2

STREFA RAŻENIA

Ptak sokolnika, nawet oswojony i oddany swemu panu, zachowuje instynkty i zwyczaje dzikiego zwierzęcia, jak każde zwierzę żyjące z człowiekiem. Przede wszystkim jest łowcą.

„Sokoły moja pasja”

Stephen Bodio


Rozdział dziesiąty

45 godzin – godzina trzecia


– Jestem na miejscu, Rhyme – oznajmiła.

Sachs wysiadła z samochodu, nałożyła na dłonie rękawiczki lateksowe i gumowe ochraniacze na buty, aby nie zatrzeć śladów sprawcy. Tak ją uczył Rhyme.

– Co to znaczy na miejscu, Sachs? – spytał.

– Na skrzyżowaniu dróg do kołowania. Między rzędami hangarów. To tutaj zatrzymał się przed startem samolot Carneya.

Spojrzała z niepokojem na stojące w oddali drzewa. Był pochmurny, wilgotny dzień, a w powietrzu wisiała następna burza. Sachs czuła się zupełnie odsłonięta. Możliwe, że Trumniarz tu był – wrócił by zniszczyć pozostawione dowody, albo chciał zabić policjanta, żeby utrudnić śledztwo. Jak wtedy na Wall Street dwa lata temu, gdy bomba zabiła techników Rhyme’a.

Strzelaj pierwsza…

Niech cię szlag, Rhyme, ale mnie nastraszyłeś! Dlaczego chcesz mi wmówić, że ten facet przenika przez ściany i pluje trucizną?

Z bagażnika kombi Sachs wyciągnęła skrzynkę PoliLight i duży neseser, w którym miała potrzebne narzędzia: śrubokręty, klucze, młotki, przecinaki do drutu, noże, zestaw do zbierania odcisków linii papilarnych, ninhydrynę, pincetę, szczotki, szczypce, nożyczki, kleszcze o giętkich końcówkach, zestaw do zabezpieczania pozostałości po strzałach, ołówki, plastykowe i papierowe torebki, taśmę ochronną…

Po pierwsze, ustalić granice miejsca zbrodni.

Otoczyła cały teren żółtą taśmą policyjną.

Po drugie, wziąć pod uwagę media, zasięg obiektywów kamer i mikrofonów.

Nie ma dziennikarzy. Na razie. Dzięki ci, Panie.

– Co mówisz, Sachs?

– Dziękuję Bogu, że nie ma reporterów.

– Niezła modlitwa. Ale powiedz mi, co robisz.

– Zabezpieczam teren.

– Znajdź… wejście i wyjście – powiedział.

Krok trzeci, ustalić drogę, którą przyszedł i odszedł sprawca – będzie to drugie miejsce do zabezpieczenia.

Nie miała jednak pojęcia, skąd mógł nadejść. Może przekradł się między hangarami, przyjechał wózkiem bagażowym, cysterną…

Sachs nałożyła gogle i zaczęła omiatać pas drogi piórem PoliLight. Nie działało tak dobrze jak w ciemnym pokoju, ale dzięki nisko wiszącym chmurom w upiornym żółtozielonym świetle widziała różne plamy i smugi. Śladów stóp nie było.

– Wczoraj wieczorem spryskali drogę – zawołał jakiś głos za nią.

Sachs obróciła się na pięcie z ręką na glocku, nieznacznie wysuwając broń z kabury.

Nigdy nie byłam taka nerwowa, Rhyme. To twoja wina.

Przy żółtej taśmie stało kilku mężczyzn w kombinezonach ochronnych. Podeszła do nich ostrożnie, przyglądając się zdjęciom na ich identyfikatorach. Wszystkie pasowały do twarzy właścicieli. Oderwała dłoń od pistoletu.

– Codziennie wieczorem myją pas wodą pod ciśnieniem. Mówię, bo chyba pani czegoś szuka.

– Pod wysokim ciśnieniem – dodał drugi.

Świetnie. Wszystkie dowody, najdrobniejszy ślad, każde włókienko, jakie spadło z Trumniarza, szlag trafił.

– Widzieliście tu kogoś wczoraj wieczorem?

– A to ma coś wspólnego z bombą?

– Około dziewiętnastej piętnaście? – nie ustępowała.

– Nie. Tu nikt nie przychodzi. Hangary są zupełnie puste. Pewnie je kiedyś rozbiorą.

– A wy co tu robicie?

– Zobaczyliśmy policję – bo pani jest z policji, nie? I przyszliśmy popatrzeć. Chodzi o bombę, nie? Kto to zrobił? Araby? Może jakaś pieprzona ochotnicza milicja?

Odgoniła ich i powiedziała do mikrofonu:

– Wczoraj wieczorem umyli drogę do kołowania, Rhyme. Zdaje się, że strumieniem wody pod ciśnieniem.

– O, nie.

– Podobno też…

– Halo? – usłyszała zza pleców.

Odwróciła się z westchnieniem, spodziewając się zobaczyć wracających robotników. Nowym gościem był jednak jakiś gliniarz z okręgowej, w czapce drogówki i szarych spodniach o ostrych jak brzytwa kantach. Pochylił się i przeszedł pod żółtą taśmą.

– Przepraszam – zaprotestowała – ale na ten teren nie ma wstępu.

Zwolnił, lecz się nie zatrzymał. Sprawdziła jego identyfikator – wszystko się zgadzało. Na zdjęciu przypominał trochę faceta z okładki czasopisma z męską modą.

– To ty jesteś tą policjantką z Nowego Jorku, tak? – Roześmiał się dźwięcznie. – Fajne tam mają mundury – dodał, obrzucając znaczącym spojrzeniem jej obcisłe dżinsy.

– Teren jest zamknięty.

– Mogę pomóc. Skończyłem szkolenie z badań kryminalistycznych. Normalnie pracuję na autostradzie, ale brałem udział w śledztwach. Masz fantastyczne włosy. Pewnie nieraz ci o tym mówili?

– Naprawdę muszę prosić…

– Jestem Jim Everts.

Strzeż się przechodzenia na ty; przylepia się to do ciebie jak rzep.

– Sierżant Sachs, departament nowojorski.

– Ale historia z tą bombą. Jakaś brudna sprawa.

– Słuchaj, Jim, taśma jest po to, żeby nikt tu nie wchodził. Skoro chcesz pomóc, mógłbyś łaskawie wrócić na drugą stronę?

– Zaraz. Nikt, czyli policjanci też nie?

– Też.

– Czyli ja też nie?

– Nie da się ukryć.

Istniało pięć klasycznych czynników stanowiących zagrożenie dla materiałów dowodowych na miejscu zbrodni: pogoda, krewni ofiary, podejrzani, kolekcjonerzy pamiątek i najgorszy z nich – inni gliniarze.

– Niczego nie dotknę. Przysięgam. Wystarczy mi, że będę patrzył, jak pracujesz, złotko.

– Sachs – szepnął Rhyme. – Powiedz mu, żeby stamtąd spieprzał.

– Jim, spieprzaj z mojego miejsca zbrodni.

– Inaczej złożysz na niego raport.

– Inaczej złożę na ciebie raport.

– Uuu, jesteś do tego zdolna, prawda? – Uniósł ręce, poddając się. Z jego ust zniknął ostatni ślad uwodzicielskiego uśmieszku.

– Do roboty, Sachs.

Gliniarz odszedł powoli, unosząc ze sobą swoją dumę. Odwrócił się jeszcze, ale nie przyszła mu do głowy żadna cięta riposta.

Amelia Sachs przystąpiła do systematycznego badania terenu, chodząc po siatce.

Było kilka różnych sposobów przeszukiwania miejsc zbrodni. Wstęgowe – gdy chodziło się po torze serpentyny – zwykle stosowano na otwartym terenie, ponieważ w ten sposób można było zbadać spory obszar w dość krótkim czasie. Rhyme nigdy o czymś takim nie chciał słyszeć. On wolał siatkę, czyli dokładne przeszukanie terenu w jednej płaszczyźnie, krok po kroku, tam i z powrotem, a potem w kierunku prostopadłym. Kiedy Rhyme kierował wydziałem, „chodzenie po siatce” stało się synonimem zabezpieczania miejsca zbrodni i biada policjantowi, którego przyłapał na chodzeniu skrótami albo oddawaniu się marzeniom podczas robienia siatki.

Sachs przez godzinę chodziła tam i z powrotem. Polewaczka mogła zlikwidować odciski palców i mikroślady, lecz na pewno nie zniszczyłaby żadnego większego przedmiotu upuszczonego przez Trumniarza ani nie popsułaby śladów stóp czy odcisków innych części ciała w błocie obok drogi. Nic jednak nie znalazła.

– Do diabła, Rhyme, nic nie ma.

– Sachs, założę się, że jest mnóstwo dowodów. Musisz się bardziej postarać niż przy innych okazjach. Pamiętaj, że Trumniarz nie jest taki jak większość sprawców.

Ten znowu swoje.

– Sachs. – Jego cichy głos zabrzmiał szalenie zmysłowo, aż zadrżała. – Wejdź w niego – wyszeptał. – Wiesz, co mam na myśli.

Och, wiedziała doskonale. Nie cierpiała tego, ale tak, wiedziała, o co chodzi Rhyme’owi. Najlepsi kryminalistycy potrafili odnaleźć takie miejsce w swoim umyśle, gdzie granica między ścigającym a ściganym właściwie przestawała istnieć. Poruszali się po miejscu zbrodni nie jak policjanci szukający śladów, ale jakby byli sprawcami, wczuwając się w ich emocje, pragnienia i lęki. Rhyme posiadł ów talent. Sachs też, chociaż próbowała temu zaprzeczać. (Miesiąc temu zabezpieczała miejsce zbrodni – ojciec rodziny zamordował żonę i dziecko – i jako jedyna zdołała odnaleźć narzędzie zbrodni. Po zamknięciu sprawy nie mogła pracować przez tydzień, bo dręczyły ją wspomnienia, jak gdyby to rzeczywiście ona zakłuła nożem ofiary. Widziała ich twarze, słyszała krzyki).

Upłynęła chwila milczenia.

– Mów do mnie – odezwał się Rhyme. Nareszcie z jego głosu zniknęło zdenerwowanie. – Jesteś nim. Idziesz drogą, którą on szedł, myślisz tak jak on.

Oczywiście nieraz już tak do niej mówił. Lecz teraz – bo w przypadku Trumniarza wszystko było inaczej – wydawało się jej, że Rhyme’owi chodzi o coś więcej niż ukryte dowody. Nie, miała wrażenie, że Rhyme obsesyjnie chce poznać sprawcę. Kim jest, dlaczego zabija.

Jeszcze raz przeszedł ją dreszcz. W myślach ujrzała wczorajszy wieczór. Światła na płycie lotniska, ryk silników odrzutowych, zapach spalin.

– No, Amelio, jesteś nim. Jesteś Tańczącym Trumniarzem. Wiesz, że w samolocie jest Ed Carney, wiesz, że musisz podłożyć na pokładzie bombę. Pomyśl nad tym przez minutę.

I myślała, starając się wzbudzić w sobie chęć zabijania.

– Jesteś doskonała – ciągnął melodyjnym, niesamowitym głosem. – Nie masz żadnych oporów moralnych. Możesz zabić każdego, zrobisz wszystko, żeby osiągnąć cel. Odwracasz od siebie uwagę, wykorzystujesz innych ludzi… Twoją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp.

Leżę i czekam.

Moja najniebezpieczniejsza broń…

Zamknęła oczy.

…to podstęp.

Sachs poczuła cień nadziei, budzący się w niej instynkt czujnego łowcy.

– Rhyme…

– Możesz spróbować jakoś odwrócić od siebie uwagę ludzi na lotnisku? – ciągnął cicho.

Otworzyła oczy.

– Teren jest zupełnie pusty. Nic nie może odwrócić uwagi pilotów.

– Gdzie się chowasz?

– Wszystkie hangary są pozamykane. Trawa jest za niska, żeby się w niej ukryć. Nie ma żadnych ciężarówek ani zbiorników z paliwem. Żadnych dróżek. Żadnych zakamarków.

Skurcz rozpaczy. Co ja teraz zrobię? Muszę podłożyć bombę. Nie mam czasu. Te światła… wszędzie jasno. Co mam robić?

– Nie mogę się ukryć po drugiej stronie hangarów – powiedziała. – Za dużo tam robotników. Będę na widoku. Zobaczą mnie.

Przez głowę Sachs przemknęło, nie pierwszy raz, pytanie – skąd Lincoln Rhyme wziął tę moc, pozwalającą mu zmieniać ją w kogoś innego. Czasem ją to złościło. Czasem ekscytowało.

Padła na kolana, zapominając o zapaleniu stawów, które nękało ją z przerwami od dwudziestych trzecich urodzin, czyli od dziesięciu lat.

– Teren jest otwarty. Widać mnie jak na dłoni.

– O czym myślisz?

Szukają mnie, a ja nie mogę pozwolić, by mnie znaleźli. Nie mogę!

To ryzykowna gra. Trzeba zostać w ukryciu. Nie pokazywać się.

Nigdzie nie można się schować.

Jeżeli mnie zobaczą, to koniec. Znajdą bombę, dowiedzą się, że chcę zabić wszystkich troje świadków. Dadzą im bezpieczne schronienie. Wtedy nigdy ich nie dopadnę. Nie mogę na to pozwolić.

Czując panikę, która musiała towarzyszyć Trumniarzowi, Sachs zawróciła do jedynej możliwej kryjówki. Hangaru przy drodze do kołowania. Jedyne okno w ścianie od strony płyty lotniska było wybite. Miało trzy na cztery stopy, lecz nie zwróciła na nie uwagi, ponieważ zakrywała je gnijąca sklejka, przybita do ramy od wewnątrz.

Wolno podeszła do hangaru. Na ziemi przed nim wysypano żwir, bez żadnych śladów stóp.

– Rhyme, jest tu zabite deską okno. Od środka. Szyba wybita, są resztki szkła.

– Resztki szyby są brudne?

– Okropnie.

– A brzegi?

– Brzegi są czyste. – Zrozumiała, dlaczego o to zapytał. – Ktoś wybił szybę niedawno!

– Zgadza się. Wypchnij tę deskę.

Sklejka wpadła do hangaru bez żadnego oporu, uderzając z hałasem o podłogę.

– Co to było? – wrzasnął Rhyme. – Sachs, nic ci nie jest?

– To tylko sklejka – odpowiedziała, a jego niepokój znów przejął ją lękiem.

Oświetliła wnętrze hangaru latarką halogenową. Nikogo.

– Co widzisz, Sachs?

– Pusto. Tylko kilka zakurzonych skrzynek. Żwir na podłodze…

– To on! – przerwał Rhyme. – Wybił okno i wrzucił trochę żwiru, żeby mógł na nim stanąć, nie zostawiając śladów. Stary trik. Są przed oknem jakieś odciski stóp? Założę się, że tylko trochę żwiru – dodał kwaśno.

– Rzeczywiście.

– Dobra. Sprawdź okno. Potem wejdź do hangaru. Przede wszystkim uważaj na bomby pułapki. Pamiętaj o tamtym koszu na śmieci sprzed kilku lat.

Przestań, Rhyme! Przestań.

Sachs jeszcze raz skierowała snop światła do środka.

– Czyściutko, Rhyme. Nie widzę żadnych pułapek. Obejrzę ramę okna.

PoliLight nie wykazał nic, poza ledwie widocznym odciskiem pozostawionym przez palec w bawełnianej rękawiczce.

– Nie ma ani jednego włókienka, tylko odcisk tkaniny bawełnianej.

– Jest coś w hangarze? Coś, co warto ukraść?

– Nie. Pusto.

– To dobrze – odrzekł Rhyme.

– Dlaczego dobrze? Mówiłam, że nie ma żadnych odcisków.

– Ach, ale to znaczy, że to on, Sachs. Czy ktoś inny włamywałby się do hangaru w bawełnianych rękawiczkach, skoro w środku nic nie ma? Przecież to by było bezsensowne.

Dokładnie zbadała teren. Nie było odcisków stóp ani palców, żadnych widocznych dowodów. Specjalnym odkurzaczem wciągnęła materiał z podłogi, umieszczając filtr w torebce.

– Szkło i żwir też? – spytała. – Do papierowej torebki?

– Tak.

Często materiał dowodowy niszczyła wilgoć i choć mogło się to wydawać nieprofesjonalne, niektóre dowody najlepiej było transportować w papierowych torebkach zamiast w plastykowych.

– Dobra, Rhyme. Za czterdzieści minut wszystko otrzymasz.

Rozłączyli się.

Ostrożnie pakując torebki do bagażnika służbowego kombi, Sachs zauważyła, że się zdenerwowała, jak zwykle gdy nie udało się jej znaleźć żadnego niezbitego dowodu – broni palnej, noża albo portfelu sprawcy. Materiał, który zebrała, być może zawierał jakąś informację na temat Trumniarza i jego kryjówki. Równie dobrze jednak cały wysiłek mógł się zdać psu na budę. Zależało jej, by jak najprędzej wrócić do laboratorium Rhyme’a i zobaczyć, czy on coś w tym znajdzie.

Wskoczyła za kierownicę i pojechała z powrotem do biura Hudson Air. Wbiegła do gabinetu Rona Talbota. Ron rozmawiał z wysokim mężczyzną, który stał odwrócony do drzwi plecami. Sachs powiedziała:

– Wiem, gdzie się ukrywał, panie Talbot. Teren jest już wolny. Może pan przekazać wieży…

Mężczyzna odwrócił się. To był Brit Hale. Zmarszczył brwi, usiłując przypomnieć sobie jej nazwisko.

– Ach, sierżant Sachs. Witam.

Odruchowo chciała odwzajemnić pozdrowienie, lecz powstrzymała się.

Co on tu robił? Przecież miał siedzieć w bezpiecznym domu.

Usłyszała cichy płacz i zajrzała do sali konferencyjnej. Obok Lauren, ładnej brunetki, która była zastępczynią Talbota, siedziała Percey Clay. Lauren płakała, a Percey z determinacją próbowała ją pocieszać. Uniosła oczy, zobaczyła Sachs i skinęła jej głową.

Nie, nie, nie…

Po chwili trzecia niespodzianka.

– Cześć, Amelio – powiedział wesoło Jerry Banks, popijając kawę przy oknie, przez które przed chwilą oglądał lśniącego learjeta. – Robi wrażenie taki samolot, co?

– Co wy tu robicie? – zapytała ostro, wskazując Hale’a i Percey, zapominając, że Banks jest starszy stopniem.

– Mieli jakieś kłopoty z mechanikiem – rzekł Banks. – Percey chciała tu na chwilę wpaść, żeby spróbować…

– Rhyme – krzyknęła Sachs do mikrofonu. – Ona tu jest.

– Kto? – odezwał się zrzędliwy głos. – I co to znaczy „tu”?

– Percey. I Hale. Na lotnisku.

– Nie! Przecież mieli być w bezpiecznym domu.

– Ale nie są. Mam ich przed sobą.

– Nie, nie, nie! – krzyknął wściekle Rhyme. Po chwili dodał spokojniej: – Zapytaj Banksa, czy przynajmniej jechali tak, żeby zgubić ewentualny ogon.

Banks z ociąganiem przyznał, że nie.

– Percey upierała się, żeby tu wstąpić. Próbowałem ją namawiać…

– Jezu, Sachs. On tam gdzieś jest. Trumniarz. Wiem, że tam jest.

– Jak to? – Jej wzrok powędrował za okno.

– Zatrzymaj ich – rzekł Rhyme. – Dellray przyśle wam z White Plains samochód opancerzony.

Percey usłyszała zamieszanie w gabinecie.

– Pojadę do tej twierdzy za jakąś godzinę. Muszę znaleźć mechanika, który…

Sachs uciszyła ją gestem i powiedziała:

– Jerry, zatrzymaj ich tu. – Pobiegła do drzwi i wyjrzała na szarą połać lotniska; po pasie startowym mknął z rykiem samolot śmigłowy. Przysunęła mikrofon bliżej ust.

– Jak, Rhyme? – zapytała głośno. – Jak nas może zaatakować?

– Nie mam pojęcia. Jest zdolny do wszystkiego.

Sachs starała się ponownie wejść w umysł Trumniarza, ale na próżno. Jedyne, co przychodziło jej do głowy, to podstęp.

– Jak dobrze jest zabezpieczone lotnisko? – zapytał Rhyme.

– Dość szczelne. Ogrodzenie ze stalowej siatki. Blokada policyjna przy wjeździe, sprawdzają wszystkim przepustki i legitymują.

– Ale nie legitymują policjantów, prawda?

Sachs spojrzała na umundurowanych funkcjonariuszy, przypominając sobie, jak łatwo ją wpuścili.

– Do diabła, Rhyme, tu jest kilkanaście wozów policyjnych i parę cywilnych. Nie znam detektywów ani mundurowych… Każdy z nich mógłby nim być.

– Dobrze, Sachs. Słuchaj, dowiedz się, czy nie zaginął żaden z miejscowych gliniarzy. W ciągu ostatnich dwóch, trzech godzin. Trumniarz mógł któregoś zabić i ukraść jego legitymację i mundur.

Sachs zawołała jednego ze stanowych, dokładnie przyjrzała się jego twarzy i legitymacji, uznając, że jest prawdziwy. Powiedziała:

– Sądzimy, że zabójca może być w pobliżu, prawdopodobnie w przebraniu policjanta. Chcę, żebyś sprawdził wszystkich, którzy tu są. Gdyby trafił się jakiś nieznany, daj mi znać. Dowiedz się też u dyspozytora, czy w ciągu ostatnich kilku godzin nie zaginął żaden gliniarz z waszego rejonu.

– Zajmę się tym.

Wróciła do biura. Na oknach nie było rolet, więc Banks zaprowadził Percey i Hale’a do wewnętrznego gabinetu.

– Co się dzieje? – zapytała Percey.

– Za pięć minut stąd wyjeżdżacie – odrzekła Sachs, spoglądając za okno i próbując odgadnąć, jak Trumniarz może zaatakować. Nie miała zielonego pojęcia.

– Dlaczego? – zapytała lotniczka, marszcząc brwi.

– Mamy wrażenie, że człowiek, który zabił pani męża, jest tutaj. Albo w drodze na lotnisko.

– Przestańcie. Płyta jest obstawiona policją. Bezpieczniej być nie może, muszę…

– Bez dyskusji – ucięła ostro Sachs.

Mimo to Percey nie zamierzała dać za wygraną.

– Nie możemy odjechać. Właśnie zwolnił się mój główny mechanik. Muszę…

– Percey – powiedział niepewnie Hale. – Chyba jednak powinniśmy jej posłuchać.

– Powinniśmy przygotować samolot.

– Wracać do pokoju. I milczeć.

Percey wstrząśnięta otworzyła usta.

– Nie może pani tak się do mnie zwracać. Nie jestem więźniem.

– Halo, sierżancie Sachs? – W drzwiach stanął policjant, z którym Sachs rozmawiała na zewnątrz. – Przyjrzałem się pobieżnie wszystkim mundurowym i detektywom. Nie ma żadnych nieznajomych. Nie zaginął żaden funkcjonariusz z Westchester ani ze stanowej. Lecz nasza centrala o czymś mi powiedziała. Być może to nic takiego, ale warto wiedzieć.

– Słucham.

– Sierżancie Sachs, muszę z panią porozmawiać… – wtrąciła Percey Clay.

Nie zareagowała, ponaglając policjanta gestem.

– No, proszę.

– Meldunek od patrolu drogówki z White Plains, dwie mile stąd. W kontenerze ze śmieciami znaleźli zwłoki. Ofiara musiała zginąć z godzinę temu, może później.

– Rhyme, słyszysz?

– Tak.

– Dlaczego sądzisz, że to może być ważne? – spytała gliniarza Sachs.

– Chodzi o sposób zadania śmierci. Okropna masakra.

– Zapytaj go, czy ofierze odcięto ręce i zdarto skórę z twarzy – odezwał się Rhyme.

– Co?

– Spytaj go!

Przekazała pytanie, a rozmowy w biurze urwały się i wszyscy obecni utkwili spojrzenie w Sachs. Zaskoczony policjant odrzekł:

– Tak, zgadza się. Przynajmniej jeśli chodzi o ręce. Skąd pani wie?

– Gdzie jest teraz ciało? – wyrzucił z siebie Rhyme.

Sachs znów powtórzyła jego pytanie.

– W samochodzie koronera. Wiozą je do kostnicy okręgowej.

– Nie – powiedział Rhyme. – Każ im przekazać je sobie, Sachs. Chcę, żebyś obejrzała zwłoki. Dzięki temu dowiesz się, jak zamierza was zaatakować. Niech Percey i Hale nie ruszają się stamtąd, dopóki nie będziemy wiedzieli, co nas może czekać.

Prośba Rhyme’a została przekazana policjantowi.

– Dobrze – odrzekł. – Zajmę się tym. Ale czy to znaczy, że mają przywieźć ciało… tutaj?

– Tak. Jak najszybciej.

– Sachs, powiedz im, żeby się pospieszyli – rzekł Rhyme. Westchnął. – Niedobrze, bardzo niedobrze.

Sachs odniosła niejasne wrażenie, że Rhyme martwi się nie tyle z powodu człowieka, który zginął straszną śmiercią, ile z powodu ludzi, którzy być może mieli podzielić jego los.


Powszechnie uważa się, że najważniejszy dla snajpera jest karabin, ale to nieprawda. Ważniejszy jest celownik optyczny.

Jak nazywamy to urządzenie, żołnierzu? Celownik teleskopowy? Teleskop?

Melduje, że to luneta. Redfield, z regulacją trzy na dziewięć i z siatką nitek. Nie ma lepszej.

Luneta, którą Stephen montował na modelu 40, miała dwanaście i trzy czwarte cala długości, ważyła nieco ponad dwanaście uncji. Zgodnie z numerami seryjnymi celownik był specjalnie dobrany do tej broni, ostrość dokładnie wyregulowana. Inżynier optyk ustawił paralaksę w taki sposób, że jeśli strzelec nieznacznie poruszył głową z lewa na prawo, krzyż nitek na brzegu serca człowieka stojącego w odległości pięciuset jardów pozostawał na miejscu. Kąt przyłożenia oka był tak dokładny, że okular cofający się pod siłą odrzutu zatrzymywał się milimetr od brwi Stephena, nie dotykając ani jednego włoska.

Luneta Redfield była czarna i lśniąca. Stephen trzymał ją w wyłożonej aksamitem styropianowej kształtce w futerale gitary.

