3

KUNSZT

[Sokół] zerwał się do lotu. Szybował: jak potworna latająca ropucha, jak pierzasta sowa, jak fruwający Ryszard III z garbem na plecach, zbliżał się do mnie, lecąc nisko przy ziemi. Skrzydła miarowo rozcinały powietrze, para oczu w opuszczonej nisko głowie wpatrywała się we mnie w upiornym skupieniu.

„Jastrząb gołębiarz”

T.H. White


Rozdział dziewiętnasty

45 godzin – godzina dwudziesta trzecia


Krótka lufa, pewnie kolt, smittie albo podróbka dago, z której dawno nie strzelano, albo której nie smarowano.

Czuję rdzę.

Co nam mówi rdza na broni, żołnierzu?

Melduję, że dużo.

Stephen Kall uniósł ręce.

Wysoki i drżący niepewnością głos powiedział:

– Rzuć broń. I walkie-talkie.

Walkie-talkie?

– No już. Bo za chwilę twój mózg wyląduje na ścianie. – Głos załamywał się z emocji. Napastnik pociągnął nosem.

Żołnierzu, czy zawodowcy grożą?

Melduję, że nigdy. Ten człowiek jest amatorem. Mam go unieszkodliwić?

Jeszcze nie. Nadal jest groźny.

Tak jest.

Stephen upuścił broń na kartonowe pudło.

– Gdzie… gdzie jest twoje radio?

– Nie mam radia – odrzekł Stephen.

– Odwróć się. Nie próbuj żadnych sztuczek.

Stephen ostrożnie obrócił się i stanął twarzą w twarz z chudym mężczyzną, który patrzył na niego wyzywająco. Człowiek był bardzo brudny i wyglądał na chorego. Z nosa mu ciekło, miał niepokojąco zaczerwienione oczy. Jego brązowe włosy były skołtunione. Poza tym cuchnął. Zapewne bezdomny. Menel, jak nazwałby go ojczym Stephena. Albo ćpun.

Wysłużony stary colt z krótką lufą napierał na brzuch Stephena. Kciuk menela odwiódł kurek. Spust mógł zaskoczyć w każdej chwili, zwłaszcza że rewolwer był stary. Stephen uśmiechnął się łagodnie. Nie poruszył żadnym mięśniem.

– Posłuchaj – powiedział. – Nie chcę jakichkolwiek kłopotów.

– Gdzie masz radio? – powtórzył człowiek.

– Nie mam.

Człowiek nerwowym ruchem stuknął jeńca w pierś. Stephen z łatwością mógł go zabić – napastnik wydawał się rozkojarzony. Czuł, jak palce włóczęgi badawczo przesuwają się po jego ciele. Wreszcie facet odsunął się od niego.

– Gdzie twój partner?

– Kto?

– Nie wciskaj mi kitu. Przecież wiesz.

Nagle znowu robaki… Coś było nie tak.

– Naprawdę nie wiem, o czym mówisz.

– Gliniarz, co tu był przed chwilą.

– Gliniarz? – szepnął Stephen. – W tym budynku?

W oczach włóczęgi błysnęła niepewność.

– Tak. Nie jesteś jego partnerem?

Stephen podszedł do okna i wyjrzał.

– Nie ruszaj się. Bo strzelę.

– Wyceluj gdzie indziej – polecił mu Stephen, spoglądając na niego przez ramię. Przestał się bać starego rewolweru. Zaczynał pojmować swój błąd i mdłości ścisnęły mu żołądek.

– Stój. Kurwa, nie żartuję – zaskrzeczał człowiek.

– W alejce też są? – spytał spokojnie Stephen.

Upłynęła chwila milczenia.

– Naprawdę nie jesteś gliną?

– W alejce też są? – powtórzył stanowczym głosem Stephen.

Człowiek rozejrzał się zaniepokojony po pomieszczeniu.

– Kilku przed chwilą było. Wystawili worki ze śmieciami. Nie wiem, gdzie potem poszli.

Stephen wpatrywał się w alejkę. Worki… Wystawili je, żeby mnie zwabić. Fałszywa zasłona.

– Jak dasz komuś sygnał, przysięgam…

– Cicho bądź. – Stephen powoli lustrował alejkę, z cierpliwością boa, i wreszcie dostrzegł nikły cień na bruku – za kubłem na śmieci. Cień przesunął się o dwa cale.

Na szczycie budynku za bezpiecznym domem – na wieży windy – zauważył inny postrzępiony cień. Byli za dobrzy, żeby wysunąć lufy, ale nie na tyle dobrzy, żeby zasłonić światło odbijające się od stojącej na dachu budynku wody.

Chryste… Lincoln Robak jakimś cudem wiedział, że Stephen nie kupił bajeczki o dwudziestym posterunku. Cały czas czekali na niego tutaj. Lincoln rozgryzł nawet jego plan – według którego Stephen chciał się dostać do domu z tego budynku.

Twarz w oknie…

Stephenowi przyszła do głowy niedorzeczna myśl, że wtedy w Alexandrii z okna zalanego różowym światłem patrzył na niego Lincoln Robak. Oczywiście, to nie mógł być on. Mimo to nie mógł opanować mdłości, rozchodzących się jak skłębione robaki w jego trzewiach.

Zablokowane drzwi, otwarte okna, łopocząca firanka… pieprzone zaproszenie. Do tego alejka: idealna strefa rażenia.

Ocalił go tylko instynkt.

Lincoln Robak zwabił go w pułapkę.

Zagotował się z wściekłości. Przez ciało przepłynęła fala gorąca. Jeżeli się go spodziewają, muszą postępować zgodnie z zasadami rozpoznania. Co oznaczało, że gliniarz, którego widział ten śmieć, niedługo zjawi się tu ponownie. Stephen odwrócił się do chudego włóczęgi.

– Kiedy gliniarz był tu ostatni raz?

W oczach mężczyzny pojawił się lęk.

– Odpowiedz – warknął Stephen, ignorując wycelowaną w siebie czarną gardziel kolta.

– Dziesięć minut temu.

– Jaką miał broń?

– Nie wiem. Chyba jakąś fachową. Pistolet maszynowy albo coś takiego.

– A ty kto jesteś? – zapytał Stephen.

– Nie muszę, kurwa, odpowiadać na twoje pytania – odparł zadziornie włóczęga. Otarł nos rękawem. I to był jego błąd, bo zrobił to ręką, w której trzymał kolta. W ułamku sekundy Stephen wyszarpnął mu broń i rzucił mężczyznę na ziemię.

– Nie, nie rób mi krzywdy!

– Zamknij się – warknął Stephen. Odruchowo otworzył małego kolta, by sprawdzić, ile pocisków jest w bębenku. Nie było ani jednego.

– Pusty? – spytał z niedowierzaniem.

Człowieczek wzruszył ramionami.

– No…

– Groziłeś mi nienaładowaną bronią?

– No… jeżeli cię łapią z pustym gnatem, nie zamykają na długo.

Stephen nie zrozumiał. Pomyślał, że mógłby go zabić za jego głupotę: za to, że chodzi z nienaładowaną bronią.

– Co tu robisz?

– Odejdź i zostaw mnie w spokoju – zaskomlał człowiek, rozpaczliwie próbując podnieść się na nogi.

Stephen wrzucił mu kolta do kieszeni, po czym chwycił berettę i wycelował ją w głowę włóczęgi.

– Co tu robisz?

Mężczyzna otarł twarz.

– Na górze są gabinety lekarzy. W niedzielę nikogo nie ma, to przyszedłem zabrać trochę… no wiesz, próbek.

– Próbek?

– Lekarze dostają bezpłatne próbki lekarstw i innego gówna, w ogóle tego nie wpisują do kartotek. Można nakraść, ile się chce i nikt się nie dowie. Percodan, fiorinal, tabletki na odchudzanie i tak dalej.

Jednak Stephen nie słuchał go. Znowu poczuł chłód Robaka. Lincoln musiał być bardzo blisko.

– Hej, nic ci nie jest? – spytał człowiek, patrząc na twarz Stephena.

Dziwne, ale robaki odeszły.

– Jak się nazywasz? – zapytał Stephen.

– Jodie. Właściwie Joe D’Onofrio. Ale wszyscy mówią mi Jodie. A ty?

Stephen nie odpowiedział. Patrzył przez okno. Na szczycie budynku za bezpiecznym domem mignął następny cień.

– Dobra, Jodie. Posłuchaj mnie. Chcesz zarobić parę groszy?


– No? – pytał niecierpliwie Rhyme. – Co się dzieje?

– Ciągle jest w budynku obok, od strony wschodniej. Jeszcze nie wyszedł na alejkę – zameldował Sellitto.

– Dlaczego? Musi. Przecież nie ma po co zostawać w środku. O co chodzi?

– Sprawdzają każde piętro. Nie ma go w gabinecie, do którego – jak przypuszczaliśmy – powinien wejść.

W tym, gdzie było otwarte okno. Niech to szlag! Rhyme długo myślał, czy zostawić okno otwarte, pozwalając firance zapraszająco powiewać na wietrze. Wydawało mu się, że to szyte zbyt grubymi nićmi. Trumniarz mógł nabrać podejrzeń.

– Wszyscy w pogotowiu? – spytał Rhyme.

– Oczywiście. Wyluzuj się.

Nie mógł się jednak odprężyć. Rhyme nie znał szczegółów strategii Trumniarza, jednak był pewien, że atak nastąpi od strony alejki. Miał nadzieję, że worki i kubły na śmieci uśpią jego czujność na tyle, że uzna je za wystarczającą zasłonę. Agenci Dellraya i grupa 32-A Haumanna otaczali alejkę, obstawili budynek obok i inne w okolicy bezpiecznego domu. Sachs razem z Haumannem, Sellittem i Dellrayem siedziała w furgonetce rzekomo należącej do firmy kurierskiej i zaparkowanej przecznicę dalej.

Z początku Rhyme dał się nabrać na numer z bombą z cysterny. Mało prawdopodobne, żeby Trumniarz zapomniał zabrać narzędzie, ale ostatecznie można w to było uwierzyć. Później Rhyme nabrał podejrzeń do resztek przewodu detonatora na nożycach. Ilość materiału mogła sugerować, że Trumniarz pomazał nim ostrze, by mieć pewność, że policja podejmie trop zamachu bombowego na posterunek. Rhyme uznał, że Trumniarz wcale nie schrzanił roboty – jak z początku sądzili on i Sachs. Pozwalając, by namierzono trasę ataku, a potem darowując życie strażnikowi, który mógł wezwać policję i donieść o kradzieży cysterny – wcale nie działał przypadkowo.

Ostatecznie szalę przeważył dowód rzeczowy. Wodorotlenek amonowy z papierowym włóknem. Taka kombinacja mogła pochodzić tylko z dwóch źródeł – ze starych planów architektonicznych albo map nieruchomości, które reprodukowano na dużych maszynach drukarskich, wykorzystując związki amonowe do przygotowania kliszy. Rhyme kazał Sellittowi zadzwonić do centrali policji i zapytać o włamania do pracowni architektonicznych albo okręgowych biur notarialnych. Rzeczywiście był meldunek o włamaniu do biura sędziego. Rhyme poprosił, żeby sprawdzili Trzydziestą Piątą w East Side i zdumieni stróże miasta stwierdzili, że istotnie brakuje planu tej części miasta.

Mimo to wciąż pozostawało tajemnicą, jak Trumniarz zdobył adres bezpiecznego domu, w którym byli Percey i Brit.

Pięć minut temu dwaj funkcjonariusze jednostki specjalnej odkryli wybite okno na parterze biurowca. Trumniarz ominął otwarte drzwi frontowe, ale nadal chciał zaatakować dom od strony alejki, tak jak przewidywał Rhyme. Coś go jednak odstraszyło. Był w budynku, ale oni nie mieli pojęcia, gdzie dokładnie. Jadowity wąż w ciemnym pokoju. Gdzie był, co zamierzał?

Śmierć ma wiele twarzy…

– Nie będzie czekał – mruknął Rhyme. – Za duże ryzyko. – Coraz bardziej się denerwował.

– Na parterze ani śladu – zameldował agent. – Kontynuujemy obchód.

Upłynęło pięć minut. Zgłaszali się następni, którzy nikogo nie znaleźli. W swojej słuchawce Rhyme słyszał jednak tylko szum.


– Kto nie chce zarobić? – odezwał się Jodie. – Ale nie wiem jak.

– Pomóż mi się stąd wydostać.

– A co tu właściwie robisz? To ciebie tak szukają?

Stephen przyjrzał się uważnie smutnemu człowieczkowi. Menda, ale nie wariat ani głupiec. Stephen uznał, że najkorzystniejsza taktycznie będzie szczerość. Poza tym za kilka godzin facet i tak już nie będzie żył.

– Przyszedłem tu, żeby kogoś zabić – powiedział.

– Nie mów. Jesteś z mafii? Kogo chcesz zabić?

– Jodie, cicho bądź. Jesteśmy naprawdę w trudnej sytuacji.

– My? Ja nic nie zrobiłem.

– Znalazłeś się w nieodpowiednim miejscu w nieodpowiednim czasie – rzekł Stephen. – I to twój kłopot, ale jesteś w takiej samej sytuacji jak ja, bo szukają mnie i nie uwierzą, że nie jesteśmy wspólnikami. No więc: pomożesz mi czy nie? Nie ma czasu – tak czy nie?

Jodie próbował opanować lęk, ale zdradziło go spojrzenie.

– Tak czy nie?

– Nie chcę, żeby mi się coś stało.

– Jeśli będziesz po mojej stronie, nic ci się nie stanie. To ja decyduję, komu się stanie krzywda, a komu nie. Jestem w tym dobry.

– I zapłacisz? Pieniędzmi? Nie czekiem?

Stephen musiał się roześmiać.

– Nie czekiem. Gotówką.

W kaprawych oczach odbił się głęboki namysł.

– Ile?

Gnida chciał negocjować cenę.

– Pięć tysięcy.

Lęk pozostał, ale obok niego w oczach włóczęgi pojawiło się bezbrzeżne zdumienie.

– Naprawdę? Bez kitu?

– Naprawdę.

– A jak pomogę ci wyjść, a ty mnie zabijesz, żeby mi nie zapłacić?

Stephen znów się roześmiał.

– Płacą mi o wiele więcej. Pięć kawałków to dla mnie nic. W każdym razie, jeżeli stąd wyjdziemy, może będę jeszcze potrzebował twojej pomocy.

– Ja…

W oddali dał się słyszeć jakiś dźwięk. Ktoś się zbliżał.

Gliniarz, który go szukał.

Tylko jeden, stwierdził Stephen, nasłuchując. Słusznie. Spodziewają się go na pierwszym piętrze, w pokoju z otwartym oknem, który Lincoln Robak zapewne obstawił największym oddziałem.

Stephen wsunął pistolet do torby i wyciągnął nóż.

– Pomożesz mi?

Głupie pytanie. Jeśli chciał żyć, musiał mu pomóc. Inaczej umrze w ciągu sześćdziesięciu sekund. Dobrze o tym wiedział.

– Dobra. – Wyciągnął do niego rękę.

Stephen ją zignorował.

– Jak się stąd wydostaniemy?

– Popatrz na te bloki żużlowe. Można je wyjąć. Pod spodem jest wejście do tunelu. To sieć starych tuneli, które kiedyś biegły pod całym miastem. Nikt o nich nie wie.

– Tak? – Stephen żałował, że nic o nich wcześniej nie słyszał.

– Dojdziemy nim do metra. Tam właśnie mieszkam. Na starej stacji metra.

Ostatni raz Stephen pracował z innym człowiekiem dwa lata temu. Czasami żałował, że zabił swojego partnera.

Jodie ruszył w stronę bloków.

– Nie – szepnął Stephen. – Chcę to zrobić inaczej. Stań pod ścianą. Tutaj. – Pokazał ścianę naprzeciw drzwi.

– Ale mnie zobaczy. Zaświeci latarką i od razu mnie zobaczy!

– Stań tam i podnieś ręce.

– Zastrzeli mnie – zaskomlił Jodie.

– Nie, nie zastrzeli. Musisz mi zaufać.

– Ale… – Obejrzał się na drzwi i otarł twarz.

Czy ten człowiek nie stchórzy, żołnierzu?

Melduję, że istnieje takie ryzyko. Ale rozważyłem tę możliwość i moim zdaniem nie stchórzy. Bardzo potrzebuje pieniędzy.

– Musisz mi zaufać.

Jodie westchnął.

– No dobrze.

– Podnieś ręce jak najwyżej, inaczej strzeli.

– Tak? – Wyciągnął w górę ramiona.

– Cofnij się, żeby mieć twarz w cieniu. Tak, teraz dobrze. Nie chcę, żeby widział twoją twarz… dobrze. Świetnie.

Kroki zbliżały się. Przycichły, policjant się wahał.

Stephen dotknął palcami ust i rzucił się jak długi na podłogę.

Kroki zatrzymały się. W drzwiach pojawiła się jakaś postać. W kamizelce kuloodpornej i kurtce FBI.

Wśliznęła się do pomieszczenia, oświetlając je latarką umieszczoną na końcu H &K. Kiedy agent dostrzegł sylwetkę Jodiego, zrobił coś, co zdumiało Stephena.

Zaczął naciskać spust.

