marsjan, aż w końcu jedynymi wolnymi i żywymi Marsjanami zostali komandosi narciarsko-desantowi, buszujący po targu mięsnym w Bazylei, Szwajcaria. Poinformowano ich przez megafony, że są w beznadziejnej sytuacji, że krążą nad nimi bombowce, że wszystkie ulice zablokowane są przez czołgi i strzelców wyborowych, i że w targ mięsny wycelowano właśnie pięćdziesiąt dział. Kazano im wyjść natychmiast, z rękami do góry, gdyż w przeciwnym razie targ zostanie zrównany z ziemią.

— Gówno! — wrzasnął rzeczywisty dowódca komandosów narciarsko-desantowych.

Zapadła kolejna cisza.

Samotny marsjański statek zwiadowczy przekazał Ziemi z czeluści kosmosu wiadomość, że czeka ją kolejny atak, straszliwszy niż wszystko, co opisują annały wojenne.

Ziemia zaśmiała się i przyszykowała do odparcia ataku. Po całej kuli ziemskiej rozległy się radosne wystrzały: to amatorzy oswajali się z lekką bronią palną.

Na wyrzutnie wjechały świeże zapasy pocisków termonuklearnych, zaś dziewięć gigantycznych ładunków natychmiast wystrzelono na Marsa. Jeden z nich trafił planetę, ścierając z jej powierzchni miasto Phoebe i koszary. Dwa inne zniknęły w infundybule chronosynklastycznej. Reszcie przypadła rola kosmicznych wraków.

Skuteczne trafienie Marsa nie miało większego znaczenia.

Na Marsie i tak nie było już żywej duszy.

Ostatni Marsjanie lecieli właśnie w kierunku Ziemi.

Ostatni Marsjanie nadlatywali w trzech turach.

W pierwszej turze lecieli rezerwiści — resztka wyszkolonych oddziałów — w liczbie 26119 ludzi na 721 statkach.

W pół ziemskiej doby za nimi leciało 86912 uzbrojonych doraźnie cywilów płci męskiej na 1738 statkach. Cywile nie nosili mundurów, każdy z nich oddał dotychczas jeden strzał z karabinu i żaden nie był szkolony w posługiwaniu się jakąkolwiek inną bronią.

W pół ziemskiej doby za tymi żałosnymi ofermami leciało 1391 nie uzbrojonych kobiet i 52 dzieci na 46 statkach.

Była to cała reszta marsjańskiej populacji i sprzętu lotniczego.

Mózgiem marsjańskiego samobójstwa był Winston Niles Rumfoord.

Finezyjne samobójstwo Marsa zostało sfinansowane dzięki zawrotnym zyskom z inwestowania w ziemię, papiery wartościowe, spektakle na Broadwayu i wynalazki. Ponieważ Rumfoord potrafił czytać przyszłość, zbicie fortuny było dla niego kaszką z mleczkiem.

Marsjański majątek przechowywany byt w bankach szwajcarskich na kontach numerowych.

Człowiekiem, który dokonywał marsjańskich inwestycji, sterował Programem Zaopatrzenia Marsa i marsjańskim wywiadem na Ziemi, człowiekiem, który przyjmował polecenia bezpośrednio od Rumfoorda, był Earl Moncrief, wiekowy lokaj Rumfoordów. Moncrief, do którego los uśmiechnął się dopiero pod sam koniec jego służalczego żywota, z ochotą stał się bezwzględnym, sumiennym, błyskotliwym wręcz Ministrem Spraw Ziemskich Rumfoorda.

Fasada Moncriefa nie uległa zmianie.

Moncrief zmarł ze starości we własnym łóżku, w części czeladnej posiadłości Rumfoordów. Zmarł w dwa tygodnie po zakończeniu wojny.