Teraz, ukryty w trawie jakieś trzysta jardów od hangaru i biura Hudson Air, Stephen zamontował czarną tuleję na prostopadłych do lufy uchwytach (zawsze, gdy to robił, myślał o krucyfiksie ojczyma), po czym przekręcił celownik, słysząc przyjemny trzask zacisków. Dokręcił śruby mocujące.

Żołnierzu, jesteś dobrym snajperem?

Melduję, że jestem najlepszy.

Jakie masz kwalifikacje?

Melduję, że jestem w świetnej formie fizycznej, jestem precyzyjny, praworęczny, mam doskonały wzrok, nie palę, nie piję, nie biorę żadnych narkotyków, potrafię leżeć nieruchomo przez kilka godzin i żyję po to, żeby posyłać kule wrogom.

Wtulił się głębiej w stertę traw i liści.

Pomyślał, że mogą tu być robaki. Lecz w tej chwili się nie kulił. Miał do spełnienia misję, która zaprzątała mu umysł bez reszty.

Stephen przycisnął do siebie broń, wdychając zapach oleju z trzonka zamka i oleju kopytkowego, którym smarował skórzany pas, tak miękki i wytarty, że w dotyku przypominał angorę. Model 40 był karabinem z uzbrojenia NATO, kalibru 7,62 milimetra, o wadze ośmiu funtów dziesięciu uncji. Zwykle siła nacisku na spust wahała się między trzema a pięcioma funtami, lecz Stephen ustawił więcej, ze względu na siłę swoich palców. Broń miała zasięg znamionowy tysiąca jardów, ale już z niej trafiał do celów oddalonych o ponad tysiąc trzysta.

Stephen znał swój karabin na wylot. Ojczym mówił mu, że snajperom nie pozwala się samym rozbierać broni i konsekwentnie zabraniał tego robić Stephenowi. On jednak nie zgadzał się z tą zasadą starego i w nietypowym dla siebie odruchu buntu, w tajemnicy nauczył się rozkładać karabin, czyścić go, naprawiać, a nawet samemu dorabiać zepsute części.

Obserwował przez lunetę biuro Hudson Air. Nie widział Żony, ale wiedział, że tam jest albo niedługo przyjedzie. Na taśmie z podsłuchu zamontowanego na linii Hudson Air Stephen usłyszał, jak mówi komuś o imieniu Ron, że zmieniają plany; zamiast do bezpiecznego domu postanowili pojechać na lotnisko i znaleźć mechaników, którzy mieli pracować przy samolocie.

Czołgając się nisko przy ziemi, Stephen przesunął się na lekkie wzniesienie, gdzie nadal chroniły go drzewa i liście, lecz skąd miał lepszy widok na hangar, biuro i parking, od których oddzielała go połać trawy i dwa pasy startowe.

Wspaniała strefa rażenia. Szeroka. Prawie brak zasłon. Wszystkie wejścia i wyjścia stanowiły łatwy cel.

Przed frontowymi drzwiami biura stały dwie osoby. Policjant ze stanowej albo okręgowej. Drugą osobą była kobieta – spod baseballowej czapki wymykały się kosmyki rudych włosów. Bardzo ładna. Policjantka w cywilu. Widział zarys kabury nad jej biodrem pod kurtką – pewnie glock albo sig-sauer. Wziął dalmierz i nastawił ostrość obu soczewek na rudych włosach kobiety. Przekręcał pierścień, aż obrazy stały się jednolite.

Trzysta szesnaście jardów.

Odłożył dalmierz, podniósł karabin i spojrzał przez celownik na kobietę, zatrzymując skrzyżowane nitki na jej włosach. Popatrzył na jej piękną twarz. Jej uroda zaniepokoiła go. Nie podobała mu się. Zastanawiał się dlaczego.

Trawa wokół niego zaszeleściła. Pomyślał: robaki.

Zaczął się kulić.

Twarz w oknie…

Nitki celownika znalazły się na piersi kobiety.

Paskudne uczucie zniknęło.

Żołnierzu, jak brzmi motto snajpera?

„Jedna szansa, jeden strzał, jedna ofiara”.

Warunki były doskonałe. Z prawej wiał słaby boczny wiatr, z prędkością około czterech mil na godzinę. W powietrzu czuć było wilgoć, która nadawała pociskowi płynny tor. Miał strzelać nad mało urozmaiconym terenem, przy umiarkowanych prądach termicznych.

Wycofał się z powrotem za pagórek i wsunął w lufę wycior zakończony kawałkiem miękkiej bawełny. Przed oddaniem strzału zawsze trzeba wyczyścić broń. Najmniejsza drobina wody czy oleju mogła spowodować odchylenie kuli od trajektorii o jakiś cal. Zrobił pętlę na pasie karabinu i położył się płasko w swoim gnieździe.

Stephen załadował do komory pięć nabojów – M-118, produkowanych w renomowanej wytwórni uzbrojenia w Salt Lake City. Sam pocisk był stusiedemdziesięciotrzygranowym stożkiem, który trafiał w cel z prędkością pół mili na sekundę. Jednak Stephen zmodyfikował trochę tę amunicję. Wywiercił w pociskach otworki, wypełniając je małymi ładunkami wybuchowymi i zmienił zwykłe metalowe obudowy na końcówki ceramiczne, które łatwo mogły przebić większość kuloodpornych osłon ciała.

Rozwinął cienką ściereczkę i rozłożył ją na ziemi, by łuski opadły na materiał. Potem zrobił jeszcze jedną pętlę na pasku, owinął go wokół bicepsu lewej ręki i wbił łokieć mocno w ziemię, tak aby przedramię tworzyło z podłożem kąt prosty – w ten sposób zrobił naturalną podpórkę. Policzkiem i kciukiem prawej ręki przywarł do łoża karabinu nad spustem.

Następnie zaczął obserwować strefę rażenia.

Trudno było zajrzeć do wnętrza biura, ale Stephenowi wydawało się, że dojrzał Żonę.

Tak! To była ona.

Stała za wysokim, kędzierzawym mężczyzną, ubranym w białą pogniecioną koszulę. Mężczyzna trzymał w dłoni papierosa. Młody blondyn z policyjną odznaką na pasku wyprowadził ich poza zasięg wzroku Stephena.

Cierpliwości… zaraz znowu się pokaże. Nie mają pojęcia, że tu jesteś. Możesz czekać cały dzień. Dopóki robaki…

Znów zobaczył błyskające światła.

Na parking wjechał z dużą szybkością ambulans. Rudowłosa policjantka zobaczyła go i zaintrygowana pobiegła do samochodu.

Stephen głęboko odetchnął.

Jedna szansa…

Wyceluj broń, żołnierzu.

Melduję, że normalny kąt celowania przy trzystu szesnastu jardach wynosi trzy minuty. Skierował lufę lekko w górę, by uwzględnić siłę grawitacji.

Jeden strzał…

Uwzględnij boczny wiatr, żołnierzu.

Melduję, że wzór jest następujący: zasięg w setkach jardów razy prędkość, dzielone przez piętnaście. Stephen dokonał błyskawicznych obliczeń w myślach: nieco mniej niż minuta poprawki na wiatr. Odpowiednio ustawił lunetę.

Melduję, że jestem gotów.

Jedna ofiara…

Spoza chmury błysnął snop światła i rozjaśnił front budynku biurowego. Stephen zaczął oddychać wolno i równo.

Miał szczęście: robaki trzymały się z daleka. I nie patrzyły na niego żadne twarze z okien.

Rozdział jedenasty

45 godzin – godzina czwarta


Z karetki wytoczył się pulchny sanitariusz.

Skinęła mu głową.

– Jestem sierżant Sachs.

Skierował w jej stronę okrągły brzuch i z kamienną twarzą powiedział:

– Aha, to ty zamawiałaś pizzę? – Po czym zachichotał.

Westchnęła.

– Co się stało? – spytała.

– Co się stało? Z nim? Dał się zabić, tyle się stało. – Obrzucił ją badawczym spojrzeniem i pokręcił głową. – Jesteś policjantką? Nigdy cię tu nie widziałem.

– Jestem z miasta.

– A, z miasta. Jest z miasta. Zawsze lepiej zapytać – dodał ze śmiertelną powagą. – Widziałaś już kiedyś nieboszczyka?

Czasem trzeba trochę pokory. Musisz się nauczyć ile, ale to cenna lekcja. Czasem więcej niż cenna – konieczna. Sachs uśmiechnęła się.

– Mamy tu naprawdę trudną sytuację. Będę wdzięczna, jeśli mi pomożesz. Gdzie go znaleźliście?

Przez chwilę przyglądał się jej biustowi.

– Pytam, czy widziałaś już zwłoki, bo te tutaj to dość przykry widok. Mogę zrobić przy nim, co trzeba, dokonać oględzin i tak dalej.

– Dzięki. Zaraz się do tego zabierzemy. Ale najpierw chcę wiedzieć, gdzie znaleźliście ciało?

– W kontenerze na parkingu, jakieś dwa kilometry stąd…

– Dwie mile – poprawił ktoś.

– Cześć, Jim – powiedział sanitariusz.

Sachs odwróciła się. No nie, znów ten gliniarz, który usiłował z nią flirtować przy pasie startowym. Podszedł do karetki wolnym krokiem.

– Witaj, złotko. To znowu ja. Jak się trzyma żółta taśma na lotnisku? Co tam masz, Earl?

– Zwłoki bez rąk. – Earl rozsunął drzwi ambulansu, sięgnął do środka i rozpiął zamek worka. Na podłogę karetki bryznęła krew.

– Fuj. – Earl skrzywił się. – Słuchaj, Jim, jak tu skończysz, masz ochotę na spaghetti?

– Może lepiej zimne nóżki.

– To jest myśl.

– Sachs, co się tam dzieje? – włączył się Rhyme. – Masz te zwłoki?

– Mam. Próbuję się czegoś dowiedzieć. – Zwróciła się do grubego sanitariusza. – Pospieszmy się. Wiecie, kto to jest?

– Nie miał nic, co pomogłoby go zidentyfikować. Nie zgłaszano żadnych zaginięć. Nikt nic nie widział.

– Istnieje możliwość, że to policjant?

– Nie. W każdym razie ja go nie znam – odparł Jim. – A ty, Earl?

– Nie. Dlaczego?

Sachs nie odpowiedziała.

– Muszę go obejrzeć.

– No dobrze – rzekł Earl. – Gdybyś mnie potrzebowała, jestem pod ręką.

– Chyba nie pod jego – odezwał się Jim, parskając śmiechem. Sanitariusz znów głupkowato zachichotał.

Sachs weszła do ambulansu i rozpięła do końca worek ze zwłokami.

A ponieważ nie zdradzała ochoty, by ściągnąć przed nimi dżinsy ani nawet nie chciała niewinnie poflirtować, nie pozostawało im nic innego, jak gnębić ją dalej.

– To nie to samo co zatrzymywanie samochodu za przekroczenie prędkości – powiedział do niej Earl. – Jim, jęk myślisz, lepsze od tego, co widziałeś w zeszłym tygodniu?

– Od tamtej głowy? – Gliniarz zamyślił się. – Cholera, wolałbym codziennie świeżą głowę niż taką po miesiącu. Widziałaś kiedyś głowę po miesiącu w wodzie, złotko? Nieprzyjemna rzecz. Gdy ciało leży w wodzie trzy, cztery miesiące – nie ma sprawy, zostają tylko kości. Ale miesiąc…

– Paskudztwo – dodał Earl.

– Widziałaś kiedyś głowę z wody, złotko?

– Wolałabym, żebyś tak nie mówił, Jim – powiedziała z roztargnieniem.

– Głowa z wody?

– Złotko.

– Jasne, przepraszam.

– Sachs – rzekł zniecierpliwiony Rhyme. – Co się dzieje?

– Denat niezidentyfikowany, Rhyme. Nikt nie ma pojęcia, kto to może być. Ręce odcięte ostrą piłą.

– Percey jest bezpieczna? Hale?

– Oboje są w biurze. Jest z nimi Banks. Stoją daleko od okien. Co z wozem opancerzonym?

– Powinien u was być za trzy minuty. Musisz dowiedzieć się czegoś o denacie.

– Mówisz do siebie, złot… sierżancie?

Sachs oglądała ciało. Doszła do wniosku, że ofierze odcięto ręce w chwilę po śmierci albo w momencie agonii, ponieważ krwi było mnóstwo. Nałożyła rękawiczki lateksowe.

– Dziwne, Rhyme. Dlaczego tylko częściowo udaremniono identyfikację?

Zabójcy, jeżeli nie mają czasu, by pozbyć się ciała, udaremniają jego identyfikację, usuwając charakterystyczne części: głównie ręce i zęby.

– Nie wiem – odrzekł Rhyme. – Takie niedopatrzenie zupełnie nie pasuje do Trumniarza, nawet gdyby się spieszył. Co ofiara ma na sobie?

– Tylko bieliznę. Na miejscu zbrodni nie znaleziono ubrań ani rzeczy osobistych.

– Dlaczego Trumniarz wybrał właśnie jego? – Rhyme się zamyślił.

– Jeżeli to w ogóle był Trumniarz.

– Jak często w Westchester znajduje się ciała w takim stanie?

– Z tego, co mówią miejscowi, wynika – powiedziała przygnębiona – że co drugi dzień.

– Wracajmy do denata. Przyczyna śmierci?

– Ustaliliście przyczynę śmierci? – zawołała do pucołowatego Earla.

– Uduszenie – odrzekł sanitariusz.

Lecz Sachs od razu zauważyła, że na wewnętrznych stronach powiek nie ma nacieków krwi. Język też nie był uszkodzony. Większość ofiar podczas duszenia przygryza sobie język.

– Nie sądzę.

Earl posłał Jimowi znaczące spojrzenie i prychnął:

– Na pewno. A skąd ta czerwona pręga na szyi? Nazywamy to śladem zadzierzgnięcia, złotko. Nie możemy go tu trzymać w nieskończoność. W taki dzień jak dzisiaj szybko zacznie dojrzewać. A to zapaszek, jakiego na pewno twój kształtny nosek nie zniesie.

Sachs zmarszczyła brwi.

– Nie został uduszony.

Natarli na nią we dwójkę.

– Złot… sierżancie, to ślad zadzierzgnięcia – powiedział Jim. – Widziałem takich setki.

– Nie, nie – odrzekła. – Sprawca zerwał mu tylko łańcuszek.

– Chyba masz rację, Sachs – wtrącił Rhyme. – Pierwsza rzecz, żeby uniemożliwić identyfikację zwłok, to zabrać biżuterię. Pewnie miał medalik ze świętym Krzysztofem, może z dedykacją. Kto tam jest z tobą?

– Dwóch kretynów – odparła.

– Aha. Jaka jest więc przyczyna śmierci?

Po krótkich poszukiwaniach znalazła ranę.

– Szpikulec do lodu albo nóż o wąskim ostrzu, który wszedł z tyłu czaszki.

Drzwi zatarasowała krągła postać Earla.

– Znaleźlibyśmy to – powiedział na swoją obronę. – Przez twoich kolegów musieliśmy od razu gnać tutaj.

– Opisz go – poprosił w słuchawce Rhyme.

– Ma nadwagę, wielki brzuch. Dużo obwisłej skóry.

– Opalenizna, może oparzenie słoneczne?

– Tylko na ramionach i korpusie. Na nogach nie. Nieobcięte paznokcie u nóg, tani kolczyk ze zwykłego metalu. Slipki Sears, z dziurami.

– Wygląda na robotnika albo jakiegoś dostawcę – powiedział Rhyme. – Wiemy coraz więcej. Zajrzyj mu do gardła.

– Co?

– Może znajdziesz portfel. Kiedy ofiara ma zostać przez parę godzin anonimowa, sprawca wpycha jej dokumenty do gardła. Znajduje się je dopiero w czasie sekcji.

Z zewnątrz dobiegł wybuch śmiechu, który zaraz ucichł, gdy Sachs chwyciła szczękę nieboszczyka, odciągnęła i sięgnęła w głąb ust.

– Jezu – wymamrotał Earl. – Co ty robisz?

– Nic nie ma, Rhyme.

– Lepiej przetnij gardło. I sięgnij głębiej.

Kiedyś Sachs obruszała się, słysząc niektóre makabryczne prośby Rhyme’a. Ale dziś zerknęła na dwójkę uśmiechniętych bałwanów, po czym wyjęła z kieszeni dżinsów swój ulubiony, choć nielegalny, nóż sprężynowy i otworzyła go.

Z obu twarzy zniknęły uśmieszki.

– Złotko, co ty wyrabiasz?

– Robię małą operację. Muszę zajrzeć do środka – powiedziała tonem, jak gdyby robiła to codziennie.

– Słuchaj, nie mogę zawieźć koronerowi zwłok pociętych przez policjantkę z Nowego Jorku.

– W takim razie sam to zrób.

Wyciągnęła do niego rękojeść noża.

– Robi nas w konia, Jim.

Uniosła brew, po czym wbiła nóż w jabłko Adama nieboszczyka gestem rybaka patroszącego pstrąga.

– O Jezu, Jim, zobacz, co ona robi. Powstrzymaj ją.

– Mnie tu nie ma, Earl. Nic nie widziałem. – Policjant odszedł od ambulansu.

Zrobiła równe cięcie i zajrzała do środka. Westchnęła.

– Nic.

– O co mu tym razem chodzi? – rozmyślał na głos Rhyme. – Zastanówmy się… Nie zależy mu na udaremnieniu identyfikacji ciała, w przeciwnym razie wybiłby zęby. Może chce przed nami ukryć coś innego?

– Coś, co ofiara miała na rękach? – podsunęła Sachs.

– Możliwe – odrzekł Rhyme. – Coś, co niełatwo zmyć ze zwłok. I co by nam powiedziało, gdzie go mamy szukać. – Olej? Smar?

– Może facet pracował przy pompach z paliwem do odrzutowców – powiedział Rhyme. – Albo pracował w cateringu, a jego ręce pachniały czosnkiem.

Sachs rozejrzała się po lotnisku. Kręciło się po nim kilkudziesięciu ludzi obsługujących zbiorniki z paliwem, załogi naziemnej, mechaników i robotników, którzy budowali nowe skrzydło w jednym z terminali.

– Mówiłaś, że facet jest gruby? – ciągnął Rhyme.

– Tak.

– Prawdopodobnie się dzisiaj spocił. Może ocierał włosy albo drapał skórę głowy.

Sama to dzisiaj robię cały dzień, pomyślała Sachs, czując nagłą chęć, by zanurzyć dłoń we włosy i kaleczyć skórę, jak zawsze robiła, kiedy czuła niepokój i napięcie.

– Sprawdź skórę głowy, Sachs. Pod włosami.

Zrobiła to.

I znalazła.

– Widzę kolorowe smugi. Niebieskie. Jest też trochę białych, na włosach i skórze. O cholera, Rhyme. To farba! Mamy malarza. Na płycie lotniska jest chyba ze dwudziestu robotników budowlanych.

– Pręga na szyi – ciągnął Rhyme. – Trumniarz zdarł mu identyfikator.

– Przecież zdjęcie by nie pasowało.

– Cholera, identyfikator jest pewnie zapaćkany farbą albo on sam zamazał zdjęcie. Jest gdzieś na terenie lotniska, Sachs. Każcie Percey i Hale’owi położyć się na podłodze. Daj im opiekuna, a resztę wyślij na poszukiwania Trumniarza. Oddział specjalny jest w drodze.


Kłopoty.

Obserwował rudowłosą policjantkę, która siedziała w ambulansie. Przez lunetę Redfield nie widział dokładnie, co robiła, lecz mimo to nagle się zaniepokoił.

Poczuł, jak gdyby robiła tam coś, przez co go znajdą i schwytają.

Robaki były coraz bliżej. Szukała go zarobaczona twarz z okna, Stephen wzdrygnął się.

Rudowłosa wyskoczyła z samochodu, rozglądając się po płycie lotniska.

Coś się dzieje, żołnierzu? Melduję, że się zorientowałem.

Kobieta zaczęła wykrzykiwać rozkazy do innych gliniarzy. Większość z nich spojrzała na nią, przyjmując nowiny z ponurą miną, i zaczęła się rozglądać. Jeden pobiegł do radiowozu, zaraz po nim drugi.

Ujrzał piękną twarz rudowłosej i jej robaczywe oczy, które lustrowały teren lotniska. Zatrzymał krzyż nitek celownika na jej doskonałym podbródku. Co znalazła? Czego szukała?

Zatrzymała się i Stephen zobaczył, jak mówi sama do siebie. Nie, nie do siebie. Mówiła do przytwierdzonego do słuchawki mikrofonu. Ze sposobu, w jaki słuchała i kiwała głową, wywnioskował, że ktoś wydaje jej rozkazy. Ciekawe kto?

Ktoś, kto się domyślił, że tu jestem, pomyślał Stephen. Ktoś, kto mnie szuka.

Ktoś, kto przygląda mi się przez okno i potrafi w jednej chwili zniknąć. Kto umie przechodzić przez ściany, dziurki od klucza i najmniejsze szczeliny, żeby mnie znaleźć.

Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz. Przez chwilę nitki celownika zatańczyły i z lunety zniknęła twarz rudowłosej gliny. Kurwa, co to ma znaczyć, żołnierzu?

Gdy z powrotem ustawił celownik na rudowłosej, stwierdził, że jest coraz gorzej. Wskazywała prosto na furgonetkę malarza, którą ukradł. Wóz stał zaparkowany mniej więcej dwieście stóp od niego, na małym placyku zarezerwowanym dla pracowników budowy.

Osoba, z którą rozmawiała ruda, musiała znaleźć zwłoki malarza i domyślić się, jak Stephen znalazł się na terenie lotniska. Robak zbliżał się. Czuł jego cień, oblepiający jego ciało zimny śluz.

Skulił się. Robaki pełzną mu po nogach… robaki pełzną po szyi…

Co mam robić? – zastanawiał się.

Żona i Przyjaciel są tak blisko. Mógłby w jednej chwili zakończyć zadanie. Pięć sekund by wystarczyło. Może to ich sylwetki widział przez okno. Cień tamtej postaci… Lecz Stephen wiedział, że gdyby strzelił przez szybę, wszyscy padliby na podłogę. Gdyby nie zabił Żony pierwszym strzałem, zmarnowałby okazję.

Ona musi stamtąd wyjść. Muszę wyciągnąć ich oboje z ukrycia, żeby weszli w strefę rażenia. Wtedy nie wolno mi spudłować.

Nie ma czasu! Myśl!

Jeżeli chcesz upolować łanię, musisz stworzyć zagrożenie dla młodych.

Stephen zwolnił oddech. Wdech, wydech, wdech, wydech. Spokojnie wycelował. Zaczął niedostrzegalnie naciskać spust. Model 40 wypalił.

Przez lotnisko przetoczył się huk, a wszyscy policjanci padli na ziemię, wyciągając broń.

Kolejny strzał i z silnika zamontowanego na ogonie srebrnego samolotu, który stał w hangarze, wzbił się drugi kłąb dymu.

Rudowłosa policjantka z pistoletem w dłoni siedziała w kucki, starając się zlokalizować strzelca. Spojrzała na dwie dymiące dziury w poszyciu odrzutowca, a potem przeniosła wzrok na płytę lotniska, trzymając przed sobą grubego glocka.

Sprzątnąć ją?

Tak? Nie?

Odpowiedź negatywna, żołnierzu. Pozostań przy pierwotnym celu.

Znów wystrzelił. Pocisk wyrwał z boku samolotu kolejny kawałek blachy.

Spokój. Jeszcze jeden strzał. Uderzenie kolby w ramię, słodka woń spalonego prochu. Rozprysnęła się przednia szyba w kabinie pilotów.

Dopiero ten strzał zadziałał.

Nagle się pojawiła Żona, torując sobie drogę przez drzwi biura i mocując się z młodym blondynem, który usiłował ją powstrzymać.

Jeszcze nie. Niech podejdzie bliżej.

Pociągnięcie za spust. I kolejny pocisk przeszywa silnik.

Żona z malującym się na twarzy przerażeniem, uwolniwszy się z ramion gliniarzy, zbiegła po schodach do hangaru, by zamknąć drzwi i uratować swoje dziecko.

Przeładować.

Ustawił nitki celownika na jej piersi w momencie, gdy postawiła stopę na ziemi i zaczęła biec.

Wyprzedzenie celu cztery cale, obliczył odruchowo Stephen. Przesunął karabin przed nią i nacisnął na spust. Strzał padł dokładnie w chwili, gdy jasnowłosy policjant chwycił ją i oboje zniknęli w płytkim zagłębieniu w ziemi. Pudło. Mieli wystarczającą osłonę, by nie mógł wpakować im kulek w plecy.

Nadchodzą, żołnierzu. Oskrzydlają cię.

Tak jest, zrozumiałem.

Stephen spojrzał w kierunku pasów startowych. Pojawili się inni policjanci. Pochyleni skradali się do samochodów. Jeden wóz jechał wprost na niego i był już w odległości pięćdziesięciu jardów. Stephen strzelił w blok silnika. Samochód zatrzymał się, tryskając parą spod maski.

Spokojnie, powiedział do siebie.

Jesteśmy gotowi do odwrotu. Tylko jeden czysty strzał.

Usłyszał kilka szybkich wystrzałów z pistoletu. Obejrzał się na rudowłosą. Stała w pozycji strzeleckiej, celując grubym pistoletem w jego stronę, czyhając na błysk lufy jego karabinu. Odgłos wystrzału na pewno nie pomoże jej zlokalizować jego gniazda; dlatego Stephen nigdy nie zawracał sobie głowy tłumikami. Głośny strzał jest równie trudno namierzyć jak cichy.

Ruda policjantka stała, mrużąc oczy.

Stephen zatrzasnął zamek modelu 40.


Amelia Sachs ujrzała niewyraźny błysk i wiedziała już, gdzie jest Tańczący Trumniarz.

Wśród kilku drzewek rosnących w odległości około trzystu jardów. Celownik optyczny odbił światło spływające z bladych chmur.

– Tam! – zawołała, wskazując to miejsce dwóm ludziom z okręgowej, którzy siedzieli skuleni pod radiowozem.

Gliniarze wsiedli do samochodu i ruszyli, skręcając z impetem za hangar, żeby zaskoczyć Trumniarza z boku.

– Sachs! – zawołał w słuchawce Rhyme. – Co tam…

– Jezu, Rhyme, on jest na lotnisku i strzela do samolotu.

– Co?

– Percey próbuje się dostać do hangaru. On strzela pociskami rozpryskowymi. Chce ją wywabić na zewnątrz.

– Nie ruszaj się, Sachs. Jeśli Percey sama chce się zabić, niech to zrobi. Ale ty się nie ruszaj!

Pociła się z wściekłości, drżały jej ręce, serce szaleńczo waliło. Poczuła, jak po plecach przebiega dreszcz paniki.

