4

MAŁPIA ZRĘCZNOŚĆ

Zdolność [Sokoła] do akrobacji powietrznych i podniebnych szaleństw można porównać jedynie z błazenadą kruków. Wydaje się, że latają dla samej przyjemności latania.

„Sokoły moja pasja”

Stephen Bodio


Rozdział dwudziesty szósty

45 godzin – godzina dwudziesta szósta


Czekał.

Rhyme był sam w swojej sypialni na górze, słuchał radia ustawionego na częstotliwość operacyjną. Był śmiertelnie zmęczony. Minęło południe niedzieli, a on właściwie prawie w ogóle nie spał. Najbardziej jednak wyczerpał go inny wysiłek – próby przeniknięcia myśli Trumniarza. Rachunek za tę morderczą pracę musiało zapłacić jego ciało.

Cooper siedział na dole w laboratorium, przeprowadzając testy, które miały potwierdzić domysły Rhyme’a co do najnowszego planu Trumniarza. Pozostali pojechali do bezpiecznego domu; Amelia Sachs również. Gdy tylko Rhyme, Sellitto i Dellray opracowali plan akcji przeciw zakładanej próbie ataku Trumniarza na Percey Clay i Brita Hale’a, Thom zmierzył Rhyme’owi ciśnienie i zrobił użytek ze swej władzy, w istocie rodzicielskiej, każąc szefowi położyć się, bez dyskusji. Wjechali na górę windą. Rhyme milczał, pełen niepokoju, czy znów udało mu się trafnie przejrzeć zamiary Trumniarza.

– O co chodzi? – spytał Thom.

– O nic. Dlaczego pytasz?

– Bo siedzisz cicho i na nic nie narzekasz. Czyli coś jest nie tak.

– Bardzo śmieszne – mruknął Rhyme.

Thom położył go do łóżka i dokonał kilku rutynowych zabiegów. Rhyme uniósł głowę z luksusowej poduszki i przez słuchawkę z mikrofonem, którą nałożył mu Thom, polecił komputerowi nastroić odbiornik na częstotliwość operacyjną.

System rzeczywiście był niewiarygodnym wynalazkiem. Przy Sellitcie i Banksie Rhyme wyrażał się o nim lekceważąco i jak zwykle narzekał. Jednak urządzenie, bardziej niż inne udogodnienia, sprawiało, że czuł się zupełnie inaczej. Przez parę lat był przekonany, że nigdy nie będzie mógł funkcjonować w miarę normalnie. Lecz dzięki tej maszynie i oprogramowaniu czuł się jak zdrowy człowiek.

Przekręcił głowę i położył ją z powrotem na poduszce.

Czekał. Próbował nie myśleć o swej wczorajszej klęsce z Sachs.

Jakiś ruch za oknem. Zobaczył sokoła. Mignęła biała pierś, potem ptak odwrócił się do niego błękitnoszarym grzbietem i spojrzał w stronę Central Parku. Samiec. Samczyk, jak mówiła Percey Clay. Mniejszy i mniej okrutny niż samica. Przypomniał sobie coś jeszcze o sokołach wędrownych. Można by powiedzieć, że ptaki zmartwychwstały. Jeszcze kilka lat wcześniej cała populacja tego gatunku we wschodniej części Ameryki Północnej pod wpływem pestycydów stała się bezpłodna i niemal wyginęła. Dzięki wysiłkom hodowców i ograniczeniu używania pestycydów udało się je uratować.

Zmartwychwstanie…

Z radia dobiegł trzask. Meldowała się Amelia Sachs. Gdy mówiła, że wszystko jest gotowe, w jej głosie słychać było napięcie.

– Jesteśmy z Jodiem na ostatnim piętrze – powiedziała. – Czekaj… jest już samochód.

Przynętą miała być opancerzona furgonetka z napędem na cztery koła i lustrzanymi szybami, w której siedziało czterech funkcjonariuszy z jednostki specjalnej. Za nią miał ruszyć nieoznakowany samochód z dwoma „hydraulikami”, czyli w istocie ludźmi z grupy 32-E. Z tyłu jechało jeszcze czterech.

– Pozoranci są już na dole… w porządku.

Role Percey i Brita grali dwaj funkcjonariusze z oddziału Haumanna.

– Idą – poinformowała Sachs.

Rhyme był niemal pewien, że wobec nowych planów Trumniarza raczej nie można się spodziewać snajperskiego strzału z ulicy. Mimo to wstrzymał oddech.

– Biegną do wozu.

Trzask i radio umilkło.

Kolejny trzask. Zakłócenia. Odezwał się Sellitto.

– Wsiedli. Wszystko idzie dobrze. Ruszają. Drugi samochód gotowy.

– Dobra – rzekł Rhyme. – Jest tam Jodie?

– Jest z nami.

– Powiedz mu, żeby zadzwonił.

– W porządku, Linc. Dzwonimy. Radio wyłączyło się.

Rhyme czekał.

By zobaczyć, czy tym razem Trumniarz się zawaha. By się przekonać, czy tym razem przejrzał zimny umysł mordercy.

Czekał.


Zadźwięczał telefon. Stephen otworzył klapkę.

– Tak.

– Cześć, to ja. Jo…

– Wiem – odparł Stephen. – Bez imion.

– Jasne. – W głosie Jodiego słychać było lęk. Sprawiał wrażenie zaszczutego zwierzęcia. Po chwili dodał: – Już jestem.

– Dobrze. Wziąłeś ze sobą tego czarnucha?

– Hm, tak. Jest ze mną.

– Gdzie dokładnie jesteś?

– Po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko tego domu. Stary, tu jest kupa gliniarzy. Ale nikt nie zwraca na mnie uwagi. Minutę temu zatrzymał się tam samochód. Duża furgonetka, chyba yukon z napędem na cztery koła. Niebieski, łatwo go zauważyć. – W zdenerwowaniu zaczął mówić bez ładu i składu. – Bardzo ładny. Ma lustrzane szyby.

– Kuloodporne.

– No. Znasz się na tym, co?

Zaraz umrzesz, bezgłośnie powiedział do niego Stephen.

– Ten facet i kobieta właśnie wybiegli z alejki, razem z nimi jest może z dziesięciu gliniarzy. To na pewno oni.

– Nie pozoranci?

– Nie wyglądają na gliny poza tym są spanikowani. Jesteś na Lexington?

– Tak.

– W samochodzie? – spytał Jodie.

– Oczywiście – odparł Stephen. – Ukradłem małego gównianego japońca. Pojadę za nimi. Zaczekam, aż znajdą się w jakimś pustym miejscu i dopiero wtedy to zrobię.

– Jak?

– Co jak?

– Jak to zrobisz? Granatem, pistoletem maszynowym?

Tak bardzo chciałbyś wiedzieć? – pomyślał Stephen.

– Nie jestem pewien – powiedział. – To zależy.