Technologiczna doskonałość marsjańskiego samobójstwa była w przeważającej mierze zasługą Salo, z którym Rumfoord przyjaźnił się na Tytanie. Salo był wysłannikiem Tralfamadorii — planety należącej do Małego Obłoku Magellana. Salo doskonalił swą smykałkę techniczną wśród cywilizacji liczącej sobie miliony ziemskich lat. Salo dysponował niesprawnym statkiem kosmicznym. Nawet w stanie niesprawnym był to zdecydowanie najwspanialszy statek kosmiczny, jaki oglądano dotychczas w obrębie Systemu Słonecznego. Statek Salo, pozbawiony elementów luksusowych, posłużył za prototyp wszystkich statków marsjańskich. Salo nie był specjalnie zdolnym inżynierem, potrafił jednak pobrać wszystkie parametry swego statku i sporządzić plany konstrukcyjne jego marsjańskich potomków.

A co najważniejsze — Salo dysponował pewną ilością najpotężniejszego z potężnych źródeł energii: PWZ, czyli Powszechnej Woli Zaistnienia. Salo wspaniałomyślnie ofiarował połowę swego zapasu PWZ na rzecz samobójstwa Marsa.

Earl Moncrief, lokaj, oparł sterowane przez siebie systemy — finansowy, zaopatrzeniowy i wywiadowczy — na bezwzględnej sile pieniądza i wnikliwej analizie ludzkiego sprytu, złośliwości i niezadowolenia, zwykle skrywanych za służalczymi fasadami.

Tacy właśnie ludzie ochoczo przyjmowali marsjańskie pieniądze i marsjańskie rozkazy. Nie zadawali pytań. Z wdzięcznością brali na siebie rolę termitów podgryzających obrzeża ustalonego porządku.

Pochodzili z rozmaitych środowisk.

Zmodyfikowany schemat statku Salo rozbito na schematy poszczególnych partii pojazdu. Agenci Moncriefa porozwozili te schematy do producentów całego świata.

Producenci nie mieli pojęcia, do czego mają służyć zamówione części. Wiedzieli jedynie, że dobrze zarabiają na ich produkcji.

Pierwszą setkę marsjańskich statków kosmicznych agenci Moncriefa zgromadzili w tajnych bazach na Ziemi. Statki zasilono dawką PWZ, którą Rumfoord wręczył Moncriefowi w Newport. Statki natychmiast podjęły służbę, dowożąc, systemem wahadłowym, pierwszych rekrutów i pierwsze maszyny na Marsa, gdzie miało powstać miasto Phoebe.

Kiedy miasto Phoebe powstało, ofiarowana przez Salo PWZ poruszyła wszystkie tryby.

Klęska wojenna Marsa — klęska głupia i druzgocąca — była zgodna z zamysłem Rumfoorda.

Będąc jasnowidzem, Rumfoord wiedział, że tak się to wszystko skończy — i został usatysfakcjonowany.

Miał nadzieję, że przykładem totalnej i nie do zapomnienia zagłady Marsa zmieni świat na lepsze.

Jak sam pisze w Kieszonkowej historii Marsa: „Każdy, kto chciałby w sposób znaczący zmienić świat, musi legitymować się żyłką showmana, szczera gotowością przelania ludzkiej krwi i nową, wiarygodną religią, którą zainauguruje podczas krótkiej pauzy skruchy i przerażenia, jaka zwykle następuje po rzezi.

Przyczyny wszystkich klęsk ziemskich wodzów dają się sprowadzić do zaniedbania przynajmniej jednego z trzech wymienionych elementów — wywodzi Rumfoord.

Dość już tych przywódczych niewypałów, przez które miliony giną za czapkę śliwek, albo i to nie! — grzmi Rumfoord. — Sprawmy sobie, dla odmiany, garstką bezbłędnie dowodzonych, którzy giną za wielką sprawę!”

Garstkę bezbłędnie dowodzonych sprawił sobie Rumfoord na Marsie — i sam został ich wodzem.

Legitymował się żyłką showmana.

Legitymował się szczerą gotowością przelania ludzkiej krwi.

Legitymował się nową, wiarygodną religią, którą zamierzał zainaugurować po zakończeniu wojny.