Był to bardzo subtelny ruch. Lecz Stephen strzelał już do tylu zwierząt i ludzi, że doskonale znał to napięcie mięśni i postawę tuż przed oddaniem strzału.

Stephen musiał działać szybko. Skoczył, podbijając w górę karabin agenta i wyrywając mu mikrofon. Potem wbił nóż w triceps, paraliżując mu prawe ramię. Człowiek zawył z bólu.

Pozwolono im strzelać! Nie mogę się poddać. Jeśli się pokażę, zastrzelą. Z bronią lub bez.

– O Boże! – krzyknął Jodie. Niepewnie postąpił naprzód. Ręce wciąż trzymał w górze, co wyglądało niemal komicznie.

Stephen rzucił agenta na kolana, wcisnął mu na oczy hełm z kevlaru i zakneblował usta szmatą.

– O Boże, zabiłeś go – wykrztusił Jodie, opuszczając ramiona i podchodząc bliżej.

– Zamknij się – powiedział Stephen. – Gdzie to wyjście?

– Ale…

– No już.

Jodie wytrzeszczył oczy.

– Gdzie?

Jodie pobiegł do dziury w ścianie, a Stephen pociągnął agenta na korytarz.

Pozwolili im strzelać…

Lincoln Robak zdecydował, że trzeba go zabić. Stephen był wściekły.

– Zaczekaj tu – rozkazał Jodiemu.

Stephen wcisnął wtyczkę mikrofonu ze słuchawką z powrotem do radia i zaczął nasłuchiwać. Działali na kanale operacyjnym, a w biurowcu musiało być kilkunastu gliniarzy i agentów porozumiewających się podczas przeszukiwania różnych części budynku.

Nie miał czasu, ale musiał ich zatrzymać.

Stephen wywlókł bezwładnego agenta na żółty korytarz.

Znów wyciągnął nóż.

Rozdział dwudziesty

45 godzin – godzina dwudziesta trzecia


– Niech to szlag. Niech to jasny szlag! – krzyknął Rhyme, opluwając sobie brodę. Podszedł Thom i starł mu ślinę, lecz Rhyme odpędził go niecierpliwie.

– Bo! – zawołał do mikrofonu.

– Tak? – odezwał się siedzący w furgonetce Haumann.

– Chyba rozgryzł zasadzkę i będzie się starał wydostać. Powiedz swoim agentom, żeby się przegrupowali w zespoły obronne. Nie chcę, aby ktokolwiek został sam. Pchnij wszystkich do budynku. Chyba…

– Czekaj… Czekaj… O nie…

– Bo? Sachs? Niech się ktoś odezwie.

Nikt jednak nie odpowiadał.

Rhyme usłyszał krzyki w radiu. Połączenie zostało przerwane. Potem zaczął słyszeć urywane słowa:

– …pomocy. Mamy ślady krwi… W biurowcu. Tak, tak… nie… na dole… piwnicy. Innelman nie odpowiada. Był… piwnicy. Do wszystkich, ruszać się. Ruszać!…

– Bell, słyszysz mnie? – zawołał Rhyme. – Podwoić straż przy świadkach. Nie zostawiaj, powtarzam, nie zostawiaj ich bez opieki. Trumniarz jest w pobliżu, nie wiemy dokładnie gdzie.

W słuchawce odezwał się spokojny głos Rolanda Bella:

– Siedzą jak pisklęta pod skrzydłem. Nikt tu nie wejdzie.

Przeciągające się oczekiwanie doprowadzało Rhyme’a do wściekłości. Nie potrafił tego znieść. Chciało mu się krzyczeć.

Gdzie on jest?

Wąż w ciemnym pokoju.

Potem zameldował się jeden z agentów, mówiąc Haumannowi i Dellrayowi, że zabezpieczają piętro po piętrze.

Na koniec Rhyme usłyszał:

– Piwnica zabezpieczona. Jezu, ile tu krwi. Nie ma Innelmana. Nie możemy go znaleźć! Chryste, ileż krwi!

– Rhyme, słyszysz mnie?

– Tak.

– Jestem w piwnicy biurowca – powiedziała do mikrofonu Amelia Sachs, rozglądając się.

Betonowe ściany miały brudnożółtą barwę, a podłogi pomalowano na szary kolor, który przywodził na myśl okręt wojenny. Trudno było jednak nie dostrzec krwi, wszystko było nią spryskane, jak na koszmarnym obrazie Jacksona Pollocka.

Biedny agent, pomyślała. Innelman. Lepiej jak najszybciej go odszukać. Człowiek, który traci tyle krwi, nie przeżyje dłużej niż piętnaście minut.

– Masz zestaw? – spytał ją Rhyme.

– Nie mamy czasu! Krwawi jak diabli, musimy go znaleźć!

– Spokojnie, Sachs. Zestaw. Otwórz swój zestaw.

Westchnęła.

– No dobrze. Mam.

Zestaw narzędzi do zabezpieczania miejsca zbrodni zawierał liniał, kątomierz zaopatrzony w ciężarek, taśmę mierniczą, zestaw odczynników do testów chemicznych. Był też luminol – który wykrywa pozostałości tlenku żelaza, nawet gdyby sprawca posprzątał dokładnie ślady krwi.

– To jedna wielka jatka, Rhyme – powiedziała. – Nie będę w stanie nic znaleźć.

– Miejsce może nam powiedzieć o wiele więcej, niż ci się wydaje, Sachs. To miejsce też.

Cóż, Rhyme na pewno by się połapał w tej makabrycznej piwnicy; on i Mel Cooper od dawna byli członkami Międzynarodowego Stowarzyszenia Analityków Plam Krwi. (Nie wiedziała, co jest bardziej poruszające – potworne kałuże na miejscach zbrodni czy fakt, że istnieje grupa ludzi specjalizujących się w ich badaniu). Tu jednak rzecz przedstawiała się beznadziejnie.

– Musimy go znaleźć…

– Sachs, uspokój się… Rozumiesz mnie?

– W porządku – odrzekła po chwili.

– Potrzebujesz tylko linijki – powiedział. – Najpierw mów, co widzisz.

– Wszędzie plamki.

– Ślady rozprysku krwi mogą dużo wyjaśnić. Ale są bez wartości przy niejednolitej powierzchni. Jak wygląda podłoga?

– Gładki beton.

– To dobrze. Jak duże są te plamki? Zmierz.

– Rhyrne, on umiera.

– Jak duże? – powtórzył ostro.

– Różnych rozmiarów. Kilkaset plam ma średnicę około trzech czwartych cala. Niektóre są większe. Cal i ćwierć. Tysiące bardzo małych. Jakby rozpylano krew w sprayu.

– Zostaw te najmniejsze. To odpryski, satelity większych. Opisz największe. Kształt?

– W większości okrągłe.

– Brzegi postrzępione?

– Tak – mruknęła. – Ale są też z gładkimi brzegami. Kilka mam tuż przed sobą. Są jednak trochę mniejsze.

Gdzie on jest, zastanawiała się. Agent Innelman. Człowiek, którego nie znała. Zniknął, krwawiąc jak zarzynana świnia.

– Sachs?

– Co? – odburknęła.

– Opisz mi drobniejsze plamki.

– Nie mamy czasu!

– Nie mamy czasu, żeby to zlekceważyć – powiedział spokojnie.

Niech cię szlag, Rhyme, pomyślała, a potem odezwała się:

– Dobra. – Zmierzyła. – Mają średnicę około pół cala. Idealnie okrągłe. Brzegi niepostrzępione.

– Gdzie one są? – zapytał niecierpliwie. – Przy którymś z końców korytarza?

– Przede wszystkim w środku. Na końcu korytarza znajduje się jakiś składzik. W środku i blisko środka plamy są większe i mają nierówne brzegi. Na drugim końcu korytarza są mniejsze.

– Tak, tak – rzekł z roztargnieniem Rhyme, po czym zaczął wyjaśniać: – A więc sprawa wyglądała tak… Jak się nazywa ten agent?

– Innelman. John Innelman. To przyjaciel Dellraya.

– Trumniarz dopadł Innelmana w składziku, zadał mu jeden cios nożem, dość wysoko. Chciał go osłabić, może trafił w ramię albo szyję. Stąd te duże, nierówne plamy. Potem wywlókł go na korytarz i zadał jeszcze jeden cios, tym razem niżej. Dlatego są tam mniejsze i okrągłe plamy krwi. Z im mniejszej wysokości spadają krople krwi, tym równiejsze są brzegi plam.

– Dlaczego to zrobił? – spytała, tracąc oddech.

– Żeby nas na chwilę zatrzymać. Wie, że zanim zaczniemy go gonić, będziemy szukać rannego agenta.

Ma rację, pomyślała, ale szukamy go bardzo powoli!

– Jak długi jest ten korytarz?

Westchnęła, spoglądając w obie strony.

– Jakieś pięćdziesiąt stóp, mniej więcej. Na całej długości ciągną się ślady krwi.

– We krwi są jakieś odciski butów?

– Kilkadziesiąt. Rozchodzą się we wszystkich kierunkach. Czekaj… tu jest winda dla obsługi. Nie zauważyłam jej z początku. Tam właśnie prowadzą ślady krwi! Na pewno jest w środku. Trzeba…

– Nie, Sachs, zaczekaj. To by było zbyt oczywiste.

– Trzeba otworzyć drzwi windy. Połączę się ze strażą pożarną. Niech przyślą kogoś z kluczem do wind albo łomem. Wtedy będzie…

– Posłuchaj mnie – rzekł spokojnie Rhyme. – Czy plamki prowadzące do windy wyglądają jak łezki? Węższymi końcami skierowanymi w różne strony?

– Musi być w windzie! Na drzwiach widać czerwone smugi. On umiera, Rhyme! Czy ty tego nie rozumiesz?

– Łezki, Sachs? – powtórzył, starając się przybrać uspokajający ton. – Wyglądają jak kijanki?

Spojrzała w dół. Rzeczywiście. Idealne kijanki, z ogonami skierowanymi w różne strony.

– Tak, Rhyme. Właśnie tak wyglądają.

– Wycofaj się do miejsca, w którym się kończą.

Czyste szaleństwo. Innelman wykrwawiał się w szybie windy. Przez chwilę patrzyła na metalowe drzwi, myśląc o tym, czy nie zignorować poleceń Rhyme’a, lecz potem posłusznie cofnęła się w głąb korytarza.

Do miejsca, w którym urywały się łezkowate plamy.

– Znalazłam, Rhyme. Tu się kończą.

– Obok jakiegoś schowka albo drzwi.

– Tak, skąd wiesz?

– Zaryglowane od zewnątrz?

– Zgadza się.

Jak on to, u diabła, robi?

– Czyli agenci zobaczyli rygiel i poszli dalej – przecież Trumniarz nie mógł się zaryglować od zewnątrz. W środku jest Innelman. Otwórz te drzwi, Sachs. Chwyć kombinerkami skobel, ale nie za sam uchwyt. Być może uda się zdjąć odcisk. Jeszcze jedno, Sachs.

– Tak?

– Nie sądzę, żeby zostawił bombę. Miał za mało czasu. Ale bez względu na to, w jakim stanie jest agent, a na pewno w kiepskim, zapomnij o nim przez chwilę i sprawdź, czy nie ma żadnej pułapki.

– Dobrze.

– Obiecujesz?

– Tak.

Kombinerki… odsunąć skobel… przekręcić gałkę.

Broń w górę. Nacisnąć mocniej. Już!

Drzwi odskoczyły.

Nie było bomby ani żadnej innej pułapki. Tylko bezwładne, blade, ociekające krwią ciało Johna Innelmana, które upadło u jej stóp.

Zdusiła krzyk.

– Jest. Szybko, sanitariuszy! Jest okropnie pocięty.

Sachs pochyliła się nad nim. Podbiegli dwaj ludzie z ambulansu i kilku agentów, wśród których był posępny Dellray.

– Co on ci zrobił, John? Stary… – Wysoki agent cofnął się, podczas gdy sanitariusze zabrali się do pracy. Rozcięli ubranie i obejrzeli rany. Innelman miał półotwarte, zamglone oczy.

– Czy on…? – spytał Dellray.

– Żyje, ale ledwie, ledwie.

Sanitariusze nałożyli opatrunki na rany, na nogę i ramię nałożyli opaski uciskowe, podłączyli przewód z osoczem.

– Bierzmy go do busa. Szybko, każda chwila się liczy!

Położyli agenta na noszach i pomknęli korytarzem. Dellray ruszył za nimi z opuszczoną głową, mrucząc do siebie i ściskając w palcach zgasłego papierosa.

– Może mówić? – spytał Rhyme. – Wiecie już, dokąd mógł pójść Trumniarz?

– Nie, był nieprzytomny. Nie wiem, czy zdołają go uratować. Jezu.

– Musisz zachować spokój, Sachs. Mamy miejsce zbrodni. Musimy się dowiedzieć, gdzie jest Trumniarz, jeżeli w ogóle jeszcze jest w pobliżu. Wróć do składziku. Sprawdź, czy są tam jakieś drzwi albo okna prowadzące na zewnątrz.

Po drodze zapytała go:

– Skąd wiedziałeś o schowku?

– Zorientowałem się po kształcie plam krwi. Trumniarz wepchnął tam Innelmana, a potem nasączył jego krwią jakąś szmatę. Poszedł do windy, wymachując szmatą. Krople padały pod różnym kątem i stąd ich łezkowaty kształt. Ponieważ usiłował zaprowadzić nas do windy, powinniśmy szukać w przeciwnym kierunku. Czyli w składziku. Jesteś tam już?

– Tak.

– Opisz to pomieszczenie.

– Jedno okno wychodzące na alejkę. Wygląda, jakby zaczął je otwierać. Ale jest zakitowane na amen. Drzwi nie ma. – Wyjrzała przez okienko. – Nie widać stąd żadnych stanowisk snajperów. Nie wiem, co go spłoszyło.

– Ty nie widzisz snajperów – rzekł z nutą cynizmu Rhyme. – On mógł zobaczyć. Dobra, teraz przejdź po siatce i może coś znajdziesz.

Dokładnie przeszukała składzik, zebrała mikroślady i schowała do torebek filtry z materiałem.

– Widzisz coś? Cokolwiek?

Poświeciła latarką po ścianach i zauważyła dwa bloki, które zdawały się do siebie nie pasować. Między nimi ziała wąska szczelina, ale ktoś zwinny mógłby się przez nią przecisnąć.

– Wiem, którędy uciekł, Rhyme. Przez ścianę. Luźne bloki betonowe.

– Nie otwieraj. Wezwij agentów.

Sprowadziła do składziku dwóch ludzi, którzy wyciągnęli bloki i omietli wejście latarkami zamontowanymi na lufach H &K.

– Czysto – oznajmił jeden z agentów. Sachs wyciągnęła broń i wśliznęła się w chłodną, wilgotną przestrzeń.

Schodzący w dół korytarz był wąski, wypełniony gruzem. Wiódł przez dziurę w fundamentach. Z góry kapała woda. Sachs starała się stąpać po dużych kawałkach betonu, nie dotykając wilgotnej ziemi.

– Co widzisz, Sachs? Mów!

Oświetliła piórem PoliLight miejsca, gdzie zgodnie z logiką Trumniarz musiał się przytrzymywać rękami i stawiać stopy.

– Kurczę, Rhyme.

– Co?

– Odciski palców. Całkiem świeże… Czekaj, są też odciski rękawiczek. Z krwią, pewnie z tej szmaty. Nie rozumiem. To jakaś jaskinia… Może z jakiegoś powodu zdjął rękawiczki. Może sądził, że w tunelu jest bezpieczny.

Potem spojrzała w dół i skierowała tam snop upiornego żółtozielonego światła.

– Och.

– Co się stało?

– To nie jego odciski. Jest z nim ktoś jeszcze.

– Ktoś jeszcze? Skąd wiesz?

– Są ślady innych stóp. Też świeże. Jedne ślady są większe, drugie mniejsze. Idą w tę samą stronę, biegną. Jezu, Rhyme.

– O co chodzi?

– To znaczy, że ma wspólnika.

– Daj spokój, Sachs. Spójrz na to z drugiej strony – poradził jej niemal wesoło Rhyme. – Będzie dwa razy więcej śladów, które pomogą go wytropić.

– Wydaje mi się – powiedziała ponuro – że raczej stał się dwa razy niebezpieczniejszy.


– Co mamy? – spytał Lincoln Rhyme.

Sachs wróciła już do jego domu i teraz razem z Melem Copperem przeglądała materiał zebrany w biurowcu przy Trzydziestej Piątej. Z agentami jednostki specjalnej szła tropem aż do miejsca, w którym tunel łączył się z kanałami i tam ślad się urywał. Wyglądało na to, że Trumniarz ze swoim towarzyszem wyszli przez właz kanalizacyjny na ulicę.

Sachs podała Cooperowi odcisk, który znalazła przy wejściu do tunelu. Zeskanował go w komputerze i wysłał do federalnych, by sprawdzili w automatycznym systemie identyfikacji odcisków palców.

Potem uniosła dwie odbitki elektrostatyczne, by Rhyme mógł się im przyjrzeć.

– To są ślady stóp z tunelu. Ten zostawił Trumniarz. – Pokazała przezroczysty arkusz przypominający zdjęcie rentgenowskie.