– Widzisz ich? – spytał z napięciem Jodie.

– Widzę. Jadę za nimi. Ruszam.

– Japoniec, mówisz? – dopytywał się Jodie. – Toyota czy coś w tym rodzaju?

Ty śmierdzący zdrajco, pomyślał z goryczą Stephen. Świadomość, że włóczęga go zdradził, bardzo go zabolała, mimo iż wiedział, że to nieuniknione.

Stephen rzeczywiście widział yukona i towarzyszące mu samochody, które szybko przejechały obok niego. Nie siedział jednak w żadnym japońskim wozie, ani gównianym, ani dobrym. W ogóle nie siedział w żadnym samochodzie. Ubrany w kradziony mundur strażaka stał na rogu ulicy dokładnie sto stóp od bezpiecznego domu, obserwując rzeczywisty rozwój wypadków, trochę inny od zmyślonej historyjki Jodiego. Wiedział, że w yukonie siedzą pozoranci. Żona i Przyjaciel zostali w domu.

Stephen wziął do ręki szary nadajnik detonatora. Urządzenie wyglądało jak walkie-talkie, ale nie miało głośnika ani mikrofonu. Ustawił częstotliwość bomby ukrytej w telefonie Jodiego i uzbroił zapalnik.

– Nie wyłączaj się – powiedział do Jodiego.

– No – zaśmiał się Jodie. – Zrobi się.


Lincoln Rhyme był teraz tylko biernym obserwatorem.

Słuchał, co się dzieje w radiu. Modlił się, by jego przewidywania okazały się trafne. Usłyszał, ja Sellitto pyta:

– Gdzie wóz?

– Dwie przecznice stąd – odrzekł Haumann. – Mamy go na oku. Jedzie wolno przez Lex. A on… czekaj. – Długa chwila milczenia.

– Co?

– Mamy tu kilka takich samochodów, nissan, subaru. Jest też honda accord, ale siedzą w niej trzy osoby. Do furgonetki zbliża się nissan. To może być on. Nie widzę kierowcy.

Lincoln Rhyme zamknął oczy. Poczuł, jak drga nerwowo serdeczny palec jego lewej ręki, spoczywającej na grubej kołdrze – jedyna, poza głową, poruszająca się część ciała.


– Halo? – rzekł Stephen do telefonu.

– Tak – odparł Jodie. – Jestem.

– Dokładnie naprzeciwko domu?

– Zgadza się.

Stephen patrzył na budynek. Nie było Jodiego, nie było Murzyna.

– Chciałem ci coś powiedzieć.

– Co takiego?

Stephen przypomniał sobie impuls elektryczny, gdy jego kolano dotknęło kolana tego drobnego człowieka.

Nie mogę tego zrobić…

Żołnierzu…

Stephen ściskał w lewej dłoni zdalny włącznik detonatora. Powiedział:

– Posłuchaj mnie uważnie.

– Przecież słucham.

Stephen wcisnął guzik.

Wybuch był nadzwyczaj głośny. Głośniejszy, niż Stephen się spodziewał. Zadrżały szyby w oknach, a w niebo wzbiło się mnóstwo gołębi. Stephen ujrzał, jak na alejkę obok bezpiecznego domu sypie się szkło i drewno z ostatniego piętra.

Lepiej, niż mógłby przypuszczać. Sądził, że Jodie będzie gdzieś niedaleko, może w wozie policyjnym stojącym przed domem. Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście – Jodie był w środku. Doskonale!

Zastanawiał się, kto jeszcze mógł zginąć od eksplozji.

Modlił się, żeby wśród ofiar był Lincoln Robak.

Może rudowłosa policjantka?

Popatrzył w stronę domu i ujrzał dym unoszący się z okna na ostatnim piętrze.

Dobra, za parę minut dołączy do niego reszta drużyny.


Zadzwonił telefon i Rhyme kazał komputerowi przerwać połączenie radiowe i odebrać.

– Tak – powiedział do mikrofonu.

– Lincoln. – Mówił Lon Sellitto. – Korzystam ze zwykłej linii, bo nie chcę blokować kanału operacyjnego. Będzie potrzebny w czasie pościgu.

– Dobra, słucham.

– Zdetonował bombę.

– Wiem. – Rhyme słyszał wybuch; dom był oddalony o ponad dwie mile od jego sypialni, lecz od eksplozji zadrżały szyby, a sokoły spłoszone hałasem poderwały się z parapetu i poczęły zataczać koła w powietrzu. – Coś się komuś stało?

– Ten śmierdziel, Jodie, spanikował. Poza tym wszystko w porządku. Tylko federalni stwierdzili, że straty są większe, niż się spodziewali. Okropnie zrzędzą.

– Powiedz im, że w tym roku wcześniej zapłacimy podatki.

Na trop bomby ukrytej w telefonie komórkowym naprowadziły Rhyme’a drobne skrawki polistyrenu, które Sachs znalazła na stacji metra. Poza tym w mikrośladach odkryli resztki plastyku, o trochę innym składzie niż w bombie podłożonej w mieszkaniu Sheili Horowitz. Rhyme po prostu dopasował skrawki polistyrenu do telefonu, który Trumniarz dał Jodiemu, i stwierdził, że ktoś odkręcał obudowę aparatu.

Po co? Był tylko jeden uzasadniony powód; dlatego Rhyme wezwał oddział pirotechników z szóstego posterunku. Dwóch detektywów rozbroiło telefoniczną bombę; usunęli z aparatu duży ładunek plastyku i obwód detonatora, po czym w pobliżu jednego z okien zamontowali znacznie mniejszy kawałek materiału wybuchowego z tym samym obwodem, umieszczony w specjalnym pojemniku, którego otwartą gardziel wycelowali w alejkę jak moździerz. Pokój zasłali kocami ochronnymi i wyszli na korytarz, wręczając bezpieczny już telefon Jodiemu, który ujął go drżącymi dłońmi, żądając, by mu udowodnili, że ładunku nie ma.

Rhyme domyślił się, że Trumniarz podłoży bombę, by odwrócić ich uwagę od furgonetki i zwiększyć swoje szanse w ataku na dwoje świadków. Morderca również prawdopodobnie się domyślił, że Jodie przejdzie na stronę przeciwnika i że będzie w towarzystwie glin, kiedy do niego zadzwoni. Gdyby udało mu się za jednym zamachem sprzątnąć dowódców – jego szanse byłyby jeszcze większe.

Podstęp…

Tańczący Trumniarz był najbardziej znienawidzonym przez Rhyme’a zbrodniarzem. Lincoln nikogo nie ścigał z większą zajadłością, ale przede wszystkim był ekspertem kryminalistyki i skrycie podziwiał przenikliwość mordercy.

– Mamy dwa wozy na ogonie nissana – mówił Sellitto. – Za chwilę…

Nastąpiła chwila ciszy.

– Głupota – mruknął Sellitto.