Znał też sposoby na przedłużenie pauzy skruchy i przerażenia, jaka zwykle następuje po wojnie. Sposoby te były wariacjami na jeden temat: wspaniałe zwycięstwo Ziemi nad Marsem było w istocie niesmaczną rzezią nieuzbrojonych praktycznie świętych — świętych, którzy wypowiedzieli Ziemi mizerną wojenkę, tylko po to, by połączyć wszystkie jej narody w monolit Bractwa Człowieczego.

Kobieta imieniem Be i jej syn Chrono znaleźli się w ostatniej fali marsjańskiego ataku na Ziemię. W falce właściwie, złożonej z czterdziestu sześciu zaledwie statków.

Reszta floty podążyła już w dół ku zagładzie.

Ziemia wytropiła ostatnią falę, a raczej falkę, marsjańskiego ataku. Nie ostrzelano jej jednak pociskami termonuklearnymi. Pociski termonuklearne się skończyły.

Zużyto wszystkie.

Tak więc falka osiadła na Ziemi nietknięta. Rozproszyła się po całym globie.

Nieliczni szczęśliwcy, którym trafili się pod lufę Marsjanie z ostatniej fali, zaczęli natychmiast strzelać do nich w ekstazie. Strzelali w euforii, póki nie stwierdzili, że obiektem ich ataków są bezbronne kobiety i dzieci.

I to był koniec wspaniałej wojny.

Na Ziemi — zgodnie z planem Rumfoorda — począł kiełkować wstyd.

Statek, niosący na pokładzie Be, chłopca Chrono i jeszcze dwadzieścia dwie inne kobiety, nie został ostrzelany po wylądowaniu na Ziemi. Wylądował z dala od cywilizacji.

Rozbił się w Amazońskiej Dżungli Deszczowej, w Brazylii.

Ocaleli jedynie Be i Chrono.

Chrono wyczołgał się z wraka i ucałował swój talizman.

Wujo i Boaz także nie zostali ostrzelani.

Po naciśnięciu guzika „start” i opuszczeniu Marsa przydarzyło im się coś bardzo dziwnego. Spodziewali się, że przegonią swoją kompanię, a tymczasem w ogóle jej nie dogonili.

Nie zobaczyli już żadnego statku kosmicznego.

Incydent ów miał bardzo proste wyjaśnienie, choć w pobliżu nie było akurat nikogo, kto mógłby je przedstawić: Wujo i Boaz wcale nie mieli polecieć na Ziemię, przynajmniej nie tak zaraz.

Rumfoord tak nastawił pilota-nawigatora ich statku, że Wujo i Boaz mieli najpierw udać się na Merkurego, o dopiero stamtąd na Ziemię.

Rumfoord nie życzył sobie, aby Wujo zginął w wojnie.

Rumfoord życzył sobie, aby Wujo przesiedział jakieś dwa lata w bezpiecznym miejscu.

Potem zaś — zgodnie z życzeniem Rumfoorda — Wujo miał się jakoby cudem pojawić na Ziemi.

Rumfoord zarezerwował sobie Wuja do głównej roli w widowisku, które zamierzał zorganizować, aby wprowadzić nową religię.

Wujo i Boaz czuli się w kosmosie bardzo samotni i zaintrygowani. Nie mieli co robić, nie mieli na co patrzeć.

— Jasny gwint, Wuju — powiedział Boaz. — Ciekawe, gdzie się podziała nasza paczka.

Przeważająca część paczki dyndała akurat na latarniach w dzielnicy handlowej Boca Raton.

Automatyczny pilot-nawigator Wuja i Boaza, który sterował między innymi oświetleniem kabiny, utrzymywał na statku sztuczny cykl ziemskich nocy i dni, nocy i dni, nocy i dni.

Jedynymi lekturami na pokładzie byty dwa komiksy, pozostawione tam przez budowniczych statku. Pierwszy nosił tytuł „Tweety i Sylwester” i opowiadał o kanarku, który doprowadza pewnego kota do białej gorączki; drugi zaś — „Nędznicy” — był historią człowieka, który ukradł kilka złotych lichtarzy pewnemu księdzu, chociaż ksiądz był dla niego dobry.