– Pasuje do odcisku z gabinetu psychiatry na pierwszym piętrze, do którego się włamał.

– Zwykłe buty robocze – rzekł Rhyme.

– Można by pomyśleć, że chodzi w wojskowych – mruknął Sellitto.

– Nie, to by było zbyt proste. Buty robocze mają gumowe podeszwy dla lepszej przyczepności i stalowe nakładki na palcach. Są równie dobre jak wojskowe, jeśli nie musisz mieć unieruchomionej kostki. Pokaż mi drugi ślad, Sachs.

Mniejsze buty były wyraźnie zdarte na obcasach i w śródstopiu. W prawym bucie znajdowała się duża dziura, przez którą widać było siatkę zmarszczek na skórze.

– Nie nosi skarpet. Możliwe, że jego przyjaciel to bezdomny.

– Dlaczego wziął sobie kogoś do towarzystwa? – zapytał Cooper.

– Nie wiem – odrzekł Sellitto. – Wiadomo, że Trumniarz zawsze działa w pojedynkę. Wykorzystuje ludzi, ale im nie ufa.

O to samo zawsze oskarżano mnie, pomyślał Rhyme.

– Zostawia odciski palców? – spytał głośno. – Ten gość nie jest zawodowcem. Musi być Trumniarzowi do czegoś potrzebny.

– Przede wszystkim do wskazania drogi ucieczki z biurowca – podsunęła Sachs.

– Całkiem możliwe.

– Prawdopodobnie ten człowiek już nie żyje – dodała.

Prawdopodobnie, zgodził się milcząco Rhyme.

– Ślady są dość małe – powiedział Cooper. – Rozmiar chyba ósemka.

Rozmiar podeszwy niekoniecznie odpowiada rozmiarowi butów i o wiele mniej mówi o posturze ich właściciela, lecz właściwie można było przyjąć, że wspólnik Trumniarza był raczej drobnej budowy.

Cooper zabrał się do mikrośladów. Umieścił próbki na płytce i wsunął pod mikroskop, przełączając obraz do komputera Rhyme’a.

– Tryb poleceń, kursor w lewo – rzucił Rhyme do mikrofonu.

– Stop. Kliknij dwa razy. – Wpatrywał się w powiększony obraz.

– Zaprawa z żużlowych bloków. Ziemia, kurz… Skąd to jest, Sachs?

– Zdrapałam z okolic bloków i ściągnęłam z podłoża tunelu. Znalazłam też małą niszę za kartonami. Wygląda, jakby ktoś się tam wcześniej chował.

– No dobrze. Mel, potraktuj to gazem. Jest tu mnóstwo rzeczy, których nie umiem rozpoznać.

Chromatograf zahuczał, rozdzielając związki chemiczne, i wysłał opary do spektrometru. Cooper spojrzał na wyświetlone na ekranie wyniki. Gwizdnął zdumiony.

– Dziwię się, że jego przyjaciel jeszcze chodzi.

– Mógłbyś wyrażać się ściślej, Mel?

– Lincoln, on jest chodzącą apteką. Barbital, luminal, deksedryna, amobarbital, chlordiazepoksyd, diazepam.

– Jezu – mruknął Sellitto. – Czerwone i niebieskie kapsułki, amfa…

– Jest też laktoza i sacharoza – ciągnął Cooper. – Wapno, witaminy, enzymy pochodzące z produktów mlecznych.

– Formuła niemowlęca – mruknął Rhyme. – Dealerzy w ten sposób rozcieńczają narkotyk.

– Czyli Trumniarz wziął sobie na kumpla jakiegoś szajbusa.

– Gabinety lekarskie w biurowcu… – powiedziała Sachs. – Ten gość musiał je obrabiać z tabletek.

– Połącz się z federalną bazą danych – rzekł Rhyme. – Weź listę wszystkich przesiadywaczy spod aptek, jakich mają.

Sellitto wybuchnął śmiechem.

– Lincoln, to będzie wielka książka telefoniczna.

– Nikt nie twierdzi, że będzie łatwo, Lon.

Ale wcześniej Cooper dostał e-mail.

– Nie zawracaj tym sobie głowy.

– Co?

– Raport z federalnego systemu identyfikacji, widzisz? – Technik stuknął w monitor. – Kimkolwiek jest ten facet, nie mają go w kartotekach Nowego Jorku ani w stanowej, ani NCIC *.

– Cholera! – warknął przez zaciśnięte zęby Rhyme. Czuł się, jakby ciążyła nad nimi klątwa. Czy to nie mogło być choć trochę łatwiejsze? – Mamy jeszcze jakiś materiał? – spytał cicho.

– Coś jest – odrzekł Cooper. – Chyba kawałek niebieskiego kafla z resztką zaprawy, przyklejony do betonu.

– Zobaczmy.

Cooper włożył okruch pod mikroskop.

Mimo drżenia szyi, przechodzącego w spazm, Rhyme pochylił się i wbił wzrok w monitor.

– No dobrze. Stara mozaikowa płytka. Porcelana, trochę spękana, na ołowiu. Moim zdaniem ma jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt lat. – Z płytki jednak nie potrafił nic wydedukować. – Coś jeszcze? – mruknął.

– Włosy. – Cooper położył je na szkiełku mikroskopu i pochylił się nad okularem.

Rhyme równocześnie badał cienkie słupki na monitorze.

– Zwierzęce – oznajmił.

– Znowu kocie? – spytał Sellitto.

– Zobaczymy – odparł Cooper, nie unosząc głowy.

Lecz te włosy nie pochodziły z kota. Była to sierść gryzonia.

– Szczur – powiedział Rhyme. – Rattus noruegicus. Zwykły szczur z kanałów.

– Dalej. Co jest w tej torebce, Sachs? – Rhyme pytał jak zgłodniałe dziecko, spoglądające łakomie na czekoladki w witrynie sklepu ze słodyczami. – Nie, nie w tej. Tak, w tamtej.

W torebce spoczywał kawałek papierowego ręcznika z ledwie widoczną brązową plamą.

– Znalazłam to na bloku żużlowym, tym, który przesunął. Chyba ten facet miał to na rękach. Nie ma odcisków, ale kształt plamy wskazuje, że mógł ją zrobić ręką.

– Dlaczego tak myślisz?

– Bo wsadziłam rękę w coś brudnego, a potem pchnęłam drugi blok. Ślad był taki sam.

I to jest moja Amelia, pomyślał. Na chwilę wróciło wspomnienie wczorajszej nocy – oboje razem w jego wielkim łóżku. Szybko odsunął od siebie tę myśl.

– Co to jest, Mel?

– Wygląda jak smar. Wymieszany z kurzem, brudem, fragmentami drewna i jakiegoś materiału organicznego. Chyba mięsem zwierzęcym. Wszystko bardzo stare. Popatrz, tu w górnym rogu.

Rhyme zobaczył na ekranie monitora srebrzyste plamki.

– Metal. Opiłki czegoś metalowego. Gazem. Musimy wiedzieć o wszystkim.

Cooper włożył próbkę do chromatografu.

– Substancja ropopochodna – oznajmił. – Słabo przerobiona, bez dodatków… Jest żelazo ze śladami manganu, krzemu i węgla.

– Czekaj – zawołał Rhyme. – A nie ma chromu, kobaltu, miedzi, niklu, wolframu?

– Nie.

Rhyme spojrzał na sufit.

– Metal? Stara stal, wytapiana z surówki w piecu bessemerowskim. Gdyby pochodziła z bardziej współczesnych czasów, musiałaby zawierać niektóre z tych pierwiastków.

– Jest coś jeszcze. Smoła węglowa.

– Kreozot! – wrzasnął Rhyme. – Mam cię. Pierwszy poważny błąd Trumniarza. Jego wspólnik to chodząca mapa ich drogi.

– Drogi dokąd? – zapytała Sachs.

– Do metra. Stary smar, stal ze starych torów i haków szynowych, kreozot z podkładów. Aha, a ten kawałek kafla jest z mozaiki. Dużo starych stacji było wyłożonych kafelkami – z obrazkami związanymi z okolicą.

– Jasne – powiedziała Sachs. – Na stacji Astor Place jest mozaika ze zwierzętami, którymi handlował John Jacob Astor.

– Popękana porcelanowa płytka. A więc po to był potrzebny Trumniarzowi. Żeby pokazał mu kryjówkę. Przyjaciel Trumniarza to pewnie bezdomny ćpun, który mieszka w nieużywanej bocznicy, w tunelu albo na starej stacji.

Rhyme zorientował się nagle, że wszyscy patrzą na cień stojącego w drzwiach człowieka. Zamilkł.

– Dellray? – spytał niepewnie Sellitto.

Ukazała się ciemna, posępna twarz Freda Dellraya.

– Co jest? – zapytał Rhyme.

– Innelman. Pozszywali go. Założyli mu trzysta szwów. Ale było za późno. Stracił za dużo krwi. Właśnie umarł.

– Przykro mi – powiedziała Sachs.

Agent uniósł dłonie, rozcapierzając długie palce.

Wszyscy obecni w pokoju wiedzieli o długoletnim partnerze Dellraya, który zginął podczas zamachu bombowego na budynek federalny w Oklahoma City. Rhyme pomyślał też o Tonym Panellim – porwanym kilka dni temu w środku miasta. Prawdopodobnie już nie żył, a jedynym śladem, który mógłby pomóc go odnaleźć, były ziarna dziwnego piasku.

Teraz odszedł kolejny z przyjaciół Dellraya.

Agent zaczął chodzić po pokoju wolnym, ciężkim krokiem.

– Wiecie, po co ten skurwiel zadźgał Innelmana?

Wszyscy wiedzieli; nikt jednak nie odpowiedział.

– Żeby odwrócić naszą uwagę. To jedyny powód. Żebyśmy zgubili trop. Możecie w to uwierzyć? Żebyśmy, kurwa, zgubili trop. – Zatrzymał się gwałtownie. Spojrzał na Rhyme’a czarnymi oczyma, w których tliła się wściekłość. – Masz w ogóle jakieś punkty zaczepienia, Lincoln?

– Niewiele. – Powiedział mu o bezdomnym przyjacielu Trumniarza, lekach, kryjówce w metrze. W bliżej niesprecyzowanym miejscu.

– To wszystko?

– Niestety tak. Ale mamy jeszcze trochę dowodów do zbadania.

– Dowodów – szepnął pogardliwie Dellray. Podszedł do drzwi i przystanął. – Odwrócenie uwagi. Nie ma żadnego powodu, żeby zginął dobry chłopak. Żadnego, kurwa, powodu.

– Fred, zaczekaj… potrzebujemy twojej pomocy.

Ale agent już nie słyszał albo nie chciał słyszeć. Wyszedł z pokoju.

Chwilę później drzwi na dole zamknęły się z głośnym trzaskiem.

Rozdział dwudziesty pierwszy

45 godzin – godzina dwudziesta czwarta


– Nareszcie w domu – powiedział Jodie.

Materac, dwa kartony starych ubrań, jedzenie w puszkach. Czasopisma – „Playboy”, „Penthouse” i tanie pornosy, które Stephen obrzucił zniesmaczonym spojrzeniem. Jakieś dwie książki. Cuchnąca stacja metra, gdzie mieszkał Jodie, znajdowała się gdzieś pod centrum miasta. Została zamknięta kilkadziesiąt lat temu i zastąpiona stacją położoną wyżej.

Dobre miejsce dla robaków, pomyślał ponuro Stephen, po czym z trudem odgonił ohydny obraz.

Weszli na małą stację z niższego peronu. Dotarli tutaj – dwie lub trzy mile od bezpiecznego domu – idąc cały czas pod ziemią, przez piwnice budynków, tunele, szerokie i wąskie rury kanalizacyjne. Po drodze zostawili fałszywy trop – otwarty właz do kanałów. W końcu weszli do tunelu metra i pokonali go w całkiem dobrym czasie, choć Jodie miał kiepską kondycję i ciężko dyszał, usiłując dotrzymać kroku pędzącemu naprzód Stephenowi.

Prowadzące na ulicę drzwi były od środka zabite deskami. Spomiędzy szpar w belkach padały ukośne promienie światła, w których tańczył kurz. Stephen wyjrzał na zewnątrz i zobaczył zaciągnięte chmurami niebo. Była to biedna część miasta. Na rogach ulic siedzieli włóczędzy, na chodnikach walały się butelki po thunderbirdzie i colcie 44, ulice były upstrzone kapslami z fiolek. W ciemnej alejce przycupnął duży szczur, pożerając coś szarego.

Stephen usłyszał za sobą jakiś brzęk. Odwrócił się i zobaczył, jak Jodie wsypuje garść ukradzionych tabletek do puszek po kawie. Zgarbiony uważnie sortował kolorowe pigułki. Stephen pogrzebał w torbie i wydobył telefon komórkowy. Zadzwonił do mieszkania Sheili. Spodziewał się, że odezwie się automatyczna sekretarka, lecz usłyszał nagrany komunikat, że linia jest uszkodzona.

– O nie…

Stał jak ogłuszony.

Oznaczało to, że torebka z ładunkiem w mieszkaniu Sheili eksplodowała. Czyli dowiedzieli się, że tam był. Jakim cudem, do cholery?

– Dobrze się czujesz? – spytał Jodie.

Jak?

Lincoln, Król Robaków. Tak się dowiedzieli!

Lincoln, biała robaczywa twarz przyglądająca mu się z okna…

Stephen poczuł, jak zaczynają mu się pocić dłonie.

– Hej?

Stephen uniósł głowę.

– Wyglądasz jakby…

– Wszystko w porządku – odrzekł krótko.

Przestań się zadręczać, powiedział do siebie w duchu. Jeżeli wybuch rzeczywiście nastąpił, zmiótł całe mieszkanie i zniszczył najmniejszy ślad. Wszystko w porządku. Jesteś bezpieczny. Nigdy cię nie znajdą, nie złapią. Robaki cię nie dostaną…

Spojrzał na Jodiego, który uśmiechał się z zaciekawieniem. Napięcie ustąpiło.

– Nic, nic – powiedział. – Mała zmiana planów. – Wyłączył telefon.

Stephen ponownie otworzył torbę i odliczył pięć tysięcy dolarów.

– Masz swoją kasę.

Na widok pieniędzy Jodie osłupiał. Spoglądał to na banknoty, to na Stephena. Wyciągnął drżącą chudą dłoń i ostrożnie wziął pięć tysięcy, jakby papier mógł się rozpaść, gdyby chwycił go za mocno.

Odbierając pieniądze, Jodi na chwilę musnął dłonią rękę Stephena. Mimo rękawiczki morderca poczuł silne, wibrujące gorąco dotknięcia – jak wtedy, gdy dostał nożem w brzuch – szokujące, choć pozbawione bólu. Stephen puścił banknoty i odwracając wzrok, powiedział:

– Jeśli jeszcze coś dla mnie zrobisz, dostaniesz dziesięć kawałków.

Na napuchniętą, czerwoną twarz włóczęgi wypełzł niepewny uśmiech. Głęboko nabrał powietrza i zaczął grzebać w jednej z puszek po kawie.

– Trochę… się zdenerwowałem. – Znalazł pastylkę i połknął. – To niebieski diabełek. Dobrze robi. Miło się po nim człowiek czuje. Chcesz jednego?

– Mhm…

Żołnierzu, czy mężczyźni od czasu do czasu pozwalają sobie na drinka?

Melduję, że nie wiem.

Owszem, pozwalają. Poczęstuj się.

Nie sądzę, żeby…

Poczęstuj się, żołnierzu. To rozkaz.

Właściwie…

Jesteś dziewczynką, żołnierzu? Masz cycuszki?

Melduję, że… że nie mam.

A więc bierz, żołnierzu.

Tak jest.

– Chcesz jednego? – powtórzył Jodie.

– Nie – wyszeptał Stephen.

Jodie zamknął oczy i położył się na wznak.

– Dziesięć… tysięcy… – Po chwili zapytał: – Zabiłeś go, nie?

– Kogo?

– Tego gliniarza w piwnicy. Ty, a soku pomarańczowego chcesz?

– Agenta? Być może go zabiłem. Nie wiem. Nie zależało mi na tym.

– Trudno zrobić coś takiego? Nie, pytam tak sobie, z ciekawości. Chcesz soku? Piję go bez przerwy. Po tabletkach bardzo chce się pić. Robi się sucho w ustach.

– Nie. – Puszka była brudna. Możliwe, że oblazły ją robaki. Może nawet wpełzły do środka. Wypiłbym robaka, nawet o tym nie wiedząc… Wzdrygnął się. – Masz tu bieżącą wodę?

– Nie. Ale mam w butelkach. Mineralną. Ukradłem w supermarkecie.

Skulił się.

– Muszę umyć ręce.

– Po co?

– Żeby zmyć krew. Przesiąkła przez rękawiczki.

– Aha. Tam jest. Dlaczego cały czas nosisz rękawiczki? Nie chcesz zostawiać odcisków?

– Zgadza się.

– Byłeś w wojsku, co? To widać.

Stephen już miał skłamać, ale nieoczekiwanie zmienił decyzję.

– Nie – powiedział. – Prawie byłem. W piechocie morskiej. Chciałem się zaciągnąć. Mój ojczym był w piechocie morskiej i chciałem iść na ochotnika tak jak on.