– Percey! – krzyknęła Sachs.

Kobieta wyrwała się Jerry’emu Banksowi i pobiegła w kierunku drzwi hangaru.

– Nie!

Niech to szlag.

W tym momencie zobaczyła błysk celownika Trumniarza.

Za daleko, pomyślała. Z takiej odległości nie mam szans w nic trafić.

Jeśli zachowasz spokój, trafisz. Masz jedenaście nabojów. Nie ma wiatru. Jedyny problem to trajektoria. Celuj wysoko i powoli opuszczaj lufę.

Zobaczyła, jak przy kolejnym strzale wzlatuje w powietrze kilka liści.

Ułamek sekundy później kula przeleciała kilka cali od jej twarzy. Poczuła fale uderzeniową i usłyszała świst pocisku, który mknął dwa razy szybciej od dźwięku, rozpalając powietrze wokół niej.

Lekko jęknęła, padła na kolana i przycisnęła ręce do żołądka.

Nie! Miałaś szansę strzelić do niego. Zanim przeładował broń. Ale już za późno. Znów ma pełną komorę.

Spojrzała w górę, uniosła broń i straciła zimną krew. Z pochyloną głową, celując w stronę drzew, oddała pięć szybkich strzałów z glocka.

Równie dobrze mogła strzelać ślepakami.

No już, dziewczyno. Wstawaj. Wyceluj i strzelaj. Masz sześć pocisków i dwa magazynki przy pasie.

Lecz myśl o przelatującym pocisku nie pozwoliła jej wstać z ziemi.

Zrób to! – wrzasnęła na siebie w duchu.

Ale nie mogła.

Odwagi wystarczyło jej tylko na tyle, by unieść głowę o kilka cali – zobaczyła Percey Clay, która pędziła, gnała w stronę hangaru, i Jerry’ego Banksa, który zdołał ją dogonić. Młody detektyw pchnął ją i kobieta upadła za generatorem. Niemal równocześnie z hukiem karabinu Trumniarza usłyszała, jak kula rozrywa ciało Banksa, który zatoczył się jak pijany, a z rany w jego ciele trysnęła krew.

Na jego twarzy najpierw odbiło się zdumienie, potem konsternacja. Wreszcie z obojętną miną osunął się na wilgotny beton.

Rozdział dwunasty

45 godzin – godzina piąta


– No i co? – zapytał Rhyme.

Lon Sellitto wyłączył swój telefon.

– Nadal nic nie wiedzą. – Patrzył za okno, nerwowo bębniąc palcami w szybę. Sokoły wróciły na parapet, ale patrzyły czujnie na Central Park, dziwnie obojętne na hałas.

Rhyme nigdy nie widział podobnego zdenerwowania u detektywa. Jego nalana, pokryta kropelkami potu twarz była bardzo blada. Sellitto, legenda wydziału zabójstw, znany był z tego, że nic nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Bez względu na to, czy dodawał otuchy rodzinie ofiary, czy bezwzględnie obalał alibi podejrzanego, zawsze koncentrował się na tym, co robi. Jednak teraz jego myśli zdawały się błądzić daleko stąd, z Jerrym Banksem, który może właśnie umierał w szpitalu Westchester. Było sobotnie popołudnie, po trzeciej, a Banks od godziny leżał w sali operacyjnej.

Sellitto, Sachs, Rhyme i Cooper znajdowali się w laboratorium na parterze domu Rhyme’a. Dellray wyjechał, żeby dopilnować przygotowań w bezpiecznym domu i sprawdzić nowego opiekuna, którego na miejsce Banksa wyznaczył Departament Policji Nowego Jorku.

Na lotnisku rannego detektywa zapakowano do ambulansu – tego samego, w którym leżały bezrękie zwłoki malarza. Earl, gruby sanitariusz, przestał się zgrywać i gorączkowo usiłował powstrzymać obfity krwotok Banksa. Potem pognał z bladym, nieprzytomnym detektywem na ostry dyżur do odległego o kilka mil szpitala.

Agenci FBI z White Plains wsadzili Percey i Hale’a do opancerzonego wozu i klucząc, ruszyli na południe, w kierunku Manhattanu. Sachs zabezpieczyła nowe miejsca: gniazdo snajpera wśród drzew, furgonetkę malarza i samochód, którym uciekł Trumniarz – furgonetkę cateringu. Znaleziono ją niedaleko miejsca, gdzie zabił malarza i gdzie zdaniem policji ukrył samochód, którym przyjechał do Westchester.

Potem z materiałem dowodowym pojechała na Manhattan.

– Co tam mamy? – zapytał Coopera Rhyme. – Kule z karabinu?

Skubiąc zakrwawiony paznokieć, Sachs wyjaśniła:

– Nic po nich nie zostało. Pociski rozpryskowe. – Wydawała się bardzo przestraszona, oczy latały jej niespokojnie.

– To Trumniarz. Nie tylko jest skuteczny, ale też nic po sobie nie zostawia. Dowody same się niszczą.

Sachs trąciła plastykową torebkę.

– Tyle zostało z jednego pocisku. Wydłubałam to ze ściany.

Cooper wysypał zawartość na porcelanową płytkę. Zamieszał.

– Zakończenia ceramiczne. Kamizelki na nic.

– Pieprzony zawodowiec – rzekł Sellitto.

– Trumniarz zna się na rzeczy – dodał Rhyme.

Usłyszeli jakiś ruch przy wejściu i po chwili Thom wprowadził do pokoju dwóch odzianych w garnitury agentów FBI. Za nimi weszli Percey Clay i Brit Hale.

– Jak on się czuje? – spytała Percey Sellitta. Rozejrzała się po pomieszczeniu ciemnymi oczyma, dostrzegając chłód, z jakim ją przywitano. Nie zrobiło to niej specjalnego wrażenia. – Pytam o Jerry’ego.

Sellitto nie odpowiedział.

– Jeszcze jest operowany – powiedział Rhyme.

Miała zmiętą, zmęczoną twarz i włosy bardziej potargane niż dziś rano.

– Mam nadzieję, że z tego wyjdzie.

Amelia Sachs odwróciła oczy na Percey i zapytała lodowato:

– Masz co?

– Mam nadzieję, że z tego wyjdzie.

– Nadzieję? – Policjantka górowała nad nią wzrostem. Podeszła bliżej. Niska kobieta nie ruszyła się z miejsca, gdy Sachs ciągnęła: – Trochę na to za późno, nie sądzisz?

– O co ci chodzi?

– To ja powinnam cię o to spytać. Przez ciebie został ranny.

– Hej, sierżancie – odezwał się Sellitto.

Percey odparła spokojnie:

– Nie prosiłam, żeby za mną biegł.

– Gdyby nie on, już byś nie żyła.

– Być może. Tego nie wiemy. Przykro mi, że został ranny. Ja…

– Jak bardzo ci przykro?

– Amelio – upomniał ją ostro Rhyme.

– Nie, chcę wiedzieć, jak bardzo jest jej przykro. Na tyle, żeby oddać dla niego krew? Żeby pchać jego wózek, gdyby nie mógł chodzić? Wygłosić mowę nad grobem, gdyby umarł?

– Sachs, uspokój się – warknął Rhyme. – To nie jej wina.

Sachs plasnęła się w uda rękami o poobgryzanych paznokciach.

– Nie?

– Trumniarz nas przechytrzył.

Sachs ciągnęła, wpatrując się w ciemne oczy Percey:

– Jerry był twoim opiekunem. Skoro biegniesz prosto na linię ognia, jak sądzisz, co innego miał zrobić?

– Nic nie sądzę. Po prostu tak zareagowałam.

– O Boże.

– Sierżancie – powiedział Hale. – Może pani w takich sytuacjach zachowuje się spokojniej niż niektórzy z nas. My nie jesteśmy przyzwyczajeni, żeby do nas strzelano.

– W takim razie powinna zostać w biurze. Tam gdzie wam kazałam zostać.

Przeciągając lekko samogłoski, Percey próbowała wyjaśnić:

– Zobaczyłam, że mój samolot znalazł się w niebezpieczeństwie. Zareagowałam. To tak jakbyś zobaczyła rannego partnera.

– Zrobiła tylko to, co każdy pilot zrobiłby na jej miejscu – rzekł Hale.

– Otóż to – wtrącił Rhyme. – Właśnie o tym mówię, Sachs. Tak pracuje Trumniarz.

Amelia Sachs nie miała jednak zamiaru dać za wygraną.

– Po pierwsze, powinniście być w bezpiecznym domu. W ogóle nie powinniście przyjeżdżać na lotnisko.

– To wina Jerry’ego – oświadczył Rhyme, czując wzbierającą złość. – Nie miał pozwolenia na zmianę trasy.

Sachs zerknęła na Sellitta, który od dwóch lat był partnerem Banksa. On jednak nie zamierzał stawać w obronie młodego detektywa.

– Było miło – powiedziała oschle Percey Clay, odwracając się do drzwi – ale muszę wracać na lotnisko.

– Co? – Sachs omal nie straciła tchu ze zdumienia. – Oszalałaś?

– To niemożliwe – rzekł Sellitto, przerywając ponure milczenie.

– Miałam kłopoty z wyposażeniem samolotu na jutrzejszy lot. A teraz trzeba go jeszcze naprawić. Skoro wszyscy mechanicy w Westchester to cholerni tchórze, będę musiała to zrobić sama.

– Pani Clay – zaczął Sellitto. – To niedobry pomysł. W bezpiecznym domu nic się pani nie stanie, ale nie możemy zapewnić pani ochrony w żadnym innym miejscu. Zostanie pani tam do poniedziałku…

– Do poniedziałku! – przerwała mu gwałtownie. – Nie, nic pan nie rozumie. Jutro wieczorem muszę lecieć tym samolotem. Czarter dla Amer-Medu.

– Nie może pani.

– Jedno pytanie – zabrzmiał lodowaty głos Amelii Sachs. – Kogo jeszcze chcesz zabić?

Percey postąpiła naprzód.

– Do cholery, wczoraj straciłam męża i jednego z najlepszych pracowników. Nie zamierzam stracić firmy. Nie możecie mi mówić, gdzie mam jechać i co robić. Dopóki mnie nie aresztujecie.

– Dobra – powiedziała Sachs i jednym ruchem zatrzasnęła kajdanki na szczupłych przegubach kobiety. – Jesteś aresztowana.

– Sachs – krzyknął rozwścieczony Rhyme. – Co ty wyprawiasz? Rozkuj ją. W tej chwili!

Sachs odwróciła się, spoglądając mu w oczy.

– Jesteś cywilem – warknęła. – Nie możesz mi rozkazywać.

– Ja mogę – powiedział Sellitto.

– Nic z tego – odparła niewzruszenie. – Ja ją aresztowałam. Nie możesz tego zmienić, mógłby to zrobić tylko prokurator.

– Co to za błazenada? – żachnęła się Percey, znów przeciągając ze złością samogłoski. – Za co mnie aresztujesz? Za to, że jestem świadkiem?

– Pod zarzutem lekkomyślnego stwarzania zagrożenia, a jeśli Jerry umrze, pod zarzutem zaniedbania, w wyniku którego popełniono zabójstwo. Albo nieumyślnego spowodowania śmierci.

Hale zebrał się na odwagę i powiedział:

– Nie podoba mi się sposób, w jaki cały dzień pani z nią rozmawia. Jeśli aresztuje pani Percey, musi pani aresztować też mnie.

– Nie ma sprawy – odrzekła Sachs, po czym zwróciła się do Sellitta. – Poruczniku, potrzebuję drugich kajdanek.

– Sierżancie, dość tego – powiedział stanowczo Sellitto.

– Sachs – zawołał Rhyme. – Nie mamy na to czasu! Trumniarz jest na wolności i w tej chwili planuje następny atak.

– Aresztujecie mnie – świadczyła Percey – a za dwie godziny będę na wolności.

– I zginiesz za dwie godziny i dziesięć minut. Właściwie to by była twoja sprawa…

– Sierżancie – syknął ostrzegawczo Sellitto. – Nie igraj z ogniem.

– …gdybyś nie miała zwyczaju brać ze sobą innych.

– Amelio – powiedział zimno Rhyme.

Odwróciła się do niego. Zwykle zwracał się do niej „Sachs”, gdy użył jej imienia, poczuła się, jakby wymierzył jej policzek.

Brzęknęły kajdanki na kościstych przegubach Percey. Sokół za oknem zatrzepotał skrzydłami. Wszyscy milczeli.

Wreszcie Rhyme odezwał się rzeczowym tonem:

– Proszę cię, zdejmij Percey kajdanki i zostawcie mnie z nią na parę minut.

Sachs zawahała się. Jej twarz przypominała maskę bez wyrazu.

– Proszę, Amelio. – Rhyme starał się zachować cierpliwość.

Bez słowa rozkuła Percey.

Wszyscy wyszli z laboratorium.

Percey potarła nadgarstki, wyciągnęła z kieszeni piersiówkę i pociągnęła łyk.

– Mogłabyś zamknąć ze sobą drzwi? – rzekł do Sachs Rhyme.

W drodze na korytarz posłała mu przelotne spojrzenie, lecz nie posłuchała prośby. Ciężkie dębowe drzwi zamknął Hale.


Na korytarzu Lon Sellitto jeszcze raz zadzwonił do szpitala. Banks wciąż był operowany i pielęgniarka nie potrafiła powiedzieć nic więcej.

Sachs przyjęła tę wiadomość krótkim skinieniem głowy. Podeszła do okna wychodzącego na alejkę pod domem Rhyme’a. Światło ukośnie padło na jej ręce i zobaczyła swoje zniszczone paznokcie. Dwa najbardziej pokaleczone palce obwiązała bandażami. Paskudne nawyki, pomyślała. Dlaczego nie umiem z nimi skończyć?

Detektyw stanął obok niej, spojrzał w szare niebo. Zbierało się na kolejną wiosenną burzę.

– Sierżancie – zaczął cicho, by nikt inny nie mógł usłyszeć. – Ona spieprzyła sprawę, fakt. Ale musisz zrozumieć, Percey nie jest zawodowcem. To nasza wina – dopuściliśmy do tego. Rzeczywiście, Jerry powinien być mądrzejszy. Mówię to z bólem, lecz schrzanił sprawę.

– Nie – rzekła przez zaciśnięte zęby. – Nie rozumiesz.

– Czego nie rozumiem?

Będzie umiała o tym opowiedzieć? Słowa przychodziły z takim trudem.

– Ja schrzaniłam. To nie wina Jerry’ego. – Ruchem głowy wskazała drzwi laboratorium. – Ani Percey. Tylko moja.

– Twoja? Kurwa, przecież to ty i Rhyme zorientowaliście się, że Trumniarz jest na lotnisku. Gdyby nie ty, załatwiłby wszystkich.

Pokręciła głową.

– Widziałam… widziałam, gdzie jest, zanim trafił Jerry’ego.

– I co?

– Dokładnie wiedziałam, gdzie jest. Wycelowałam i…

Cholera, ależ to trudne.

– Co ty mówisz?

– Kula przeleciała obok mnie… O Boże. Upadłam na ziemię. – Wsunęła palec we włosy i poczęła drapać, dopóki nie poczuła ciepłej krwi. Przestań. Niech to szlag.

– I co z tego? – Sellitto nie pojął, o co jej chodzi. – Wszyscy rzucili się na ziemię, nie? To normalne.

Patrzyła przez okno z twarzą płonącą wstydem.

– Kiedy strzelił i spudłował, miałam co najmniej trzy sekundy na strzał – wiedziałam, że strzela pojedynczo, mogłam wysypać na niego cały magazynek. Ale zaryłam twarzą w błoto. Potem już nie miałam odwagi wstać, bo wiedziałam, że zdążył przeładować.

– Co? – rzekł drwiąco Sellitto. – Wyrzucasz sobie, że nie wstałaś bez żadnej osłony i nie zostałaś idealnym celem dla snajpera? Daj spokój… Poza tym, czekaj, miałaś broń służbową?

– Tak, ale…

– Trzysta jardów z glocka 9? Strzał marzeń.

– Być może bym nie trafiła, ale mogłabym powstrzymać go ogniem. Nie strzeliłby do Jerry’ego. Niech to wszyscy diabli. – Zacisnęła dłonie, ponownie spoglądając na paznokieć palca wskazującego. Był ciemny od krwi. Podrapała mocniej.

Czerwień przypomniała jej o fontannie krwi, która trysnęła z ciała Jerry’ego Banksa, lecz mimo to drapała jeszcze mocniej.

– Naprawdę nie zamartwiałbym się tym na twoim miejscu.

Jak mogła mu to wytłumaczyć? To, co ją gnębiło, było bardziej skomplikowane, niż sądził detektyw. Rhyme był najlepszym specjalistą od kryminalistyki w Nowym Jorku, może nawet w całym kraju. Sachs, mimo swoich ambicji, nigdy nie będzie się z nim mogła równać. Lecz strzelanie i szybka jazda samochodem należały do jej atutów. Strzelała lewą i prawą ręką lepiej niż większość ludzi z policji. Ustawiała dziesięciocentówki na pięćdziesięciojardowej strzelnicy i trafiała w ich błyszczące środki, a potem dawała w prezencie pogięte monety swojej chrześnicy i jej koleżankom. Mogła uratować Jerry’ego. Do diabła, mogła nawet stuknąć tego skurwysyna Trumniarza.

Była wściekła na siebie, wściekła na Percey za to, że postawiła ją w takiej sytuacji.

I wściekła na Rhyme’a.

Otworzyły się drzwi, w których stanęła Percey. Rzuciwszy chłodnym okiem na Sachs, poprosiła do środka Hale’a. Zniknął w laboratorium, a po kilku minutach otworzył drzwi i powiedział:

– Pan Rhyme prosi wszystkich z powrotem.

Sachs zobaczył Percey siedzącą obok Rhyme’a na starym sfatygowanym fotelu. Nie mogła się oprzeć niedorzecznemu wrażeniu, że wyglądają jak małżeństwo.

– Osiągnęliśmy kompromis – oświadczył Rhyme. – Brit i Percey pojadą do bezpiecznego domu Dellraya. Znajdą kogoś innego do naprawy samolotu. Natomiast bez względu na to, czy odnajdziemy Trumniarza, czy nie, zgodziłem się, żeby Percey leciała jutro wieczorem.

– A jeżeli ją zatrzymam? – powiedziała rozdrażniona Sachs. – I zabiorę do aresztu?

Wydawało się jej, że Rhyme wybuchnie – była na to przygotowana – lecz on spokojnym głosem odparł:

– Myślałem o tym, Sachs. Nie sądzę jednak, żeby to był dobry pomysł. Wtedy narazilibyśmy oboje na większe niebezpieczeństwo. Sąd, areszt, transport – Trumniarz miałby więcej okazji.

Po krótkim wahaniu Amelia Sachs poddała się. Miał rację, jak zwykle. Zresztą gdyby nawet nie miał, i tak stawiał na swoim. Ona była tylko jego asystentką. Pracownikiem. Nikim więcej.

– Powiem wam, co mi przyszło do głowy – ciągnął Rhyme. – Urządzimy zasadzkę. Będę potrzebował twojej pomocy, Lon.

– Słucham.

– Percey i Hale pojadą do bezpiecznego domu. Chcę jednak, żeby wyglądało na to, że wybierają się zupełnie gdzie indziej. Zrobimy wokół tego szum. Wybierzemy jakiś posterunek i będziemy udawać, że ze względów bezpieczeństwa chcemy zamknąć ich w tamtejszym areszcie. Damy komunikat na całe miasto, niekodowany, że zamykamy ulicę przed posterunkiem, a wszystkich zatrzymanych podejrzanych przewozimy do głównego aresztu, żeby posterunek był czysty. Przy odrobinie szczęścia Trumniarz nas podsłucha. A jeśli nie, dowiedzą się media i tą drogą wiadomość do niego trafi.

– Może dwudziesty? – zaproponował Sellitto.

Dwudziesty posterunek, w West Side, znajdował się kilka przecznic od domu Rhyme’a. Lincoln znał tam wielu policjantów.

– W porządku, może być.

Sachs nagle ujrzała cień niepokoju w oczach Sellitta. Nachylił się nad wózkiem Rhyme’a, po jego szerokim zmarszczonym czole płynęła kropla potu. Kiedy się odezwał, usłyszeli go tylko Rhyme i Sachs:

– Jesteś pewien, Lincoln? Dobrze się nad tym zastanowiłeś?

Rhyme popatrzył na Percey. Wymienili krótkie spojrzenie. Sachs nie wiedziała, co ono znaczy, ale bardzo się jej nie spodobało.

– Tak – odrzekł Rhyme. – Jestem pewien.

Jednak Sachs wydawało się, że wcale nie jest taki pewien.

Rozdział trzynasty

45 godzin – godzina szósta


– Sporo śladów, jak widzę.

Rhyme przyglądał się z zadowoleniem plastykowym torebkom, które Sachs przywiozła z lotniska.

Mikroślady były ulubionym materiałem Rhyme’a – drobiny i kawałeczki, czasem mikroskopijnej wielkości, pozostawiane przez sprawców w miejscach zbrodni albo bezwiednie stamtąd zabierane. Właśnie tych dowodów nawet najinteligentniejsi sprawcy nie mogli zamienić ani podrzucić, a najbardziej zapobiegliwi nie mogli się pozbyć.

– Najpierw pierwsza torebka, Sachs. Skąd pochodzi?

Przerzuciła ze złością swoje notatki.

Zastanawiał się, co ją gryzło. Rhyme wyraźnie widział, że coś jest nie tak. Może to echo złości na Percey Clay, może niepokój o Jerry’ego Banksa, może jeszcze coś innego. Z jej chłodnych spojrzeń wyczytał, że nie ma ochoty o tym mówić. W porządku. Przede wszystkim trzeba złapać Trumniarza. W tym momencie nie mieli ważniejszego zadania.

– Z hangaru, gdzie Trumniarz czekał na samolot. – Podniosła dwie torebki, wskazując głową trzy pozostałe. – Ta z gniazda snajpera, ta z furgonetki malarza, a ta z wozu cateringowego.

– Thom… Thom! – krzyknął Rhyme, a wszyscy w laboratorium drgnęli.

W drzwiach stanął asystent. Zapytał zrzędliwie:

– Tak? Właśnie usiłuję zrobić coś do jedzenia, Lincoln.

– Jedzenia? – powtórzył zirytowany Rhyme. – Nie musimy jeść. Musimy mieć więcej rzeczy na tablicy. Pisz: „MZ dwa, hangar”. Tak, „MZ dwa, hangar”. Dobrze. Teraz „MZ trzy”. Stamtąd strzelał. Z trawiastego pagórka.

– Tak mam napisać? „Trawiasty pagórek”?

– Oczywiście, że nie. To żart. Czasem przejawiam poczucie humoru. Pisz: „MZ trzy, gniazdo snajpera”. Dobra, przyjrzyjmy się najpierw hangarowi. Co tam masz?

– Kawałki szkła – powiedział Cooper, wysypując zawartość torebki na porcelanową płytkę gestem sprzedawcy brylantów.

– I trochę śladów zebranych odkurzaczem, włókna z parapetu okna. Brak odcisków palców czy dłoni.

– Za bardzo uważa z tymi odciskami – rzekł przygnębiony Sellitto.

– Ależ to dobrze – powiedział Rhyme. Był zirytowany, jak zawsze, gdy nikt nie potrafił wyciągać wniosków tak szybko jak on.

– Jak to? – zdziwił się detektyw.

– Jest ostrożny, czyli musi być w jakiejś kartotece! Gdybyśmy więc znaleźli odcisk, mielibyśmy szansę go zidentyfikować. No tak, odcisk bawełnianej rękawiczki, to nic nie da… Odcisku buta też nie ma, bo rozsypał żwir na podłodze hangaru. Spryciarz. Ale gdyby był głupi, nie bylibyśmy potrzebni, prawda? Co nam powie szkło?

– A co nam może powiedzieć? – rzekła Sachs. – Poza tym, że stłukł okno, żeby wejść do hangaru?

– Ciekawe – odezwała się Rhyme. – Popatrzmy.

Mel Cooper umieścił parę szklanych odprysków między płytkami i wsunął pod obiektyw mikroskopu, ustawiając niewielkie powiększenie. Włączył kamerę wideo, aby Rhyme mógł oglądać obraz na ekranie monitora.

Rhyme podjechał na wózku do komputera.

– Tryb poleceń – nakazał. Usłyszawszy jego głos, maszyna posłusznie wyświetliła na ekranie menu poleceń. Rhyme nie mógł sterować samym mikroskopem, lecz mógł swobodnie manipulować obrazem, powiększając go i zmniejszając. – Kursor w lewo. Kliknij dwa razy.

Rhyme wyciągnął szyję, wpatrując się w tęczowe kręgi refrakcji.

– Wygląda na standardowe, niezbrojone szkło okienne.

– Zgadza się – rzekł Cooper, po czym zauważył: – Nie ma szczerb. Zostało rozbite tępym narzędziem, może łokciem.

– Hm, hm, hm. Popatrz na te linie muszlowe, Mel.

Kiedy ktoś tłucze okno, na szkle powstają zakrzywione linie pęknięć – przypominające rysunkiem wnętrze muszli. Z zakrzywień tych linii można się dowiedzieć, z której strony rozbito szybę.

– Widzę – rzekł technik. – Standardowe pęknięcia.

– Spójrz na brud – powiedział nagle Rhyme. – Na szkle.

– No, widzę. Błoto naniesione przez deszcz, osad paliwa.

– Po której stronie szyba jest brudna? – spytał niecierpliwie Rhyme. Kiedy kierował wydziałem, podlegli mu funkcjonariusze skarżyli się przede wszystkim na to, że często zachowywał się jak surowa nauczycielka starej daty. Rhyme uważał to za komplement.

– Jest… o kurczę. – Cooper wreszcie zauważył. – Jak to możliwe?

– Co? – zapytała Sachs.

Rhyme wyjaśnił, że linie muszlowe zaczynały się na czystej stronie szyby, a kończyły na brudnej.

– Wybił to okno, będąc w środku.

– Niemożliwe – zaprotestowała Sachs. – Szkło leżało na podłodze hangaru. Przecież… – Urwała i pokiwała głową. – To znaczy, że wybił szybę od środka, a potem zebrał szkło i wrzucił do hangaru razem ze żwirem. Ale po co?

– Żwir wcale nie miał zapobiec pozostawieniu odcisku buta. Miał nas zmylić. Żebyśmy myśleli, że Trumniarz włamał się do hangaru. Ale on był w środku i „wyłamał się”. Ciekawe. – Lincoln zastanawiał się przez chwilę, po czym zawołał: – Sprawdź to. Są ślady mosiądzu? Może mosiądzu z grafitem?