— Wuju, po co jemu były te wszystkie lichtarze? — zapytał Boaz.

— A cholera go wie — odparł Wujo. — Gówno mnie to obchodzi.

W tym momencie pilot-nawigator wyłączył oświetlenie kabiny, postanawiając, że od tej chwili nastanie noc.

— Wszystko cię gówno obchodzi, co, Wuju? — zapytał po ciemku Boaz.

— Zgadza się — odparł Wujo. — Nawet to, co nosisz w kieszeni, też mnie gówno obchodzi.

— A co ja takiego noszę w kieszeni? — zaciekawił się nieszczerze Boaz.

— Urządzenie do zadawania ludziom bólu — powiedział Wujo. — Urządzenie do zmuszania ludzi, żeby robili to, co ci przyjdzie do głowy.

Wujo usłyszał w ciemności pomruk, a następnie cichy jęk Boaza. Domyślił się też, że Boaz nacisnął właśnie guzik tego, co nosił w kieszeni — guzik, który miał ściąć Wuja z nóg.

Wujo ani pisnął.

— Wuju? — zagadnął Boaz.

— Uhum? — odparł Wujo.

— Jesteś tam, kumplu? — zdumiał się Boaz.

— A gdzie miałbym pójść? — zapytał Wujo. — Myślałeś, że już po mnie?

— Dobrze się czujesz, kumplu? — indagował Boaz.

— Tak, kumplu, a bo co, kumplu? — odparł Wujo. — Wczoraj, jak spałeś, kumplu, wyciągnąłem ci, kumplu, tę zabawkę z kieszeni i rozmontowałem ją, kumplu, i wybebeszyłem, kumplu, i napchałem, kumplu, papierem toaletowym. A teraz, kumplu, siedzę sobie na pryczy i trzymam, kumplu, załadowany karabin, a ten karabin wycelowany jest w ciebie, kumplu — i co ty, sieroto, myślisz teraz zrobić?

Rumfoord zmaterializował się na Ziemi w Newport dwukrotnie podczas trwania wojny ziemsko-marsjańskiej: raz tuż po jej rozpoczęciu, a drugi raz — w dniu zakończenia. Rumfoord i jego pies nie mieli jeszcze wówczas znaczenia kultowego. Byli po prostu atrakcją turystyczną.

Wierzyciele wydzierżawili posiadłość Rumfoordów pewnemu showmanowi nazwiskiem Martin T. Lapp. Lapp sprzedawał bilety na materializację w cenie jednego dolara za sztukę.

Cały show polegał na pojawieniu się, a następnie zniknięciu, Rumfoorda i jego psa. Rumfoord ani myślał odzywać się do kogokolwiek prócz lokaja Moncriefa, do Moncriefa zaś mówił szeptem. Siadał zadumany w głębokim fotelu w pokoiku pod schodami — w Muzeum Kajtka. Jedną dłonią przesłaniał oczy; palce drugiej zaś wplatał w łańcuch stalowej obroży Kazaka.

Rumfoorda i Kazaka reklamowano jako duchy.

Za oknem pokoiku ustawiono platformę, a drzwi do korytarza usunięto. W ten sposób dwie kolejki turystów mogły równocześnie wić się wzdłuż pokoju, po to, by każdy z przechodzących rzucił sobie okiem na infundybułowanych chronosynklastycznie mężczyznę i psa.

— Coś nie za bardzo dziś rozmowny — wyjaśniał publiczności Martin T. Lapp. — Proszę pamiętać, że on ma sporo do myślenia. To, że siedzi tutaj, to jeszcze nie koniec. On i ten pies rozciągają się na całą odległość między Słońcem a Betelgeuzą.

Aż po ostatni dzień wojny, cały scenariusz i efekty dźwiękowe spektaklu były dziełem Martina T. Lappa.