– Co jest?

– Nic takiego. Nikt się nie porozumiał z centralą. Jedzie do nas straż pożarna. Nikt ich nie poinformował, żeby zignorowali zgłoszenie o wybuchu.

Rhyme też o tym zapomniał.

– Mam wiadomość – ciągnął Sellitto. – Furgonetka skręca na wschód, Linc. Nissan jedzie za nią. Trzyma się jakieś czterdzieści jardów za furgonetką. Są cztery przecznice od parkingu przy Alei Roosevelta.

– Dobra, Lon. Jest tam Amelia? Chcę z nią porozmawiać.

– Boże – powiedział jakiś głos w tle. Bo Haumann, pomyślał Rhyme. – Mamy tu pełno wozów strażackich.

– Czy ktoś…? – zaczął mówić inny głos, ale po chwili zamilkł.

Nie, ktoś nie, pomyślał Rhyme. Można by pomyśleć…

– Odezwę się później, Lincoln – powiedział Sellitto. – Musimy coś z tym zrobić. Wozy strażackie zatarasowały wszystkie chodniki.

– Sam się odezwę do Amelii – odrzekł Rhyme.

Sellitto odłożył słuchawkę.


Przy zaciągniętych zasłonach pokój stał się znacznie ciemniejszy.

Percey Clay bała się.

Myślała o swoim jastrzębiu, który złapał się kiedyś w sidła i próbował uwolnić, trzepocząc silnymi skrzydłami. Szpony i dziób siekły powietrze jak brzytwy, ptak skrzeczał jak oszalały. Lecz największe wrażenie na Percey zrobiły jego przerażone oczy. Gdy jastrzębiowi zabrano niebo, ptak wpadał w panikę. Stawał się nadwrażliwy.

Percey czuła się tak samo. Nie cierpiała tego domu. Zamknięta jak w klatce. Patrzyła na idiotyczne obrazki na ścianach. Jakieś gówno – Woolworth i J. C. Penney. Sflaczały dywan. Miednica na wodę i dzbanek. Brudnoróżowa narzuta na łóżko, z której nadprutego rogu zwisało kilkanaście długich nitek; może siedział tu kiedyś jakiś członek mafii, który postanowił sypać kompanów, i nerwowo skubał guzkowaty materiał.

Łyk z piersiówki. Rhyme mówił jej o zasadzce. Trumniarz miał jechać za furgonetką, w której rzekomo siedzieli Percey i Hale. Mieli zatrzymać jego samochód i aresztować go albo zabić. Jej poświęcenie nie pójdzie więc na marne. Za dziesięć minut będą mieli człowieka, który zabił Eda. Który na zawsze zmienił jej życie.

Ufała Lincolnowi Rhyme’owi i wierzyła mu. Ale wierzyła mu tak jak wieży kontrolnej, kiedy podawała komunikat, że nie ma zmiennego wiatru, a samolot nieoczekiwanie zaczynał spadać z szybkością trzech tysięcy stóp na minutę – z pułapu dwóch tysięcy stóp.

Percey rzuciła piersiówkę na łóżko, wstała i zaczęła chodzić po pokoju. Chciała znaleźć się w powietrzu, gdzie była bezpieczna, gdzie nad wszystkim miała kontrolę. Roland Bell kazał jej zgasić światła i siedzieć w zamkniętym pokoju. Wszyscy byli na ostatnim piętrze. Usłyszała huk eksplozji. Spodziewała się go. Ale nie spodziewała się lęku, jaki ją ogarnął na dźwięk wybuchu. Strach był nie do zniesienia. Dałaby wszystko, by móc wyjrzeć za okno.

Podeszła do drzwi, otworzyła je i wyszła na korytarz.

Było ciemno, jak w nocy…

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

Poczuła gryzący zapach. Pewnie z tego, co wybuchło. Holl był zupełnie pusty. W klatce schodowej pojawił się jakiś cień. Spojrzała w tę stronę, lecz cień zniknął.

Brit Hale był w pokoju oddalonym zaledwie o dziesięć stóp. Zapragnęła z nim porozmawiać, ale nie chciała, by zobaczył ją w tym stanie – bladą, z trzęsącymi się rękami. Wilgotniejącymi ze strachu oczyma… Boże, była spokojniejsza, wyprowadzając z nurkowania boeinga 737, niż teraz, gdy wpatrywała się w ciemny korytarz.

Cofnęła się do swojego pokoju.

Czyżby usłyszała jakieś kroki?

Zamknęła drzwi i wróciła na łóżko.

Znów kroki.


– Tryb poleceń – powiedział do mikrofonu Lincoln Rhyme. Ekran posłusznie wyświetlił okno dialogowe.

W oddali usłyszał nikły odgłos syren.

Dopiero wtedy Rhyme zdał sobie sprawę ze swojego błędu.

Wozy strażackie…

Nie! Nie przyszło mi to do głowy.

Ale Trumniarzowi przyszło. No jasne! Ukradł mundur strażaka albo kombinezon ratownika i w tej chwili wchodził do bezpiecznego domu!

– O nie – wymamrotał. – Nie! Jak mogłem się tak pomylić? To wyłącznie moja wina. Wyłącz…

Komputer usłyszał ostatnie słowo i posłusznie wyłączył program telekomunikacyjny.

– Nie! – krzyknął Rhyme. – Nie!

Lecz system nie zrozumiał głośnego, rozgorączkowanego głosu i wyświetlił pytanie: Czy na pewno chcesz zamknąć system?

– Nie – szepnął zrozpaczony.

Przez chwilę nic się nie działo, ale system się nie zamknął. Pojawił się następny komunikat: Co chcesz teraz zrobić?

– Thom! – krzyknął. – Niech ktoś tu przyjdzie… Mel!

Ale drzwi były zamknięte; z dołu nikt nie odpowiadał.

Palec u lewej ręki drgał jak oszalały. Kiedyś Rhyme miał mechaniczny USO i mógł sprawnym palcem wystukać numer telefonu. System komputerowy zastąpił wszystko i teraz Rhyme musiał używać głosu, żeby zadzwonić do bezpiecznego domu i powiedzieć im, że nadchodzi Trumniarz przebrany za strażaka albo ratownika.

– Tryb poleceń – rzucił do mikrofonu. Starał się za wszelką cenę zachować spokój.

Nie zrozumiałem. Powtórz.

Gdzie jest teraz Trumniarz? Wszedł już do środka? Już celuje do Percey Clay albo Brita Hale’a?

Może do Amelii Sachs?

– Thom! Mel!

Nie zrozumiałem…

Dlaczego o tym nie pomyślałem?

– Tryb poleceń – powiedział niemal bez tchu, próbując nie wpaść w panikę.

Wreszcie ukazało się okienko trybu poleceń. Strzałka kursora była na górze ekranu, natomiast ikona programu telekomunikacyjnego widniała na samym dole.