– Klucz – powiedziała Sachs. – Myślisz, że ktoś dał mu klucz, żeby mógł się dostać do hangaru.

– Otóż to. Trzeba się dowiedzieć, kto jest właścicielem albo najemcą hangaru.

– Zadzwonię – rzekł Sellitto, biorąc telefon komórkowy.

Cooper spojrzał w okular drugiego mikroskopu, ustawionego na duże powiększenie.

– Proszę bardzo – oznajmił – grafit i mosiądz. Chyba też drobiny oleju „Trzy w jednym”. Czyli stary zamek. Musiał się przy nim bawić.

– Albo? – Rhyme patrzył na nich wyczekująco. – Pomyślcie!

– Dorobiony klucz! – krzyknęła nagle Sachs.

– Tak jest! Nasmarowany. Dobra, Thom, tablica. Pisz: „Hangar otwarty kluczem”.

Asystent swym wyraźnym charakterem pisma zanotował informację.

– Co jeszcze? – Dmuchając w rurkę, Rhyme podjechał bliżej komputera. Trochę źle wymierzył i zderzył się z maszyną, omal nie zrzucając na podłogę monitora.

– Niech to… – wymamrotał.

– Nic ci nie jest? – spytał Sellitto.

– Nic, nic – odburknął. – Pytałem, co jeszcze?

Cooper i Sachs rozsypali resztę materiału dowodowego na czystej płachcie papieru gazetowego. Nałożyli gogle powiększające i zaczęli go oglądać. Cooper zebrał kilka drobinek próbnikiem i położył na płytce.

– Mamy jakieś włókna – powiedział.

Chwilę później Rhyme oglądał na swoim monitorze drobne pasemka.

– Co o tym myślisz, Mel? Papier, prawda?

– Aha.

Mówiąc do mikrofonu, Rhyme kazał komputerowi przewinąć obraz włókien pod mikroskopem.

– Wygląda, jakby były dwa różne. Jeden biały albo szary. Drugi ma odcień zielony.

– Zielony? Pieniądze? – podsunął Sellitto.

– Być może.

– Masz ich tyle, żeby spróbować gazem? – spytał Rhyme. Chromatograf zniszczyłby włókna.

Cooper skinął głową i przystąpili do testów. Technik zaczął czytać z ekranu monitora.

– Nie ma bawełny, sodu, siarczanów ani siarczynów. Te substancje chemiczne dodawano przy rozpuszczaniu podczas produkcji papieru wysokiej jakości.

– To tani papier. Barwnik rozpuszczalny w wodzie. Farba nie jest na bazie oleju.

– Czyli – podsumował Rhyme – to nie pieniądze.

– Prawdopodobnie papier makulaturowy – rzekł Cooper.

Rhyme znów powiększył obraz. Na tle dużej mozaiki nie widać było żadnego szczegółu. Przez chwilę rozczarowany Lincoln żałował, że nie patrzy przez prawdziwy okular mikroskopu. Nic nie dorównywało wyrazistości przyrządów optycznych.

Jednak coś zauważył.

– Co to za żółte kropki, Mel? Klej?

Technik popatrzył w okular mikroskopu i oznajmił:

– Tak. Wygląda na klej z koperty.

Czyli prawdopodobnie Trumniarz dostał klucz w kopercie. Ale co mógł oznaczać zielony papier? Rhyme nie miał pojęcia. Sellitto zamknął klapkę telefonu.

– Rozmawiałem z Ronem Talbotem z Hudson Air. Zadzwonił do kilku miejsc. Zgadnijcie, kto wynajmuje ten hangar.

– Phillip Hansen – rzekł Rhyme.

– Aha.

– Sprawa zaczyna się kleić – powiedziała Sachs.

Rzeczywiście, pomyślał Rhyme, chociaż jego celem wcale nie było dostarczenie prokuraturze gotowego materiału do aktu oskarżenia przeciw Hansenowi. Chciał głowy Trumniarza.

– Coś jeszcze?

– Nic.

– W porządku, możemy przejść do następnego miejsca. Gniazdo snajpera. Tam był w poważnych opałach, być może przestał uważać.

Ale oczywiście wcale nie przestał uważać.

Przecież nie zostawił ani jednej łuski.

– Mamy odpowiedź – powiedział Cooper, oglądając ślady pod mikroskopem. – Włókna bawełniane. Łuski spadły na ściereczkę do naczyń.

Rhyme pokiwał głową.

– Jakieś odciski stóp?

– Nie. – Sachs wyjaśniła, że Trumniarz omijał odkryte błoto, chodząc po trawie, nawet kiedy uciekał do furgonetki.

– Ile odcisków palców?

– W gnieździe snajpera nie znalazłam żadnych – powiedziała. – W obu furgonetkach prawie dwieście.

Mogli je sprawdzić przez automatyczny system identyfikacji odcisków palców, który łączył bazy danych zawierające odciski palców kryminalistów, wojskowych i pracowników służby cywilnej całego kraju – mimo że byłaby to żmudna i czasochłonna operacja. Jednak Rhyme, opętany pragnieniem odnalezienia Trumniarza, nie chciał tym sobie zawracać głowy. Zresztą Sachs twierdziła, że w furgonetkach znalazła te same ślady bawełnianych rękawiczek, odciski w samochodach nie mogły więc raczej należeć do Trumniarza.

Cooper opróżnił plastykową torebkę, Oboje z Sachs pochylili się nad jej zawartością.

– Błoto, trawa, kamyczki… O, proszę. Zobacz, Lincoln. – Cooper położył coś na płytce i wsunął pod mikroskop. – Włosy – powiedział znad okularu. – Trzy, cztery, sześć, dziewięć… kilkanaście. Wygląda jak ciągły rdzeń.

Rdzeń to kanał biegnący przez środek niektórych włosów. U ludzi rdzeń włosowy albo nie istnieje, albo jest przerywany. Ciągły rdzeń oznaczał, że włosy pochodzą od zwierzęcia.

– Co o tym sądzisz, Mel?

– Sprawdzę w SEM-ie.

SEM to był elektronowy mikroskop skaningowy. Cooper ustawił skalę na tysiącpięćsetkrotne powiększenie i zaczął manipulować pokrętłami, dopóki na ekranie nie pojawił się jeden włos. Wyglądał jak białawy kłos z ostro zakończonymi łuskami, przypominającymi skórę ananasa.

– Kot – oznajmił Rhyme.

– Koty, w liczbie mnogiej – uściślił Cooper, spoglądając w mikroskop. – Wygląda na to, że dwa były krótkowłose, jeden czarny, a drugi dwubarwny. Trzeci żółtobrązowy, o długiej i miękkiej sierści. Pers czy coś takiego.

Rhyme parsknął.

– Z charakterystyki Trumniarza raczej nie wynika, żeby mógł być miłośnikiem zwierząt. Albo chce uchodzić za posiadacza kotów, albo stykał się z kimś, kto je ma.

– Mam jeszcze jakieś włosy – powiedział Cooper, wsuwając płytki pod obiektyw. – Ludzkie. Zaraz… dwa pasma, długości około sześciu cali.

– Łysieje, co? – zasugerował Sellitto.

– Kto wie? – rzekł sceptycznie Rhyme. Bez cebulki włosowej nie sposób określić płci właściciela włosa. Wiek, z wyjątkiem włosów niemowlęcia, był również niemożliwy do zidentyfikowania.

– Może to kierowcy furgonetki, tego malarza, Sachs? – spytał Rhyme. – Miał długie włosy?

– Nie, krótko obcięte. Blond.

– Co myślisz, Mel?

Technik oglądał włosy cal po calu.

– Farbowane.

– Trumniarz jest znany z tego, że często zmienia wygląd – powiedział Rhyme.

– No, nie wiem, Lincoln – rzekł Cooper. – Kolor farby jest zbliżony do naturalnego odcienia włosów. Gdyby chciał zmienić tożsamość, wybrałby coś bardziej odmiennego. Czekaj, widzę tu dwa kolory. Naturalna barwa to czerń. Farbowane na kasztanowo, później na ciemnofioletowo. Między jednym a drugim farbowaniem upłynęły dwa, może trzy miesiące… Lincoln, na włosach coś jeszcze jest. Chyba potraktuję jeden gazem.

– Zrób to.

Chwilę później Cooper czytał listę z komputera połączonego z chromatografem i spektrometrem.

– Jakiś kosmetyk.

Kosmetyki stanowiły ważne źródło informacji w badaniach kryminalistycznych; producenci znani byli z tego, że często zmieniali skład środków, chcąc wykorzystać nowe trendy. Dzięki temu łatwiej można było określić datę produkcji kosmetyku i miejsce dystrybucji.

– I co tu mamy?

– Chwileczkę. – Cooper sprawdzał skład chemiczny w bazie danych z nazwami własnymi produktów. Zaraz potem otrzymał odpowiedź. – Slim-U-Lite. Produkcji szwajcarskiej, importowana przez Jencon spod Bostonu. Zwykłe mydło na bazie detergentu, z dodatkiem olejków i aminokwasów. Było coś o tym w wiadomościach – Federalna Komisja Handlu przyczepiła się do firmy za twierdzenie, że środek likwiduje tłuszcz i cellulitis.

– Zastanówmy się nad tą osobą – zarządził Rhyme. – Sachs, co sądzisz?

– O nim?

– O niej. Tej, która mu pomaga i go kryje. Albo o tej, którą zabił, żeby się schować w jej mieszkaniu. A może ukradł jej samochód.

– Jesteś pewien, że to kobieta? – spytał z powątpiewaniem Sellitto.

– Nie. Ale nie mamy czasu na ostrożne spekulacje. Więcej kobiet niż mężczyzn przejmuje się cellulitisem. Więcej kobiet niż mężczyzn farbuje sobie włosy. Czekam na odważne wnioski! No!

– Ktoś z nadwagą – powiedziała Sachs. – Ma kłopoty z zaakceptowaniem swojego wyglądu.

– Może jakaś punkowa, nowa fala, czy jak dzisiaj się nazywają ci popaprańcy – podsunął Sellitto. – Moja córka pomalowała sobie włosy na fioletowo. I przekłuła… nie powiem nawet co. Może East Village?

– Nie sądzę, żeby była typem buntowniczki – powiedziała Sachs. – Kolory włosów są zbyt do siebie zbliżone. Próbuje tylko szykownie wyglądać, ale nic jej z tego nie wychodzi. Czyli tak: jest gruba, ma krótkie włosy, około trzydziestki, gdzieś pracuje. Wieczorem wraca sama do domu, do kotów.

Rhyme kiwał głową, patrząc na tablicę.

– Samotna. I naiwna – łatwo by uległa komuś wyszczekanemu. Dobra, trzeba sprawdzić u weterynarzy. Wiemy, że ma trzy różnokolorowe koty.

– Ale gdzie? – spytał Sellitto. – Westchester? Manhattan?

– Najpierw musimy postawić pytanie – rzekł z namysłem Rhyme – dlaczego w ogóle wybrał właśnie tę kobietę?

Sachs pstryknęła palcami.

– Bo musiał! Bo już go prawie mieliśmy. – Twarz się jej rozjaśniła. Wróciła dawna Amelia.

– Tak! – podchwycił żywo Rhyme. – Dzisiaj rano, niedaleko domu Percey. Kiedy do akcji wkroczyła jednostka specjalna.

– Porzucił czarną furgonetkę – ciągnęła Sachs – a potem ukrył się w jej mieszkaniu, aż niebezpieczeństwo minęło.

Rhyme zwrócił się do Sellitta:

– Każ swoim ludziom sprawdzić weterynarzy w promieniu dziesięciu przecznic od domu Percey. Albo nie, całe East Side. Dzwoń, Lon, dzwoń!

Podczas gdy detektyw pospiesznie wstukiwał numer, Sachs zapytała poważnie:

– Myślisz, że tej kobiecie coś się stało?

– Miejmy nadzieję, że nie, Sachs – odrzekł Rhyme, choć w głębi serca w to nie wierzył. – Miejmy nadzieję.

Rozdział czternasty

45 godzin – godzina siódma


Bezpieczny dom nie wydawał się Percey Clay szczególnie bezpiecznym miejscem.

Był to budynek z brązowego piaskowca, o trzech kondygnacjach, niczym nieróżniący się od innych przy ulicy w okolicach Biblioteki Morgana.

– To tutaj – powiedział do nich agent, pokazując dom przez okno samochodu. Zaparkowali z tyłu, a potem pospiesznie wepchnięto Percey i Hale’a do sutereny przez stalowe drzwi, które zaraz się za nimi zatrzasnęły. Stanęli przed sympatycznym trzydziestokilkuletnim mężczyzną o przerzedzonych ciemnych włosach. Mężczyzna uśmiechnął się.

– Witam – powiedział, pokazując legitymację Departamentu Policji Nowego Jorku i złotą odznakę. – Roland Bell. Od tej chwili, kiedy państwo kogoś poznają, nawet tak czarującego jak ja, proszę zawsze żądać dowodu tożsamości i sprawdzać, czy zdjęcie pasuje do właściciela.

Słuchając jego przeciągłego akcentu, Percey zapytała:

– Czy pan nie pochodzi przypadkiem… z Karoliny Północnej?

– Pewnie, że tak. – Roześmiał się. – Mieszkałem w Hoggston – poważnie – potem cztery lata w Chapel Hill. Rozumiem, że pani jest dziewczyną z Richmond.

– Byłam. Dawno temu.

– A pan, panie Hale? – spytał go Bell. – Pan też spod sztandaru Konfederacji?

– Michigan – rzekł Hale, ściskając energicznie rękę detektywa. – Przez Ohio.

– Niech się pan nie przejmuje, wybaczę panu ten mały błąd sprzed stu trzydziestu lat.

– Ja bym się poddał – zażartował Hale. – Nikt mnie nie pytał o zdanie.

– Ha. Teraz pracuję w wydziale zabójstw, ale bawię się w ochronę świadków, bo mam talent do ocalania ludziom życia. Mój drogi przyjaciel Lon Sellitto poprosił mnie więc o pomoc. Będę się wami przez jakiś czas opiekował.

– A co z tamtym detektywem? – zapytała Percey.

– Z Jerrym? Z tego, co wiem, jeszcze jest operowany. Nie mamy nowych wiadomości.

Choć mówił powoli, jego oczy z nadzwyczajną szybkością taksowały ich od stóp do głów. Czego szukał? – zastanawiała się Percey. Broni? Ukrytych mikrofonów? Potem rozejrzał się po korytarzu i sprawdził okna.

– Dobra – powiedział Bell. – W zasadzie miły ze mnie facet, ale potrafię być trochę uparty, gdy chodzi o opiekę. – Posłał Percey nikły uśmiech. – Pani też mi wygląda na uparciucha, proszę jednak pamiętać, że wszystko, co wam każę robić, jest dla waszego dobra. W porządku? W porządku. Coś mi się wydaje, że się dogadamy. Chodźmy, pokażę wam nasze apartamenty pierwszej kategorii.

Kiedy wchodzili po schodach, powiedział:

– Pewnie padacie trupem z ciekawości, jak tu bezpiecznie…

– Słucham? – odezwał się niepewnie Hale. – „Padamy trupem”?

– To znaczy, pewnie umieracie z ciekawości. Chyba zostało mi jeszcze coś z Południa. Chłopaki z Dużego Budynku – z naszej centrali – trochę się ze mnie nabijają. Zostawiają mi wiadomości, że niby złapali jakiegoś kmiota i chcą, żebym był tłumaczem. Tak czy inaczej, to naprawdę bezpieczne miejsce. Nasi przyjaciele z wymiaru sprawiedliwości znają się na rzeczy. Większy, niż się wydaje z zewnątrz, nie?

– Większy niż kabina pilotów, mniejszy niż ulica – rzekł Hale.

Bell zachichotał.

– Chodzi o okna od frontu? Dom nie wyglądał zbyt bezpiecznie, kiedy podjeżdżaliście, tak?

– To jedna rzecz… – zaczęła Percey.

– Oto nasz frontowy pokój. Możecie rzucić okiem. – Pchnął drzwi.

W środku nie było okien. Przyśrubowano do nich arkusze stalowej blachy.

– Firanki są po drugiej stronie – wyjaśnił Bell. – Z ulicy wygląda to jak ciemny pokój. We wszystkich pozostałych oknach są szyby kuloodporne. Mimo to lepiej trzymać się od nich z daleka. I nie podnosić rolet. Wyjście ewakuacyjne i dach są nadziane czujnikami, a w każdym zakamarku ukryto kamerę wideo. Każdy, kto się zbliży, zanim dojdzie do drzwi, zostanie prześwietlony i obfotografowany. Mógłby tu wejść tylko duch z anoreksją. – Poszedł w głąb szerokiego korytarza. – Chodźmy tędy… Proszę, to pani pokój, pani Clay.

– Skoro mamy razem mieszkać, proszę mi mówić Percey.

– Nie ma sprawy. A pan…

– Brit.

Pokoje były małe, ciemne i niezwykle ciche – w przeciwieństwie do biura Percey mieszczącego się w kącie hangaru w Hudson Air. Pomyślała o Edzie, który wolał biuro w głównym budynku; na jego biurku panował nienaganny porządek, na ścianach wisiały zdjęcia B-17 i P-51, na każdym pliku dokumentów stał przezroczysty przycisk do papieru. Percey lubiła zapach paliwa do odrzutowców, a najlepiej pracowało się jej przy akompaniamencie warkoczących kluczy pneumatycznych. Oczyma wyobraźni zobaczyła Eda siedzącego na jej biurku, gdy razem pili kawę. Zdołała odsunąć od siebie tę myśl, zanim łzy zdążyły jej napłynąć do oczu.

Bell powiedział do walkie-talkie:

– Główni bohaterowie na miejscu.

W chwilę później w korytarzu pojawili się dwaj umundurowani funkcjonariusze. Skinęli im głowami, a jeden z nich powiedział:

– Będziemy tu dwadzieścia cztery godziny na dobę. – Ciekawe, że ich twardy nowojorski akcent prawie się nie odróżniał od przeciągłej mowy Bella.

– Bardzo dobrze – pochwalił Percey Bell.

Zdziwiona uniosła brwi.

– Sprawdziłaś identyfikator. Nie dasz się nabrać.

Uśmiechnęła się blado.

– Daliśmy twojej teściowej w New Jersey dwóch ludzi – rzekł Bell. – Masz jeszcze jakąś rodzinę, której trzeba pomóc?

Percey odparła, że w okolicy nie ma żadnej. Bell zapytał o to samo Hale’a, który ze smutnym uśmiechem odparł:

– Nie, jeżeli byłej żony nie uważa się za rodzinę. Byłych żon – uściślił.

– W porządku. Nie trzeba karmić ani poić żadnych psów czy kotów?

– Nie – powiedziała Percey, a Hale tylko pokręcił głową.

– No to możemy się odprężyć. Nie używajcie komórek, jeżeli macie. Korzystajcie tylko z tej linii. Pamiętajcie o oknach i roletach. Tam jest przycisk alarmowy. Gdyby nie było już żadnego wyjścia, wciskacie go i padacie na ziemię. Dobra, jeżeli macie do mnie jakąś prośbę, możecie walić.

– Ja mam – odezwała się Percey. Wyciągnęła srebrną piersiówkę i pokazała.

– No – rzekł przeciągle Bell. – Jeśli chcesz, żebym ci pomógł ją opróżnić, muszę odmówić. Jestem na służbie. Mimo to dzięki. Jeżeli chcesz, żebym ci ją napełnił, to… nie ma sprawy.


Ich przekręt nie stał się wiadomością dnia.

Przez miejskie kanały policyjne poszły jednak trzy niekodowane komunikaty informujące posterunki o planowanej operacji na dwudziestym posterunku oraz ograniczeniach ruchu i zamknięciu niektórych ulic w West Side. Wszyscy podejrzani zatrzymani w rejonie dwudziestego mieli być zabrani do głównego aresztu w centrum. Nikt nie mógł wejść ani wyjść z posterunku bez specjalnej zgody FBI. Albo Federalnego Urzędu Lotnictwa – ten pomysł podsunął Dellray.

W trakcie nadawania komunikatów grupa 32-E Bo Haumanna zajęła pozycje wokół komisariatu.

Haumann objął dowództwo tej części operacji. Fred Dellray organizował federalną jednostkę odbijania zakładników, w razie gdyby zidentyfikowano właścicielkę kotów i zlokalizowano jej mieszkanie. Rhyme z Sachs i Cooperem dalej badali materiał dowodowy.

Nie dokonali żadnego nowego odkrycia, lecz Rhyme chciał, by Sachs i Cooper jeszcze raz zbadali ślady. Na tym polega kryminalistyka – trzeba się przyglądać i przyglądać, a gdy niczego nie można znaleźć, trzeba się przyjrzeć jeszcze raz. Kiedy do niczego się dojdzie, należy przyjrzeć się jeszcze dokładniej.

Rhyme podjechał do komputera i powiększył obraz zegara znalezionego we wraku samolotu Eda Carneya. Samo urządzenie – seryjne – niewiele mogło pomóc, lecz Rhyme zastanawiał się, czy nie znajdzie się na nim maleńki ślad albo nawet częściowo niewidoczny odcisk linii papilarnych. Zamachowcy są często przekonani, że eksplozja niszczy odciski, więc zdejmują rękawiczki, pracując przy drobniejszych elementach bomby. Jednak wybuch niekoniecznie niszczy odciski palców. Rhyme polecił Cooperowi okadzić zegar w ramce dymnej, a gdy to badanie niczego nie wykazało – napylić urządzenie drobnym proszkiem magnetycznym. Jednak i ten sposób nie przyniósł żadnych rezultatów.

Wreszcie Rhyme kazał Cooperowi oświetlić próbkę laserem typu yag, najnowszą i ostateczną bronią w poszukiwaniu niewidzialnych odcisków palców. Cooper patrzył w okular mikroskopu, a Rhyme oglądał obraz na monitorze.

Rhyme zaśmiał się, zmrużył oczy i popatrzył jeszcze raz, by się upewnić, czy nie zawodzi go wzrok.

– Czy to… Zobaczcie, w prawym dolnym rogu! – zawołał.

Lecz Cooper i Sachs nic nie widzieli.

Powiększony komputerowo obraz wydobył coś, czego nie było widać w mikroskopie optycznym. Na brzegu metalu, który miał ochraniać urządzenie przed rozwaleniem na kawałki, widniał ledwie widoczny półksiężyc zakończeń i rozgałęzień linii papilarnych. Ślad miał szerokość jednej szesnastej cala i długość może pół cala.

– Odcisk – powiedział Rhyme.

– Za mały do identyfikacji – stwierdził Cooper, patrząc na ekran monitora.

W jednym odcisku palca jest około stu pięćdziesięciu cech charakterystycznych, lecz ekspert potrafi go zidentyfikować tylko na podstawie ośmiu, szesnastu elementów. Niestety w tym nie było nawet połowy wymaganych cech.

Mimo to Rhyme był wyraźnie podekscytowany. On, który nie potrafił ustawić pokrętła mikroskopu, zauważył coś, czego inni nie widzieli. Też prawdopodobnie by to przegapił, gdyby był „normalny”.

Rhyme kazał komputerowi zapisać obraz jako mapę bitową, nie chcąc kompresować go do formatu pliku graficznego, aby nie uszkodzić obrazu. Wydrukował obraz odcisku i kazał Thomowi przykleić wydruk obok tablicy z listą dowodów z miejsca katastrofy.

Zadzwonił telefon i Rhyme odebrał, korzystając ze swego nowego systemu, przełączając aparat na głośnik.

To byli bliźniacy.

Dwaj detektywi z wydziału zabójstw, znani też jako Chłopcy Twardziele, pracowali poza Dużym Budynkiem, główną siedzibą policji. Prowadzili śledztwo w terenie – rozmawiali z mieszkańcami, przechodniami i świadkami po dokonanej zbrodni – i uważano ich za najlepszych w mieście. Nawet Lincoln Rhyme ich szanował, mimo swej nieufności do ludzkich zdolności obserwacyjnych.

Nie przeszkadzały mu maniery bliźniaków.

– Cześć, detektywie. Się masz, Lincoln – powiedział jeden z nich. Mieli na imię Bedding i Saul. Trudno ich było od siebie odróżnić, a przez telefon nie było nawet sensu próbować.

– Co macie? – zapytał Rhyme. – Znaleźliście panią kotów?

– To było łatwe. Siedmiu weterynarzy, dwa hotele dla zwierząt…

– Trzeba było iść do obu i…

– Obskoczyliśmy też trzy firmy opieki nad zwierzętami. Chociaż…

– Kto by wychodził z kotem na spacer, nie? Ale oni karmią, poją i sprzątają po zwierzaku, gdy właściciela nie ma. Pomyśleliśmy, że nie zaszkodzi sprawdzić.

– Trzech weterynarzy nie było pewnych. Mają strasznie dużo roboty.

– W East Side jest kupa zwierzaków. Zdziwiłbyś się. A może nie.

– Musieliśmy dzwonić do ludzi do domu. No wiesz, lekarzy, asystentów, kosmetyczki…

– Też mi robota, kocia kosmetyczka. W każdym razie rejestrator u weterynarza na Osiemdziesiątej Drugiej myśli, że może chodzić o Sheilę Horowitz. Trzydzieści kilka lat, krótkie, ciemne włosy, przy kości. Ma trzy koty. Jeden czarny, jeden biały. Nie wiedzą, jakiego koloru jest trzeci. Mieszka na Lexington, między Siedemdziesiątą Ósmą a Siedemdziesiątą Dziewiątą.

Pięć przecznic od domu Percey.

Rhyme podziękował bliźniakom i powiedział, żeby dalej byli uchwytni, po czym wrzasnął:

– Pchnijcie tam ludzi Dellraya! Ty też się rusz, Sachs. Mamy następne miejsce do zabezpieczenia. Chyba jesteśmy coraz bliżej. Czujecie to? Coraz bliżej!


Percey Clay opowiadała Rolandowi Bellowi o swoim pierwszym samodzielnym locie.

Miał on trochę inny przebieg, niż planowała.

Wystartowała z krótkiego trawiastego pasa, cztery mile za Richmond, słysząc znajome tung, tung, tung cessny podskakującej na nierównościach, dopóki nie oderwała się od ziemi. Potem pociągnęła stery i żwawa stopięćdziesiątka uniosła się w powietrze. Było wilgotne wiosenne popołudnie, takie jak dziś.

– Musiało być fajnie – rzekł Bell, patrząc na nią niepewnie.

– Potem już nie – odparła Percey, pociągając łyk z piersiówki.