– Semper fidelis *.

– Zgadza się.

Zapadła cisza. Jodie przyglądał mu się wyczekująco.

– Co się stało?

– Próbowałem, ale nie chcieli mnie przyjąć.

– To głupie. Ciebie nie chcieli przyjąć? Byłbyś świetnym żołnierzem. – Jodie obejrzał Stephena od stóp do głów, kiwając głową. – Jesteś silny. Masz niezłe mięśnie. Ja… – Roześmiał się. – Ja w ogóle nie ćwiczę, czasem tylko uciekam przed czarnuchami albo dzieciakami, jak chcą mnie obić. Zresztą i tak mnie zawsze łapią. Jesteś też przystojny. Jak żołnierze z filmów.

Stephen poczuł, że robaki znikają, a on, Boże… zaczyna się rumienić. Wbił wzrok w ziemię.

– Nie wiedziałem.

– No co ty. Założę się, że twoja dziewczyna też tak myśli.

Znów robaki.

– Właściwie…

– Nie masz dziewczyny?

– Gdzie schowałeś tę wodę? – spytał Stephen.

Jodie pokazał pudło z butelkami mineralnej. Stephen otworzył dwie i począł myć ręce. Zwykle nie cierpiał tego robić, kiedy ktoś na niego patrzył. Gdy przyglądali mu się ludzie, kulił się, a robaki nie chciały odejść. Jednak teraz nie przeszkadzało mu, że Jodie patrzy.

– To nie masz dziewczyny, co?

– Teraz nie – odpowiedział ostrożnie Stephen. – Ale nie jestem homo ani nic w tym rodzaju.

– Wcale tak nie pomyślałem.

– Nie wierzę w to, co inni. Na przykład myślę, że mój ojczym nie miał racji. Mówił, że AIDS to broń, którą Bóg chce wymierzyć karę homoseksualistom. Ale gdyby Bóg naprawdę chciał się pozbyć pedałów, toby się ich pozbył. Bez ryzyka, że mogą się zarazić normalni ludzie.

– Logiczne – rzekł Jodie. – Ja też nie mam dziewczyny. – Zaśmiał się z goryczą. – Zresztą jakim cudem miałbym mieć? Nie? Co ja mam? Nie jestem taki przystojny jak ty, nie mam kasy… jestem tylko pieprzonym ćpunem.

Stephen czuł, jak twarz mu płonie. Mył ręce coraz zajadlej.

Szoruj skórę, tak, tak…

Robaki, precz…

Patrząc na ręce, Stephen ciągnął:

– Ostatnio znalazłem się w takiej sytuacji, że nie interesuję się kobietami tak jak inni faceci. Ale to chwilowe.

– Chwilowe – powtórzył Jodie.

Oczy wbił w kostkę mydła, jak gdyby był to więzień planujący ucieczkę.

– Chwilowe. Z powodu pracy. Muszę zachować czujność.

– Jasne. Czujność.

Szoruj, szoruj. Mydło pieniło się jak targane sztormem morze.

– Zabiłeś kiedy pedała? – spytał z ciekawością Jodie.

– Nie wiem. Powiem ci, że nigdy nikogo nie zabiłem dlatego, że był homoseksualistą. To by nie miało sensu. – Ręce zaczęły go piec i swędzić. Szorował jeszcze mocniej, nie patrząc na Jodiego. Nagle poczuł, że przepełnia go dziwne pragnienie – by porozmawiać z kimś, kto być może go zrozumie. – Widzisz, ja nie zabijam ludzi dla samego zabijania.

– W porządku – odparł Jodie. – Ale jak na ulicy podejdzie do ciebie jakiś pijak, popchnie cię i powie do ciebie, bo ja wiem, „ty pieprzony pedale”. Zabiłbyś go, nie? Powiedzmy, że nikt by się o tym nie dowiedział.

– Ale… przecież pedał tak czy tak bywa pieprzony, nie?

Jodie zamrugał oczami i wybuchnął śmiechem.

– A to dobre.

Czyżbym powiedział coś dowcipnego? – zastanawiał się Stephen. Uśmiechnął się zadowolony, że zrobił wrażenie na Jodiem.

– No dobra – ciągnął Jodie. – Powiedzmy, że nazwał cię skurwysynem.

– Oczywiście, że bym go nie zabił. Skoro mówimy o pedałach, pomyśl też o Murzynach i Żydach. Nie zabiłbym Murzyna, chyba że dostałbym zlecenie i ofiara przypadkowo byłaby Murzynem. Pewnie są jakieś powody, dla których Murzyni nie powinni żyć, a przynajmniej mieszkać w tym kraju. Mój ojczym znalazłby dużo takich powodów. Zwykle miałem podobne poglądy jak on. Podobne zdanie miał o Żydach, ale tu się z nim nie zgadzam. Żydzi są dobrymi żołnierzami. Szanuję ich.

– Widzisz – ciągnął. – Zabijanie to tylko biznes. Pomyśl o Kent State. Byłem wtedy dzieciakiem, ale ojczym mi opowiadał. Słyszałeś o Kent State? O tych studentach, do których strzelała Gwardia Narodowa?

– Pewnie, że słyszałem.

– I tak naprawdę nikogo nie obchodziło, że ci studenci zginęli, nie? Ale strzelanie do nich nie miało sensu. Zupełnie bez celu. Jeżeli ktoś chce zwalczyć jakiś ruch, czy co to było, powinien namierzyć przywódców i ich sprzątnąć. Wtedy byłoby łatwiej. Przeprowadzić rozpoznanie, ocenić, zmylić, odizolować i wyeliminować.

– Tak właśnie zabijasz ludzi?

– Rozpoznajesz teren. Oceniasz trudność zadania i możliwości obrony wroga. Wszystkich trzeba zmylić, odwracając ich uwagę od ofiary – na przykład sprawić, żeby uwierzyli, że ich atakujesz, a potem się okazuje, że to tylko chłopak na posyłki albo czyścibut. Tymczasem ty docierasz do ofiary. Izolujesz ją i eliminujesz.

Jodie popijał sok pomarańczowy. W rogu piętrzyło się kilkadziesiąt pustych puszek. Wydawało się, że odżywia się wyłącznie sokiem.

– Wiesz – powiedział, ocierając usta rękawem – wszyscy myślą, że zawodowi mordercy są szurnięci. Ale ty wcale taki nie jesteś.

– Nie sądzę, żebym był szurnięty – rzekł pogardliwie Stephen.

– Ci ludzie, których zabijasz, są źli? Na przykład oszuści, ludzie z mafii czy inni tacy?

– Zawsze zrobili coś złego ludziom, którzy mi płacą, żebym ich zabił.

– Czyli są źli?

– Pewnie.

Jodie zaśmiał się głupkowato, z półprzymkniętymi oczyma.

– Niektórzy mówią, że tacy jak ty nie zawsze wiedzą, co jest dobre, a co złe.

– No dobra, co jest dobre, a co złe? – odparł Stephen. – Robię to samo co Bóg. W katastrofach kolejowych giną dobrzy i źli ludzie i nikt nie ma o to do Boga pretensji. Niektórzy zawodowi mordercy mówią o swoich ofiarach „cele” albo „obiekty”. Słyszałem o jednym, który nazywał ofiary „zwłokami”. Jeszcze przed wykonaniem zadania. Na przykład: „Zwłoki wysiadają z samochodu. Biorę je na cel”. Łatwiej mu chyba myśleć w ten sposób o ofierze. Mnie to nie obchodzi. Nazywam ich normalnie. Ofiary, które teraz namierzam, to Żona i Przyjaciel. Zabiłem już Męża. Tak o nich myślę. Są ludźmi, których zabijam, i tyle.

Jodie myślał nad tym, co przed chwilą usłyszał.

– Wiesz co? Myślę, że wcale nie jesteś zły. A wiesz dlaczego?

– No?

– Bo zło to coś, co wygląda niewinnie, a dopiero potem wychodzi z niego prawdziwa natura. A ty jesteś, jaki jesteś. To chyba dobrze.

Stephen bawił się czystymi paznokciami. Poczuł, że znów się rumieni. Wreszcie zapytał:

– Boisz się mnie, co?

– Nie – odrzekł Jodie. – Nie chciałbym cię mieć przeciw sobie. O nie. Ale mam wrażenie, że jesteśmy przyjaciółmi. Chybabyś mi nie zrobił krzywdy.

– Nie – powiedział Stephen. – Jesteśmy wspólnikami.

– Mówiłeś o swoim ojczymie. Żyje?

– Nie, umarł.

– Przykro mi. Kiedy o nim powiedziałeś, pomyślałem o swoim ojcu – też już nie żyje. Zawsze mówił, że na świecie ludzie najbardziej szanują kunszt. Lubił patrzeć, jak utalentowany człowiek robi coś najlepiej, jak umie. Jak ty.

– Kunszt – powtórzył Stephen, czując, jak przepełniają go nieokreślone uczucia. Przyglądał się, jak Jodie chowa pieniądze w dziurze w brudnym materacu. – Co chcesz zrobić z tą kasą?

Jodie usiadł, wbijając w niego otumaniony, lecz poważny wzrok.

– Chcesz, żebym ci coś pokazał? – Pod wpływem narkotyku jego głos stał się niewyraźny.

– Jasne.

Z kieszeni wyciągnął książkę. Na okładce widniał tytuł „Koniec z zależnością”.

– Ukradłem ją w księgarni na Saint Mark. To taki poradnik dla ludzi, którzy nie chcą już być alkoholikami albo narkomanami. Zupełnie niezły. Piszą tu o takich klinikach. Znalazłem jedną w New Jersey. Spędzasz tam miesiąc – cały miesiąc – i wychodzisz czysty. Podobno to naprawdę działa.

– Świetnie – rzekł Stephen. – Podoba mi się ten pomysł.

– No, wiesz. – Jodie skrzywił się. – Kosztuje czternaście tysięcy.

– Poważnie?

– Za jeden miesiąc. Masz pojęcie?

– Ktoś robi na tym niezłe pieniądze. – Stephen zarabiał sto pięćdziesiąt tysięcy za jedną robotę, lecz nie podzielił się tą informacją z Jodiem, swoim nowym przyjacielem i wspólnikiem.

Jodie westchnął, ocierając oczy. Zdaje się, że narkotyki wywoływały u niego większą płaczliwość. Jak u ojczyma Stephena, kiedy pił.

– Całe życie miałem takie popieprzone – powiedział. – Chodziłem do college’u. No, radziłem sobie zupełnie nieźle. Potem trochę uczyłem w szkole. Pracowałem w jednej firmie. Później mnie wylali. Wszystko się posypało. Straciłem mieszkanie… Zawsze miałem kłopoty z tabletkami. Zacząłem kraść… Niech to szlag…

Stephen usiadł obok niego.

– Dostaniesz pieniądze i pójdziesz do tej kliniki. Wszystko się jakoś ułoży.

Jodie uśmiechnął się do niego z trudem.

– Mój ojciec mówił mi coś takiego: kiedy musisz zrobić coś trudnego, nie myśl, że trudności to problem. Pomyśl, że to tylko czynnik. Rzecz, nad którą trzeba się zastanowić. Patrzył mi w oczy i mówił: „To nie problem, to tylko czynnik”. Próbuję o tym nie zapominać.

– Nie problem, tylko czynnik – powtórzył Stephen. – Podoba mi się.

Stephen położył dłoń na nodze Jodiego, by dać mu do zrozumienia, że naprawdę podoba mu się to zdanie.

Żołnierzu, co tu robisz, do kurwy nędzy?

Melduję, że jestem teraz zajęty. Zamelduję się później.

Żołnierzu…

Później!

– Twoje zdrowie – rzekł Jodie.

– Nie, twoje – odparł Stephen.

Wznieśli toast wodą mineralną i sokiem pomarańczowym, by uczcić ich osobliwy sojusz.

Rozdział dwudziesty drugi

45 godzin – godzina dwudziesta czwarta


Labirynt.

Metro nowojorskie ma łączną długość ponad dwustu pięćdziesięciu mil i składa się z kilkunastu oddzielnych tuneli, które przecinają cztery z pięciu dzielnic (z wyłączeniem Staten Island, choć mieszkańcy wyspy mają oczywiście słynny prom).

Satelita mógłby odnaleźć żaglówkę dryfującą po północnym Atlantyku szybciej niż zespół Lincolna Rhyme’a dwóch mężczyzn ukrywających się w metrze Nowego Jorku.

Rhyme, Sellitto, Sachs i Cooper ślęczeli nad mapą metra, przyklejoną naprędce na ścianie. Oczy Rhyme’a śledziły różnokolorowe kreski oznaczające poszczególne linie; niebieska oznaczała linię Ósmej Alei, zielona Lexington, a czerwona Broadway.

Rhyme miał szczególnie przykre wspomnienia związane z systemem kolei podziemnej. To właśnie w wykopie na budowie metra odłamała się dębowa belka i roztrzaskała mu kręgosłup – dokładnie w momencie, gdy pochylał się, by podnieść złote jak anielskie włosy włókno z ciała ofiary morderstwa.

Jednak nawet przed wypadkiem metro odgrywało ważną rolę w badaniach kryminalistycznych departamentu nowojorskiego. Kiedy Rhyme kierował jeszcze wydziałem, pilnie studiował układ linii: pokrywały tak ogromny obszar, a w ciągu wielu lat wykorzystywano do budowy tyle różnych materiałów, że na podstawie mikrośladów często można było określić, którą linią jechał sprawca lub nawet w której dzielnicy albo stacji wsiadł do metra. Rhyme od lat zbierał próbki materiałów z metra – niektóre pochodziły jeszcze z zeszłego wieku. (Właśnie w roku 1860 Alfred Beach, wydawca „New York Sun” i „Scientific American”, postanowił zaadaptować swój pomysł przesyłania poczty wąskimi rurami pneumatycznymi do transportowania ludzi szerszymi tunelami).

Rhyme polecił komputerowi wybrać numer i po chwili rozmawiał z Samem Hoddlestonem, szefem Ochrony Transportu. Podobnie jak policja dzielnicowa, była to regularna policja Nowego Jorku, nieróżniąca się niczym od departamentu miejskiego, tyle że do jej zadań należała ochrona systemu komunikacyjnego miasta. Hoddleston znał Rhyme’a jeszcze z dawnych czasów. Kiedy Lincoln przedstawił się, z ciszy, jaka zapadła, wywnioskował, że Sam, podobnie jak jego wielu byłych kolegów, nie wiedział, że Rhyme wrócił do żywych niemal znad grobu.

– Mamy wyłączyć jakąś linię? – zapytał Hoddleston, gdy Rhyme krótko streścił sprawę. – I zarządzić przeszukanie?

Sellitto usłyszał pytanie przez głośnik telefonu i pokręcił przecząco głową.

Rhyme zgodził się z nim.

– Nie, nie chcemy się odkryć. W każdym razie sądzę, że są gdzieś w starej części.

– Wyłączonych stacji nie jest dużo – rzekł Hoddleston. – Ale chyba setka starych bocznic i placów budów. Słuchaj, Lincoln, co u ciebie?

– W porządku, Sam. W porządku – rzekł szybko Rhyme, jak zwykle uchylając się od odpowiedzi na podobne pytania. Po chwili dodał: – Rozmawialiśmy o tym – naszym zdaniem prawdopodobnie będą przemieszczać się pieszo. Raczej nie wsiądą do pociągu. Czyli najprawdopodobniej są na Manhattanie. Mamy tu mapę i chcielibyśmy, żebyś nam pomógł zawęzić trochę teren poszukiwań.

– Jasne – odrzekł Sam.

Rhyme nie pamiętał, jak Hoddleston wygląda. Z głosu można było wnioskować, że jest atletyczny i wysportowany, lecz Rhyme przypuszczał, że on sam przez telefon mógł uchodzić za olimpijczyka, jeśli rozmówca nie widział jego kalekiego ciała.

Rhyme zastanawiał się teraz nad resztą materiałów, które Sachs znalazła w biurowcu – pozostawione przez wspólnika Trumniarza.

– W ziemi jest bardzo dużo wilgoci, skalenia i piasku kwarcowego – powiedział do Hoddlestona.

– Pamiętam, jak lubiłeś grzebać się tym błocie, Lincoln.

– Z gleby można sporo wyczytać – odrzekł, po czym ciągnął: – Mało kamieni, żaden nie jest rozgnieciony ani rozkruszony. Nie ma wapieni ani łupków mikowych z Manhattanu. Czyli szukamy w centrum. Z ilości drewnianych drobin wynika, że to bliżej Canal Street.

Na północ od Dwudziestej Siódmej podłoże skalne znajduje się bliżej powierzchni. Natomiast na południe teren pokrywa ziemia, piasek i glina, bardzo wilgotne. Kiedy dawno temu ludzie w kesonach kopali tunele metra, ziemia o konsystencji gęstej zupy z okolic Canal Street zalewała szyb. Dwa razy dziennie przerywano prace, żeby odpompować maź i podeprzeć ściany drewnem, które z czasem przegniło, przenikając do gleby.