– Kursor w dół – jęknął szeptem.

Nic się nie stało.

– Kursor w dół – powiedział głośniej.

Znów wyświetlił się komunikat: Nie zrozumiałem. Powtórz.

– Niech cię szlag…

Nie zrozumiałem…

Ciszej, zmuszając się do mówienia normalnym tonem, powiedział:

– Kursor w dół.

Świetlista biała strzałka drgnęła i poczęła wolniutko wędrować w dół ekranu.

Jeszcze jest czas, powtarzał sobie. Zresztą ludzie w bezpiecznym domu nie są przecież bezbronni.

– Kursor w lewo – polecił.

Nie zrozumiałem…

– No już!

Nie zrozumiałem…

– Kursor w górę… kursor w lewo…

Kursor pełznął po ekranie jak ślimak, aż w końcu dotarł do ikony.

Spokojnie, spokojnie…

– Kursor stop. Kliknij dwa razy.

Na ekran posłusznie wyskoczyła ikona walkie-talkie.

W wyobraźni ujrzał Trumniarza bez twarzy, który z nożem albo ze stalową linką zachodzi od tyłu Percey Clay.

Tak spokojnym głosem, na jaki mógł się zdobyć, skierował kursor na okienko regulacji częstotliwości.

Strzałka zatrzymała się idealnie na początku okienka.

– Cztery – powiedział Rhyme, wymawiając słowo nadzwyczaj starannie.

W okienku wyskoczyło 4.

– Osiem.

Za czwórką pojawiło się „O”. Widocznie drugą sylabę wymówił za cicho.

Boże drogi!

– Cofnij.

Nie zrozumiałem…

Nie, nie!

Zdawało mu się, że usłyszał kroki za drzwiami.

– Hej! – zawołał. – Jest tam kto? Thom? Mel?

Nikt nie odpowiedział, poza wiernym komputerem, który ze spokojem oświadczył, że nie rozumie.

– Osiem – powiedział powoli Rhyme.

Udało się. Następna cyfra.

– Trzy.

Trójka wyświetliła się na ekranie.

– Przecinek.

W okienku pojawiło się słowo przecinek.

Niech cię szlag!

– Cofnij. Ułamek dziesiętny.

Ekran pokazał wreszcie przecinek.

Cztery.

Zostało jedno wolne miejsce. Pot spływał mu po twarzy. Rhyme podyktował „zero” i w okienku ukazała się wreszcie częstotliwość operacyjna.

Radio włączyło się.

Nareszcie!

Lecz zanim się odezwał, przez trzaski zakłóceń przebił się przerażony męski głos, który zmroził Rhyme’owi serce. Głos wzywał szyfrem pomocy.

– Dziesięć trzynaście. Federalny obiekt chroniony w szóstce, potrzebujemy wsparcia.

Bezpieczny dom.

W mężczyźnie rozpoznał Rolanda Bella.

– Dwóch leży i… Jezu, jeszcze tu jest. Atakuje nas! Trzeba…

Dwa wystrzały. Potem jeszcze jeden. Kilkanaście. Gęsta kanonada, przypominająca fajerwerki czwartego lipca.

– Potrzebujemy…

Radio umilkło.

– Percey! – krzyknął Rhyme. – Percey…

Na ekranie ukazał się prosty komunikat: Nie zrozumiałem. Powtórz.


Koszmar.

Stephen Kall, w kominiarce na twarzy i obszernym płaszczu strażackim, leżał płasko na podłodze, zasłonięty ciałem jednego z dwóch gliniarzy, których przed chwilą zabił.

Kolejny pocisk odłupał kawałek podłogi obok jego głowy. Strzelił detektyw o ciemnych, przerzedzonych włosach – ten, którego rano widział w oknie domu. Mężczyzna kucał w drzwiach, stanowiąc dość łatwy cel, ale Stephen nie mógł oddać strzału. Detektyw w obu dłoniach trzymał pistolety automatyczne i posługiwał się nimi mistrzowsko.

Stephen poczołgał się jeszcze jard naprzód, w kierunku otwartych drzwi pokoju.

Spanikowany, oblepiony ze wszystkich stron robakami.

Strzelił jeszcze raz, a ciemnowłosy detektyw zrobił unik, chowając się z powrotem w pokoju, krzyknął coś do radia i znów się wysunął, spokojnie otwierając ogień.

Ubrany w długi czarny płaszcz – taki sam jak te, które miało na sobie trzydziestu czy czterdziestu strażaków przed domem – Stephen wysadził drzwi od strony alejki ładunkiem przecinającym i wbiegł do środka, spodziewając się ujrzeć płonące pobojowisko, Żonę i Przyjaciela – i połowę obecnych w domu – rozerwanych na kawałki lub przynajmniej ciężko rannych. Ale Lincoln Robak znów go nabrał. Domyślił się, że telefon jest pułapką. Nie spodziewali się tylko, że Stephen jeszcze raz zaatakuje dom; sądzili, że planuje akcję w czasie transportu. Mimo to, kiedy wpadł do środka, dwóch strażników otworzyło ogień. Byli jednak ogłuszeni przez eksplozję i Stephenowi udało się ich zabić.

Później z korytarza wybiegł ciemnowłosy detektyw, strzelając z dwu pistoletów; dwie kule ześliznęły się po kamizelce Stephena, który też trafił w kuloodporny pancerz przeciwnika. Odskoczyli od siebie równocześnie. Znowu strzały, znowu prawie celne. Gliniarz był niemal tak dobrym strzelcem jak Stephen.

Minęła najwyżej minuta. Nie miał więcej czasu.

Czuł się tak zarobaczony, że chciało mu się krzyczeć… Obmyślił plan najlepiej, jak umiał. Najsprytniejszy, na jaki było go stać, ale mimo to Lincoln Robak go rozgryzł. Czy właśnie ma go przed sobą? Czy to ten łysiejący detektyw z dwoma pistoletami?

Następna salwa z broni Stephena. I… niech to szlag… ciemnowłosy detektyw ruszył do przodu, nie zważając na ogień. Każdy normalny glina by się schował. Ale ten nie. Posunął się jeszcze dwie stopy, potem trzy. Stephen przeładował, znów strzelił i czołgając się, pokonał podobną odległość w kierunku drzwi pokoju.

Wtapiasz się w ziemię, chłopcze. Jeśli chcesz, możesz się stać niewidzialny.

Melduję, że chcę. Chcę być niewidzialny…

Jeszcze jeden jard, już prawie u celu.

– Tu znowu Roland Bell! – krzyknął do mikrofonu gliniarz. – Potrzebujemy wsparcia, natychmiast!

Bell. Stephen zapamiętał nazwisko. Czyli to nie Lincoln Robak.

Gliniarz przeładował i kontynuował wymianę ognia. Kilkanaście strzałów, jeszcze kilkanaście… Stephen podziwiał jego technikę. Bell dokładnie wiedział, ilu strzałowy jest każdy pistolet i przeładowywał na zmianę, więc ani przez moment nie miał nienaładowanej broni.