Dwadzieścia minut później zamilkł silnik nad pustkowiem lasów wschodniej Wirginii, koszmarną gęstwiną jeżyn i sosen. Percey posadziła posłuszny samolot na polnej drodze, sama oczyściła przewód paliwowy i wystartowała jeszcze raz, wracając bez szwanku do domu.

Małej cessnie nic się nie stało, więc właściciel nigdy nie dowiedział się o przejażdżce. Jedynym ubocznym skutkiem tej historii było lanie, jakie sprawiła jej matka, dowiedziawszy się od dyrektora szkoły Lee, że Percey znów wdała się w bójkę i uderzyła pięścią w nos Susan Beth Halworth, a po piątej lekcji uciekła.

– Musiałam zwiać – wyjaśniła Bellowi Percey. – Wszyscy się mnie czepiali. Chyba przezywali mnie „troll” i jeszcze inaczej.

– Dzieciaki potrafią być okrutne – zgodził się Bell. – Gdyby moje chłopaki coś takiego zrobiły, złoiłbym im skórę jak… czekaj, ile wtedy miałaś lat?

– Trzynaście.

– Jak mogłaś to zrobić? Nie trzeba mieć skończonych osiemnastu, żeby latać?

– Szesnaście.

– Aha…To jak ci się udało?

– Nie złapali mnie – powiedziała Percey. – Udało się.

– Aha.

Siedzieli z Rolandem w jej pokoju. Uczynny Bell napełnił jej buteleczkę wild turkey – prezentem od jakiegoś informatora, który mieszkał tu pięć tygodni. Zajęli zieloną kanapę, a Roland zlitował się i wreszcie przyciszył szumiący walkie-talkie. Percey siedziała wygodnie oparta, Bell wyprostowany – nie z powodu niewygodnego mebla, lecz nadzwyczajnej czujności. Na ruch przelatującej muchy lub najlżejszy podmuch wzdymający firankę reagował, kładąc dłoń na jednym z dwu pistoletów, które miał przy sobie.

Zachęcona przez niego, Percey kontynuowała opowieść o swoich lotniczych dokonaniach. Uczniowską licencję pilota zdobyła w wieku szesnastu lat, a amatorską rok później. Skończywszy osiemnaście lat, została pilotem zawodowym.

Ku zgrozie rodziców uciekła z kręgu branży tytoniowej (ojciec nie pracował w „firmie”, ale na „plantacji”, choć w rzeczywistości była to korporacja o sześciu miliardach dolarów kapitału), postanawiając zdobyć dyplom inżynierski. („Rzucenie uniwersytetu stanu Wirginia było pierwszą rozsądną rzeczą, jaką w życiu zrobiła”, powiedziała w rozmowie z jej ojcem matka Percey i był to jedyny raz, kiedy wzięła jej stronę. Potem jednak dodała: „W szkole inżynierskiej łatwiej jej będzie znaleźć męża”, wychodząc z założenia, że chłopcy w uczelniach technicznych mają mniejsze wymagania).

Ale Percey nie interesowało życie towarzyskie, żeńskie koła studenckie ani chłopcy. Istniało tylko jedno. Samolot. Kiedy tylko pozwalał jej na to czas i finanse, latała. Zrobiła dyplom instruktora i zaczęła uczyć adeptów lotnictwa. Nieszczególnie podobało się jej to zajęcie, lecz nie rezygnowała z niego ze względu na bardzo cenny atut: godziny spędzone w fotelu instruktora liczono jako godziny wylatane przez pierwszego pilota. Co mogło niezwykle korzystnie wyglądać w życiorysie, bo niedługo miała zamiar zacząć pukać do drzwi linii lotniczych.

Po dyplomie rozpoczęła życie pilota bez stałego zatrudnienia. Lekcje, pokazy, loty dla przyjemności, od czasu do czasu lewy kurs z jakimś ładunkiem albo zlecenie od małej firmy czarterowej. Taksówki powietrzne, hydroplany, opryskiwanie pól, nawet numery kaskaderskie na starych stearmanach i dwupłatach Curtis Jenny, podczas festynów w niedzielne popołudnia.

– Było naprawdę ciężko – mówiła do Rolanda. – Może tak samo trudno jak w początkach kariery policyjnej.

– To chyba wcale się tak bardzo nie różni. Kiedy pracowałem w biurze szeryfa w Hoggston, chowałem się w krzakach z radarem i pilnowałem ruchu na skrzyżowaniach. Przez trzy lata nie było ani jednego zabójstwa, nawet przypadkowego. Potem zacząłem piąć się w górę – zostałem zastępcą szeryfa okręgowego, zacząłem pracować na autostradzie. Ale robota polegała przede wszystkim na wyciąganiu gości z rozbitych wozów. Wróciłem na uniwerek skończyć kryminologię i socjologię. Potem przeniosłem się do Winston-Salem i dochrapałem się złotej odznaki.

– Czego?

– Zostałem detektywem. Jasne, że przed pierwszą sprawą zdążyli mnie dwa razy pobić i trzy razy postrzelić. Uważaj, o co prosisz, bo możesz to dostać. Słyszałaś to kiedyś?

– Przecież robiłeś to, co chciałeś.

– Żyłem tym. Wiesz, ciotka, która mnie wychowała, zawsze mawiała: „Idź drogą, którą Bóg ci wskaże”. Coś w tym jest. Ciekawy jestem, jak założyłaś własną firmę?

– Założyliśmy ją we trójkę, Ed – mój mąż, Ron Talbot i ja. Jakieś siedem, osiem lat temu. Wcześniej jednak miałam małą przerwę.

– Jak to?

– Zaciągnęłam się do armii.

– Poważnie?

– Serio. Chciałam latać, a nikt mnie nie potrzebował. Widzisz, zanim dostaniesz pracę w firmie czarterowej albo liniach lotniczych, muszą cię ocenić na samolotach, którymi latają. Żeby mogli to zrobić, musisz zapłacić za szkolenie i godziny w symulatorze – z własnej kieszeni. Żeby latać wielkim odrzutowcem, trzeba często wybulić dziesięć tysięcy zielonych. Ja utknęłam na śmigłowcach, bo nie było mnie stać na szkolenia. No i przyszło mi do głowy: zaciągnę się i będą mi płacić za latanie najbardziej seksownymi maszynami na świecie. Wstąpiłam więc do marynarki.

– Dlaczego tam?

– Przez lotniskowce. Pomyślałam, że fajnie będzie lądować na ruchomym pasie startowym.

Bell skrzywił się. Na jej pytające spojrzenie powiedział:

– Gdybyś się nie domyślała, nie jestem wielkim fanem twojego fachu.

– Nie lubisz pilotów?

– Och, nie to miałem na myśli. Nie lubię latania.

– Wolisz, żeby do ciebie strzelali, niż żebyś miał latać?

Bez zastanowienia energicznie skinął głową, a potem spytał:

– Widziałaś kiedyś prawdziwą walkę?

– Pewnie. W Las Vegas.

Zmarszczył brwi.

– W dziewięćdziesiątym pierwszym. Hotel Hilton, trzecie piętro.

– Walka? Nie rozumiem.

– Nie słyszałeś nigdy o Tailhook?

– Aha, to była jakaś konferencja marynarki? Kiedy banda pilotów się upiła i napadła na kobiety? Byłaś tam?

– Podszczypywali mnie i macali. Znokautowałam jednego porucznika, innemu złamałam palec, chociaż żal mi, że był za bardzo pijany i poczuł ból dopiero następnego dnia. – Pociągnęła kolejny łyk burbona.

– Naprawdę było tak źle, jak mówili?

Po chwili milczenia powiedziała:

– Zwykle spodziewasz się, że nagle jakiś Koreańczyk z Północy albo Irańczyk w migu pojawi się znikąd i siądzie ci na ogonie. Ale kiedy robią to ludzie, którzy mają być po twojej stronie – naprawdę można się załamać. Czujesz się paskudnie, jakby cię oszukano.

– Co się stało?

– Brudna sprawa – mruknęła. – Nie chcę się nad tym rozwodzić. Podałam kilka nazwisk, paru ludzi wyleciało. Nie tylko piloci, kilka szych też. Jak możesz przypuszczać, nie przyjęto tego najlepiej w sali odpraw.

Z małpią zręcznością czy bez, nie lata się z ludźmi, którym nie można ufać.

– No i rzuciłam armię. Fajnie było z chłopakami, fajne były loty bojowe. Ale najwyższy czas był odejść. Poznałam Eda, postanowiliśmy założyć firmę czarterową. Pogodziłam się z tatuśkiem – mniej więcej – i pożyczył mi większą część forsy, którą władowałam w firmę. – Wzruszyła ramionami. – Oddałam mu zresztą z procentem, nigdy nie spóźniłam się ani o dzień ze spłatą raty. Kawał drania…

Ożyły wspomnienia związane z Edem. Pomagał jej wynegocjować pożyczkę. Wspólnie szukali odpowiedniego samolotu u firm leasingowych raczej sceptycznie nastawionych do ich projektu. Wynajmowali hangary. Kłócili się, o trzeciej nad ranem naprawiając panel nawigacyjno-komunikacyjny w samolocie, który miał wystartować o szóstej. Wspomnienia sprawiały jej ból tak ostry jak najdokuczliwsze migreny. Aby odegnać myśli, zapytała:

– A ciebie co sprowadziło na północ?

– Rodzina żony tu mieszka. Na Long Island.

– Rzuciłeś Karolinę Północną dla teściów?

Percey powstrzymała się przed uwagą na temat krótkiego lassa, na które żona łapie męża. Była jednak wdzięczna, że w porę ugryzła się w język, gdy Bell spojrzał na nią swymi piwnymi oczyma i rzekł:

– Beth poważnie chorowała. Dziewiętnaście miesięcy temu umarła.

– Och, przykro mi.

– Dzięki. Mieszkają tu jej starzy i siostra. Tak naprawdę nie za bardzo radziłem sobie z dzieciakami. Umiem robić chili i grać w piłkę, ale dzieci mają trochę inne potrzeby. Na przykład, po moim pierwszym praniu zbiegły się prawie wszystkie swetry. Przestałem się więc sprzeciwiać przeprowadzce. Poza tym chciałem pokazać dzieciakom, że życie to nie tylko kombajny i silosy.

– Masz zdjęcia? – zapytała Percey, przechylając piersiówkę. Przez moment czuła w gardle palący alkohol i postanowiła odstawić whisky. Zaraz jednak zmieniła decyzję.

– No jasne. – Z kieszeni workowatych spodni wyciągnął portfel i pokazał jej fotografie dzieci. Dwóch chłopców o blond włosach, w wieku mniej więcej pięciu i siedmiu lat. – Benjamin i Kevin – przedstawił ich Bell.

Percey zobaczyła jeszcze jedno zdjęcie – ładnej blondynki z krótką grzywką.

– Urocze.

– Masz dzieci?

– Nie – odrzekła. Zawsze był jakiś powód, żeby odwlekali z Edem decyzję o dzieciach na następny rok. Może zaczekamy, aż firma zacznie sobie lepiej radzić. Najpierw weźmiemy w leasing 737. Zdobędę certyfikat na DC-9… – Uśmiechnęła się do niego w zamyśleniu. – A twoi chłopcy? Chcą zostać glinami, jak dorosną?

– Raczej interesuje ich futbol. Ale wątpię, czy znajdą zajęcie w Nowym Jorku. Chyba że Metsi zaczną grać inaczej niż ostatnio.

Po krótkim milczeniu Percey spytała:

– Mogę zadzwonić do firmy? Muszę sprawdzić, co z samolotem.

– Pewnie. Zostawię cię samą. Tylko nikomu nie podawaj numeru ani adresu. W tej sprawie jestem niepoprawnym uparciuchem.

Rozdział piętnasty

45 godzin – godzina ósma


– Tu Percey. Co u was?

– Wszyscy są wstrząśnięci – powiedział. – Wysłałem Sally do domu. Nie mogła…

– Jak się czuje?

– Nie mogła dojść do siebie. Carol też. I Lauren. Zupełnie straciła nad sobą panowanie. Nigdy nie widziałem nikogo w takim stanie. Co u ciebie i Brita?

– Brit jest wściekły, ja też. Ale się porobiło. Och, Ron…

– A ten detektyw, ten ranny policjant?

– Chyba jeszcze nic nie wiadomo. Co z „Foxtrotem Bravo”?

– Nie tak źle, jakby się wydawało. Wymieniłem już okno w kabinie. W kadłubie nie ma żadnych uszkodzeń. Silnik numer dwa… tu jest kłopot. Trzeba było wymienić sporo poszycia. Staramy się znaleźć nową butlę gaśniczą. Z tym nie powinno być problemów…

– Ale?

– Ale trzeba wymienić pierścień.

– Komorę spalania? Wymienić? O Boże.

– Już dzwoniłem do dystrybutora Garretta w Connecticut. Zgodzili się przywieźć ją jutro, mimo że to niedziela. Mogę ją zamontować w dwie, trzy godziny.

– Do diabła – mruknęła. – Powinnam tam być… Powiedziałam im, że się stąd nie ruszę, ale, niech to szlag, muszę tam być.

– Gdzie jesteś, Percey?

Stephen Kall, słuchający tej rozmowy w ciemnym mieszkaniu Sheili Horowitz, wziął długopis, gotów zapisać adres. Przycisnął słuchawkę do ucha.

Lecz Żona powiedziała tylko:

– Na Manhattanie. Otacza nas z tysiąc gliniarzy. Czuję się jak papież albo prezydent.

Dzięki swemu odbiornikowi przeszukującemu Stephen słyszał policyjne komunikaty o jakimś zamieszaniu w okolicach dwudziestego posterunku, który znajdował się w West Side. Komisariat zamykano i wywożono wszystkich aresztantów. Zastanawiał się, czy właśnie tam jest teraz Żona – w budynku posterunku.

– Powstrzymają jakoś tego faceta? – spytał Ron. – Mają jakiś trop?

Właśnie, mają? – zastanawiał się Stephen.

– Nie wiem – odrzekła.

– Te strzały – powiedział Ron. – Boże, były straszne. Przypomniały mi wojsko. Ten sam huk.

Stephen jeszcze raz pomyślał o Ronie. Czy mógłby go wykorzystać?

Prowadź rozpoznanie, oceniaj… przesłuchuj.

Stephen wahał się, czy wytropić Rona i torturami zmusić go, by zadzwonił do Percey i zapytał o adres jej kryjówki…

Lecz gdyby nawet udało mu się ponownie przedrzeć się przez zabezpieczenia na lotnisku, byłoby to wielkie ryzyko. I zajęłoby mu zbyt wiele czasu.

Słuchając rozmowy, Stephen wpatrywał się w monitor laptopa, na którym nadal widniał komunikat „Proszę czekać”. Podsłuch był połączony ze skrzynką przekaźnikową Bell Atlantic niedaleko lotniska i dzięki niemu Stephen już od tygodnia nagrywał rozmowy z biura. Dziwił się, że policja jeszcze tego nie odkryła.

Na stół wskoczył kot – Esmeralda, Essie, obrzydliwy worek robaków – i wygiął w łuk grzbiet. Stephen usłyszał, jak mruczy.

Zaczął się kulić.

Strącił kota na podłogę, delektując się przeraźliwym wrzaskiem zwierzęcia.

– Szukałem pilotów – mówił niewyraźnie Ron. – Mam…

– Wystarczy tylko jeden. Jako drugi.

Chwila ciszy.

– Co? – spytał Ron.

– Polecę jutro. Potrzebuję tylko pierwszego oficera.

– Ty? Wydaje mi się, że to nie jest najlepszy pomysł, Percey.

– A masz kogoś? – spytała krótko.

– No, chodzi o to…

– Masz kogoś?

– Na liście jest Brad Torgeson. Powiedział, że chętnie nam pomoże. Wie, jaką mamy sytuację.

– Dobrze. To pilot do rzeczy. Latał na learach?

– Mnóstwo godzin… Percey, myślałem, że będziesz się ukrywać aż do zebrania sądu przysięgłych.

– Lincoln pozwolił mi na ten lot. Pod warunkiem że do tego czasu zostanę tutaj.

– Kto to jest Lincoln?

Otóż to, pomyślał Stephen. Kto to jest Lincoln?

– Dość dziwny człowiek… – Żona zawahała się, jak gdyby chciała coś więcej o nim powiedzieć, ale nie była pewna co. Zawiedziony Stephen usłyszał tylko: – Pracuje dla policji, stara się znaleźć mordercę. Powiedziałam mu, że zostanę tu do jutra, ale koniecznie muszę lecieć. Zgodził się.

– Percey, możemy to odłożyć. Pogadam z Amer-Medem. Już wiedzą, że mamy pewne…

– Nie – ucięła stanowczo. – Oni nie chcą żadnych usprawiedliwień. Chcą mieć towar na czas. Jeżeli nie będziemy im go w stanie dostarczyć, znajdą inną firmę. O której przywożą ładunek?

– O szóstej albo siódmej.

– Przyjadę tam po południu. Pomogę ci przy pierścieniu.

– Percey – wykrztusił. – Wszystko będzie w porządku.

– Zróbmy silnik na czas, a będzie świetnie.

– Musiałaś przejść piekło – rzekł Ron.

– Piekło? Nie – powiedziała.

Jeszcze nie, poprawił ją bezgłośnie Stephen.


Sachs skręciła swoim kombi za róg z prędkością czterdziestu mil na godzinę. Zobaczyła kilkunastu agentów spacerujących po ulicy.

Ludzie Freda Dellraya otoczyli budynek, w którym mieściło się mieszkanie Sheili Horowitz. Typowy brązowy dom East Side, sąsiadujący z koreańskim sklepikiem, przed którym na skrzynce z mlekiem siedział Azjata i obierał marchew do sałatki, patrząc bez specjalnego zainteresowania na uzbrojonych w broń maszynową ludzi okrążających budynek.

Sachs znalazła Dellraya w klatce schodowej. Agent trzymał w ręku broń i studiował listę lokatorów.

S. Horowitz. 204.

Pokazał radio.

– Jesteśmy na cztery osiem trzy koma cztery.

Częstotliwość operacyjna federalnych. Sachs ustawiła radio, a Dellray zajrzał do skrzynki na listy Horowitz, oświetlając ją małą czarną latarką.

– Nikt dziś nie wyjmował poczty. Mam przeczucie, że dziewczyny nie ma. – Potem dodał: – Chłopcy są przy wyjściu ewakuacyjnym, piętro wyżej i piętro niżej, z mikrofonami i kamerami. W środku nikogo nie widać. Słychać jednak drapanie i mruczenie. Takich dźwięków nie wydaje człowiek. Ona ma koty, pamiętaj. Rhyme miał niezły pomysł z tymi weterynarzami.

Rhyme nie miewa złych pomysłów, pomyślała.

Gwizdał wiatr i nad miasto nadciągało kolejne stado czarnych chmur. Ogromne sine płaty. Dellray warknął do nadajnika:

– Wszystkie zespoły, meldować o sytuacji.

– Czerwoni. Jesteśmy przy wyjściu ewakuacyjnym.

– Niebiescy. Pierwsze piętro.

– Zrozumiałem – mruknął Dellray. – Rozpoznanie. Meldujcie.

– Nic pewnego. Mamy słabe odczyty w podczerwieni. Ktokolwiek tam jest, nie rusza się. To może być śpiący kot. Albo ranna ofiara. Albo płomyk zapalacza w piecyku, który pali się już od jakiegoś czasu. Równie dobrze może to być jednak poszukiwany. W głębi mieszkania.

– A jakie jest wasze zdanie? – zapytała Sachs.

– Kto to? – spytał przez radio agent.

– Departament Policji Nowego Jorku, odbiornik przenośny, pięć osiem osiem pięć – zameldowała Sachs, podając numer swojej odznaki. – Chciałabym znać waszą opinię. Sądzicie, że podejrzany jest w środku?

– Dlaczego pytasz? – chciał wiedzieć Dellray.

– Nie chcę tam mieć żadnych zanieczyszczeń. Wolałabym wejść sama, jeśli ich zdaniem nie ma go w mieszkaniu. – Wtargnięcie kilkunastu uzbrojonych funkcjonariuszy mogło nieodwracalnie uszkodzić wszystkie ślady na miejscu zbrodni.

Dellray patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło, a potem powiedział do mikrofonu:

– Rozpoznanie, jakie jest wasze zdanie?

– Nie możemy niczego stwierdzić z całą pewnością – rzekł głos agenta.

– Wiem, Billy. Powiedzcie mi tylko, co wam mówi nos.

Krótka przerwa.

– Moim zdaniem prysnął. Chata jest chyba czysta.

– Dobra. – Do Sachs powiedział: – Weź ze sobą jednego człowieka. To rozkaz.

– Ale wejdę pierwsza. Może mnie osłaniać od drzwi. Słuchaj, ten facet nie zostawia żadnych śladów. Musimy go w końcu na czymś przyłapać.

– No dobrze, sierżancie. – Dellray kiwnął głową do kilku agentów jednostki specjalnej.

– Zezwolenie na wejście – powiedział oficjalnie.

Jeden z agentów w ciągu trzydziestu sekund rozmontował zamek u drzwi na korytarz.

– Chwila – rzekł Dellray, przekrzywiając głowę. – Jest sygnał z centrali. – Powiedział do radia: – Podajcie im częstotliwość. – Spojrzał na Sachs. – Lincoln do ciebie.

W chwilę potem wtrącił się głos Rhyme’a:

– Sachs. Co ty wyrabiasz?

– Tylko…

– Słuchaj – oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Nie wchodź tam sama. Pozwól im najpierw sprawdzić mieszkanie. Znasz zasady.

– Mam wsparcie.

– Nie, najpierw wejdą agenci.

– Są pewni, że go nie ma w środku – skłamała.

– To nie wystarczy – uciął krótko. – Nie w przypadku Trumniarza. Z nim niczego nie można być pewnym.

Znowu to samo. Daj sobie spokój, Rhyme.

– Nie przypuszczał, że znajdziemy to mieszkanie. Prawdopodobnie nie posprzątał po sobie. Może znajdziemy odcisk palca, łuskę z pocisku. Do cholery, przy odrobinie szczęścia możemy znaleźć jego kartę kredytową.

Odpowiedziało jej milczenie. Nieczęsto udawało się uciszyć Lincolna Rhyme’a.

– Przestań mnie straszyć, Rhyme, dobrze?

Milczał, a ona odniosła wrażenie, że Rhyme chce, by była przestraszona.

– Sachs…?

– Co?

– Bądź ostrożna – brzmiała jego jedyna rada, wygłoszona dość niepewnym tonem.

Nagle pojawiło się pięciu agentów w rękawicach, kominiarkach i niebieskich kamizelkach kuloodpornych, z czarnymi H &K w dłoniach.

– Odezwę się do ciebie już z mieszkania – powiedziała.

Poszła za nimi po schodach, bardziej myśląc o ciężkiej walizce ze sprzętem, którą niosła w słabej lewej dłoni, niż o czarnym pistolecie w prawej.


W dawnych czasach, Przed Tym, Lincoln Rhyme uwielbiał spacery.

W ruchu było coś, co go uspokajało. Przechadzka w Central Parku albo w Parku Washington Square, szybki marsz przez Fashion District. Często się zatrzymywał, aby podnieść jakiś kawałeczek i potem wprowadzić go do bazy danych wydziału – lecz gdy już zapakował drobiny ziemi, roślin czy próbki materiałów budowlanych i skrupulatnie odnotował ich pochodzenie, szedł dalej. Potrafił pokonywać całe mile.

W obecnym stanie najbardziej frustrujące było to, że nie mógł w żaden sposób rozładować napięcia. Lincoln zamknął oczy i wbił tył głowy w zagłówek swojego wózka, zaciskając zęby.

Poprosił Thoma o odrobinę szkockiej.

– Nie powinieneś zachować jasnego umysłu?

– Nie.

– Chyba jednak powinieneś.

Idź do diabła, pomyślał Rhyme i mocniej zacisnął zęby. Thom będzie musiał oczyścić mi zakrwawione dziąsła i wezwać dentystę. Wobec niego też będę się zachowywał jak ostatni kutas.

W oddali przetoczył się grzmot. Światła w pokoju przygasły.

Wyobraził sobie Sachs idącą przed grupą uzbrojonych agentów. Oczywiście miała rację: wchodząc do mieszkania, agenci z jednostki specjalnej zniszczyliby większość dowodów. Mimo to drżał z lęku o nią. Była zbyt lekkomyślna. Widział, jak drapie się w głowę, skubie brwi, obgryza paznokcie. Rhyme, tak sceptyczny wobec czarnej magii psychologii, dostrzegał wszystkie jej autodestrukcyjne zachowania. Jechał z nią kiedyś jej podrasowanym sportowym samochodem. Pędzili sto pięćdziesiąt mil na godzinę, a Sachs wydawała się zawiedziona, że nierówne drogi Long Island nie pozwalają jej jechać dwa razy szybciej.

Drgnął, usłyszawszy jej szept:

– Rhyme, jesteś tam?

– Słucham, Amelio.

Chwila milczenia.

– Bez imion. To przynosi pecha.

Próbował się roześmiać. Żałował, że zwrócił się do niej po imieniu, zastanawiając się, dlaczego to właściwie zrobił.

– Mów.

– Jestem przed drzwiami. Chcą je wyważyć. Zameldował się drugi zespół. Ich zdaniem w środku nie ma nikogo.

– Masz kamizelkę?

– Ukradłam ją jednemu federalnemu. Wygląda, jakbym zamiast stanika miała dwa pudełka z czarnych łusek.

– Na trzy – Rhyme usłyszał głos Dellraya – wszystkie zespoły, obstawić drzwi i okna, zająć wszystko, ale zatrzymać się przy wejściu. Raz…

Rhyme był rozdarty. Chciał dorwać Trumniarza – niemal czuł smak tego pragnienia. Jednocześnie tak bardzo bał się o Sachs.

– Dwa…

Sachs, niech to szlag, pomyślał. Nie chcę się o ciebie bać…

– Trzy…

Usłyszał cichy trzask, jakby ktoś wyłamał stawy palców i stwierdził, że opadła mu głowa. W szyi poczuł bolesny skurcz, więc odchylił się do tyłu. Natychmiast zjawił się Thom i począł masować mu kark

– Wszystko w porządku – wymamrotał Rhyme. – Dziękuję. Proszę cię, otrzyj mi pot.

Thom spojrzał na niego podejrzliwie – na dźwięk „proszę cię” – po czym otarł mu czoło.

Co robisz, Sachs?

Chciał zapytać, lecz nie mógł jej teraz przeszkadzać.

Potem usłyszał, jak Sachs wstrzymuje oddech. Zjeżyły mu się włoski na karku.

– Chryste, Rhyme.