Hoddleston nie był optymistą. Z jego słów wynikało, że choć informacje Rhyme’a ograniczały geograficznie obszar poszukiwań, na tym terenie istniało kilkadziesiąt połączonych tuneli, peronów i części stacji sukcesywnie wyłączanych z ruchu. Niektóre były zapomniane i zagrzebane głęboko jak egipskie grobowce. Wiele lat po śmierci Alfreda Beacha robotnicy budujący kolejną linię metra, przebiwszy się przez ścianę, odnaleźli pierwotny, od dawna nieużywany tunel, z piękną poczekalnią, ozdobioną malowidłami ściennymi i wyposażoną w fortepian i akwarium.

– Ten włóczęga na pewno nie śpi na czynnej stacji albo między stacjami? – spytał Hoddleston.

Sellitto pokręcił głową.

– Nie pasuje do jego profilu. To ćpun. Za bardzo by się martwił o swoją kryjówkę.

Rhyme powiedział Hoddlestonowi o turkusowym kaflu.

– Nie umiem powiedzieć, skąd to pochodzi, Lincoln. Tyle się odnawiało mozaik, że pył i gruz możesz znaleźć wszędzie. Kto wie, skąd twój ćpun mógł to przywlec.

– No dobrze, podaj wreszcie jakieś konkrety – rzekł Rhyme. – W ilu miejscach mamy szukać?

– Ze dwudziestu – odparł tubalny głos Hoddlestona. – Może trochę więcej.

– Niech to… – mruknął Rhyme. – Przefaksuj nam listę najbardziej prawdopodobnych lokalizacji.

– Jasne. Kiedy chcecie to mieć? – Zanim jednak Rhyme zdążył odpowiedzieć, Hoddleston dodał: – Nieważne, Pamiętam cię z dawnych lat, Lincoln. Zawsze chciałeś wszystko na wczoraj.

– Tym razem na zeszły tydzień – zakpił Rhyme, zniecierpliwiony, że szefowi zebrało się na żarciki, gdy powinien stukać w klawiaturę.

Pięć minut później zabuczał faks. Thom położył przed Rhyme’em kartkę papieru, na której widniała lista piętnastu punktów w sieci metra.

– Dobra, Sachs, do roboty.

Skinęła głową, podczas gdy Sellitto łączył się z Haumannem, by wydać rozkazy oddziałom operacyjnym.

– Amelio, tym razem trzymaj się z tyłu – rzekł z naciskiem Rhyme. – Jesteś specjalistką od badania miejsc zbrodni, pamiętasz? Miejsc zbrodni.


Na krawężniku w centrum Manhattanu siedział Leon Kanciarz. Obok usiadł Misiarz – przezwany tak po tym, jak zaczął wozić w wózku z supermarketu kilkadziesiąt pluszowych zwierzaków, przypuszczalnie na sprzedaż, ale chyba tylko rodzice niespełna rozumu kupiliby dziecku jedną z tych podartych i zawszonych zabawek.

Leon i Misiarz mieszkali razem – to znaczy wspólnie zajmowali jedną alejkę niedaleko Chinatown – i utrzymywali się ze sprzedaży butelek, użebranych datków i drobnych, nieszkodliwych kradzieży.

– Umiera, co nie? – odezwał się Leon.

– Nie, ma tylko koszmary – odrzekł Misiarz, kołysząc wózkiem, jak gdyby próbował ukołysać swoje misie do snu.

– Trzeba by wydać dziesiątaka i zadzwonić po karetkę.

Leon i Misiarz spoglądali na drugą stronę ulicy, w przecznicę. Leżał tam inny bezdomny, czarny, wyglądający na chorego, o drgającej nerwowo i wynędzniałej twarzy. Jego ubranie było w strzępach.

– Trzeba by kogo zawołać.

– Chodź, obejrzymy go.

Ruszyli w kierunku leżącego, rozglądając się czujnie jak szczury.

Człowiek był chudy – prawdopodobnie miał AIDS, z czego wywnioskowali, że pewnie bierze herę – i bardzo brudny. Nawet Leon i Misiarz od czasu do czasu kąpali się w fontannie w Washington Square Parku albo lagunie w Central Parku, nie zważając na żółwie. Murzyn miał na sobie postrzępione dżinsy, oblepione brudem skarpety (był bez butów) i podartą, ubrudzoną kurtkę z napisem „Cats… The Musical”.

Patrzyli na niego przez dłuższą chwilę. Gdy Leon niepewnie dotknął nogi Catsa, człowiek natychmiast się zbudził i raptownie usiadł, wbijając w nich wściekłe spojrzenie.

– Co jest, kurwa? Kto to?

– Hej, stary, wszystko w porządku? – Odsunęli się o kilka stóp.

Cats zadrżał, chwytając się za brzuch. Rozkaszlał się, a Leon szepnął:

– Wygląda chujowo, nie?

– Straszny jest. Lepiej chodźmy. – Misiarz chciał wrócić do swojego wózka z pluszowymi zabawkami.

– Potrzebuję pomocy – wymamrotał Cats. – Jestem ranny.

– Tam jest klinika i…

– Nie mogę iść do kliniki – warknął Cats, jak gdyby go obrazili.

A więc był notowany, a jeżeli ktoś leżał na ulicy w takim stanie i nie chciał iść do szpitala, musiał mieć na sumieniu poważne rzeczy. Jakieś ciężkie przestępstwo. Tak, ten kundel musiał mieć kłopoty.

– Potrzebuję lekarstwa. Macie jakieś? Zapłacę. Mam kasę.

Nie uwierzyliby w to, gdyby Cats nie kradł puszek. Musiał być w tym bardzo dobry, jak zauważyli. Obok niego stała duża torba, którą wygrzebał gdzieś ze śmieci, pełna puszek po wodzie sodowej i piwie. Leon wlepił w nią zazdrosne spojrzenie. Musiał poświęcić na uzbieranie takiej kolekcji ze dwa dni. Warta trzydzieści dolców, może czterdzieści.

– Nic nie mamy. Nie bierzemy prochów.

– On mówi o tabletkach.

– Chcesz butelkę? T-bird. Mam całkiem dobrego T-birda. Sprzedam ci za te puszki.

Cats wzruszył jednym ramieniem.

– Nie chcę żadnej butelki. Dostałem wpierdol. Od jakichś dzieciaków. Rzucili we mnie czymś. Źle się czuję. Muszę wziąć lekarstwo. Nie kokę ani herę, ani pieprzonego T-birda. Chcę, żeby mnie przestało boleć. Tabletkę! – Wygramolił się na nogi i zataczając się, ruszył na Misiarza.

– Nic nie mamy, stary.

– Pytam ostatni raz, dacie mi coś? – Jęknął, łapiąc się za bok. Dobrze wiedzieli, jak silni mogą być ćpuni. Ten był wysoki. Z łatwością mógł ich obu złamać na pół.

– Ty, pamiętasz tego gościa, wczoraj? – szepnął do Misiarza Leon.

Misiarz skwapliwie pokiwał głową, ale był to nerwowy odruch. Nie miał pojęcia, o kim mówi Leon.

– Jest taki facet, nie? – ciągnął Leon. – Wczoraj próbował nam sprzedać jakieś gówno. Piguły. Był strasznie zadowolony.

– Tak, strasznie zadowolony – powiedział szybko Misiarz, jak gdyby mógł w ten sposób uspokoić Catsa.

– Nie obchodziło go, że ktoś może zobaczyć. Sprzedawał piguły. Nie kokę, nie herę, nie trawę, tylko piguły na dobry nastrój albo zły, co chcesz.

– Tak, co chcesz.

– Mam pieniądze. – Cats pogrzebał w brudnej kieszeni i wyciągnął trzy zmięte dwudziestki. – Widzicie? Gdzie jest ten skurwysyn?

– Niedaleko Ratusza. Na starej stacji metra…

– Źle się czuję. Dostałem wpierdol. Dlaczego ktoś mi wpierdolił? Co ja zrobiłem? Te parę puszek? I patrzcie, co się stało. Kurwa mać. Jak on się nazywa?

– Nie wiem – powiedział szybko Misiarz, trąc czoło, jak gdyby intensywnie myślał. – Nie, czekaj. Coś mówił.

– Nie pamiętam.

– Pamiętasz… patrzył na twoje miśki.

– I coś mówił. Tak, tak. Powiedział, że nazywa się Joe czy coś takiego. Może Jodie.

– Tak, już wiem. Jodie.

– Jodie – powtórzył Cats, po czym otarł czoło. – Poszukam go. Stary, muszę coś wziąć. Kurwa, jak mnie boli.

Kiedy Cats oddalił się chwiejnym krokiem, pojękując, mamrocząc do siebie i ciągnąc za sobą torbę z puszkami, Leon i Misiarz wrócili na swój krawężnik i usiedli. Leon otworzył piwo Voodoo i zaczęli pić.

– Nie powinniśmy mu tego robić – powiedział.

– Komu?

– Joemu, czy jak on się nazywał.

– Chcesz, żeby ten skurwiel się tu kręcił? – zapytał Misiarz. – Niebezpieczny. Bałem się go. Chcesz, żeby się tu kręcił?

– Pewnie, że nie. Ale wiesz, nie?

– No.

– Sam wiesz.

– Wiem. Daj butelkę.

Rozdział dwudziesty trzeci

45 godzin – godzina dwudziesta piąta


Siedząc obok Jodiego na materacu, Stephen podsłuchiwał rozmowę prowadzoną przez telefon Hudson Air.

Rozmawiał Ron. Stephen już wiedział, że nazywa się Talbot. Nie był pewien, na czym dokładnie polega praca Rona, ale był to ktoś ważny w firmie, więc Stephen miał nadzieję, że podsłuchując jego telefon, zdobędzie ważne informacje na temat Żony i Przyjaciela.

Usłyszał, jak Ron kłóci się z kimś z firmy sprzedającej części do silników Garretta. Ponieważ była niedziela, mieli kłopoty ze zdobyciem części do naprawy samolotu – butli gaśniczej i czegoś, co nazywali pierścieniem.

– Obiecałeś, że będzie o trzeciej – zrzędził Ron. – Musi być o trzeciej.

Po krótkich negocjacjach – i utyskiwaniach – firma zgodziła się przerzucić części samolotem z Bostonu do siedziby w Connecticut. Potem ciężarówka miała je dostarczyć do Hudson Air o trzeciej albo czwartej. Na tym skończyli rozmowę.

Stephen słuchał jeszcze przez kilka minut, ale nikt już nie dzwonił.

Zawiedziony wyłączył telefon.

Nie miał pojęcia, gdzie teraz mogą być Żona i Przyjaciel. Dalej w bezpiecznym domu? Może ich gdzieś przewieziono?

O czym teraz myślał Lincoln Robak? Do czego jest zdolna jego inteligencja?

I kim on jest? Stephen próbował go sobie wyobrazić jako cel oglądany przez celownik optyczny Redfield. Jednak nie potrafił. Widział tylko masę skłębionych robaków i twarz spokojnie mu się przyglądającą zza brudnej szyby okna.

Zorientował się, że Jodie coś do niego mówi.

– Co?

– Pytam, co robił twój ojczym.

– Różne rzeczy. Dużo polował i łowił ryby. Był bohaterem w Wietnamie. Przeszedł za linię frontu i zabił pięćdziesięciu czterech ludzi. To się podobało nie tylko żołnierzom, ale politykom i zwykłym ludziom.

– On cię nauczył tego… co robisz? – Narkotyk przestał działać i zielone oczy Jodiego nabrały blasku.

– Nie, ćwiczyłem przede wszystkim w Afryce i Ameryce Południowej, ale on zaczął mnie uczyć. Nazywałem go „Największym żołnierzem świata”. Śmiał się z tego.

W wieku ośmiu, dziewięciu i dziesięciu lat Stephen maszerował za Lou przez wzgórza Wirginii Zachodniej. Gorące krople potu kapały im z nosa wprost na palce, zgięte na spustach winchesterów albo rugerów. Godzinami leżeli bez ruchu w trawie, nie odzywając się ani słowem. Na skórze czaszki Lou perlił się pot, widoczny pod krótko przyciętymi włosami. Obaj mieli oczy utkwione w celu.

Nie mruż lewego oka, żołnierzu.

Nigdy.

Wiewiórki, dzikie indyki, jelenie, bez względu na okres ochronny, niedźwiedź, gdy udało się go wytropić, psy w mniej fartowne dni.

Zabij to, żołnierzu. Patrz na mnie.

Huk. Uderzenie w ramię, zdumione oczy umierającego zwierzęcia.

W parne sierpniowe niedziele ładowali karabiny do paint-ballu pociskami z dwutlenkiem węgla, rozbierali się do spodenek i polowali na siebie nawzajem, robiąc sobie na piersiach i udach rozległe plamy i pręgi. Kulki świstały w powietrzu z prędkością trzystu stóp na sekundę, a młody Stephen z trudem powstrzymywał płacz po bolesnym trafieniu. Można było kupić kule w każdym kolorze, ale Lou upierał się, by ładowali broń pociskami z czerwoną farbą. Jak krew.

Wieczorami siedzieli przy ognisku w ogrodzie; dym ulatywał pierścieniami w niebo i wciskał się przez otwarte okno do kuchni, gdzie matka myła naczynia po kolacji szczoteczką do zębów. Muskularny, niewysoki człowiek – w wieku piętnastu lat Stephen był już wzrostu Lou – popijał ze świeżo otwartej butelki jacka danielsa i mówił, mówił, mówił, bez względu na to, czy Stephen słuchał, czy nie, spoglądając na iskry mknące w niebo jak świetliste pomarańczowe owady.

– Chcę, żebyś jutro nożem załatwił jelenia.

– Ja…

– Umiesz to zrobić, żołnierzu?

– Tak jest, umiem.

– No to słuchaj. – Pociągnął łyk. – Gdzie twoim zdaniem jest tętnica szyjna?

– No chyba…

– Nie bój się powiedzieć, jeśli czegoś nie wiesz. Dobry żołnierz przyznaje się do niewiedzy. Potem jednak robi coś, żeby to zmienić.

– Melduję, że nie wiem, gdzie jest tętnica szyjna.

– Pokażę na tobie. Tutaj. Czujesz pulsowanie? Dokładnie tu.

– Tak jest, czuję.

– Najpierw musisz znaleźć rodzinę – łanię z cielakami. Podejdziesz blisko. To najtrudniejsza część zadania. Żeby zabić łanię, musisz stworzyć zagrożenie dla młodych. Ruszasz na cielaka. Jeśli mu zagrozisz, łania nie ucieknie. Podejdzie do ciebie. Wtedy skok! Wbijasz jej nóż w szyję. Ale nie prosto, tylko pod kątem. Rozumiesz? Robisz nacięcie w kształcie V. Chwytasz? To dobrze. Chłopcze, to dopiero będzie zabawa!

Potem Lou szedł do domu, żeby sprawdzić, czy talerze i garnki są czyste i stoją równo na kraciastym obrusie, cztery kwadraty od brzegu stołu. Kiedy stały trzy i pół kwadratu od brzegu albo choć na jednym znalazła się plamka tłuszczu, Stephen, leżąc przy ognisku i obserwując lecące w ciemne niebo iskry, słyszał dobiegające z domu odgłosy uderzeń i płacz.

– Musisz być w czymś dobry – mówił mu później ojczym, kiedy matka już spała, a on z butelką wychodził przed dom. – Inaczej nie ma po co żyć.

Kunszt. Mówił o kunszcie.

– Jak to się stało, że cię nie wzięli do piechoty morskiej? – zapytał Jodie. – W końcu mi nie powiedziałeś.

– To było głupie – odrzekł Stephen, a po chwili dodał: – Kiedy byłem dzieciakiem, wpakowałem się w kłopoty. Ty tego nie robiłeś?

– Czy pakowałem się w kłopoty? Rzadko. Za bardzo się bałem. Nie chciałem martwić matki. Nie podobało się jej, że kradłem i tak dalej. A co zrobiłeś?

– Niezbyt mądrą rzecz. W naszym mieście mieszkał jeden facet. Wiesz, taki tyran. Zobaczyłem, jak wykręca ręce swojej kobiecie. Była chora, więc dlaczego jeszcze się nad nią znęcał? Poszedłem do niego i powiedziałem, że jeżeli nie przestanie, to go zabiję.

– Tak mu powiedziałeś?

– Ojczym nauczył mnie jeszcze jednej rzeczy. Nie groź. Zabij albo daruj życie, ale nie groź. Dalej gnębił tę kobietę i musiałem dać mu nauczkę. Zacząłem go bić. Poniosło mnie. Wziąłem kamień i walnąłem go. Nie zastanawiałem się nad tym, co robię. Dostałem kilka lat za nieumyślne spowodowanie śmierci. Miałem piętnaście lat, ale już zaszarganą kartotekę. Wystarczyło, żeby mnie nie przyjęli do piechoty morskiej.

– Chyba gdzieś czytałem, że nawet jak jesteś notowany, możesz iść do wojska. Do jakiegoś specjalnego obozu.

– Ale to było zabójstwo.

Jodie ścisnął ramię Stephena.

– To nie fair.

– Wtedy tak nie myślałem.

– Naprawdę mi przykro – powiedział Jodie.

Stephen, który umiał bez mrugnięcia patrzeć ludziom w oczy, zerknął przelotnie na Jodiego, po czym zaraz odwrócił wzrok. I gdzieś w głębi ujrzał dziwaczny obrazek: on i Jodie mieszkają w chacie, razem chodzą polować i na ryby. Gotują kolację nad ogniskiem.