Jeden pocisk zarył się w ścianie cal od twarzy Stephena, który odpowiedział podobnym minimalnie chybionym strzałem.

Podczołgał się jeszcze dwie stopy.

Bell uniósł wzrok i zobaczył, że Stephen w końcu dotarł pod drzwi ciemnej sypialni. Ich spojrzenia się spotkały. Choć Stephen tylko udawał żołnierza, widział dość walk, by wiedzieć, że właśnie pękła ostatnia nić rozsądku gliniarza, który zmienił się w najniebezpieczniejszą istotę na ziemi – zręcznego żołnierza, niezważającego na własne bezpieczeństwo. Bell wstał i zaczął iść naprzód, strzelając z obu pistoletów.

Dlatego właśnie na Pacyfiku używali czterdziestekpiątek, chłopcze. Dzikich żółtków mogły powstrzymać tylko wielkie pociski. Nie bali się śmierci; parli naprzód za wszelką cenę.

Stephen pochylił głowę, rzucił w Bella granat oślepiający z sekundowym opóźnieniem i zamknął oczy. Detonacji towarzyszył zdumiewająco głośny huk. Usłyszał krzyk gliniarza, który padł na kolana, zakrywając twarz rękami.

Z obecności strażników i zajadłości, z jaką Bell próbował go zatrzymać, Stephen domyślił się, że w pokoju musi być Żona albo Przyjaciel. Pomyślał też, że przebywająca w sypialni osoba na pewno chowa się w szafie albo pod łóżkiem.

Mylił się.

Spojrzawszy w drzwi pokoju, zobaczył nacierającą na niego postać, uzbrojoną w lampę i wrzeszczącą ze strachu i wściekłości.

Z broni Stephena padło pięć szybkich strzałów. W głowę i pierś napastnika, dobrze rozłożonych. Postać obróciła się i padła na wznak na podłogę.

Dobra robota, żołnierzu.

Rozległ się odgłos kroków na schodach. Kobiecy głos. Potem inne głosy. Nie ma już czasu, żeby wykończyć Bella, nie ma czasu szukać drugiego celu.

Odwrót…

Pobiegł do tylnych drzwi i wystawił przez nie głowę, wołając strażaków.

Zaraz podbiegło kilku.

Stephen dał im znak, by weszli do domu.

– Wybuchła rura gazowa. Trzeba wszystkich wyprowadzić!

Po czym zniknął w alejce i wybiegł na ulicę. Przemykał między wozami strażackimi, ambulansami i policyjnymi radiowozami.

Cały się trząsł.

Ale był zadowolony. Wypełnił zadanie w dwóch trzecich.


Amelia Sachs pierwsza zareagowała na eksplozję ładunku przy wejściu i krzyki.

Potem usłyszała głos Rolanda Bella dobiegający z pierwszego piętra:

– Wsparcie! Wsparcie! Straciliśmy człowieka!

Potem rozległy się strzały. Po kilkanaście, w krótkich odstępach.

Nie wiedziała, jak Trumniarz się tu dostał, ale nic jej to nie obchodziło. Chciała tylko zobaczyć go przed sobą i mieć dwie sekundy, by wpakować w niego pół magazynka dziewięciomilimetrowych pocisków.

Z glockiem w dłoni wybiegła na korytarz drugiego piętra. Za sobą miała Sellitta, Dellraya i młodego policjanta, zupełnie nie wiedziała, jak dzieciuch zachowa się pod ostrzałem. Jodie zwinął się w kłębek na podłodze, z bolesną świadomością, że zdradził bardzo niebezpiecznego człowieka, który z bronią w ręku znajduje się niecałe trzydzieści stóp od niego.

Zbiegając po schodach, Sachs usłyszała skrzypienie własnych kolan. Cholerny artretyzm. Zeskakując z trzech ostatnich stopni, skrzywiła się z bólu.

W słuchawce usłyszała, jak Bell powtarza prośbę o wsparcie.

Weszła do ciemnego korytarza, trzymając pistolet blisko ciała, by nikt nie mógł go jej wytrącić (tylko w filmach i w telewizji gliniarze i gangsterzy, wychylając się zza rogów, trzymają broń przed sobą albo przechyloną poziomo). Obrzucała szybkim spojrzeniem każde mijane pomieszczenie, kucając poniżej poziomu, na którym mogła być wycelowana lufa.

– Pójdę z przodu – powiedział Dellray, po czym ze swoim wielkim sig-sauerem w dłoni zniknął w korytarzu za jej plecami.

– Osłaniajcie nas z tyłu – poleciła młodemu gliniarzowi w mundurze i Sellittowi, nie zważając na jego stopień.

– Tak jest – odparł policjant. – Osłaniam tyły.

Zasapany Sellitto też rozglądał się na boki.

W słuchawce Sachs coś trzeszczało, ale nie słyszała żadnych głosów. Zdarła słuchawkę z mikrofonem – by nic jej nie przeszkadzało – i z najwyższą ostrożnością szła dalej korytarzem.

U swoich stóp zobaczyła zwłoki dwóch policjantów.

W powietrzu czuć było silną woń chemicznego materiału wybuchowego. Sachs zerknęła na tylne drzwi. Były stalowe, ale Trumniarz rozdarł je jak papier ładunkiem przecinającym.

– Jezu – powiedział Sellitto, lecz był zbyt doświadczony, aby próbować pomóc leżącym policjantom, a zbyt wrażliwy, aby widok podziurawionych ciał nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

Sachs przystanęła przed drzwiami jednego z pokoi. Pierwsi weszli przez zniszczone drzwi ludzie Haumanna.

– Osłaniajcie mnie – zawołała i zanim ktokolwiek zdążył ją powstrzymać, dała susa przez próg.

Rozejrzała się, unosząc glocka.

Nikogo.

Nie czuła też zapachu prochu. Tu nikt nie strzelał.

Wycofała się na korytarz. Następne drzwi.

Pokazała na siebie, potem na pokój. Ludzie z 32-E skinęli głowami.

Sachs wpadła do środka z bronią gotową do strzału, osłaniający gliniarze za nią. Zamarła na widok lufy wycelowanej w swoją pierś.

– Boże – mruknął Roland Bell, opuszczając broń. Miał potargane włosy i sadzę na twarzy. Dwa pociski rozdarły mu koszulę i drasnęły kamizelkę kuloodporną.

Potem Sachs spojrzała podłogę. Potworny widok.

– O nie…

– Budynek czysty – zameldował policjant z korytarza. – Widzieli, jak uciekał. W stroju strażackim. Już go nie ma. Wmieszał się w tłum na ulicy.