— To fantastyczne, drodzy państwo, że przybywacie tu w tym wielkim dniu historii świata, aby podziwiać ów niepowtarzalny eksponat o niezaprzeczalnych wartościach kulturowych, poznawczych i naukowych. — Tak witał turystów Lapp w ostatnim dniu wojny.

— Jeśli duch przemówi — ciągnął Lapp — opowie nam o cudach minionych i przyszłych, o rzeczach we Wszechświecie, jakie się nam nie śniły. Mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy z was będą mieli szczęście być tutaj w chwili, gdy duch uzna, że dojrzał już moment, w którym opowie nam wszystko, co wie.

— Ten moment właśnie dojrzał — oświadczył głucho Rumfoord.

— Ten moment już prawie gnije — uściślił Winston Niles Rumfoord.

— Chwalebne zwycięstwo, które dziś świętujecie, przyniosło chwałę jedynie pokonanym zastępom świętych. Owi święci byli, jak wy, Ziemianami. Wyprawili się oni na Marsa, przygotowali skazany na zagładę atak i ochoczo poświęcili życie, tylko po to, by Ziemianie połączyli się wreszcie w jeden naród: radosny, życzliwy i dumny.

Umierając — ciągnął Rumfoord — pragnęli nie raju dla siebie samych, lecz wiecznotrwałego braterstwa ludzi na Ziemi.

W tym to żarliwie pożądanym celu — mówił — niosę wam dzisiaj słowo nowej religii, którą przyjmie z ochotą każde ludzkie serce w każdym zakątku ziemskiego globu.

Granice państw — obwieścił Rumfoord — przestaną istnieć.

Zamrze dążenie do wojny — obwieścił Rumfoord.

— Zamrze wszelka zazdrość i strach, i nienawiść — obwieścił Rumfoord.

— A imię tej nowej religii — obwieścił Rumfoord — brzmi: Kościół Boga Doskonale Obojętnego.

Flaga tego kościoła będzie błękitno-złota — obwieścił Rumfoord. — A na polu błękitnym złotymi literami wypisane będą te oto słowa: „Zajmijcie się ludźmi, a Bóg Wszechmogący sam się sobą zajmie”. Dwie główne nauki tej religii brzmią: człek marny nie jest w stanie wspomóc ani ucieszyć Boga Wszechmogącego; oraz: los to nie palec Boży.

Dlaczego mielibyście wyznawać tę akurat religię, a nie jakąkolwiek inną? — ciągnął Rumfoord. — Powinniście ją wyznawać, gdyż ja, głosiciel tej religii, potrafię czynić cuda, czego nie potrafią głosiciele innych religii. Jakie cuda potrafię czynić? Potrafię uczynić cud przekazania wam, z największą dokładnością, tego, co niesie przyszłość.

W tym miejscu Rumfoord przepowiedział ze szczegółami pięćdziesiąt przyszłych zdarzeń.

Obecni pieczołowicie zakonotowali jego przepowiednie.

Nie trzeba dodawać, że wszystkie przepowiednie prędzej czy później się sprawdziły — i to co do joty.

— Nauki tej religii wydadzą się wam z początku mato precyzyjne i niejasne — powiedział Rumfoord. — Z czasem jednak dostrzeżecie ich piękno i kryształową przejrzystość.

Tytułem tymczasowo niejasnego wstępu — ciągnął Rumfoord — przytoczę wam pewną przypowieść: Dawno, dawno temu los postarał się, aby niemowlę zwane Malachi Constant przyszło na świat jako najbogatszy osesek na kuli ziemskiej. Tego samego dnia los postarał się o to, by pewna ślepa babuleńka stąpnęła na wrotkę porzuconą u szczytu betonowych schodów, aby koń pewnego policjanta rozdeptał małpkę kataryniarza i aby zwolniony warunkowo rabuś bankowy znalazł na dnie kufra na strychu własnego domu znaczek pocztowy wartości dziewięciuset dolarów. Pytam was, czy los to palec Boży? — Rumfoord wzniósł do góry własny palec wskazujący, który był przezroczysty jak pierwszorzędna szklanka.