– Co się z nim stało? Z twoim ojczymem?

– Zginął w wypadku. Był na polowaniu i spadł ze skały.

– Może właśnie tak chciał umrzeć – rzekł Jodie.

– Niewykluczone – odparł Stephen po krótkim milczeniu.

Poczuł, jak noga Jodiego ociera się o jego nogę. Znów ten elektryczny wstrząs. Stephen wstał szybko i podszedł do okna.

Przejechał radiowóz, ale gliniarze w środku pili wodę i rozmawiali.

Ulica była pusta, jeśli nie liczyć grupki bezdomnych: kilku białych i jednego Murzyna.

Stephen przymrużył oczy. Murzyn, dźwigający wielką torbę pełną puszek po wodzie sodowej i piwie, kłócił się z innymi, gestykulował, rozglądał się na boki i proponował torbę jednemu z białych, który przecząco kręcił głową. Czarny miał w oczach jakiś obłęd i biali wyraźnie się go bali. Stephen przyglądał się kłótni przez parę minut, po czym wrócił na materac i usiadł obok Jodiego.

Położył mu dłoń na ramieniu.

– Chcę z tobą pogadać o tym, co zrobimy.

– Dobra. Słucham, wspólniku.

– Ktoś mnie szuka.

Jodie wybuchnął śmiechem.

– Po tym, co się stało w tamtym budynku, powiedziałbym, że całkiem sporo ludzi.

Stephen nawet się nie uśmiechnął.

– Chodzi o jedną osobę. Nazywa się Lincoln.

Jodie skinął głową.

– To imię?

Stephen wzruszył ramionami.

– Nie wiem… Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego.

– Kto to jest?

Robak…

– Może gliniarz. Albo federalny. Konsultant czy ktoś w tym rodzaju. Dokładnie nie wiem.

Stephen przypomniał sobie, jak Żona opisywała Lincolna w rozmowie z Ronem – mówiła o nim jak o guru albo duchu. Poczuł, że się kuli. Przesunął dłoń na plecy Jodiego i zatrzymał na wystającym kręgosłupie. Przykre uczucie minęło.

– Już drugi raz udało mu się mnie powstrzymać. Prawie mnie złapał. Próbuję go rozgryźć i nie potrafię.

– Co chcesz rozgryźć?

– Jego następny ruch. Co zamierza teraz zrobić. Żebym mógł go uprzedzić.

Poklepał po plecach Jodiego, który najwyraźniej nie miał nic przeciwko temu. Nie unikał też jego spojrzenia. Jego bojaźń zniknęła. Popatrzył dziwnie na Stephena. Czyżby było to spojrzenie… Stephen nie umiał znaleźć właściwego słowa. Może podziwu?

Zdał sobie sprawę, że tak samo patrzyła na niego Sheila w barze, gdy mówił jej rzeczy, które chciała usłyszeć. Tyle tylko, że wtedy nie był Stephenem. Był kimś, kto nie istniał. Jodie spoglądał na niego podobnie, choć dokładnie wiedział, kim jest Stephen. Wiedział, że jest mordercą.

Wciąż trzymając rękę na jego plecach, Stephen rzekł:

– Nie umiem odgadnąć, czy wywiezie ich z bezpiecznego domu. Tego, który stoi obok biurowca.

– Kogo wywiezie? Ludzi, których masz zabić?

– Tak. Próbuje mnie przechytrzyć. Myśli… – Stephen urwał.

Myśli…

O czym myślał Lincoln Robak? Wywiezie Żonę i Przyjaciela, bo się spodziewa, że jeszcze raz spróbuję zaatakować dom? Albo zostawi ich przekonany, że odczekam jakiś czas i spróbuję w nowym miejscu? Jeżeli nawet myśli, że jeszcze raz spróbuję dostać się do domu, może zostawi ich na przynętę, żeby mnie zwabić do następnej pułapki? Przewiezie do innego bezpiecznego domu dwoje pozorantów? I spróbuje mnie sprzątnąć, kiedy za nimi pojadę?

Chudy człowiek powiedział prawie szeptem:

– Wyglądasz, ja wiem, jakbyś przeżył jakiś szok.

– Nie rozumiem go… Nie wiem, co zrobi. Wszystkich, którzy mnie do tej pory chcieli złapać, rozumiałem. Jego nie potrafię.

– Co mam zrobić? – spytał Jodie, przechylając się na bok. Jego ramię dotknęło Stephena.

Stephen Kall, fachowiec w swej profesji, pasierb człowieka, który nigdy nie przeżył chwili wahania – zabijając jelenia czy sprawdzając talerze czyszczone szczoteczką do zębów – zupełnie zdezorientowany gapił się teraz w podłogę. Potem spojrzał Jodiemu w oczy.

Ręka na plecach. Zetknięci ramionami.

Stephen podjął decyzję.

Pochylił się i pogrzebał w plecaku. Znalazł czarny telefon komórkowy. Patrzył na niego przez chwilę, a potem podał Jodiemu.

– Co to? – spytał włóczęga.

– Telefon. Będziesz z niego korzystał.

– Komórka! Super. – Oglądał aparat, jak gdyby nigdy wcześniej nie miał w rękach czegoś podobnego. Otworzył klapkę, badał wszystkie przyciski.

– Wiesz, kto to jest naganiacz? – spytał Stephen.

– Nie.

– Najlepsi snajperzy nie pracują sami. Zawsze mają naganiacza. To on lokalizuje cel, szacuje odległość, osłania snajpera i tak dalej.

– Chcesz, żebym był twoim naganiaczem?

– Tak. Widzisz, chyba Lincoln ich wywiezie.

– Rozgryzłeś go w końcu? – zapytał Jodie.

– Nie umiem tego wytłumaczyć. Mam po prostu przeczucie. – Spojrzał na zegarek. – Dobra, słuchaj. O wpół do drugiej przejdziesz się ulicą, jak zwykły… bezdomny.

– Możesz mówić „włóczęga”.

– I będziesz obserwować dom. Możesz grzebać w śmieciach i szukać, bo ja wiem, puszek.

– Butelek. Zawsze tak robię.

– Dowiesz się, jakim samochodem stamtąd wyjeżdżają, potem zadzwonisz do mnie. Będę czekał za rogiem w samochodzie. Ale musisz uważać na pozorantów.

W myślach ujrzał rudowłosą policjantkę. Nie mogłaby udawać Żony. Za wysoka, za ładna. Zastanawiał się, dlaczego tak jej nie znosi… Żałował, że strzelając do niej, nie wycelował lepiej.

– Dobra. Zrobię to. Chcesz ich zastrzelić na ulicy?

– To zależy. Może pojadę za nimi do nowego miejsca i tam to zrobię. W razie czego mogę improwizować.

Jodie oglądał telefon jak dziecko prezent gwiazdkowy.

– Nie wiem, jak to działa.

Stephen pokazał mu.

– Dzwonisz, kiedy będziesz na stanowisku.

– Na stanowisku. Brzmi zawodowo. – Jodie uniósł wzrok znad telefonu. – Wiesz, po tym wszystkim, kiedy już wyjdę z kliniki, może będziemy się czasem spotykać? Pójdziemy na kawę, sok czy coś w tym rodzaju? Hm? Chcesz?

– Jasne – odparł Stephen. – Możemy…

Nagle drzwiami wstrząsnął jakiś łomot. Stephen okręcił się na pięcie i wyszarpnął broń z kieszeni, przyjął klasyczną pozycję strzelecką.

– Otwieraj te jebane drzwi! – krzyknął głos z zewnątrz. – I to już!

– Cicho – szepnął Stephen do Jodiego. Serce waliło mu jak oszalałe.

– Jesteś tam, szmaciarzu? – Głos był nieustępliwy. – Jo-die. Gdzie, kurwa, jesteś?

Stephen podszedł do zabarykadowanego okna i wyjrzał. Bezdomny Murzyn z przeciwnej strony ulicy. Miał na sobie postrzępioną kurtkę z napisem „Cats… The Musical”. Murzyn nie widział go.

– Gdzie ten kurdupel? – spytał czarny. – Muszę dostać jakieś piguły! Jodie, Joe? Gdzie jesteś?

– Znasz go? – spytał Stephen, odwracając się.

Jodie uniósł wzrok, wzruszył ramionami i szepnął:

– Nie wiem, może. Na ulicy jest kupa ludzi.

Stephen przyglądał się człowiekowi, gładząc kciukiem plastyk rękojeści pistoletu.

Bezdomny zawołał:

– Wiem, że tam jesteś, stary. – Jego głos przeszedł w ohydny kaszel. – Jo-die! Jo-die! Wiesz, ile mnie to będzie kosztować? Tydzień, kurwa, polowania na puszki. Otwieraj, powiedzieli mi, że tu jesteś. Wszyscy tak mówią. Jodie, Jodie!

– Zaraz sobie pójdzie – rzekł Jodie.

– Czekaj – powiedział Stephen. – Może będzie go można wykorzystać.

– Jak?

– Pamiętasz, co ci mówiłem? Zmylić wroga. Nadaje się… – Stephen kiwał głową. – Wygląda groźnie. Skupią uwagę na nim, nie na tobie.

– To znaczy, mam go wziąć ze sobą? Do bezpiecznego domu?

– Tak – odparł Stephen.

– Potrzebuję towaru, stary – jęknął Murzyn. – Kurewsko źle się czuję. Proszę. Cały się trzęsę. Ty skurwielu! – Kopnął w drzwi. – Proszę, Jodie. Jesteś tam? Pomóż mi. O co ci, kurwa, chodzi? Szmaciarzu! Pomóż mi. – Chyba płakał.

– Wyjdź do niego – rzekł Stephen. – Powiedz mu, że dostanie coś ode mnie, jeżeli z tobą pójdzie. Zrób tak, żeby podszedł do jakiegoś śmietnika naprzeciw domu, kiedy ty będziesz obserwował. Tyle wystarczy.

Jodie spojrzał na niego.

– Teraz? Mam z nim rozmawiać?

– Tak. Powiedz mu.

– Chcesz, żeby tu wszedł?

– Nie, nie chcę, żeby mnie zobaczył. Ty idź i z nim pogadaj.

– No… dobra. – Jodie pchnął mocno drzwi. – A jeżeli wbije mi nóż albo co?

– Popatrz na niego. Ledwie żyje. Położyłbyś go jedną ręką.

– Wygląda, jakby miał AIDS.

– Idź.

– A jak dotknie…

– Idź!

Jodie głęboko nabrał powietrza i wyszedł na zewnątrz.

– Hej, uspokój się – powiedział do człowieka. – Czego chcesz, do cholery?

Stephen widział, jak Murzyn przygląda się Jodiemu oszalałymi oczami.

– Mówili, że sprzedajesz prochy. Mam kasę. Sześćdziesiąt dolców. Potrzebuję piguł. Słuchaj, jestem chory.

– Czego chcesz?

– A co masz, stary?

– Czerwone, amfę, kwas, demerol.

– Dobra, demerol jest niezły. Zapłacę. Kurwa, mam kasę. Boli mnie w środku. Dostałem wpierdol. Gdzie moje pieniądze? – Kilka razy poklepał się po kieszeniach, zanim się zorientował, że ściska banknoty w lewej dłoni.

– Ale musisz najpierw coś dla mnie zrobić – powiedział Jodie.

– No, co mam zrobić? Obciągnąć ci?

– Nie – odrzekł przerażony Jodie. – Chcę, żebyś mi pomógł przerzucić jedne śmieci.

– Po co mam się babrać w takim gównie?

– Tam są puszki.

– Puszki? – ryknął czarny, drapiąc się zawzięcie w nos. – Po co ci, kurwa, puszki? Dostaniesz za nie może piątaka. Właśnie dałem setkę puszek, żeby się dowiedzieć, gdzie grzejesz dupę. Pierdol puszki. Płacę ci gotówką, gościu.

– Dam ci demerol za friko, tylko mi pomóż znaleźć parę flaszek.

– Za friko? – Murzyn zdawał się nie rozumieć. – Znaczy, że nie będę musiał płacić?

– Tak.

Czarny rozejrzał się, jak gdyby szukał kogoś, kto mu to wytłumaczy.

– Zaczekaj tu – powiedział mu Jodie.

– Gdzie mam szukać tych flaszek?

– Zaczekaj chwilę…

– Gdzie? – powtórzył ostro.

Jodie cofnął się do tunelu. Powiedział do Stephena:

– Zgodził się.

– Dobra robota. – Stephen uśmiechnął się.

Jodie odwzajemnił uśmiech. Zaczął się odwracać do drzwi, lecz Stephen powiedział:

– Hej.

Chudy człowiek zatrzymał się W pół kroku.

– Fajnie, że cię spotkałem – wyrzucił z siebie Stephen.

– Też się cieszę. – Jodie zawahał się przez chwilę. – Wspólniku. – Wyciągnął do niego rękę.

– Wspólniku – powtórzył za nim Stephen. Poczuł chęć, by zdjąć rękawiczkę, żeby poczuć na swojej skórze skórę Jodiego. Jednak nie zrobił tego.

Kunszt przede wszystkim.

Rozdział dwudziesty czwarty

45 godzin – godzina dwudziesta piąta


Dyskusja miała gorący przebieg.

– Chyba się mylisz, Lincoln – powiedział Lon Sellitto. – Trzeba ich wywieźć. Jeżeli ich zostawimy, znowu zaatakuje dom.

Nie tylko oni głowili się nad tym dylematem. Prokurator Reg Eliopolos jeszcze się do nich nie zgłosił, ale przybył we własnej osobie agent specjalny, szef manhattańskiego biura FBI, Thomas Perkins, reprezentujący w dyskusji stronę federalnych. Rhyme żałował, że nie ma Dellraya i Sachs, która razem z połączonymi oddziałami policji i FBI przeszukiwała stare części metra. Jak dotąd nie natknęli się na żaden ślad Trumniarza ani jego towarzysza.

– Z mojej oceny sytuacji wynika, że lepiej przewieźć ich w inne miejsce – rzekł z powagą Perkins. – Mamy inne bezpieczne obiekty. – Był zbulwersowany faktem, że Trumniarz w ciągu zaledwie ośmiu godzin ustalił miejsce ukrywania świadków i zdołał zbliżyć się na odległość pięciu jardów od zamaskowanego wyjścia ewakuacyjnego. – Lepsze obiekty – dodał szybko. – Powinniśmy jak najszybciej zorganizować im transport. Miałem już sygnały z samej góry. Z Waszyngtonu. Świadkom trzeba bezwzględnie zapewnić bezpieczeństwo.

Czyli, pomyślał Rhyme, natychmiast wywieźć.

– Nie. – Rhyme był nieugięty. – Musimy ich zostawić tam, gdzie są.

– Biorąc pod uwagę priorytety – powiedział Perkins – odpowiedź może być tylko jedna. Przewieźć ich.

– Będzie ich dalej podchodził, wszystko jedno, czy zostaną w starym domu, czy pojadą do nowego – rzekł Rhyme. – Tam znamy teren, mniej więcej wiemy, skąd się go można spodziewać. Łatwiej zastawić pułapkę.

– To ważny argument – zgodził się Sellitto. – Możemy w ten sposób popsuć mu szyki.

– Jak to? – spytał Perkins.

– On też się teraz zastanawia.

– Tak?

– No pewnie – powiedział Rhyme. – Próbuje rozgryźć nasze zamiary. Jeśli postanowimy zostawić ich w domu, musi spróbować jeszcze raz. Jeżeli ich wywieziemy – i chyba tego się spodziewa – będzie szukał szczęścia podczas transportu. A wtedy zabezpieczenia będą gorsze niż w stałym obiekcie. Nie, musimy ich zostawić i przygotować się na ponowną próbę ataku. Przewidzieć wszystko. Ostatnim razem…

– Ostatnim razem zginął jeden agent.

– Gdyby Innelman miał osłonę, skończyłoby się inaczej – odparował szefowi agentów Rhyme.

Ubrany w nienaganny garnitur Perkins był typowym biurokratą, lecz niepozbawionym rozsądku. Skinął głową, wyrażając zgodę.

Ale czy ja mam rację? – zastanawiał się Rhyme.

O czym myśli Trumniarz? Czy naprawdę wiem?

Przecież potrafię zajrzeć do czyjegoś pokoju albo do cuchnącej uliczki i odtworzyć przebieg zbrodni, jaka się tam rozegrała. Z plam krwi na dywanie albo kafelkach umiem odczytać, jak w teście Rorschacha, jak niewiele brakowało, żeby ofiara uciekła, albo jak małe miała szansę, albo jaką zginęła śmiercią. Wystarczy, że spojrzę na pozostawiony przez mordercę pyłek i już wiem, skąd przyszedł.

Wiem kto, wiem dlaczego.

Ale co zrobi Trumniarz?

Mogę się tylko domyślać, nie mogę mieć pewności.

W drzwiach stanęła jakaś postać – jeden z funkcjonariuszy pilnujących wejścia do domu. Podał Thomowi kopertę i wycofał się na swoje stanowisko.

– Co to? – Rhyme nieufnie przyglądał się kopercie. Nie czekał na żaden raport z laboratorium, poza tym zbyt dobrze pamiętał o upodobaniu Trumniarza do bomb. W kopercie była tylko gruba kartka papieru przysłana przez FBI.