Amelia Sachs, przedzierzgnąwszy się na powrót z członka oddziału operacyjnego w eksperta kryminalistyki, zauważyła rozpryśniętą krew, ostry zapach pozostały po strzałach, przewrócone krzesło, które prawdopodobnie świadczyło o stoczonej tu walce – czyli mogło zawierać ślady do analizy. Łuski rozpoznała od razu – 7,62 milimetra, z automatu.

Zwróciła również uwagę, w jak charakterystyczny sposób upadły zwłoki. Z ułożenia ciała wynikało, że ofiara zaatakowała napastnika – prawdopodobnie leżącą obok lampą. Z miejsca zbrodni pewnie można było wyczytać jeszcze inne informacje – dlatego jak najprędzej powinna pomóc Percey Clay wstać i odsunąć ją od bezwładnego ciała przyjaciela. Lecz Sachs nie mogła tego zrobić. Patrzyła tylko, jak drobna kobieta o nieładnej, kwadratowej twarzy tuli do siebie zakrwawioną głowę Brita Hale’a, powtarzając: „O, nie, nie, nie…”.

Jej twarz przypominała nieruchomą maskę, na której nie było ani śladu łez.

Wreszcie Sachs dała znak Rolandowi, który otoczył Percey ramieniem i wyprowadził ją na korytarz. Bell wciąż był czujny. Nie wypuszczał z ręki broni.


Dwieście trzydzieści jardów od bezpiecznego domu.

Czerwone i niebieskie światła pojazdów ratunkowych migały, próbując go oślepić, ale on patrzył przez celownik Redfield, więc poza siatką nitek nie widział nic więcej. Przesuwał lunetę tam i z powrotem, oglądając całą strefę rażenia.

Stephen zdjął strój strażaka i znów wyglądał jak nieco starszy student college’u. Spod zbiornika wodnego wyciągnął model 40, ukryty tam dziś rano. Broń była już załadowana. Pas owinął wokół dłoni i był gotów do zabijania.

W tym momencie nie czyhał na Żonę.

Ani na Jodiego, małego pedała-Judasza.

Szukał Lincolna Robaka. Człowieka, któremu znowu udało się go przechytrzyć.

Kim on jest? Którym z nich?

Stephen skulił się.

Lincoln… Książę Robaków.

Gdzie jesteś? Tu, przede mną? W tłumie stojącym wokół dymiącego budynku?

Jesteś tym grubym gliniarzem, który poci się jak mysz?

Wysokim, szczupłym Murzynem w zielonym garniturze? Ten wydawał się znajomy. Gdzie Stephen mógł go spotkać?

Podjechał cywilny samochód, z którego wysiadło kilku ludzi w garniturach.

Może Lincoln był jednym z nich.

Z domu wyszła rudowłosa policjantka. W lateksowych rękawiczkach. A więc jesteś od przeszukiwania miejsca zbrodni, tak? Zadbałem o swoje kule i łuski, złotko, powiedział do niej bezgłośnie, ustawiając celownik na jej szyi. Żeby namierzyć moją broń, musiałabyś lecieć do Singapuru.

Doszedł do wniosku, że zdąży oddać pojedynczy strzał, a potem jego ciało spadnie prosto w alejkę, zmiecione gradem pocisków.

Kim jesteś?

Lincoln? Lincoln?

Nie miał pojęcia.

Otworzyły się frontowe drzwi domu, w których stanął Jodie. Niepewnie przekroczył próg. Rozejrzał się wkoło, zmrużył oczy, cofnął się pod ścianę budynku.

Ty…

Znów ten elektryczny impuls. Mimo dzielącej ich odległości.

Stephen przesunął celownik na jego pierś.

No dalej, żołnierzu, strzelaj. Logiczne, że to twój następny cel; jest w stanie cię zidentyfikować.

Melduję, że obliczam tor i poprawkę na wiatr.

Stephen zwiększył nacisk na spust.

Jodie…

Zdradził cię, żołnierzu. Musisz… go… sprzątnąć.

Tak jest. Już po nim. Już jest zimny. Melduję, że już krążą nad nim sępy.

Żołnierzu, według podręcznika snajpera amerykańskiej piechoty morskiej język spustu modelu 40 należy naciskać niezauważalnie, tak żebyś sam nie wiedział, kiedy dokładnie broń wypali. Zgadza się, żołnierzu?

Tak jest.

Dlaczego więc tego, kurwa, nie robisz?

Nacisnął mocniej.

Powoli, powoli…

Lecz broń nie wystrzeliła. Przesunął nitki celownika na głowę Jodiego. I tak się złożyło, że w tym momencie błądzące po dachach oczy Jodiego ujrzały go.

Za długo zwlekał.

Strzelaj, żołnierzu. Strzelaj!

Na mgnienie oka zatrzymał palec.

A potem szarpnął spust jak chłopiec, strzelający pierwszy raz na letnim obozie.

Jodie odskoczył na bok, pociągając za sobą gliniarzy.

Jak, do kurwy nędzy, mogłeś spudłować, żołnierzu? Powtórz strzał!

Tak jest!

Oddał jeszcze dwa strzały, ale Jodie i wszyscy pozostali ukryli się albo rzucili na chodnik i ulicę, czołgając się do bezpiecznej kryjówki.

Wtedy wybuchła kanonada. Najpierw kilkanaście pojedynczych sztuk broni, potem coraz więcej. Przede wszystkim pistolety, ale też H &K, plujące kulami z taką szybkością, że ich odgłos przypominał ryk silników z dziurawym tłumikiem.

Pociski siekły wieżę windy tuż za nim. Na Stephena spadał deszcz odłamków cegieł i betonu, ołowiu i ostrych miedzianych osłon kul, boleśnie raniąc mu przedramiona i dłonie.

Stephen upadł w tył, zakrywając twarz rękami. Czuł piekące rany i widział, jak na smołowany dach kapią z nich drobne krople krwi.

Po co czekałem? Po co? Mogłem go zastrzelić i już by mnie tu nie było.

Po co?

Odgłos helikoptera, nadlatującego nad budynek. Syreny.

Odwrót, żołnierzu! Odwrót!

Spojrzał w dół i zobaczył, jak Jodie chowa się za samochodem. Stephen włożył model 40 do futerału, zarzucił na ramię plecak i po schodach przeciwpożarowych zbiegł w alejkę.


Druga tragedia.

Percey Clay przebrała się i wyszła na korytarz, wspierając się bezwolnie na Rolandzie Bellu, który podtrzymywał ją ramieniem.

Tragedia. To nie był kłopot z mechanikiem czy problemy z czarterem. Zginął jej przyjaciel.