– Co jest? Mów.

– Ta kobieta… Horowitz… Drzwi lodówki są otwarte. Ona jest w środku. Nie żyje, ale wygląda jakby… O Boże, jej oczy.

– Sachs…

– Chyba włożył ją do lodówki, kiedy jeszcze żyła. Dlaczego do cholery…

– Zapomnij o tym na chwilę, Sachs. Spróbuj.

– Jezu.

Rhyme wiedział, że Sachs cierpi na klaustrofobię. Wyobraził sobie, co musiała czuć, patrząc na tak potworną śmierć.

– Skrępował ją taśmą czy sznurem?

– Taśmą. Ma też kawałek przezroczystej taśmy na ustach. Ale jej oczy, Rhyme, te oczy…

– Otrząśnij się, Sachs. Na powierzchni taśmy mogą być odciski. Co jest na podłodze?

– W salonie dywan. Linoleum w kuchni. I… – Krzyknęła nagle. – Boże!

– Co się stało?

– Kot na mnie skoczył. Cholerny zwierzak… Rhyme?

– Co?

– Czuję jakiś zapach. Zabawny.

– Dobrze. – Uczył ją, żeby na miejscu zbrodni zawsze zwracała uwagę na zapach. To pierwsza rzecz, którą należy zauważyć. – Co to znaczy „zabawny”?

– Taki kwaśny. Chemiczny. Nie wiem, skąd dochodzi.

Wtedy zorientował się, że coś jest nie tak.

– To ty otworzyłaś drzwi lodówki? – zapytał nagle.

– Nie. Były otwarte. I zdaje się zablokowane krzesłem.

Dlaczego? Po co miałby to zrobić, zastanawiał się Rhyme. Myśli przelatywały mu przez głowę jak błyskawice.

– Zapach staje się silniejszy. Czuć go dymem.

Ta kobieta to przynęta! Zostawił otwartą lodówkę, żeby od razu zauważyli ją po wejściu do mieszkania. Och, nie! Znowu!

– Sachs! Ten zapach to zapalnik. Zapalnik z opóźnionym zaplonem. Tam jest bomba! Wyjdź stamtąd natychmiast! Zostawił otwartą lodówkę, żeby nas zwabić do środka.

– Co?

– Zapalnik! Podłożył bombę. Masz kilka sekund na ucieczkę. Zmiataj!

– Tylko zerwę taśmę z jej ust.

– Uciekaj, do cholery!

– Tylko wezmę…

Rhyme usłyszał szelest, przyspieszony oddech, a kilka sekund później głośny huk eksplozji, dzwoniący jak cios młotem w kocioł.

Łomot na chwilę go ogłuszył.

– Nie! – krzyknął. – Nie!

Spojrzał na Sellitta, który wpatrywał się w jego przerażoną twarz.

– Co się stało? Co się stało? – wołał detektyw.

Chwilę potem Rhyme usłyszał w słuchawce męski głos, krzyczący w panice:

– Mamy ogień na drugim piętrze. Zburzone ściany… Są ranni… O Boże, co się z nią stało? Popatrz, krew. Ależ krwi! Potrzebujemy pomocy. Drugie piętro! Drugie piętro…


Stephen Kall obchodził wkoło dwudziesty posterunek w West Side.

Budynek stał niedaleko Central Parku i Stephen przelotnie ujrzał cienie drzew. Skrzyżowanie, przy którym znajdował się posterunek, było pilnowane, ale nie wyglądało to groźnie. Przed wejściem stało trzech rozglądających się nerwowo gliniarzy. Od wschodniej strony, gdzie okna zasłaniały grube stalowe kraty, nie dostrzegł nikogo. Domyślił się, że właśnie tam jest areszt.

Stephen przeszedł za róg i skierował się na południe, do następnego skrzyżowania. Ulica nie była zamknięta niebieskimi barierkami, ale stało tu dwóch policjantów. Przyglądali się badawczo wszystkim samochodom i przechodniom. Obrzucił budynek krótkim spojrzeniem, poszedł jeszcze przecznicę dalej i okrążył posterunek od zachodu. Przemknął przez opustoszałą alejkę, wyciągnął z plecaka lornetkę i począł badawczo oglądać gmach.

Będziesz tu umiał uderzyć, żołnierzu?

Tak jest, będę umiał.

Na parkingu obok posterunku stał dystrybutor z benzyną. Jakiś gliniarz tankował swój radiowóz. Stephenowi nigdy nie przyszło do głowy, że samochody policyjne nie tankują na stacjach Amoco czy Shella.

Przez dłuższą chwilę patrzył na dystrybutor przez ciężką lornetkę, którą po chwili włożył z powrotem do plecaka, i ruszył szybkim krokiem na zachód, jak zawsze uważając na rozglądających się za nim ludzi.

Rozdział szesnasty

45 godzin – godzina dwunasta


– Sachs! – krzyknął znowu Rhyme.

Niech to szlag, dlaczego nie pomyślała? Jak mogła być tak nieostrożna?

– Co się stało? – spytał ponownie Sellitto. – O co chodzi? Co się z nią stało?

– Bomba w mieszkaniu Horowitz – odrzekł głucho Rhyme. – W czasie wybuchu Sachs była w środku. Połącz się z nimi. Dowiedz się, co z nią. Włącz głośnik.

Ależ krwi…

Po trzech minutach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność, Sellittowi udało się połączyć z Dellrayem.

– Fred – zawołał Rhyme. – Co z nią?

Upłynęła chwila dramatycznej ciszy.

– Niedobrze, Lincoln. Właśnie gasimy ogień. To była jakaś mina pułapka. Przeciwpiechotna. Cholera, mogliśmy wcześniej sprawdzić. Kurwa mać.

Miny pułapki często robiono z plastyku albo trotylu ze szrapnelem czy kulkami z łożysk – by maksymalnie zwiększyć ich siłę rażenia.

– Zawaliło się kilka ścian – ciągnął Dellray. – Prawie całe mieszkanie się spaliło. Muszę ci powiedzieć, Lincoln – zawiesił głos. – Znaleźliśmy… – Zawsze spokojny Dellray był wyraźnie zdenerwowany.

– Co? – wyrzucił z siebie Rhyme.

– Części ciała… Rękę. Kawałek ramienia.

Rhyme zamknął oczy z przerażeniem, jakiego nie zaznał od lat. Lodowaty dreszcz przeszedł jego nieczułe ciało. Ze świstem wypuścił powietrze.

– Lincoln… – zaczął Sellitto.

– Ciągle szukamy – ciągnął Dellray. – Być może jeszcze żyje. Znajdziemy ją. Zawieziemy do szpitala. Zrobimy wszystko, przecież wiesz.

Sachs, po co to zrobiłaś, do cholery? Dlaczego ci na to pozwoliłem?

Nie powinienem…

We włożonej do ucha słuchawce usłyszał suchy trzask, jak wybuch petardy.

– Czy ktoś może… Chryste, niech ktoś to ze mnie zdejmie.

– Sachs? – zawołał Rhyme do mikrofonu. Był pewien, że to jej głos. Po chwili usłyszał kaszel, jak gdyby się zakrztusiła.

– Kurczę – powiedziała. – Ale ohyda.

– Nic ci nie jest? – Potem zwrócił się do Dellraya: – Fred, gdzie ona jest?

– To ty, Rhyme? – spytała. – Nic nie słyszę. Niech się ktoś do mnie odezwie!

– Lincoln – zawołał Dellray. – Mamy ją. Cała i zdrowa.

– Amelio?

Usłyszał, jak Dellray wzywa ambulans. Choć od kilku lat żaden dreszcz nie wstrząsnął jego ciałem, Rhyme zauważył, że palec serdeczny u lewej dłoni drży jak osika.

Znów odezwał się Dellray:

– Nie za dobrze słyszy, Lincoln. Zdaje się, że te kawałki to trup tej Horowitz. Sachs wyciągnęła zwłoki z lodówki dokładnie w momencie wybuchu i zwłoki ją osłoniły.

– Widzę twoją minę, Lincoln – powiedział Sellitto. – Daj jej spokój.

Lecz on nie miał zamiaru odpuścić.

– Co ci przyszło do głowy, Sachs? Mówiłem ci, że tam jest bomba. Powinnaś sama wiedzieć, że to bomba i zwiewać.

– Rhyme, to ty?

Udawała, że go nie słyszy. Był niemal pewien.

– Sachs…

– Musiałam zabrać ten kawałek taśmy, Rhyme. Jesteś tam? W ogóle cię nie słyszę. To plastykowa taśma do pakowania. Słuchaj, musimy mieć jego odcisk. Sam mi to mówiłeś.

– Jesteś niemożliwa – powiedział ostro.

– Rhyme? Rhyme? Nie słyszę ani słowa.

– Sachs, nie wciskaj mi kitu.

– Coś sprawdzę, Rhyme.

Na moment zapadła cisza.

– Sachs… Sachs, jesteś tam? Co u diabła…?

– Słuchaj, Rhyme – właśnie sprawdziłam taśmę pod lampą. Zgadnij, co znalazłam? Częściowy odcisk! Odcisk Trumniarza!

Wiadomość o znalezisku powstrzymała go na chwilę, lecz zaraz podjął przerwaną tyradę. Kiedy się już na dobre rozkręcił, zorientował się, że swój akt oskarżenia o bunt wygłasza do głuchego telefonu.


Okryta sadzą Sachs wyglądała na ogłuszoną.

– Tylko bez ochrzanu, Rhyme. To było głupie, fakt, ale w ogóle o tym nie pomyślałam. Po prostu działałam.

– Co się stało? – spytał. Surowa mina zniknęła w jednej chwili; Rhyme cieszył się, że widzi Sachs żywą.

– Byłam w połowie drogi do drzwi. Zobaczyłam za nimi ładunek i już wiedziałam, że nie zdążę uciec. Złapałam zwłoki tej kobiety i wyciągnęłam z lodówki. Chciałam zawlec ją pod okno w kuchni. Ale wybuchło, zanim zdążyłam tam dojść.

Mel Cooper obejrzał torebkę z materiałem, który podała mu Sachs. Zbadał sadzę i kawałki bomby.

– M czterdzieści pięć. Trotyl z zapalnikiem wstrząsowym i czterdziestopięciosekundowym opóźnieniem. Wyważając drzwi, agenci przewrócili go; włączył się zapalnik. Znalazłem grafit, więc to trotyl o ulepszonym składzie. Bardzo dużej mocy, wyjątkowo niebezpieczny.

– Skurwiel – bluznął Sellitto. – Zapalnik opóźnieniowy… Chciał mieć pewność, że zabije jak najwięcej ludzi.

– Da się namierzyć? – spytał Rhyme.

– Standardowy ładunek wojskowy. Nie zaprowadzi nas nigdzie indziej tylko…

– Do tego gnoja, który mu to dał – mruknął Sellitto. – Phillipa Hansena. – Zadzwonił telefon detektywa, więc Sellitto odebrał i słuchał, kiwając głową.

– Dziękuję – powiedział, wyłączając telefon.

– Co? – zapytała Sachs.

Detektyw miał zamknięte oczy.

Rhyme domyślił się, że chodzi o Jerry’ego Banksa.

– Lon?

– Jerry – Detektyw otworzył powieki i westchnął. – Będzie żył. Ale stracił rękę. Nie mogli jej uratować. Zbyt zmasakrowana.

– O nie – szepnął Rhyme. – Mogę z nim porozmawiać?

– Nie – odrzekł detektyw. – Teraz śpi.

Rhyme myślał o młodym człowieku, który mówił niewłaściwe rzeczy w nieodpowiednim czasie, przygładzał sterczące włosy, pocierał ślad po zacięciu na różowym podbródku.

– Przykro mi, Lon.

Detektyw pokręcił głową, podobnie jak Rhyme, gdy ktoś częstował go wyrazami współczucia.

– Mamy teraz inne kłopoty.

Istotnie.

Rhyme dostrzegł kawałek plastykowej taśmy, którym Trumniarz zakneblował ofiarę. Zobaczył ledwie widoczny odcisk szminki po lepkiej stronie taśmy.

Sachs wpatrywała się w dowód, lecz nie było to spojrzenie „kliniczne” – zawodowe. Była wyraźnie wzburzona.

– Sachs?

– Dlaczego on to zrobił?

– Mówisz o bombie?

Pokręciła głową.

– Dlaczego włożył ją do lodówki? – Uniosła palec do ust i przygryzła paznokieć. Tylko na małym palcu lewej ręki miała długi i kształtny paznokieć. Pozostałe były paskudnie poobgryzane. Niektóre pokrywała brązowa warstewka zakrzepłej krwi.

– Chyba po to, żeby odwrócić naszą uwagę i żeby nikt nie zauważył bomby – odparł Rhyme. – Ciało w lodówce – to od razu rzuca się w oczy.

– Nie to mam na myśli – powiedziała. – Przyczyną śmierci było zaduszenie. Włożył ją tam, kiedy jeszcze żyła. Dlaczego? Jest jakimś sadystą?

– Nie, Trumniarz nie jest sadystą – rzekł Rhyme. – Nie może sobie na to pozwolić. Przede wszystkim musi wypełnić zadanie i ma tyle siły woli, żeby opanować inne instynkty. Dlaczego skazał ją na zaduszenie, jeśli mógł użyć noża albo sznura? Nie wiem, ale możliwe, że to nam pomoże.

– Jak to?

– Być może nie cierpiał jej z jakiegoś powodu, dlatego chciał jej zadać śmierć w najbardziej okrutny sposób.

– No dobrze, ale dlaczego ma nam to pomóc? – spytał Sellitto.

– Dlatego – odpowiedziała mu Sachs – że jeżeli go zdenerwowała, mógł się stać mniej ostrożny.

– Otóż to – zawołał Rhyme dumny z jej przenikliwości. Sachs nie dostrzegła jednak uśmiechu uznania na jego twarzy. Na chwilę spuściła oczy, prawdopodobnie przypominając sobie widok przerażonych oczu kobiety. Uważa się, że ludzie od kryminalistyki są zimni (co często zarzucała Rhyme’owi żona), lecz w istocie najlepsi z nich odczuwają głęboką empatię w stosunku do ofiar. Sachs nie była wyjątkiem.

– Sachs – szepnął do niej Rhyme. – Odcisk?

Spojrzała na niego.

– Mówiłaś, że znalazłaś odcisk palca. Trzeba działać szybko.

Sachs skinęła głową.

– Częściowy. – Uniosła plastykową torebkę. – Może to jej?

– Nie, zdjęłam jej odciski. Trochę trwało, zanim znalazłam jej ręce. Ale odcisk na pewno nie jest jej.

– Mel – rzekł krótko Rhyme.

Technik włożył kawałek taśmy do ramki i podgrzał. Natychmiast wyłonił się maleńki fragment odcisku palca. Cooper pokręcił głową.

– Nie wierzę – wymruczał.

– Co?

– Trumniarz wytarł taśmę. Wiedział, że dotykał jej bez rękawiczek. Zostawił tylko kawałeczek odcisku.

Podobnie jak Rhyme, Cooper należał do Międzynarodowego Stowarzyszenia Identyfikacji. Obaj byli ekspertami w identyfikowaniu ludzi na podstawie badań daktyloskopijnych, DNA i stomatologicznych – śladów zębów. Ale wobec tego odcisku – podobnie jak poprzedniego na metalowej osłonie bomby – byli bezsilni. Umieli znaleźć i zidentyfikować najbardziej ukryty ślad. Tego nie.

– Zrób zdjęcie i powieś na tablicy – mruknął Rhyme. Zgodnie z wymogami profesjonalizmu należało tak postąpić. Zawód był jednak ogromny. Sachs o mało nie przypłaciła życiem tego śladu – na próżno.

Edmond Locard, słynny francuski ekspert kryminalistyczny, sformułował zasadę nazwaną później jego imieniem. Stwierdził, że przy każdym kontakcie zbrodniarza i ofiary następuje wymiana dowodów. Choćby w mikroskopijnej skali, lecz zawsze ma miejsce przepływ. Rhyme odnosił jednak wrażenie, że jeśli ktokolwiek był w stanie obalić zasadę Locarda, duch zwany przez nich Tańczącym Trumniarzem mógł sprostać temu zadaniu najlepiej.

Sellitto, widząc jego zmartwioną minę, rzekł:

– Urządziliśmy zasadzkę w dwudziestym. Przy odrobinie szczęścia będziemy go mieli.

– Miejmy nadzieję. Należy nam się trochę szczęścia.

Zamknął oczy, opierając głowę na poduszce. Po chwili usłyszał głos Thoma:

– Dochodzi jedenasta. Czas się położyć.

Czasami łatwo ignorować potrzeby ciała, nawet o nim zapominać – tak jak teraz, gdy stawką jest ludzkie życie, trzeba uwolnić się z fizycznych ograniczeń i pracować, pracować bez ustanku. Trzeba pokonać wszystkie bariery normalnego funkcjonowania organizmu. Ciało Lincolna Rhyme’a nie tolerowało jednak lekkomyślnego traktowania. Odleżyny mogły prowadzić do posocznicy i zatrucia krwi. Obecność płynu w płucach – do zapalenia płuc. Nikt nie cewnikował pęcherza? Nie masował jelit, by pobudzić je do ruchu? Za ciasno zawiązał buty? Konsekwencją mogła być dysrefleksja i udar. Już zwykłe wyczerpanie mogło spowodować atak.

Śmierć ma wiele twarzy…

– Idziesz spać – oświadczył Thom.

– Muszę jeszcze…

– Spać. Musisz spać.

Rhyme uległ. Był już bardzo zmęczony.

– No dobrze, Thom. – Podjechał do windy. – Jeszcze tylko jedno. – Odwrócił się. – Sachs, możesz do mnie przyjść za parę minut?

Skinęła głową, patrząc, jak zamykają się drzwi małej windy.

Zastała go już leżącego w „Clinitronie”.

Sachs odczekała dziesięć minut, by dać mu czas na wszystkie rutynowe czynności – Thom założył szefowi cewnik i wyczyścił zęby. Jak większość inwalidów Rhyme był pozbawiony fałszywego wstydu, lecz Sachs wiedziała, że nie chciał, by oglądała go przy niektórych czynnościach.

W tym czasie wzięła prysznic w łazience na dole, przebrała się w czyste ubranie, które Thom przypadkiem miał w pralni w suterenie.

Światła były przygaszone. Rhyme pocierał głową o poduszkę jak niedźwiedź szorujący grzbietem o pień drzewa. „Clinitron” było to najwygodniejsze łóżko na świecie. Ważyło pół tony i składało się z masywnej płyty z umieszczonymi wewnątrz szklanymi kuleczkami, między którymi przepływało ogrzane powietrze.

– Sachs, dzisiaj byłaś świetna. Przechytrzyłaś go.

Tyle że przeze mnie Jerry Banks stracił rękę.

I pozwoliłam Trumniarzowi uciec.

Podeszła do barku, gdzie nalała sobie macallana, unosząc pytająco brew.

– Śmiało – rzekł. – Cudowny nektar zapomnienia…

Zrzuciła mundurowe buty i podciągnęła bluzę, by obejrzeć siniec.

Rhyme syknął na ten widok.

Siniec miał kształt Missouri i barwę dojrzałego bakłażana.

– Nie lubię bomb – powiedziała. – Nigdy nie byłam tak blisko wybuchu.

Z torebki wyjęła trzy pastylki aspiryny, które połknęła, niczym ich nie popijając (to sztuczka, której artretycy uczą się dość szybko). Podeszła do okna. Na parapecie siedziały sokoły wędrowne. Piękne ptaki. Nie były duże. Czternaście, może szesnaście cali. Mniejsze od psa. Ale jak na ptaki… wyglądały wyjątkowo groźnie. Ich dzioby miały kształt pazurów dzikich stworów z filmów fantastycznych.

– Dobrze się czujesz, Sachs? Powiedz prawdę.

– Nic mi nie jest.

Wróciła na krzesło, pociągając kolejny łyk alkoholu, który miał ciężki smak dymu.

– Chcesz zostać na noc? – zapytał.

Od czasu do czasu nocowała u niego. Spała na kanapie albo w łóżku obok niego. Nie wiedziała, czy ze względu na ciepłe powietrze „Clinitronu”, czy dlatego że leżała obok człowieka – ale zawsze najlepiej spała tutaj. Od rozstania ze swoim ostatnim chłopakiem, Nickiem, nie miała żadnych bliższych kontaktów z mężczyzną. Tu mogła leżeć z Rhyme’em w szerokim łóżku i rozmawiać. Opowiadała mu o samochodach, zawodach strzeleckich, o matce i chrześnicy. O ojcu żyjącym kiedyś pełnią życia, jego długim i smutnym umieraniu. Zdradzała mu znacznie więcej osobistych spraw niż on jej. Wcale jej to jednak nie przeszkadzało. Lubiła go słuchać. Jego żywy umysł nie przestawał jej zdumiewać. Mówił o dawnym Nowym Jorku, o sprawkach mafii, o których nikt się nigdy nie dowiedział, o miejscach zbrodni, które wyglądały beznadziejnie, dopóki nie znaleziono drobinki kurzu, skrawka paznokcia, kropelki śliny czy włoska, na podstawie których można było ustalić tożsamość albo miejsce pochodzenia sprawcy – ustalić mógł to oczywiście Rhyme, lecz niewielu poza nim. Jego umysł był niestrudzony. Wiedziała, że przed wypadkiem włóczył się ulicami Nowego Jorku, szukając próbek ziemi, szkła, roślin i kamieni – wszystkiego, co mogło mu pomóc w rozwiązywaniu spraw. Sachs miała wrażenie, że potrzeba nieustannego ruchu przeniosła się z jego bezużytecznych nóg do umysłu, który teraz wędrował po ulicach miasta do późnej nocy.

Dziś jednak było inaczej. Jego myśli zdawały się błądzić gdzieś daleko. Nie miała mu za złe zaciętego uporu – zawsze był taki. Ale nie podobało się jej, że myślami jest gdzie indziej. Usiadła na skraju łóżka.

– Sachs… Lon mi powiedział – zaczął. Zapewne poprosił ją do siebie właśnie w tej sprawie. – O tym, co się stało na lotnisku.

Wzruszyła ramionami.

– Nie mogłaś nic więcej zrobić. Naraziłabyś się na pewną śmierć. To dobrze, że się ukryłaś. Strzelił bardzo blisko i następny pocisk już by nie chybił.

– Miałam dwie, trzy sekundy. Mogłam go trafić. Wiem, że zmarnowałam szansę.

– Jesteś lekkomyślna, Sachs. Ta bomba…

Zamilkł na widok błysku w jej oczach.

– Chcę go dopaść, cena nie gra roli. Mam przeczucie, że chcesz tego samego. Też byś zaryzykował. – Po czym dodała zagadkowo: – Być może już ryzykujesz.

Podziałało lepiej, niż się spodziewała. Zamrugał oczami, odwracając wzrok. Nic jednak nie odpowiedział, pociągając szkocką przez słomkę.

Pod wpływem impulsu rzekła:

– Mogę o coś zapytać? Jeżeli nie, powiedz, żebym się zamknęła.

– Daj spokój, Sachs. Mamy przed sobą jakieś tajemnice? Nie sądzę.

Ze wzrokiem wbitym w podłogę powiedziała:

– Pamiętam, jak kiedyś mówiłam ci o Nicku. Co do niego czułam i tak dalej. Jak mi było ciężko po tym, co się między nami stało.

Skinął głową.

– Pytałam cię też, czy czułeś do kogoś coś podobnego, może do żony. Powiedziałeś, że tak, ale to nie była Blaine. – Uniosła oczy.

Przełknął to, choć nie od razu. Zorientowała się, że trafiła w czuły punkt.

– Pamiętam – odrzekł.

– Kto to był? Słuchaj, jeżeli nie chcesz o tym mówić…

– W porządku. Miała na imię Claire. Claire Tripper. Jak ci się podoba nazwisko?

– Pewnie musiała znosić podobne męki w szkole jak ja. Amelia Sachs-ofon, Amelia Seks… Jak ją poznałeś?

– No… – Zaśmiał się z własnej niechęci, by mówić dalej. – W wydziale.

– Była gliną? – zdziwiła się Sachs.

– Tak.

– Co się stało?

– To był… trudny związek. – Rhyme ze smutkiem pokręcił głową. – Miałem żonę, ona męża. Nic by z tego nie wyszło.

– Dzieci?

– Miała córkę.

– I zerwaliście?

– I tak by się nie udało, Sachs. Och, z Blaine i tak musieliśmy się rozwieść – inaczej byśmy się pozabijali. To była tylko kwestia czasu. Ale Claire… martwiła się o córkę – o męża, czy da sobie z nią radę, kiedy się rozwiodą. Nie kochała go, lecz to był dobry człowiek. Bardzo kochał dziewczynkę.

– Poznałeś ją?

– Jej córkę? Tak.

– Widujesz ją czasem? Claire?

– Nie. Było minęło. Już jej nie ma w policji.

– Zerwałeś z nią po wypadku?

– Nie, nie, przed.

– Ale wie, co się z tobą stało?

– Nie – odrzekł Rhyme po chwilowym wahaniu.

– Dlaczego jej nie powiedziałeś?

Milczenie.

– Miałem powody… To zabawne, że o niej wspomniałaś. Od dawna w ogóle o niej nie myślałem.

Posłał jej przelotny uśmiech i Sachs poczuła, jak jej ciało przeszywa ból – fizyczny ból, podobny do tego, który odcisnął na jej ciele siny ślad w kształcie Missouri. Bo Rhyme kłamał. Przecież myślał o tej kobiecie. Sachs nie wierzyła w kobiecą intuicję, ale wierzyła w intuicję gliniarza; za dużo przeszła, by lekceważyć takie przeczucia. Wiedziała, że Rhyme myślał o pani Tripper.

A jej uczucia? Śmiechu warte. Miała za mało cierpliwości, by odczuwać zazdrość. Nie była zazdrosna o pracę Nicka – który był tajniakiem i całe tygodnie włóczył się po ulicach. Nie była zazdrosna o dziwki i blond piękności, z którymi przesiadywał w knajpach podczas zadania.

Na co więcej mogła liczyć z Rhyme’em, pomijając zazdrość? Często rozmawiała o nim z jego matką. Powściągliwa starsza pani zwykle mawiała coś w rodzaju: „Dobrze, że jest pani miła dla takiego kaleki”.

I tylko tyle można było powiedzieć o związku, jaki ich łączył. Jaki mógł ich łączyć.

Mniej niż śmiechu warte.

Była jednak zazdrosna. Wcale nie o Claire.

O Percey Clay.

Sachs nie potrafiła zapomnieć, jak wyglądali oboje, kiedy ujrzała ich dzisiaj siedzących obok siebie w jego pokoju.