Thom otworzył i zaczął czytać.

– To od grupy analiz dowodów fizycznych. Namierzyli fachowca od piasku.

– Nie ma związku z naszą sprawą – wyjaśnił Perkinsowi Rhyme. – Chodzi o agenta, który zaginął parę dni temu.

– Tony? – spytał Perkins. – Na razie nie mam żadnego tropu.

Rhyme zerknął na raport.


Substancja dostarczona do analizy, formalnie rzecz biorąc, nie jest piaskiem. To koralowe odłamki z rafy, wśród których można wyróżnić morskie bezkręgowce, fragmenty morskich pierścienic, muszli brzuchonogów i otwornic. Najbardziej prawdopodobne miejsce pochodzenia to północna część Karaibów – Kuba, Bahamy.


Karaiby… Ciekawe. Cóż, na razie ta sprawa będzie musiała zaczekać. Gdy dostaną Trumniarza, razem z Sachs wrócą…

W jego słuchawce rozległ się suchy trzask.

– Rhyme, jesteś tam? – zaskrzeczał głos Sachs.

– Tak! Gdzie jesteś, Sachs? Co masz?

– Jesteśmy przy starej stacji metra niedaleko ratusza. Wejście zabite dechami. Ludzie z rozpoznania twierdzą, że tam ktoś jest. Jedna, może dwie osoby.

– Dobra, Sachs – powiedział; serce mu waliło na myśl, że być może są blisko Trumniarza. – Melduj cały czas. – Spojrzał na Sellitta i Perkinsa. – Zdaje się, że w ogóle nie będzie trzeba wywozić świadków z domu.

– Znaleźli go? – zapytał detektyw.

Lecz Rhyme – przede wszystkim naukowiec – nie chciał wyrażać głośno swoich nadziei. Bał się, że to przyniesie pecha operacji – właściwie przyniesie pecha Sachs.

– Trzymajmy kciuki – mruknął.


Jednostki specjalne po cichu otoczyły stację.

Prawdopodobnie tu mieszka nowy wspólnik Trumniarza, uznała Amelia Sachs. Ludzie z rozpoznania spotkali kilku miejscowych, którzy poinformowali o narkomanie sprzedającym w tej okolicy tabletki. Był to drobny człowiek – czyli pasowałby do znalezionego odcisku buta numer osiem.

Wejście na stację było, prawie dosłownie, dziurą w murze. Wiele lat temu zastąpiono je bardziej luksusowym, znajdującym się kilka przecznic dalej.

Oddział 32-E zajął stanowiska, rozpoznanie ustawiało mikrofony i kamery na podczerwień, a pozostali funkcjonariusze przystąpili do wyłączenia ulicy z ruchu i usuwania bezdomnych, którzy siedzieli na krawężnikach i w drzwiach budynków.

Dowódca kazał Sachs odsunąć się od wejścia na stację – zejść z linii ognia. Przydzielili jej upokarzające zadanie pilnowania wyjścia z metra, od lat zamkniętego aa kłódkę i zagrodzonego żelaznymi kratami. Zaczęła się nawet zastanawiać, czy Rhyme nie umówił się z Haumannem, by ten osobiście zadbał, żeby nic się jej nie stało. Złość z poprzedniego wieczoru, gdy pościg za Trumniarzem się nie udał, wróciła ze zdwojoną siłą.

Sachs wskazała ruchem głowy zardzewiała kłódkę.

– Tędy chyba nie wyjdzie – zauważyła od niechcenia.

– Trzeba pilnować wszystkich wyjść – mruknął zamaskowany gliniarz, nie zauważając jej sarkazmu lub puszczając go mimo uszu, po czym wrócił do swoich kompanów.

Z brudnoszarego nieba padał chłodny deszcz, bębniąc w usypaną przed starym wyjściem ze stacji stertę śmieci.

Czy w środku rzeczywiście jest Trumniarz? Jeżeli tak, będzie strzelanina. Na pewno. Nie wyobrażała sobie, by mógł się poddać bez morderczej walki.

I była wściekła, że nie weźmie w niej udziału.

Cwany z ciebie fiut, kiedy masz karabin i chroni cię ćwierć mili, powiedziała do niego w duchu. Ale powiedz mi, gnojku, jak się czujesz otoczony, mając tylko broń krótką? Chciałbyś się teraz ze mną zmierzyć? W domu, na półce nad kominkiem, miała kilkanaście trofeów – pozłacanych figurek strzelców celujących z pistoletów. (Wszystkie figurki przedstawiały mężczyzn, co z niewiadomego powodu bardzo śmieszyło Amelię Sachs).

Zeszła kilka schodków, podchodząc bliżej żelaznych krat. Potem przylgnęła płasko do ściany.

Sachs, fachowiec w zabezpieczaniu miejsc zbrodni, zbadała obrzydliwy zakątek, czuła zapach śmieci, zgnilizny i moczu – charakterystyczne wonie metra. Dokładnie obejrzała kraty, łańcuch i kłódkę. Zajrzała do ciemnego tunelu, ale nic nie zobaczyła i niczego nie usłyszała.

Gdzie on jest?

I co robią agenci z gliniarzami? Dlaczego to tak długo trwa?

Chwilę później usłyszała odpowiedź – w słuchawce telefonu: czekali na wsparcie. Haumann postanowił wezwać jeszcze dwudziestu ludzi z jednostki specjalnej i drugi zespół 32-E.

Nie, nie, nie – myślała. Błąd! Wystarczy, że Trumniarz wyjrzy na zewnątrz, zobaczy, że na ulicy nie ma ani jednego samochodu, taksówki ani pieszego, i od razu się domyśli, że szykuje się akcja. Ulica spłynie krwią… Czy oni tego nie rozumieją?

Sachs położyła narzędzia u stóp schodków i wspięła się z powrotem na ulicę. Niedaleko była apteka. Weszła tam, kupiła dwa pojemniki z butanem i pożyczyła od aptekarza pręt od markizy nad drzwiami – kawał stali długości pięciu stóp.

Włożyła koniec pręta w jedno z ogniw łańcucha, które było częściowo nadpiłowane, po czym przekręciła go, aż łańcuch się napiął. Potem nałożyła rękawiczkę z nomexu i opróżniła oba pojemniki butanu, kierując strumień gazu na metalowe ogniwa i obserwując, jak pokrywają się szronem. (Amelia Sachs wiedziała o sposobach forsowania zamkniętych drzwi tyle rzeczy, że w razie czego mogła zmienić zawód).

Gdy drugi pojemnik był już pusty, złapała oburącz pręt i zaczęła ciągnąć. Pod wpływem lodowatego gazu metal stał się bardzo kruchy. Z cichym trzaskiem ogniwo pękło na pół. Złapała łańcuch, zanim upadł na ziemię, i położyła go na kupie liści.

Zawiasy były mokre od deszczu, ale splunęła na nie, żeby nie skrzypiały i pchnęła drzwi, wyciągając jednocześnie glocka z kabury. Pomyślała: nie trafiłam do ciebie z trzystu jardów, ale z trzydziestu nie chybię.

Rhyme’owi na pewno by się to nie podobało, ale na szczęście nic nie wiedział. Pomyślała przez chwilę o nim i o wczorajszym wieczorze, gdy leżeli w łóżku. Ale obraz jego twarzy szybko się ulotnił. Jak podczas jazdy z prędkością stu pięćdziesięciu mil na godzinę, tak i w tej misji nie miała czasu na użalanie się nad swoim tragicznym życiem.

Zniknęła w mrocznym korytarzu, przesadziła starodawny drewniany kołowrotek i ruszyła w kierunku stacji, idąc wzdłuż peronu.

Zanim uszła dwadzieścia stóp, usłyszała jakieś głosy.

– Muszę iść… rozumiesz… mówię? Odejdź.

Biały mężczyzna.

Trumniarz?

Serce łomotało jej w piersi.

Oddychaj spokojnie, pouczyła się w myśli. Strzelanie to oddech.

(Lecz wtedy na lotnisku nie uspokoiła oddechu. Dyszała ze strachu).

– Co, co mówisz? – odezwał się ktoś drugi. Czarny. W tym głosie usłyszała coś, co przeszyło ją lękiem – coś niebezpiecznego. – Mogę mieć kasę. Mogę mieć forsy jak nasrał. Mam sześćdziesiąt, nie? Ale mogę mieć więcej. Ile chcesz. Miałem dobrą robotę, ale mi ją skurwiele zabrali. Za dużo wiedziałem.

Broń to tylko przedłużenie ręki. Celuj sobą, nie bronią.

(Ale gdy była na lotnisku, w ogóle nie celowała. Trzęsła się ze strachu jak osika i strzelała na oślep – co jest najbardziej bezsensowną i niebezpieczną metodą posługiwania się bronią palną).

– Rozumiesz? Zmieniłem zdanie… i wyjdź. Dam ci… demerol.

– Nie powiedziałeś, gdzie idziemy. Gdzie mamy szukać tych jebanych butelek? Najpierw powiedz. Gdzie?

– Nigdzie nie idziemy. Odejdź stąd.

Sachs powoli zaczęła wchodzić po schodach.

Myślała: Najpierw wyciągnij cel z ukrycia, sprawdź, co masz za plecami, naciśnij spust. Schowaj się. Jeżeli trzeba, powtórz wszystko. I cofnij się. Nie pozwól, żeby coś wytrąciło cię z równowagi.

(Na lotnisku wytrąciła ją z równowagi kula, która z gwizdem przeleciała tuż obok jej twarzy).

Zapomnij o tym. Skup się.

Jeszcze kilka schodów w górę.

– A teraz mówisz, że nie dasz za darmo. Teraz mówisz, że muszę płacić. Skurwysynu!

Schody były najgorsze. Kolana, jej słaby punkt. Pieprzony artretyzm…

– Masz. Dwanaście demeroli. Zabieraj i spadaj stąd!

– Dwanaście. I nie muszę płacić? – Czarny ryknął śmiechem. – Dwanaście?

Zbliżała się do szczytu schodów.

Mogła już prawie zajrzeć na stację. Była gotowa do oddania strzału. Jeżeli facet przesunie się w jakąkolwiek stronę o więcej niż sześć cali, stuknij go, dziewczyno. Zapomnij o przepisach. Trzy strzały w głowę. Bach, bach, bach. Nie celuj w korpus. Nie…

Nagle schody się skończyły.

Upadając, wydała z siebie zduszony, gardłowy jęk.

Jeden stopień okazał się pułapką. Podstopnicy nie było, a sam schodek opierał się na dwóch pudełkach po butach. Pod jej ciężarem karton się załamał, a betonowa płyta runęła w dół, więc i Sachs spadła ze schodów. Glock wyleciał jej z ręki, a kiedy zaczęła przez radio wzywać pomocy, zorientowała się, że przewód łączący słuchawkę i mikrofon z motorolą został wyrwany z gniazdka.

Sachs wylądowała z głuchym łoskotem na betonowo-stalowym podeście. Głową uderzyła w słupek podtrzymujący poręcz. Oszołomiona przewróciła się na brzuch.

– No, świetnie – mruknął głos białego.

– Kto to, kurwa? – spytał Murzyn.

Unosząc głowę, ujrzała dwóch mężczyzn stojących u szczytu schodów.

– Jasny szlag – mruknął czarny. – Kurwa, co się tu dzieje?

Biały złapał kij baseballowy i ruszył w dół po schodach.

Już po mnie, pomyślała. To koniec.

W kieszeni miała nóż sprężynowy. Musiała tylko zdobyć się na wysiłek, by wyciągnąć spod siebie prawą rękę. Obróciła się na plecy, szukając po omacku noża. Było już jednak za późno. Mężczyzna nastąpił jej na ramię, przygważdżając je do ziemi. Wlepił spojrzenie w jej twarz.

Kurczę, Rhyme, wszystko spieprzyłam. Szkoda, że w nocy nie pożegnaliśmy się lepiej… Przepraszam… Przepraszam…

W obronnym geście uniosła ręce, żeby osłonić głowę, poszukała spojrzeniem glocka. Był za daleko.

Żylastą ręką, która przypominała zakończoną pazurami ptasią nogę, włóczęga wyciągnął jej z kieszeni sprężynowiec. Odrzucił go daleko.

Potem wstał, mocno chwytając kij.

Dlaczego tak schrzaniłam? – pytała w duchu zmarłego ojca. Ile złamałam zasad? Przypomniała sobie jego słowa, że na ulicy można zginąć, popełniając jeden, jedyny błąd, trwający nie dłużej niż sekundę.

– Powiesz mi, co tu robisz – wymruczał, wymachując pałką z roztargnieniem, jak gdyby nie mógł się zdecydować, co jej złamać najpierw. – Kim, do cholery, jesteś?

– Nazywa się Amelia Sachs – powiedział bezdomny Murzyn, który nagle przestał mówić jak bezdomny. Zszedł z dolnego stopnia i zbliżył się do białego, wyciągając mu kij z ręki. – I jeżeli się nie mylę, przyszła tu, żeby dobrać ci się do dupy. Tak jak ja.

Sachs zmrużyła oczy i zobaczyła, jak czarny włóczęga prostuje się i zmienia we Freda Dellraya. Agent mierzył do osłupiałego człowieka z wielkiego sig-sauera.

– Gliniarz? – parsknął bezdomny.

– FBI.

– Niech to szlag! – wyrzucił z siebie, zamykając oczy z niesmakiem. – To moje pierdolone szczęście.

– Mylisz się – powiedział Dellray. – Szczęście nie ma tu nic do rzeczy. Dobra, skuję cię i zachowuj się grzecznie. Jeżeli nie, to przez długie miesiące będzie cię bardzo bolało. Rozumiemy się?

– Jak to zrobiłeś, Fred?

– Bardzo łatwo. – Wysoki Dellray stał obok Sachs przed opuszczoną stacją metra. Agent wciąż miał na sobie strój włóczęgi, a jego twarz i ręce pokrywało błoto, którym się wysmarował, by wyglądać, jakby od tygodni mieszkał na ulicy. – Rhyme mi mówił, że nowy kumpel Trumniarza jest ćpunem i mieszka gdzieś w metrze pod centrum. Wiedziałem, gdzie iść. Kupiłem torbę puszek i pogadałem z kim trzeba, żeby dostać namiary na jego mieszkanko. – Ruchem głowy wskazał stację. Spojrzeli na radiowóz, w którym na tylnym siedzeniu tkwił Jodie w kajdankach, z ponurą miną.

– Dlaczego nam nie powiedziałeś?

Dellray zaśmiał się i Sachs zrozumiała, że pytanie nie ma sensu; tajniacy rzadko mówią komuś – nawet innym gliniarzom, a zwłaszcza przełożonym – o swoich poczynaniach. Nick, jej były eks, był tajniakiem i cholernie mało jej mówił.

Pomasowała stłuczony bok. Bolało jak diabli i sanitariusze poradzili jej, żeby się prześwietliła. Sachs ścisnęła biceps Dellraya. Sama czuła się nieswojo, gdy ktoś jej dziękował – w tym rzeczywiście była dobrą uczennicą Rhyme’a – ale bez żadnych oporów powiedziała teraz:

– Ocaliłeś mi życie. Gdyby nie ty, byłoby już po mnie. Co ci mam powiedzieć?

Dellray skwitował podziękowanie wzruszeniem ramion i wydębił papierosa od jednego z mundurowych, którzy stali przed stacją. Obwąchał marlboro i wsunął za ucho. Spojrzał w ciemne okno stacji.

– Proszę – rzekł nie wiadomo do kogo, wzdychając. – Najwyższy czas, żebyśmy mieli trochę szczęścia.

Kiedy aresztowali Joego D’Oforio i wepchnęli go do radiowozu, bezdomny powiedział im, że Trumniarz wyszedł dziesięć minut wcześniej i udał się w głąb ciemnej bocznicy. Jodie – bo tak brzmiało przezwisko włóczęgi – nie wiedział, dokąd poszedł. Po prostu nagle zniknął z bronią i plecakiem. Haumann i Dellray wysłali ludzi, żeby przetrząsnęli stację, tunele i położoną niedaleko czynną stację. Teraz czekali na rezultaty poszukiwań.

– No dalej…

Dziesięć minut później w drzwiach ukazał się mężczyzna z jednostki specjalnej. Sachs i Dellray spojrzeli na niego z nadzieją. On jednak pokręcił głową.

– Zgubiłem jego ślad na początku toru. Nie mam pojęcia, dokąd poszedł.

Sachs westchnęła i z ociąganiem przekazała tę wiadomość Rhyme’owi, pytając, czy ma zbadać tory i stację.

Jak się spodziewała, nie przyjął wiadomości najlepiej.

– Niech to diabli – mruknął Rhyme. – Nie, samą stację. Nie ma sensu iść tunelem. Cholera, jak on to robi? Jakby miał jakiś pieprzony szósty zmysł.

– Przynajmniej mamy świadka – powiedziała.

I natychmiast pożałowała tych słów.

– Świadka? – prychnął Rhyme. – Świadka? Nie potrzebuję świadków. Potrzebuję dowodów! Ale przywieź go tu. Posłuchamy, co ma do powiedzenia. Sachs, chcę, żebyś przeszukała stację tak dokładnie, jak jeszcze nie przeczesywałaś żadnego miejsca. Słyszysz? Jesteś tam, Sachs? Słyszysz mnie?