Och, Brit…

Wyobrażała go sobie, jak z szeroko otwartymi oczyma, ustami rozchylonymi w niemym krzyku biegł wprost na tego strasznego człowieka. Próbował go zatrzymać, oburzony tym, że ktoś zamierza zabić jego, zabić Percey. Bardziej wściekły niż przestraszony. Twoje życie było takie pedantyczne, pomyślała. Nawet ryzyko skrupulatnie obliczałeś. Lot brzuchem do góry na wysokości pięćdziesięciu stóp, korkociągi, skoki spadochronowe. Widzom wszystko wydawało się niemożliwe. A jednak dobrze wiedziałeś, co robisz i jeśli kiedyś pomyślałeś o przedwczesnej śmierci, sądziłeś, że nawali jakaś dźwignia, zapcha się przewód paliwowy albo nieostrożny uczeń wepchnie ci się przed nos.

Świetny autor książek o lotnictwie, Ernest K. Gann, napisał, że los jest jak myśliwy. Percey zawsze sądziła, że miał na myśli naturę albo nieszczęśliwe okoliczności – kapryśne żywioły, perfidne i zawodne mechanizmy, które strącają samoloty na ziemię. Lecz los okazał się bardziej złożony. Los był skomplikowany jak ludzki umysł i jak zło, do jakiego człowiek był zdolny.

Nieszczęścia chodzą parami… a jeśli trójkami? Co się jeszcze może wydarzyć? Jaka tragedia? Jej śmierć? Koniec firmy? Śmierć kogoś innego?

Wtulona w Rolanda Bella drżała ze złości. Wszystko było wynikiem głupiego zbiegu okoliczności. Pomyślała o wilgotnej nocy sprzed kilku tygodni: ona, Ed i Hale, słaniając się z niewyspania, stali w rzęsiście oświetlonym hangarze wokół learjeta „Charlie Juliet”, w nadziei, że podpiszą kontrakt z Amer-Medem; drżąc z zimna, próbowali wykombinować, jak najlepiej przygotować samolot do czekającego go zadania.

Była mglista noc. Lotnisko opustoszałe i ciemne. Jak w ostatniej scenie „Casablanki”.

Usłyszeli pisk hamulców i wyjrzeli na zewnątrz.

Ten człowiek przytargał z samochodu dwa wielkie worki i postawił je na płycie lotniska. Potem wrzucił do beechcrafta i uruchomił silnik. Rozległ się charakterystyczny wizg silnika tłokowego.

Przypomniała sobie, jak Ed powiedział z niedowierzaniem:

– Co on wyprawia? Lotnisko jest zamknięte.

Los.

Traf chciał, że tej nocy tam byli.

Że Phillip Hansen właśnie w tym momencie postanowił pozbyć się obciążających go dowodów.

Że Hansen należał do ludzi, którzy byli w stanie zabić, by utrzymać tamten lot w tajemnicy.

Los…

Nagle podskoczyła – na dźwięk pukania do drzwi domu.

Na progu stali dwaj mężczyźni. Bell poznał ich. Byli z Biura Ochrony Świadków departamentu nowojorskiego.

– Mamy przewieźć panią do Shoreham na Long Island, pani Clay.

– Nie, nie – odrzekła. – To pomyłka. Muszę jechać na lotnisko Mamaroneck.

– Percey – powiedział Roland Bell.

– Muszę.

– Nic o tym nie wiem, proszę pani – rzekł jeden z policjantów. – Dostaliśmy rozkaz, żeby zawieźć panią do Shoreham i zatrzymać tam do rozprawy przed sądem przysięgłych w poniedziałek.

– Nie, nie, nie. Proszę zadzwonić do Lincolna Rhyme’a. On o wszystkim wie.

– No… – Policjanci spojrzeli po sobie.

– Proszę – powiedziała. – Zadzwońcie. On wam powie.

– Właściwie to Lincoln Rhyme kazał panią przewieźć, pani Clay. Proszę iść z nami. I niczego się nie bać. Dobrze się panią zaopiekujemy.

Rozdział dwudziesty siódmy

45 godzin – godzina dwudziesta ósma


– Nie jest zbyt sympatyczny – poinformował Amelię Sachs Thom.

Usłyszała dobiegający zza drzwi sypialni głos:

– Podaj mi tę butelkę, i to już!

– Co się tu dzieje?

Przystojną twarz młodzieńca wykrzywił grymas.

– Czasem potrafi być takim kutasem. Kazał jednemu gliniarzowi nalać sobie szkockiej. Powiedział mu, że to na ból. Że mu lekarz przepisał szklaneczkę dziennie. Masz pojęcie? Jest nieznośny, kiedy pije.

W pokoju rozległ się wściekły ryk.

Sachs wiedziała, że Rhyme rzucałby, czym popadnie, gdyby tylko mógł.

Sięgnęła do klamki.

– Powinnaś trochę zaczekać – ostrzegł ją Thom.

– Nie mamy czasu.

– Niech was szlag! – warczał Rhyme. – Kurwa, chcę butelkę!

Otworzyła drzwi.

– Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegałem – szepnął Thom.

Sachs zatrzymała się w drzwiach. Rhyme przedstawiał żałosny widok. Rozczochrane włosy, ślina na brodzie, zaczerwienione oczy.

Na podłodze leżała butelka macallana. Pewnie ją przewrócił, usiłując złapać zębami.

Zauważył Sachs, ale powiedział do niej tylko:

– Podnieś.

– Mamy robotę, Rhyme.

– Podnieś tę butelkę.

Wzięła ją z podłogi. I odstawiła na półkę.

– Przecież wiesz, o co mi chodzi! – wrzasnął z wściekłością. – Chcę drinka.

– Zdaje się, że wypiłeś już więcej niż jednego.

– Nalej mi whisky do szklanki. Thom! Chodź tutaj! Pieprzony tchórz.

– Rhyme – rzekła ostro. – Musimy zbadać ślady.

– Do diabła ze śladami.

– Ileś ty wypił?

– Trumniarz dostał się do środka, nie? Lis w kurniku. Lis w kurniku.

– Mam filtr pełen materiału, pocisk, próbki jego krwi…

– Jego krwi? No, to sprawiedliwie. On ma mnóstwo naszej.

– Powinieneś cieszyć się jak dziecko z takich dowodów – ofuknęła go. – Przestań się nad sobą użalać i zabierajmy się do pracy.

Nie odpowiedział. Zauważyła, że jego zaczerwienione oczy spoglądają ponad jej ramieniem, na drzwi. Odwróciła się. Stała tam Percey Clay.

Rhyme natychmiast wbił wzrok w podłogę. Zamilkł.

Jasne, pomyślała Sachs. Nie chce wyjść na chama przed nową ukochaną.

Weszła do pokoju, przyglądając się zmienionemu Rhyme’owi.

– Lincoln, co się dzieje? – Sachs zobaczyła, że Percey towarzyszył Sellitto. Detektyw wszedł do sypialni.

– Trzy osoby zginęły, Lon. Trzy następne. Lis w kurniku.

– Lincoln – powiedziała stanowczo Sachs. – Przestań. Nie wstyd ci?

Błąd. Rhyme wlepił w nią zdumione spojrzenie.