Jeszcze trochę szkockiej. Myślała o nocach, które spędziła z Rhyme’em w tym pokoju, rozmawiając z nim o pracy, pijąc tę doskonałą whisky.

No, pięknie. Zaczynam się rozklejać. Tego uczucia jestem dla odmiany jak najbardziej pewna. Precz z ckliwością.

Lecz zamiast się otrząsnąć, podlała swój rzewny nastrój alkoholem.

Percey nie była atrakcyjną kobietą, ale to nie miało znaczenia; Sachs po tygodniu spędzonym w Chantelle, agencji modelek na Madison Avenue, w której pracowała przez kilka lat, zrozumiała złudę urody. Mężczyźni uwielbiają patrzeć na piękne kobiety, ale nic ich nie odstrasza bardziej niż uroda.

– Masz ochotę na jeszcze jednego? – spytała.

– Nie.

Bezwiednie pochyliła się i złożyła głowę na poduszce. Zabawne, jak szybko przyzwyczajamy się do pewnych rzeczy, pomyślała. Naturalnie Rhyme nie mógł jej objąć i przyciągnąć do siebie. Zamiast tego przechylał w jej stronę głowę. Tak zasypiali już wiele razy.

Dziś wyczuła u niego sztywność i rezerwę.

Miała wrażenie, że go traci. I mogła jedynie próbować się do niego zbliżyć.

Sachs zwierzyła się kiedyś ze swoich uczuć do Rhyme’a przyjaciółce, Amy – matce jej chrześnicy. Kobieta zastanawiała się nad atrakcyjnością Lincolna. „Może chodzi o to, że on nie może się poruszać. Jest mężczyzną, ale nie ma nad tobą żadnej władzy. Być może to cię kręci” – rozmyślała głośno.

Sachs wiedziała jednak, że jest akurat odwrotnie. Przyciągał ją do niego fakt, że był mężczyzną, który miał nad nią absolutną władzę, mimo że nie mógł się poruszać.

Słyszała strzępy słów, kiedy mówił o Claire, a potem o Trumniarzu. Odchyliła głowę, by spojrzeć na jego wąskie usta.

Jej dłonie wyruszyły na wędrówkę.

Rhyme oczywiście nie był w stanie nic poczuć, lecz widział, jak jej smukłe palce zakończone obgryzionymi paznokciami suną po jego piersi, zmierzając niżej. Thom co dzień aplikował mu porcję ćwiczeń ruchowych i choć Rhyme nie był muskularny, miał ciało młodego człowieka. Jak gdyby proces starzenia ustał w dniu wypadku.

– Sachs?

Jej dłoń przesunęła się jeszcze niżej.

Zaczęła oddychać szybciej. Odchyliła koc. Thom ubrał go na noc w koszulkę. Podciągnęła ją i położyła ręce na jego piersi. Potem ściągnęła własną koszulę, rozpięła stanik i przycisnęła zaróżowione ciało do jego bladej skóry. Przypuszczała, że ciało Rhyme’a będzie zimne, ale nie. Było bardziej gorące niż jej. Przytuliła się mocniej.

Pocałowała go: najpierw w policzek, później w kącik ust, wreszcie prosto w usta.

– Sachs, nie… Słyszysz mnie? Nie.

Nie słuchała.

Nie mówiła o tym Rhyme’owi, ale kilka miesięcy temu kupiła sobie książkę pod tytułem „Niesprawny kochanek”. Ze zdumieniem dowiedziała się z niej, że sparaliżowani mężczyźni mogą się normalnie kochać i mieć dzieci. Zadziwiający męski organ ma dosłownie niezależny umysł, a uszkodzenie rdzenia kręgowego eliminuje tylko jeden rodzaj bodźców. Niepełnosprawni mężczyźni byli zdolni do normalnych erekcji. Wprawdzie Rhyme nie miał czucia, lecz – w każdym razie dla niej – dreszcz fizycznej rozkoszy był tylko częścią całego aktu, często nawet mniej ważną. Liczyła się bliskość; dzięki niej osiągało się szczyty, z którymi nie mogły się równać miliony udawanych, kinowych orgazmów. Podejrzewała, że odczucia Rhyme’a są podobne.

Pocałowała go jeszcze raz. Mocniej.

Po chwilowym wahaniu oddał pocałunek. Nie zdziwiła się, że jest w tym dobry. W jego twarzy najpierw zauważało się wyraziste ciemne oczy, a zaraz potem piękne usta.

Nagle Rhyme odsunął głowę.

– Nie, Sachs, proszę…

– Cii… nic nie mów. – Jej dłoń zanurkowała pod kocami i zaczęła pieścić i dotykać.

– Chodzi o to…

O co? Że może się nie udać? – zastanawiała się.

Lecz wszystko szło doskonale. Czuła, jak rośnie w jej ręce, bardziej wrażliwy na dotyk niż u niektórych z największych macho, z jakimi zdarzyło się jej w życiu kochać.

Jednym ruchem znalazła się na nim, skopując resztę prześcieradeł i koców; pochyliła się i znów go pocałowała. Och, jak bardzo pragnęła być z nim tak blisko. Przekonać go, że widzi w nim doskonałego mężczyznę. By zrozumiał, że niczego mu nie brakuje.

Rozpięła włosy, pozwalając im swobodnie opaść.

Ich usta przywarły do siebie na pełną minutę.

Nagle Lincoln potrząsnął gwałtownie głową i w pierwszej chwili pomyślała, że dostał ataku.

– Nie! – wyszeptał.

Spodziewała się figlarnego, namiętnego, w najgorszym razie kokieteryjnego „Och, cóż za pomysły”… Tymczasem jego „nie” zabrzmiało bardzo cicho, jak gdyby nagle opadł z sił. Na głuchy dźwięk jego głosu zabolała ją dusza. Zsunęła się z niego, przyciskając do piersi poduszkę.

– Nie, Amelio. Przykro mi. Nie.

Twarz paliła ją ze wstydu. Ile to razy umawiała się gdzieś z mężczyzną, który był jej przyjacielem, kolegą albo przypadkowym znajomym, a potem nagle drętwiała z przerażenia, gdy nagle dobierał się do niej zachłannie jak nastolatek. Wtedy w jej głosie brzmiała ta sama konsternacja, którą teraz usłyszała u Rhyme’a.

W końcu zrozumiała.

Nie była dla niego nikim więcej niż tylko partnerem. Koleżanką z pracy. Przyjaciółką przez duże P.

– Przepraszam, Sachs… nie mogę. Są pewne komplikacje.

Komplikacje? Nie dostrzegała żadnych, naturalnie poza faktem, że jej nie kochał.

– Nie, to ja przepraszam – powiedziała szorstko. – Głupio wyszło. Trochę za dużo szkockiej. Nigdy nie umiałam pić, dobrze o tym wiesz.

– Sachs.

Ubierając się, przykleiła do ust sztuczny uśmiech.

– Sachs, pozwól mi coś powiedzieć.

– Nie. – Nie chciała usłyszeć ani słowa więcej.

– Sachs…

– Powinnam iść. Wrócę wcześnie rano.

– Chcę coś powiedzieć.

Lecz Rhyme nie miał okazji nic już więcej powiedzieć, wytłumaczyć się ani przeprosić, ani wyznać. Ani wygłosić wykładu.

Nagle rozległo się głośne pukanie do drzwi. Zanim Rhyme zdążył zapytać, kto to, do pokoju wpadł Lon Sellitto.

Obrzucił przelotnym spojrzeniem Sachs, potem popatrzył na Rhyme’a i oznajmił:

– Właśnie rozmawiałem z chłopakami Bo spod dwudziestego. Trumniarz tam był i węszył dookoła. Sukinsyn chwycił przynętę! Będziemy go mieli, Lincoln! Tym razem będziemy go mieli.

– Kilka godzin temu – opowiadał dalej detektyw – paru chłopaków z rozpoznania zauważyło białego mężczyznę spacerującego wokół dwudziestego posterunku. Wśliznął się w alejkę i wyglądało, jakby sprawdzał ochronę. Później widzieli go, jak się gapił na dystrybutor obok komisariatu.

– Dystrybutor? Do tankowania radiowozów?

– Zgadza się.

– Śledzili go potem?

– Próbowali. Ale zniknął, zanim zdążyli się zbliżyć.

Rhyme domyślał się, że Sachs dyskretnie zapina górny guzik bluzki… Musiał z nią porozmawiać o tym, co tu przed chwilą zaszło. Musiała go zrozumieć. Ale wobec nowin, z jakimi przyszedł Sellitto, ta rozmowa będzie musiała zaczekać.

– Mamy coś lepszego. Pół godziny temu dostaliśmy meldunek o kradzieży ciężarówki. Z Rollins Distributing. West Side, niedaleko rzeki. Firma dostarcza benzynę małym stacjom. Gość przeciął siatkę ogrodzenia. Strażnik usłyszał to i poszedł sprawdzić. Został zaatakowany od tyłu i pobity niemal do nieprzytomności. A facet ulotnił się razem z ciężarówką.

– Wydział kupuje paliwo od tego Rollinsa?

– Nie, ale kto o tym może wiedzieć? Jeśli Trumniarz podjedzie pod posterunek cysterną, strażnicy przepuszczą go, nic nie podejrzewając, a potem…

– Cysterna wyleci w powietrze – wtrąciła Sachs.

Sellitto zamilkł raptownie.

– Sądziłem, że chce wykorzystać wóz tylko po to, żeby dostać się do środka – powiedział po chwili. – Waszym zdaniem to bomba?

Rhyme poważnie pokiwał głową. Zły na siebie. Sachs miała rację.

– Wpadliśmy we własne sidła. Nie przyszło mi do głowy, że mógłby coś takiego zrobić. Chryste, cysterna wybucha w dzielnicy…

– Bomba z nawozów sztucznych?

– Nie – rzekł Rhyme. – Chyba nie miał czasu na złożenie tego do kupy. Ale wystarczy mały ładunek na boku cysterny i powstanie superbomba ze wspomaganiem benzynowym. Zmiecie posterunek z powierzchni ziemi. Trzeba wszystkich ewakuować. Ale po cichu.

– Po cichu – mruknął Sellitto. – To nie będzie trudne.

– A co ze strażnikiem od Rollinsa? Może mówić?

– Może, ale dostał od tyłu. Nic nie widział.

– Chcę przynajmniej jego ubranie. Sachs – spojrzała na niego – mogłabyś przywieźć jego rzeczy ze szpitala? Będziesz wiedziała, jak je zapakować, żeby nie zniszczyć śladów. A potem sprawdź miejsce, gdzie ukradł ciężarówkę.

Zastanawiał się, jak dziewczyna zareaguje. Nie zdziwiłby się, gdyby wyszła bez słowa. Ale w jej nieruchomej, pięknej twarzy zobaczył, że czuje to samo co on: paradoksalną ulgę, że ich wieczór, nieuchronnie zmierzający do katastrofy, swoją interwencją uratował Trumniarz.


Powoli, powoli zaczynało im dopisywać szczęście, wyczekiwane przez Rhyme’a.

Godzinę później wróciła Amelia Sachs. Trzymała plastykową torebkę, w której spoczywały nożyce do drutu.

– Znalazłam je przy samym ogrodzeniu. Strażnik musiał zaskoczyć Trumniarza i ten je upuścił.

– Aha! – krzyknął Rhyme. – Nigdy nie sądziłem, że popełni taki błąd. Może rzeczywiście przestaje uważać… Ciekawe, czego się tak boi?

Rhyme rzucił okiem na nożyce. Proszę, modlił się w duchu, niech tu będzie odcisk.

Nieprzytomny Mel Cooper – który wcześniej spał w sypialni na górze – zbadał każdy milimetr kwadratowy narzędzia. Nie znalazł ani śladu odcisku.

– Możesz coś powiedzieć o samych nożycach? – odezwał się Rhyme.

– Model Craftsman, jeden z najlepszych, sprzedawany w każdym sklepie Searsa w całym kraju. Za kilka dolców można je kupić na giełdach albo złomowiskach.

Rhyme syknął zawiedziony. Przez chwilę wpatrywał się w nożyce, po czym spytał:

– Ślady narzędzia?

Cooper spojrzał na niego zdziwiony. Ślady po narzędziach to charakterystyczne znaki, pozostawiane na miejscu zbrodni przez używane przez sprawców śrubokręty, szczypce, wytrychy, łomy i tak dalej. Kiedyś Rhyme’owi udało się ustalić osobę włamywacza tylko na podstawie drobnego nacięcia w kształcie litery V na mosiężnym zamku. Nacięcie pasowało do skrzywionego dłuta, które znaleziono u tego człowieka. Teraz mieli narzędzie, ale nie mieli pozostawionych przez nie śladów. Cooper nie rozumiał, co Rhyme ma na myśli.

– Mówię o śladach na ostrzu – powiedział zniecierpliwiony Rhyme. – Może Trumniarz przeciął coś charakterystycznego, coś, co pomoże nam ustalić jego kryjówkę.

– Aha. – Cooper obejrzał dokładnie ostrze nożyc. – Jest jakieś draśnięcie, ale sam zobacz… Widzisz coś szczególnego?

Rhyme nic nie zauważył.

– Zbierz wszystko z ostrza i uchwytu, zobacz, czy nie ma jakichś resztek.

Cooper umieścił drobiny w chromatografie.

– No, no – wymruczał, czytając wyniki. – Posłuchaj. Resztki RDX, asfaltu i sztucznego jedwabiu.

– Przewód detonatora – powiedział Rhyme.

– Przeciął go nożycami? – spytała Sachs. – Można to zrobić?

– Nie jest mocniejszy niż sznur od bielizny – rzekł z roztargnieniem Rhyme, wyobrażając sobie, czego może dokonać wybuch tysiąca galonów benzyny w okolicach dwudziestego posterunku.

Powinienem zmusić ich do wyjazdu, pomyślał. Percey i Brita Hale’a. Zastosować areszt prewencyjny i wysłać do Montany, gdzie by siedzieli do posiedzenia sądu przysięgłych. Pomysł z zasadzką to czyste wariactwo.

– Lincoln? – odezwał się Sellitto. – Musimy znaleźć tę cysternę.

– Mało czasu – powiedział Rhyme. – Będzie próbował dostać się do środka najwcześniej nad ranem. Najpierw musi wymyślić historyjkę z dostawą paliwa. Coś jeszcze, Mel? Mikroślady?

Cooper sprawdził filtr próżniowy.

– Ziemia, kawałeczki cegły. Czekaj… jakieś włókna. Pod chromatograf?

– Tak.

Technik zgarbił się nad ekranem.

– Włókno roślinne. Skład podobny do składu papieru. Jest jeszcze jakiś związek… NH4OH.

– Wodorotlenek amonowy – rzekł Rhyme.

– Amonowy? – spytał Sellitto. – Może się pomyliłeś co do składu bomby?

– Jakiś olej? – zapytał Rhyme.

– Brak śladów.

– Włókno z amoniakiem z uchwytu nożyc?

– Nie, z ubrania pobitego strażnika.

Rhyme zamyślił się. Poprosił Coopera, by umieścił włókno pod mikroskopem skaningowym.

– Duże powiększenie. W jaki sposób ta substancja przyczepiła się do włókna?

Ekran rozjaśnił się. Włókno wyglądało na nim jak pień drzewa.

– Chyba wtopiła się pod wpływem ciepła.

Kolejna zagadka. Papier i wodorotlenek amonowy…

Rhyme spojrzał na zegar. Za dwadzieścia trzecia.

Nagle zorientował się, że Sellitto o coś go pyta. Odwrócił głowę.

– Pytam – powtórzył detektyw – czy mamy rozpocząć ewakuację z okolicy posterunku? Chyba lepiej teraz, niż gdybyśmy mieli czekać do ostatniej chwili przed atakiem.

Przez dłuższą chwilę Rhyme wpatrywał się w niebieskawy pień drzewa na ekranie mikroskopu.

– Tak – odparł. – Musimy wszystkich stamtąd usunąć. Ewakuować budynki wokół posterunku. Zastanówmy się – cztery domy po każdej stronie komisariatu.

– Aż tyle? – Sellitto usiłował się roześmiać. – Myślisz, że naprawdę trzeba ich wszystkich ewakuować?

Rhyme popatrzył na detektywa i rzekł:

– Nie, zmieniłem zdanie. Tylko domy do najbliższych przecznic. Natychmiast. I sprowadź tu Haumanna i Dellraya. Nie obchodzi mnie, gdzie teraz są. Chcę, żeby się tu zaraz zjawili.

Rozdział siedemnasty

45 godzin – godzina dwudziesta druga


Niektórzy zdążyli się przespać.

Sellitto drzemał w fotelu. Wstał z niego bardziej pomięty niż zwykle, z rozczochranymi włosami. Cooper spał na dole.

Sachs spędziła noc na kanapie na dole albo w drugiej sypialni na górze. „Clinitron” już jej nie interesował.

Kochany Thom krzątał się z zaczerwienionymi oczyma, mierząc Rhyme’owi ciśnienie. Dom wypełniał aromat kawy.

Niedawno wzeszło słońce. Rhyme przyglądał się tablicom z listami dowodów. Wszyscy byli na nogach do czwartej, opracowując strategię schwytania Trumniarza i odpowiadając na liczne skargi od ewakuowanych mieszkańców.

Czy wszystko się uda? Czy Trumniarz wpadnie w pułapkę? Rhyme wierzył, że tak. Lecz nasuwało się jeszcze jedno pytanie, o którym Rhyme wolał nie myśleć, ale którego nie mógł uniknąć. Jakie będą skutki urządzonej zasadzki? Trumniarz był i tak wystarczająco niebezpieczny. Jak daleko się posunie, gdy zostanie osaczony?

Thom nalał kawę, po czym wszyscy usiedli nad mapą przyniesioną przez Dellraya. Rhyme, już w wózku, podjechał do stołu i przyjrzał się planowi.

– Wszyscy na miejscach? – spytał Sellitta i Dellraya.

Ludzie Haumanna z 32-E i jednostka specjalna FBI z południowych i wschodnich dzielnic byli gotowi. Zajmowali pozycje pod osłoną nocy, idąc kanałami, piwnicami i dachami domów w pełnym kamuflażu; Rhyme był przekonany, że Trumniarz obserwuje swój cel.

– Dziś na pewno nie będzie spał – mówił Rhyme.

– Jesteś pewien, Linc? – pytał Sellitto.

Pewien? – pomyślał rozdrażniony. Kto może być czegokolwiek pewien w przypadku Trumniarza?

Jego najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp…

– Pewien na dziewięćdziesiąt dwa koma siedem procent – odrzekł drwiąco Rhyme.

Sellitto parsknął zgryźliwym śmiechem.

Rozległ się dzwonek u drzwi. Chwilę później w drzwiach salonu zjawił się krępy człowiek w średnim wieku, którego Rhyme nie znał.

Westchnienie Dellraya mogło sugerować, że zanosi się na większe kłopoty. Sellitto chyba też znał przybyłego i powściągliwie skinął mu głową.

Mężczyzna przedstawił się jako Reginald Eliopolos, zastępca prokuratora okręgowego. Rhyme przypomniał sobie, że to on prowadził sprawę Phillipa Hansena.

– Pan Lincoln Rhyme? Słyszałem o panu wiele dobrego. Mhm. – Krępy człowiek ruszył ku niemu, odruchowo wyciągając na powitanie rękę. Zaraz się jednak zorientował, że to bezcelowy gest, więc nie opuszczając ramienia, podał dłoń Dellrayowi, który uścisnął ją niechętnie.

– Fred, miło cię widzieć. – Choć zostało to powiedziane wesoło, oznaczało coś wręcz przeciwnego. Rhyme zastanawiał się, dlaczego traktują się nawzajem z chłodnym dystansem.

Prokurator nie zwrócił uwagi na Sellitta i Mela Coopera. Thom instynktownie wyczuł co i jak; nie zaproponował gościowi kawy.

– Mhm, mhm. Słyszałem, że prowadzicie jakąś poważną operację. Nie konsultujecie się za bardzo z górą, ale, do diabła, rozumiem, że niekiedy trzeba improwizować. Czasem nie warto czekać, żeby ktoś podpisywał dokument w trzech egzemplarzach. – Eliopolos podszedł do mikroskopu i zajrzał w okular. – Mhm, mhm – wymruczał, choć to, co zobaczył, nadal stanowiło dla Rhyme’a zagadkę.

– Może… – zaczął Rhyme.

– Do rzeczy? – Eliopolos obrócił się na pięcie. – Proszę bardzo. Pod budynkiem federalnym w centrum stoi opancerzona furgonetka. Chcę, żeby w ciągu godziny znaleźli się w niej świadkowie w sprawie Hansena. Percey Clay i Brit Hale. Zostaną zawiezieni do Shoreham na Long Island, obiektu strzeżonego przez FBI. Tam zaczekają na przesłuchanie przed sądem przysięgłych w poniedziałek. Kropka. Co wy na to?

– Sądzi pan, że to dobry pomysł?

– Mhm. Tak właśnie uważamy. Lepszy niż żeby byli przynętą w jakichś osobistych porachunkach departamentu nowojorskiego.

Sellitto westchnął.

– Otwórz oczy, Reggie – powiedział Dellray. – Pomyśl: wcale nie jest tak, że nie masz na nic wpływu. Czy ktoś tu prowadzi jakąś operację? Oddział specjalny?

– Jeszcze jedno – dodał z roztargnieniem Eliopolos. Całą uwagę skupił na Rhymie. – Naprawdę sądzi pan, że nikt w mieście nie pamięta, że ten sam facet zabił pana techników pięć lat temu?

Cóż, hm, Rhyme miał nadzieję, że nikt nie pamięta. Ponieważ okazało się jednak, że o tym nie zapomniano, zdaje się, że razem z całym zespołem pakowali się w niezłe tarapaty.

– Ale, ale – rzekł wesoło prokurator. – Nie chcę wojny o wpływy. Myślicie, że chcę? Po co? Chcę Phillipa Hansena. Dlaczego wszyscy chcą głowy Hansena? Bo to on jest grubą rybą.

W istocie Rhyme niemal zapomniał o Phillipie Hansenie, więc dopiero teraz zaczynał rozumieć, o co chodzi Eliopolosowi. I bardzo się zaniepokoił.

Rhyme okrążył na wózku Eliopolosa jak kojot.

– Ma pan tam dobrych agentów, prawda? – spytał z niewinną miną. – Do ochrony świadków.

– W Shoreham? – rzekł niepewnie prokurator. – Oczywiście. Mhm.

– Poinstruował ich pan o wymogach bezpieczeństwa? O tym, jak groźny może być Trumniarz? – Dalej grał niewiniątko.

Chwila milczenia.

– Poinstruowałem.

– I jakie dostali rozkazy?

– Rozkazy? – udał zdziwienie Eliopolos. Nie był głupi. Zorientował się, że go przyłapano.

Rhyme roześmiał się. Zerknął na Sellitta i Dellraya.

– Rozumiecie, nasz przyjaciel prokurator ma nadzieję, że dzięki trzem świadkom będzie miał w ręku Hansena.

– Trzem?

– Percey, Hale… i sam Trumniarz – wyliczył z szyderstwem w głosie Rhyme. – Chce go złapać, żeby mieć jeszcze jeden dowód. – Spojrzał na Eliopolosa. – Czyli pan także chce wykorzystać Percey jako przynętę.

– Tyle że chce ją wsadzić w środek pułapki. – Dellray zachichotał. – Chwytam, chwytam.

– Dobrze pan wie – ciągnął Rhyme – że sprawa przeciw Hansenowi nie wygląda najlepiej, bez względu na to, co widzieli Percey i Hale.

Pan Mhm postanowił spróbować szczerości.

– Widzieli, jak pozbywał się jakichś cholernych dowodów. Cholera, może nawet nie widzieli. Jeżeli znajdziemy te worki i uda się ustalić związek Hansena ze śmiercią dwóch żołnierzy poprzedniej wiosny, świetnie, będzie sprawa. Być może. Ale, po pierwsze – możliwe, że wcale nie znajdziemy worków, i po drugie, dowody mogły ulec zniszczeniu.

Wtedy, po trzecie, wezwijcie mnie, pomyślał Rhyme. Umiem znaleźć materiał dowodowy choćby w nocnym wietrzyku.

– Jeżeli jednak będziesz miał żywego człowieka wynajętego przez Hansena – wtrącił Sellitto – możliwe, że facet wsypie szefa.

– Otóż to. – Eliopolos skrzyżował ręce na piersi w geście, którego z pewnością używał w sądzie, wygłaszając ostatnie zdanie oskarżenia.

Sachs przysłuchiwała się rozmowie, stojąc w drzwiach. Zadała pytanie, które Rhyme miał na końcu języka.

– Na jakie okoliczności łagodzące może w zamian liczyć Trumniarz?

– Kim pani jest? – spytał Eliopolos.

– Sierżant Sachs, wydział wsparcia dochodzeniowego.

– To chyba nie jest kwestia, która mogłaby interesować technika od zabezpieczania miejsc zbrodni.

– Wobec tego interesuje mnie – warknął Sellitto. – A jeżeli nie uzyskam odpowiedzi, to pytanie zada burmistrz.

Rhyme przypuszczał, że Eliopolosa czeka kariera polityka. Prawdopodobnie całkiem niezła. Prokurator powiedział:

– Ważne, żeby udało się oskarżyć Hansena. Z dwojga złego jest znacznie groźniejszy. Zdolny do czynienia większego zła.

– No dobrze – rzekł Dellray, marszcząc czoło. – Ale to nie jest odpowiedź. Co dasz Trumniarzowi, jeśli zgodzi się podkablować Hansena?

– Nie wiem – odparł wykrętnie prokurator. – O tym jeszcze nie było mowy.

– Dziesięć lat dozoru? – mruknęła Sachs.

– O tym nie było mowy.

Rhyme myślał o zasadzce, którą dokładnie opracowali, siedząc do czwartej nad ranem. Jeżeli teraz przewiozą Percey i Hale’a gdzie indziej, Trumniarz na pewno to wywęszy. Zmieni plany. Dowie się, że są w Shoreham, ominie strażników, którzy dostali rozkaz ujęcia go żywego, zabije Percey i Hale’a – i jeszcze paru ludzi – a potem zniknie.

– Zostało niewiele czasu – zaczął prokurator.

– A ma pan papier? – przerwał mu Rhyme. – Miałem nadzieję, że będziecie skłonni do współpracy.

– Nie będziemy.

– Pan jest cywilem.

– Ja nie – powiedział Sellitto.

– Mhm. Rozumiem. – Spojrzał na Dellraya, ale nawet nie spytał agenta, po czyjej jest stronie.