— Podczas kolejnych odwiedzin — rzekł — przytoczę wam, bracia, przypowieść o ludziach, którzy postępują tak, jak, w ich własnym mniemaniu, oczekuje tego od nich Bóg Wszechmogący. Tymczasem radzę wam, w ramach przygotowań do zrozumienia tej paraboli, przeczytać wszystko, co wam wpadnie w ręce na temat Inkwizycji Hiszpańskiej.

Następnym razem — ciągnął Rumfoord — przywiozę wam Biblię w wersji poprawionej stosownie do wymogów współczesności. Dostarczę wam też skróconą historię Marsa, prawdziwe dzieje świętych, którzy oddali swe życie za zjednoczenie narodów świata w Bractwo Człowiecze. Historia ta skruszy serce każdej ludzkiej istoty dysponującej jeszcze sercem do skruszenia.

Rumfoord i jego pies zdematerializowali się w mgnieniu oka.

Na pokładzie statku kosmicznego lecącego z planety Mars w kierunku planety Merkury, na pokładzie statku wiozącego Wuja i Boaza, automatyczny pilot-nawigator ponownie zarządził dzień.

Nastał świt po nocy, podczas której Wujo oświadczył Boazowi, że to coś, co Boaz ma w kieszeni, nie zdoła już nikomu zadać bólu.

Wujo spał na swojej pryczy w pozycji siedzącej. Na jego kolanach spoczywał załadowany i odbezpieczony mauzer.

Boaz nie spał. Leżał na swojej pryczy pod przeciwległą ścianą kabiny. Boaz przez całą noc nie zmrużył oka. Gdyby tylko zechciał, mógł teraz z łatwością rozbroić i zabić Wuja.

Boaz doszedł jednak do wniosku, że kumpel jest mu potrzebny znacznie bardziej niż urządzenie do zmuszania ludzi, aby robili dokładnie to, co Boaz im każe. W ciągu ostatniej nocy przestał zresztą być tak bardzo pewien, co mianowicie chciałby im nakazywać.

Boaz doszedł do wniosku, że tak naprawdę w życiu liczą się tylko dwie rzeczy: nie być samotnym i nie bać się. Prawdziwy kumpel był wart więcej niż wszystko inne.

Kabinę wypełnił nagle dziwaczny, zgrzytliwy, szczekliwy odgłos. Był to śmiech. Był to śmiech Boaza. Śmiech Boaza brzmiał tak dziwacznie, ponieważ Boaz nigdy jeszcze nie śmiał się w ten sposób — nigdy jeszcze nie śmiał się z tego, z czego śmiał się teraz.

Śmiał się z potwornego bigosu, w jaki się władował — z tego, że przez całe swoje wojskowe życie udawał, że rozumie wszystko, co się dzieje, i że to, co się dzieje, jest w porządku.

Śmiał się z tego, że jak dureń dał się wykorzystywać — Bóg wie komu i Bóg wie, w jakim celu.

— Kurczę pieczone, kumplu — przemówił na głos. — Co my tu robimy, w samym środku kosmosu? Co my robimy w tych ciuchach? Kto steruje tym całym kretyństwem? Jak to się stało, żeśmy wleźli w tę puszkę po konserwach? Dlaczego mamy do kogoś strzelać, kiedy dojedziemy tam, gdzie dojedziemy? Dlaczego ktoś ma próbować nas zabić? Dlaczego? — zapytał Boaz. — Kumplu — powiedział. — Ty mi powiedz, dlaczego.

Wujo ocknął się i gwałtownie obrócił muszkę mauzera w kierunku Boaza.

Boaz śmiał się dalej jakby nigdy nic. Wyjął z kieszeni skrzynkę kontrolną i cisnął ją na podłogę.

— Już jej nie chcę, kumplu — powiedział. — Nic nie szkodzi, że ją wybebeszyłeś. Mam jej dosyć.

Mam dosyć tego całego gówna! — ryknął Boaz.

Загрузка...