Rozdział dwudziesty piąty

45 godzin – godzina dwudziesta piąta


– Co tu mamy? – spytał Rhyme, dmuchając w rurkę sterownika wózka i podjeżdżając bliżej.

– Kawałek śmiecia – stwierdził Fred Dellray, już umyty i przebrany w mundur – jeśli mundurem można nazwać zjadliwie zielony garnitur. – Hm, hm. Nic nie mów. Czekaj, aż cię spytamy. – Utkwił groźne spojrzenie w Jodiem.

– Nabrałeś mnie!

– Cicho bądź, szczaplaku.

Rhyme nie był zadowolony, że Dellray wypuścił się na samotną akcję, lecz na tym polegała praca tajniaka i nawet jeśli Lincoln nie do końca ją rozumiał, nie mógł kwestionować jej skuteczności – której agent niezaprzeczalnie dowiódł.

Poza tym ocalił skórę Amelii Sachs.

Wkrótce miała tu przybyć. Sanitariusze zabrali ją na ostry dyżur, żeby zrobić prześwietlenie żeber. Potłukła się, spadając ze schodów, ale na szczęście nic nie złamała. Zaniepokojony stwierdził, że w ogóle nie wzięła sobie do serca ich rozmowy; sama weszła do metra, gdzie prawdopodobnie ukrywał się Trumniarz.

Niech to szlag, pomyślał, jest tak samo uparta jak ja.

– Nie chciałem nikomu zrobić krzywdy – zaprotestował Jodie.

– Ogłuchłeś? Powiedziałem, ani słowa.

– Nie wiedziałem, kim ona jest!

– No jasne – rzekł Dellray. – Srebrna odznaka nic oczywiście nie znaczy. – Potem sobie przypomniał, że zabronił mu się odzywać.

Sellitto poszedł bardzo blisko Jodiego i nachylił się nad nim.

– Powiedz nam coś o swoim przyjacielu.

– To nie jest mój przyjaciel. Porwał mnie. Byłem w tym budynku przy Trzydziestej Piątej, bo…

– Bo podpieprzałeś tabletki. Wiemy, wiemy.

Jodie wybałuszył na niego oczy.

– Skąd…

– Nie obchodzi nas to. Przynajmniej na razie. Mów dalej.

– Myślałem, że to glina, ale potem mi powiedział, że przyszedł zabić jakichś ludzi. Bałem się, że mnie też zabije. Musiał stamtąd uciekać i kazał mi stać bez ruchu. Potem wszedł ten gliniarz, czy kto to był, a on wbił mu nóż.

– I go zabił – wyrzucił z siebie Dellray.

Jodie westchnął nieszczęśliwie.

– Nie wiedziałem, że chce go zabić. Myślałem, że tylko obezwładnić.

– Ty gnojku – warknął Dellray. – Ale go zabił. Facet nie żyje.

Sellitto spojrzał na torebki z dowodami znalezionymi w metrze. Znajdowały się w nich świerszczyki, setki pigułek, ubrania. Nowy telefon komórkowy. Plik banknotów. Ponownie popatrzył na Jodiego.

– Mów dalej.

– Powiedział, że mi zapłaci, jak go wyprowadzę z budynku. Zaprowadziłem go do metra przez tunel. Jak ty mnie znalazłeś, człowieku? – zwrócił się do Dellraya.

– Bo włóczyłeś się po ulicach i każdemu usiłowałeś wcisnąć te swoje prochy. Dowiedziałem się nawet, jak masz na imię. Chryste, ale z ciebie szmata. Powinienem cię złapać za kark i dusić, aż zsiniejesz.

– Nie możesz mi zrobić krzywdy. – Usiłował się zbuntować. – Mam swoje prawa.

– Kto mu zlecił robotę? – spytał Jodiego Sellitto. – Wspominał nazwisko Hansena?

– Nie. – Głos Jodiego zadrżał. – Posłuchajcie, zgodziłem się mu pomóc, bo wiedziałem, że mnie zabije, jeżeli tego nie zrobię. Wcale nie chciałem. – Zwrócił się do Dellraya: – Chciał, żebym wziął cię do pomocy. Ale zaraz potem zniknął, dlatego mówiłem, żebyś sobie poszedł. Miałem zamiar iść na policję i o wszystkim powiedzieć. Naprawdę. To straszny facet. Boję się go!

– Fred? – odezwał się Rhyme.

– No, tak – przyznał agent. – Zmienił ton. Chciał, żebym go zostawił, ale nic nie wspominał o chodzeniu na policję.

– Dokąd on poszedł? Co mieliście zrobić?

– Miałem grzebać w kubłach na śmieci przed jakimś domem i obserwować samochody. Powiedział, żebym uważał na kobietę i mężczyznę wsiadających do samochodu. Miałem zadzwonić do niego z tego telefonu i podać markę wozu. Potem on miał za nimi pojechać.

– Nie myliłeś się, Lincoln – powiedział Sellitto. – W sprawie zatrzymania ich w domu. Szykował się do ataku w drodze.

– Chciałem do was przyjść… – ciągnął Jodie.

– Człowieku, nie ma sensu, żebyś kłamał. Czy brak ci odrobiny godności?

– Naprawdę chciałem – rzekł spokojniej. Nawet się uśmiechnął. – Przypuszczałem, że dostanę nagrodę.

Rhyme zerknął w chciwe oczy człowieka i zaczynał mu wierzyć. Spojrzał na Sellitta, który ze zrozumieniem skinął głową.

– Jeżeli zaczniesz z nami współpracować – oznajmił detektyw – może cię uratujemy przed pudłem. Co do pieniędzy – nie wiem. Niewykluczone, że coś dostaniesz.

– Nigdy nikomu nie zrobiłem krzywdy. Nie potrafię…

– Zamknij już gębę – powiedział Dellray. – Rozumiemy się?

Jodie przewrócił oczami.

– Rozumiemy? – szepnął jadowicie agent.

– Tak, tak, tak.

– Nie traćmy czasu – odezwał się Sellitto. – Kiedy miałeś iść pod tamten dom?

– O wpół do pierwszej.

Do umówionej godziny zostało pięćdziesiąt minut.

– Jakim samochodem jeździ?

– Nie wiem.

– Jak wygląda?

– Chyba trzydzieści kilka lat. Niewysoki. Ale silny. Muskuły to on ma. Krótko obcięte ciemne włosy. Okrągła twarz. Może zrobicie taki wasz obrazek? Jak one się nazywają – portret pamięciowy?

– Powiedział ci, jak się nazywa? Skąd pochodzi? Cokolwiek?

– Nie wiem. Miał trochę południowy akcent. Aha, jeszcze jedno – powiedział, że nosi rękawiczki, bo jest notowany.

– Gdzie i za co? – spytał Rhyme.

– Nie wiem gdzie. Za zabójstwo. Powiedział, że zabił człowieka w swoim mieście. Gdy miał kilkanaście lat.

– Co jeszcze? – warknął Dellray.

– Słuchaj – rzekł Jodie, krzyżując ręce na piersi i spoglądając na agenta. – Może robiłem świństwa, ale nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziłem. Ten facet mnie porwał. Miał plecak pełen gnatów, wyglądał jak pieprzony psychol i tak mnie przestraszył, że prawie zesrałem się w gacie. Na moim miejscu każdy zrobiłby to samo. Nie mam ochoty dłużej tego znosić. Jeżeli chcecie mnie aresztować, proszę bardzo. Ale nic więcej już nie powiem.

Szczupła twarz Freda Dellraya nieoczekiwanie rozjaśniła się w uśmiechu.

– Zaczyna pękać.

W drzwiach stanęła Amelia Sachs i weszła do pokoju, patrząc na Jodiego.

– Powiedz im! – pisnął bezdomny. – Powiedz, że nie zrobiłem ci krzywdy.

Spojrzała na niego, jak gdyby był kawałkiem przeżutej gumy.

– Chciał mi roztrzaskać mózg kijem baseballowym.

– Wcale nie, wcale nie!

– Wszystko w porządku, Sachs?

– Mam następnego siniaka. Na plecach. To wszystko.

Sellitto, Sachs i Dellray skupili się wokół Rhyme’a, który relacjonował Sachs zeznanie Jodiego.

Detektyw spytał Rhyme’a szeptem:

– Uwierzymy mu?

– Pieprzony szczaplak – mruknął Dellray. – Ale moim zdaniem mówi prawdę.

Sachs również skinęła głową.

– Chyba tak. Ale tak czy inaczej, nie możemy go puścić, wszystko jedno, co zamierzamy zrobić.

– Och, będzie mu u nas dobrze – zgodził się Sellitto.

Rhyme przystał na to niechętnie. Wyglądało na to, że bez pomocy tego człowieka nie będą mogli uprzedzić ruchu Trumniarza. W sprawie pozostawienia Percey i Hale’a w bezpiecznym domu pozostał nieugięty, lecz w istocie wcale nie wiedział, czy Trumniarz zdecydował się na atak podczas transportu. Skłaniał się jedynie ku takiej konkluzji. Równie dobrze mógł postanowić, by wywieźć Percey i Hale’a i zginęliby gdzieś w drodze do nowego strzeżonego obiektu.

Poczuł, że sztywnieje mu szczęka.

– Jak twoim zdaniem powinniśmy to rozegrać, Lincoln? – spytał Sellitto.

To było pytanie do taktyka. Rhyme spojrzał na Dellraya, który wyciągnął zza ucha papierosa i przez chwilę go wąchał. Wreszcie rzekł:

– Niech ten śmieć zadzwoni i spróbuje wyciągnąć od Trumniarza, ile się da. Wypuścimy jakiś fałszywy wóz i Trumniarz za nim pojedzie. W samochodzie będą nasi ludzie. Z tyłu zastawi go kilka cywilnych wozów i mamy go na widelcu.

Rhyme niechętnie pokiwał głową. Wiedział, jak niebezpieczne są podobne akcje na ulicy.

– Może przynajmniej wyciągniemy go z centrum miasta?

– A gdyby wywabić go aż do East River? – zaproponował Sellitto. – Tam będziemy mieli dużo miejsca na akcję. Na przykład na jakimś starym parkingu. Można udawać, że świadkowie muszą się przesiąść do innej furgonetki. Ze względów bezpieczeństwa.

Wszyscy byli zgodni, że to był najmniej niebezpieczny sposób.

Wskazując na Jodiego, Sellitto szepnął:

– Wsypał Trumniarza… co mu za to damy? Żeby na tym nie stracił.

– Odstąpcie od zarzutu o udzielenie pomocy w dokonaniu przestępstwa – rzekł Rhyme. – I dajcie mu jakieś pieniądze.

– Kurwa – powiedział Dellray, choć był znany ze swej szczodrości wobec tajnych informatorów, którzy dla niego pracowali. W końcu skinął przyzwalająco głową. – Dobra, dobra. Podzielimy się kosztami. Zależy jeszcze, ile sobie szczur policzy.

Sellitto zawołał Jodiego.

– Umawiamy się tak: pomożesz nam, zadzwonisz do niego, tak jak chciał, my go namierzymy, potem wycofamy zarzuty wobec ciebie i dostaniesz nagrodę.

– Ile? – spytał Jodie.

– Słuchaj, jesteś w takim położeniu, że negocjacje są raczej niewskazane.

– Potrzebuje pieniędzy na terapię odwykową. Dziesięć tysięcy. Da się zrobić?

Sellitto spojrzał na Dellraya.

– Jak wygląda twój fundusz dla kapusiów?

– Możemy na to pójść – odrzekł Dellray. – Ale fifty-fifty.

– Naprawdę? – Jodie z trudem powstrzymał uśmiech. – To zrobię, co chcecie.

Rhyme, Sellitto i Dellray omówili plan. Uzgodnili, że będą dowodzić akcją z ostatniego piętra bezpiecznego domu, gdzie umieszczą też Jodiego z telefonem. Percey i Brit zajmą środkowe piętro razem z ochraniającymi ich funkcjonariuszami. Jodie zadzwoni do Trumniarza i powie mu, że para świadków właśnie wsiada do furgonetki i odjeżdża. Samochód skieruje się na opuszczony parking w East Side. Trumniarz pojedzie za furgonetką. Akcję przeprowadzą na parkingu.

– No dobra, do roboty – powiedział Sellitto.

– Czekajcie – rozkazał Rhyme. Zatrzymali się i spojrzeli na niego. – Zapomnieliśmy o najważniejszym.

– Czyli?

– Amelia przeszukała stację metra. Chcę zobaczyć, co znalazła. Może dzięki temu dowiemy się, jakie są szczegóły planu Trumniarza.

– Znamy jego plan – oświadczył Sellitto, wskazując ruchem głowy Jodiego.

– Spełnij kaprys starego kaleki, dobrze? Sachs, zobaczmy, co tam masz.


Robak.

Stephen przemykał ulicami, jeździł autobusami, unikał gliniarzy, których widział po drodze, i Robaka, którego nie widział.

Ale Robak patrzył na niego z każdego okna na każdej ulicy. Robak zbliżał się coraz bardziej.

Myślał o Żonie i Przyjacielu, myślał o swoim zadaniu, zastanawiał się, ile mu zostało amunicji, czy cele będą mieć na sobie kamizelki, skąd będzie strzelał, czy tym razem użyje tłumika, czy nie.

Lecz były to myśli, które przychodziły automatycznie. Nie kontrolował ich świadomie, jak oddychania, bicia serca czy ciśnienia krwi pulsującej w jego ciele.

Był za to świadomy myśli o Jodiem.

Co go w nim tak zafascynowało?

Stephen nie potrafił tego dokładnie określić. Może to, że mieszkał sam, ale nie wydawał się samotny. Może to, że nosił przy sobie ten poradnik i naprawdę chciał się wyzwolić z nałogu. Albo to, że bez wahania stanął przy drzwiach piwnicy, kiedy Stephen mu kazał, mimo ryzyka, że zostanie zastrzelony.

Stephen poczuł rozbawienie…

Słucham, żołnierzu, co poczułeś?

Melduję, że…

Rozbawienie? Żołnierzu, co to znaczy „rozbawienie”? Miękniesz?

Melduję, że nie.

Nie było jeszcze za późno na zmianę planów. Wciąż miał wybór. Było mnóstwo rozwiązań.

Myślał o Jodiem. O tym, co od niego usłyszał. Cholera, może rzeczywiście pójdą na kawę po robocie.

Mogliby pójść do Starbucksa. Tak jak wtedy z Sheilą, tylko że teraz wszystko byłoby naprawdę. Nie będzie musiał sączyć tej lurowatej herbatki, tylko napije się porządnej, podwójnej kawy, jaką matka rano parzyła ojczymowi, gotując ją na ogniu dokładnie sześćdziesiąt sekund, z dokładnie dwóch i trzech czwartych łyżeczki na filiżankę, nie rozsypując ani ziarenka.

A może jeszcze przyjdzie czas na ryby i polowanie?

Albo ognisko…

Może powie Jodiemu, żeby nie szedł pod dom. Sam zlikwiduje Żonę i Przyjaciela.

Żeby nie szedł, żołnierzu? O czym ty mówisz?

Melduję, że rozważam wszystkie możliwości związane z atakiem. Dokładnie według instrukcji.

Stephen wysiadł z autobusu i wśliznął się w aleję za strażą pożarną w Lexington. Ukrył torbę za pojemnikiem na śmieci, wysunął z pochwy nóż i schował pod kurtką.

Jodie. Joe D…

Znów zobaczył jego chude ramiona. Jego spojrzenie.

Też się cieszę, że cię poznałem, wspólniku.

Nagle Stephen zadrżał. Tak jak w Bośni, kiedy musiał wskoczyć do strumienia, by nie złapali go partyzanci. Wtedy był marzec i woda miała temperaturę bliską zeru.

Zamknął oczy i oparł się o ceglany mur, wdychając zapach mokrych kamieni.

Jodie był…

Żołnierzu, co się, kurwa, dzieje?

Melduję, że…

Co?

Melduję, że ja…

Wykrztuś to, żołnierzu.

Melduję, że według moich ustaleń wróg próbował prowadzić wojnę psychologiczną. Ale jego wysiłki okazały się bezskuteczne. Jestem gotów do realizacji planu.

Bardzo dobrze, żołnierzu. Ale patrz pod nogi.

Otwierając tylne drzwi do budynku straży i wchodząc do środka, Stephen zdał sobie sprawę, że już nie będzie zmiany planów. Wszystko było doskonale przygotowane i nie mógł tego zmarnować, zwłaszcza że miał szansę zabić nie tylko Żonę i Przyjaciela, ale także Lincolna Robaka i rudowłosą policjantkę.

Stephen spojrzał na zegarek. Za piętnaście minut Jodie będzie na stanowisku. Zadzwoni do Stephena. Stephen odbierze telefon i po raz ostatni usłyszy jego wysoki głos.

Potem naciśnie guzik nadajnika, który zdetonuje dwanaście uncji RDX w telefonie komórkowym Jodiego.

Zmylić wroga… odizolować… wyeliminować.

Naprawdę nie miał wyboru.

Poza tym, pomyślał, o czym byśmy rozmawiali? Co byśmy robili po tej kawie?

Загрузка...