– W ciągu trzech albo czterech godzin mogę zdobyć nakaz aresztowania prewencyjnego – rzekł prokurator.

W niedzielę rano? – pomyślał Rhyme. Mhm.

– Nie oddamy ich – powiedział. – Niech pan robi, co pan musi.

Na okrągłej twarzy biurokraty rozlał się szeroki uśmiech.

– Jestem zmuszony poinformować pana, że jeżeli sprawca zginie podczas próby zatrzymania, osobiście zapoznam się z raportem komisji i istnieje duże prawdopodobieństwo, że dojdę do wniosku, iż rozkaz użycia broni nie został wydany przez zwierzchników. – Spojrzał na Rhyme’a. – Możliwe też, że pojawi się kwestia ingerencji osób cywilnych w operacje organów federalnych. A to już jest materiał na bardzo poważny proces cywilny. Chcę pana tylko ostrzec.

– Dzięki – odparł jowialnie Rhyme. – Jestem ogromnie wdzięczny.

Gdy prokurator wyszedł, Sellitto przeżegnał się.

– Chryste, Linc, słyszałeś? Powiedział „poważny proces cywilny”.

– Kurczę, po mojemu nasz bohater bardzo by się przestraszył „niepoważnego” procesu – wtrącił się Dellray.

Wybuchnęli śmiechem.

Dellray przeciągnął się i rzekł:

– Aleśmy wdepnęli. Lincoln, słyszałeś o tym wirusie?

– Jakim wirusie?

– Ostatnio atakuje coraz więcej naszych ludzi. Jesteśmy na jakiejś akcji, ja i chłopaki z oddziału, i dostajemy paskudnego tiku w palcu wskazującym. Tym, który naciska spust.

Sellitto, znaczenie gorszy aktor niż agent, rąbnął:

– Wy też? Myślałem, że to dotyka tylko naszych ludzi z brygady specjalnej.

– Wiecie co? – powiedział Fred Dellray, Alec Guinness wśród gliniarzy. – Znalazłem na to lekarstwo. Wystarczy samemu zabić takiego gościa jak Trumniarz i zobaczyć zdziwienie na jego zezowatej gębie. Działa bez pudła. – Włączył telefon. – Chyba zadzwonię do moich chłopców i zapytam, czy pamiętają o tym lekarstwie.

Rozdział osiemnasty

45 godzin – godzina dwudziesta druga


Percey Clay zbudziła się w mrocznym pokoju, wstała z łóżka i podeszła do okna. Rozsunąwszy zasłony, spojrzała w monotonnie szare niebo. W powietrzu wisiała delikatna mgiełka.

Warunki bliskie minimum, oceniła. Wiatr 090, pięć węzłów. Widzialność ćwierć mili. Miała nadzieję, że przed wieczornym lotem pogoda się poprawi. Och, potrafiła latać w każdych warunkach atmosferycznych – i latała. Wszyscy, którzy pomyślnie przeszli testy lotów według przyrządów, mogli startować, latać i lądować przy całkowitym zachmurzeniu. (Właściwie dzięki komputerom pokładowym, łączności radiowej, radarowi i systemom antykolizyjnym większość samolotów pasażerskich mogła latać i lądować bez udziału pilota). Lecz Percey wolała latać przy dużej widoczności. Lubiła patrzeć na przesuwającą się w dole ziemię. Światła w nocy. Chmury. A nad nią gwiazdy.

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

Znów pomyślała o Edzie i wczorajszym telefonie do jego matki. Zaczęły planować pogrzeb. Percey chciała dokładnie się nad wszystkim zastanowić, sporządzić listę gości, przygotować przyjęcie.

Lecz nie potrafiła. Jej myślami bez reszty zawładnął Lincoln Rhyme.

Przypomniała sobie rozmowę, jaką wczorajszego wieczoru odbyli za zamkniętymi drzwiami – po spięciu z Amelią Sachs.

Siedziała obok niego w starym fotelu. Rhyme mierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Doznała dziwnego uczucia. Nie było to taksujące spojrzenie, jakim mężczyźni obrzucają kobiety (niektóre – jej nie) w barze albo na ulicy. Patrzył na nią tak, jakby był bardziej doświadczonym pilotem i oceniał ją przed ich pierwszym wspólnym lotem. Sprawdzał jej kompetencje, zachowanie, szybkość podejmowania decyzji. Jej odwagę.

Wyciągnęła z kieszeni piersiówkę, lecz Rhyme pokręcił głową, po czym zaproponował jej osiemnastoletnią szkocką.

– Zdaniem Thoma za dużo piję – rzekł. – Ma rację, ale czym jest życie bez drobnych przywar?

Parsknęła wymuszonym śmiechem.

– Mój ojciec na nich zarabia.

– Na gorzale? Czy przywarach w ogóle?

– Na papierosach. Jest jednym z szefów US Tobacco w Richmond. Nie, przepraszam, firma nazywa się teraz Towary Konsumpcyjne czy coś w tym rodzaju.

Za oknem zatrzepotały ptasie skrzydła.

– Och. – Percey zaśmiała się. – Samczyk.

Rhyme powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem.

– Słucham?

– Samiec sokoła wędrownego. Dlaczego uwiły gniazdo tutaj? Zwykle mieszkają wyżej.

– Nie wiem. Obudziłem się pewnego ranka i już tu były. Znasz się na sokołach?

– Pewnie.

– Polowałaś z nimi? – zapytał.

– Kiedyś. Miałam jednego, z którym polowałam na kuropatwy. Dostałam go jako sokolę.

– Cóż to takiego?

– Pisklę. Łatwiej je ułożyć. – Dokładnie obejrzała gniazdo, uśmiechając się nieznacznie. – Ale moim najlepszym łowcą był jastrząb gołębiarz, złapany jako dorosły ptak. Samica. Samice są większe od samców i lepiej polują. Ciężko dać sobie z nimi radę. Ale ta polowała na wszystko – króliki, zające, bażanty.

– Masz jeszcze tego ptaka?

– Och, nie. Kiedyś czekała – to znaczy krążyła w górze, szukając ofiary. Nagle zmieniła zdanie. Pozwoliła uciec tłustemu bażantowi. Potem wzbiła się w prąd ciepłego powietrza, które uniosło ją kilkaset stóp w górę. Zniknęła w słońcu. Jeszcze przez miesiąc wystawiałam przynętę, ale nie wróciła.

– Tak po prostu zniknęła?

– Zdarza się dorosłym ptakom – wyjaśniła, wzruszając obojętnie ramionami. – To dzikie zwierzęta. Ale spędziła ze mną ponad pół roku. – Właśnie ten jastrząb stanowił inspirację przy projektowaniu logo Hudson Air. – Wskazując sokoły za oknem, dodała: – Masz szczęście, że trafiło ci się takie towarzystwo. Nadałeś im imiona?

Rhyme parsknął pogardliwym śmiechem.

– Nie mam takich zwyczajów. Thom próbował, ale go wyśmiałem i uciekł z pokoju.

– Ta Sachs… naprawdę ma zamiar mnie aresztować?

– Wydaje mi się, że będę umiał jej to wyperswadować. Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć.

– Słucham.

– Musicie z Hale’em dokonać wyboru. Dlatego chciałem z tobą porozmawiać.

– Wyboru?

– Możemy was wywieźć z miasta. Do miejsca przeznaczonego specjalnie do ochrony świadków. Przy zachowaniu środków ostrożności z pewnością zgubimy Trumniarza, a wy bezpiecznie doczekacie posiedzenia sądu przysięgłych.

– Ale? – zapytała.

– Ale nadal będzie was tropił. Nawet po posiedzeniu sądu będziecie stanowić zagrożenie dla Phillipa Hansena, bo będziecie musieli zeznawać w procesie. A proces może trwać wiele miesięcy.

– Nie wiadomo, czy sąd przysięgłych w ogóle postawi go w stan oskarżenia, bez względu na to, co usłyszy od nas – zauważyła Percey. – Po co więc miałby nas zabijać?

– To nie ma znaczenia. Gdy Trumniarz dostanie od kogoś zlecenie, nie spocznie, dopóki jego ofiara będzie żyła. Poza tym prokuratorzy obciążą Hansena zabójstwem twojego męża i w tej sprawie również będziesz świadkiem. Hansenowi bardzo więc zależy, żeby się ciebie pozbyć.

– Chyba rozumiem, do czego zmierzasz.

Uniósł brew.

– Robak na haczyku – powiedziała.

Zmrużył oczy, wybuchając śmiechem.

– No, nie zamierzam paradować z wami na oczach wszystkich, tylko umieścić was w bezpiecznym domu w mieście. Pod pełną strażą. Z najnowocześniejszymi systemami bezpieczeństwa. Trumniarz odsłoni się i będziemy go mieli. Skończymy z nim raz na zawsze. Wariacki pomysł, ale nie sądzę, żebyśmy mieli inny wybór.

Kolejny łyczek szkockiej. Niezła. Jak na trunek niewyprodukowany w Kentucky.

– Wariacki? – powtórzyła. – Pozwól, że o coś cię spytam. Masz jakiegoś mistrza? Kogoś, kogo starasz się naśladować?

– Oczywiście. Najsłynniejszych badaczy kryminalistycznych. Augusta Vollmera, Edmonda Locarda.

– Słyszałeś o Beryl Markham?

– Nie.

– Lotniczka brytyjska z lat trzydziestych i czterdziestych. To ona – nie Amelia Earhart – jest moim idolem. Prowadziła życie pełne fantazji. Pochodziła z arystokracji – wiesz, jak z „Pożegnania z Afryką”. Była pierwszym człowiekiem – nie kobietą, pierwszym człowiekiem – który samotnie przebył trasę nad Atlantykiem trudniejszą drogą, ze wschodu na zachód. Lindbergh wykorzystał wiejące w ogon wiatry. – Zaśmiała się. – Wszyscy myśleli, że jest pomylona. Gazety drukowały błagalne artykuły wstępne, żeby zrezygnowała z lotu. Oczywiście nie zrezygnowała.

– I dokonała tego?

– Lądowała awaryjnie tuż przed lotniskiem, lecz tak, dokonała tego. Nie wiem, czy to był akt odwagi, czy szaleństwa. Czasem wydaje mi się, że nie ma różnicy.

– Będziecie tam dość bezpieczni – ciągnął Rhyme. – Ale nie całkowicie.

– Coś ci powiem. Jak nazywacie tego mordercę?

– Trumniarz.

– Właśnie. W odrzutowcach używamy określenia „trumienny próg”.

– Co to takiego?

– Margines między prędkością przeciągnięcia a prędkością, od której samolot zaczyna się rozpadać od turbulencji Macha – kiedy zbliża się do prędkości dźwięku. Na poziomie morza lecisz kilkaset mil na godzinę, ale na wysokości pięćdziesięciu albo sześćdziesięciu tysięcy stóp prędkość przeciągnięcia może osiągać pięćset węzłów, a na barierę dźwięku trafiasz przy pięćset czterdziestu. Jeżeli nie zostaniesz w tym marginesie czterdziestu węzłów, przechodzisz przez trumienny próg i koniec. Wszystkie samoloty, które latają na takich pułapach, muszą mieć autopiloty, żeby utrzymać prędkość w marginesie. Powiem ci, że latam na takiej wysokości i prawie nigdy nie korzystam z autopilota. Nie znam pojęcia „absolutne bezpieczeństwo”.

– Czyli zrobisz to.

Percey nie odpowiedziała od razu. Przez chwilę patrzyła na niego badawczo.

– Chodzi o coś więcej, prawda?

– Więcej? – zdziwił się Rhyme, ale niewinność w jego głosie zabrzmiała niezbyt przekonująco.

– Czytam rubrykę miejską w „Timesie”. Przecież nie w każde morderstwo angażuje się tylu gliniarzy naraz. Co ten Hansen takiego zrobił? Zabił dwóch żołnierzy i mojego męża, a traktujecie go, jakby był jakimś Alem Capone.

– Mam gdzieś Hansena – powiedział cicho Lincoln Rhyme, siedzący na swym zmotoryzowanym tronie. Ciało miał nieruchome, lecz ciemne oczy błyszczały mu jak płomienie – tak samo jak oczy jej jastrzębia. Nie mówiła tego Rhyme’owi, ale ona też nie nadawała imion ptakom myśliwskim. Swojego jastrzębia nazywała po prostu „sokołem”.

– Chcę dostać Trumniarza – ciągnął Rhyme. – Zabił wielu gliniarzy, w tym dwóch, którzy pracowali u mnie. Zamierzam go złapać.

Mimo to czuła, że kryje się za tym coś więcej. Nie naciskała jednak.

– Będziesz musiał porozmawiać też z Britem.

– Oczywiście.

Po chwili oświadczyła:

– Zgoda, zrobię to.

– Dziękuję. Chcę…

– Zaraz – przerwała mu.

– Co takiego?

– Pod jednym warunkiem.

– Jakim? – Rhyme uniósł brew, a Percey uderzyła niespodziewana myśl: kiedy nie zwracało się uwagi na jego okaleczone ciało, można w nim było zobaczyć bardzo przystojnego mężczyznę. Kiedy to sobie uświadomiła, wróciło dawne, znienawidzone wrażenie – w obecności atrakcyjnego mężczyzny czuła się znacznie brzydsza i gorsza. Hej, Trollu, Małpia Gębo, Pekińczyku, Żabo, jesteś z kimś umówiona na sobotę? Pewnie nie…

– Że jutro wieczorem polecę z ładunkiem dla Amer-Medu – odrzekła Percey.

– Nie sądzę, żeby to był najlepszy pomysł.

– Ostatnie słowo – powiedziała, przypominając sobie wyrażenie, które od czasu do czasu słyszała w rozmowach Rona i Eda.

– Dlaczego właśnie ty musisz lecieć?

– Hudson Air musi dotrzymać warunków kontraktu. Za wszelką cenę. Lot jest na styk i musi polecieć najlepszy pilot w firmie. Czyli ja.

– Co to znaczy „na styk”?

– Plan jest napięty do granic możliwości. Lecimy z minimalną ilością paliwa. Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby pilot krążył nad lotniskiem, bo schrzanił podejście do lądowania, albo lądował gdzie indziej, tłumacząc się złą pogodą. – Zamilkła na chwilę, po czym dodała: – Nie dopuszczę do upadku firmy.

Percey powiedziała to bardzo zdecydowanie. Stanowczością nie ustępowała Rhyme’owi, toteż zdumiała się, gdy ten skinął głową.

– Dobrze – rzekł. – Zgadzam się.

– A więc umowa stoi. – Instynktownie wyciągnęła do niego rękę, by przypieczętować układ, lecz zaraz się zreflektowała.

Roześmiał się.

– Ostatnio polegam wyłącznie na ustnych umowach – powiedział. By uczcić zawartą zgodę, wypili po szklaneczce szkockiej.

Teraz, w niedzielę o wpół do siódmej rano, opierała głowę o szybę okna. Miała tyle do zrobienia. Trzeba naprawić „Foxtrota Bravo”, przygotować rejestr nawigacyjny i plan lotu – co potrwa kilka godzin. A jednak mimo niepokoju, mimo smutku z powodu śmierci Eda, ogarniało ją nieokreślone poczucie szczęścia; jeszcze dziś będzie latać.

– Hej – odezwał się przyjazny głos.

Odwróciła się i ujrzała stojącego w drzwiach Rolanda Bella.

– Dzień dobry – powiedziała.

Podszedł do niej szybkim krokiem.

– Jeśli rozsuwasz zasłony, lepiej się nie wychylaj. – Zasłonił okno.

– Słyszałam, że detektyw Rhyme przygotowuje jakąś pułapkę. Na pewno go złapie.

– Fakt, Lincoln Rhyme zawsze ma rację. Ale za tego ptaszka nie dałbym funta kłaków. Dobrze spałaś?

– Nie – odrzekła. – A ty?

– Zdrzemnąłem się parę godzin – powiedział Bell, wyglądając bacznie przez szparę między zasłonami. – Nie potrzebuję dużo snu. Przeważnie budzę się na każdy szmer. Tak to już jest, kiedy człowiek ma dzieciaki. Nie odsłaniaj więcej okna. Pamiętaj, to Nowy Jork. Pomyśl, co by się stało z moją karierą, gdyby przy okazji przypadkowej strzelaniny trafiła cię jakaś zbłąkana kula. Przez tydzień by ze mnie kpili. Masz ochotę na kawę?


W niedzielny ranek w oknach starego domu odbijało się kilkanaście gęstych chmur.

Zanosiło się na deszcz.

W oknie stała Żona ubrana w szlafrok. Jej bladą twarz okalały rozczochrane czarne włosy; widocznie przed chwilą wstała.

Stephen Kall znajdował się na dachu starego budynku niedaleko bezpiecznego domu Departamentu Sprawiedliwości przy Trzydziestej Piątej, kryjąc się w cieniu wieży hydrantu. Przez lornetkę obserwował, jak po szczupłym ciele Żony przepływają cienie chmur.

Wiedział, że szyby w oknach są kuloodporne i z pewnością pierwszy pocisk się od nich odbije. W ciągu czterech sekund mógł oddać drugi strzał, lecz Żona na pewno odskoczyłaby od okna, gdyby rozprysła się szyba, nawet nie wiedząc, że ktoś do niej strzelił. Wszystko wskazywało na to, że nie będzie mógł zadać jej śmiertelnej rany.

Melduję, że będę się trzymał pierwotnego planu.

Obok Żony pojawił się jakiś mężczyzna i zaciągnął zasłony. Potem wyjrzał przez szparę, oczy zlustrowały dachy okolicznych budynków, gdzie zgodnie z logiką mógł się czaić snajper. Wyglądał na niebezpiecznego fachowca. Stephen zapamiętał wygląd tego człowieka.

Potem schował się za fasadę budynku, zanim mężczyzna zdążył go zobaczyć.

Blef policji – domyślał się, że to pomysł Lincolna Robaka – z rzekomym przewiezieniem Żony i Przyjaciela na posterunek w West Side, rozszyfrował już po dziesięciu minutach. Podsłuchawszy rozmowę Żony z Ronem, po prostu uruchomił ściągnięty z Internetu program, sprawdzający zastrzeżone numery połączeń. Okazało się, że Żona dzwoniła z numeru zaczynającego się od 212. Manhattan.

Następnie podjął próbę, która miała niewielkie szanse powodzenia.

A jak inaczej odnosi się zwycięstwa, żołnierzu?

Melduję, że łapiąc się każdej, nawet najbardziej nieprawdopodobnej możliwości.

Zalogował się do sieci i chwilę później wstukiwał numer telefonu do „odwrotnej” książki telefonicznej, która podawała nazwisko i adres abonenta. Oczywiście nie było w niej zastrzeżonych numerów i Stephen był pewien, że nikt przy zdrowych zmysłach z władz federalnych nie korzystałby w bezpiecznym domu z normalnej linii.

Mylił się.

Ekran wyświetlił: James L. Johnson, Trzydziesta Piąta Wschodnia, nr 258.

Niemożliwe…

Potem zadzwonił do budynku federalnego na Manhattanie i poprosił pana Johnsona.

– Chodzi mi o pana Jamesa Johnsona.

– Proszę zaczekać. Łączę.

– Przepraszam – wtrącił Stephen – proszę mi przypomnieć, w którym departamencie teraz pracuje.

– W Departamencie Sprawiedliwości. W Biurze Zarządu Infrastruktury.

Kiedy łączono go z biurem, Stephen odłożył słuchawkę.

Ponieważ już wiedział, że Żona i Przyjaciel są w bezpiecznym domu przy Trzydziestej Piątej, ukradł kilka planów kwartału, by dokładnie zaplanować atak. Potem ruszył na przechadzkę wokół dwudziestego posterunku na West Side i pozwolił, by zauważono, jak obserwuje dystrybutor benzyny. Następnie gwizdnął cysternę i zostawił mnóstwo śladów, żeby pomyśleli, że chce jej użyć jako gigantycznej bomby paliwowej, za pomocą której zamierza zgładzić dwoje świadków na posterunku.

I tak Stephen Kall znalazł się tutaj i miał Żonę i Przyjaciela w zasięgu broni krótkiej.

Skupił się na zadaniu, starając się nie myśleć o oczywistej paraleli: o twarzy widzianego w oknie człowieka, który go szukał.

Tylko trochę się kulił. Czuł się tylko trochę zarobaczony.

Twarz między zasłonami zniknęła. Stephen ponownie obejrzał dom.

Trzykondygnacyjny budynek, wolno stojący, otoczony ciemną alejką. Ściany wyłożone kwarcytem – najtwardszym z materiałów budowlanych, którego w przeciwieństwie do granitu czy marmuru nie można było przebić. Okien broniły kraty, które wyglądały jak zrobione ze starego żelaza, ale Stephen wiedział, że w istocie są z utwardzanej stali, nafaszerowane czujnikami ruchu albo dźwięku, albo jednymi i drugimi.

Wyjście ewakuacyjne było prawdziwe, lecz jeśli uważniej się przyjrzeć, widać było, że za zasłoniętymi oknami panuje ciemność. Prawdopodobnie do ram przykręcono od wewnątrz stalowe płyty. Stephen znalazł prawdziwe wyjście ewakuacyjne za dużym plakatem teatralnym przyklejonym do ceglanej ściany. (Po co ktoś umieszczałby reklamę przy prowadzącej na podwórko alejce, jeśli nie w celu zamaskowania drzwi?). Alejka niczym nie różniła się od innych w mieście, z bruku i asfaltu, ale w ścianach Stephen dostrzegł połyskujące szkłem oczy kamer. Przy alejce stały jednak worki ze śmieciami i kilka kubłów, które stanowiłyby wystarczającą zasłonę. Mógł ześliznąć się w alejkę z okna sąsiedniego biurowca i pod osłoną kubłów na śmieci dotrzeć do ukrytych drzwi.

Akurat na pierwszym piętrze budynku biurowego było otwarte okno, w którym powiewała firanka. Ktoś, kto śledził monitory kamer, musiał zauważyć ten ruch i przestał nań zważać. Stephen mógł zeskoczyć z wysokości sześciu stóp i za kubłami podczołgać się do wyjścia ewakuacyjnego.

Wiedział, że się go nie spodziewają – słyszał komunikaty o ewakuacji wszystkich budynków w okolicach dwudziestego posterunku, naprawdę więc uwierzyli, że chce wysadzić komisariat, wykorzystując cysternę. Oceniaj, żołnierzu.

Melduję, że według mojej oceny wróg polega na obronnych zaletach budynku, wynikających z solidnej konstrukcji i anonimowości posesji. Nie zauważyłem obecności uzbrojonego personelu, przypuszczam więc, że zaatakowanie domu z dużym prawdopodobieństwem pozwoli wyeliminować jeden lub oba cele.

Mimo tej pewności natychmiast poczuł się zarobaczony od stóp do głów.

Wyobraził sobie, jak szuka go Lincoln. Lincoln Robak. Wielka, gruba larwa, śliska od śluzu, rozglądająca się wszędzie, widząca przez ściany, włażąca w najdrobniejsze szczeliny.

Wyglądająca przez okno…

Wspinająca się po jego nodze.

Wżerająca się w ciało.

Zmyć to! Zmyć!

Co zmyć, żołnierzu? Znowu zaczynasz o tych pieprzonych robakach?

Melduję, że tak… że nie.

Miękniesz, żołnierzu? Czujesz się jak mała przestraszona dziewczynka?

Melduję, że nie. Jestem twardy jak stal. Chcę zabijać. Pałam żądzą mordu!

Zaczął głęboko oddychać. Powoli się uspokoił.

Pod wieżą hydrantu gaśniczego na dachu ukrył futerał po gitarze z modelem 40 w środku. Resztę sprzętu umieścił w dużej torbie, po czym nałożył kurtkę ze znaczkiem Uniwersytetu Columbia i czapkę baseballową.

Zszedł po schodach ewakuacyjnych i zniknął w alejce, czując wstyd, a nawet strach – nie przed kulami wroga, lecz przed przewiercającym go na wskroś spojrzeniem Lincolna Robaka, który zbliżał się powoli, ale nieubłaganie, szukając go w całym mieście.


Stephen dokładnie zaplanował atak na biurowiec, ale nie musiał zabijać ani jednego człowieka. Budynek obok bezpiecznego domu był pusty.

Westybul wyglądał na opustoszały i nie było tu żadnych kamer. Drzwi wejściowe, częściowo otwarte, blokował gumowy ogranicznik, a obok stały wózki i podkładki pod meble. Kuszący widok, ale Stephen nie chciał wpaść na tragarzy ani dzierżawców budynku. Wyszedł więc na zewnątrz i wśliznął się za róg po przeciwnej stronie bezpiecznego domu. Przystanął za małą sosną rosnącą w donicy, która zasłaniała go od strony chodnika.

Łokciem zbił wąskie okno, za którym było ciemne pomieszczenie – jak się okazało, gabinet psychiatry – i dostał się do środka. Przez pięć minut stał zupełnie bez ruchu, ściskając w ręku pistolet. Potem cicho wymknął się za drzwi i znalazł w korytarzu.

Zatrzymał się pod drzwiami, za którymi powinien się znajdować pokój z otwartym oknem – i powiewającą firanką. Sięgnął do klamki.

Lecz instynkt podpowiedział mu zmianę planów. Stephen postanowił spróbować wyjść przez piwnicę. Odnalazł schody i zszedł do wionącego stęchlizną labiryntu.

Cicho zmierzał w kierunku ściany położonej najbliżej bezpiecznego domu. Pchnął stalowe drzwi i wszedł do tonącego w półmroku pomieszczenia o wymiarach dwadzieścia na dwadzieścia stóp, w którym stały pudła i stare sprzęty. Na wysokości własnej głowy dostrzegł okienko wychodzące na alejkę.

Ciasna droga. Trzeba wyjąć szybę wraz z ramą. Ale gdy już się znajdzie na zewnątrz, będzie mógł od razu ukryć się za workami i pełznąc po ziemi, dotrzeć do wyjścia ewakuacyjnego bezpiecznego domu. To lepszy plan.

Zrobiłem to, pomyślał Stephen.

Wystrychnął ich wszystkich na dudka.

Wystrychnął na dudka Lincolna Robaka! Ta myśl sprawiła mu przyjemność, jaką na pewno dałoby zlikwidowanie obu celów.

Z przewieszonej przez ramię torby wyjął śrubokręt i począł wydłubywać z okna kit. Szare płaty odpadały powoli i zajęcie pochłonęło go do tego stopnia, że zanim zdążył rzucić śrubokręt i położyć dłoń na kolbie beretty, ten człowiek już na nim siedział, przykładając mu lufę do szyi i szepcząc:

– Jeden ruch i nie żyjesz.

Загрузка...