– Nie wstyd mi. Wyglądam na zawstydzonego? Niech ktoś powie. Jestem zawstydzony? Czy ja, kurwa, wyglądam na zawstydzonego?

– Mamy…

– Gówno mamy! Koniec na dziś. Dosyć. Wystarczy. Pora się zwijać. Przegraliśmy bitwę i wycofujemy się za wzgórza. Idziesz z nami, Amelio? Chyba nie zostaniesz sama?

Wreszcie spojrzał na Percey.

– Co tu robisz? Miałaś jechać na Long Island.

– Chcę z tobą porozmawiać.

– Daj mi drinka – rzekł po chwili.

Percey zerknęła na Sachs, po czym podeszła do półki, nalała sobie i Rhyme’owi. Sachs posłała jej wściekłe spojrzenie; Percey zauważyła to, ale nie zareagowała.

– Oto kobieta z klasą – oznajmił Rhyme. – Ja zabijam jej partnera, ale mimo to się ze mną napije. Ty tego nie zrobiłaś, Sachs.

– Och, Rhyme, potrafisz być takim draniem – powiedziała z wyrzutem Sachs. – Gdzie Mel?

– Odesłałem go do domu. Nie ma już nic do roboty… Pakujemy ją do samochodu i odwozimy na Long Island, tam będzie bezpieczna.

– Co? – spytała Sachs.

– Powinniśmy to zrobić na samym początku. Nalej mi jeszcze.

Percey przechyliła butelkę. Sachs powiedziała:

– Już ma dość.

– Nie słuchaj jej – rzucił Rhyme. – Jest na mnie wściekła. Nie miałem ochoty na to, co ona, więc się wkurzyła.

Dzięki, Rhyme. Wypierzmy brudy przy wszystkich, co? Zatopiła w nim zimne spojrzenie swoich pięknych oczu, ale nawet tego nie zauważył. Patrzył na Percey Clay.

A ona powiedziała:

– Zawarliśmy umowę. I nagle zjawia się dwóch agentów, którzy chcą mnie zabrać na Long Island. Myślałam, że mogę ci ufać.

– Jeśli mi zaufasz, zginiesz.

– Istniało ryzyko – rzekła Percey. – Ostrzegałeś, że może dostać się do domu.

– Jasne, ale nie wiesz, że wszystkiego się domyśliłem.

– Wszystkiego… co?

Sachs słuchała ze zmarszczonymi brwiami.

– Domyśliłem się, że chce zaatakować dom – ciągnął Rhyme. – Domyśliłem się, że przebrał się za strażaka. Nawet się domyśliłem, że rozwali tylne drzwi ładunkiem przecinającym. Założę się, że to był accuracy pięć dwadzieścia albo pięć dwadzieścia jeden z systemem odpalającym Instadet. Mam rację?

– Ja…

– Mam rację?

– Pięć dwadzieścia jeden – potwierdziła Sachs.

– Widzisz? Wszystko wiedziałem. Pięć minut przed jego wejściem do domu. Ale nie mogłem nikomu o tym powiedzieć. Nie mogłem… zadzwonić z tego pieprzonego telefonu i przekazać wam, co się święci. I twój przyjaciel zginął. Przez mnie.

Sachs współczuła mu. Cierpiała, widząc jego ból, lecz nie miała pojęcia, co powiedzieć, żeby go pocieszyć.

Na policzku miał kroplę wilgoci. Podszedł Thom z chusteczką, ale Rhyme odgonił go, z wściekłością wysuwając szczękę. Ruchem głowy wskazał komputer.

– Byłem taki nadęty. Zacząłem myśleć, że jestem zupełnie normalny. Jeżdżę na wózku jak kierowca rajdowy, sam zapalam i gaszę światło, zmieniam płyty… Normalny. Gówno prawda! – Zamknął oczy i wcisnął głowę w poduszkę.

Nagle, ku zdziwieniu wszystkich, w pokoju rozległ się śmiech.

Percey Clay nalała sobie jeszcze trochę whisky. Potem odrobinę Rhyme’owi.

– Gówno prawda, to fakt. Ale dlaczego nie mogę od ciebie usłyszeć po prostu prawdy?

Rhyme otworzył oczy i spiorunował ją wzrokiem.

Percey znów wybuchnęła śmiechem.

– Nie… – ostrzegł ją Rhyme.

– Och. – Wykonała zniecierpliwiony gest. – Co – nie?

Sachs zobaczyła, jak Percey mruży oczy.

– Coś ty powiedział? – zaczęła Percey. – Że Brit zginął przez jakąś… usterkę techniczną?

Sachs zorientowała się, że Rhyme nie tego się spodziewał. Chwilę milczał, zbity z tropu.

– Tak – odrzekł wreszcie. – Właśnie to powiedziałem. Gdybym mógł zadzwonić…

– I co? – przerwała mu. – I dlatego sądzisz, że masz prawo stroić fochy? Łamać dane mi słowo? – Odstawiła szklankę i westchnęła z tłumioną złością. – Na litość boską… Czy ty w ogóle wiesz, w jaki sposób zarabiam na życie?

Sachs ze zdumieniem stwierdziła, że Rhyme się uspokoił. Zaczął coś mówić, lecz Percey znów mu przerwała.

– Zastanów się. – Jej południowy akcent zabrzmiał bardzo wyraźnie. – Siedzę w aluminiowej rurce, która leci z prędkością czterystu węzłów, sześć mil nad ziemią. Na zewnątrz minus sześćdziesiąt Fahrenheita, wiatr sto mil na godzinę. Nie wspomnę o błyskawicach, gwałtownych zmianach wiatru i oblodzeniu. Chryste, żyję tylko dzięki maszynom. – Kolejny wybuch śmiechu. – Czym to się różni od twojej sytuacji?

– Nie rozumiesz – rzekł opryskliwie.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czym to się różni? – pytała nieustępliwie.

– Możesz chodzić, potrafisz podnieść słuchawkę telefonu i…

– Chodzić? Jestem na pięćdziesięciu tysiącach stóp. Jeżeli otworzę drzwi, w ciągu kilku sekund krew mi się ugotuje.

Po raz pierwszy, odkąd go znam, pomyślała Sachs, Rhyme spotkał kogoś takiego jak on. Zaniemówił.

– Przykro mi, detektywie – ciągnęła Percey – ale nie widzę cienia różnicy między nami. Oboje jesteśmy produktami dwudziestowiecznej nauki. Do cholery, gdybym miała skrzydła, latałabym bez niczyjej pomocy. Ale nie mam i nigdy mi nie wyrosną. Żeby robić to, co robimy, oboje… musimy być zależni.

– W porządku… – Uśmiechnął się diabelsko.

No dalej, Rhyme, pokaż jej! Sachs gorąco pragnęła, żeby wygrał, żeby wykopał tę kobietę na Long Island i skończył z nią na zawsze.

– Ale jeżeli ja coś schrzanię, giną ludzie – powiedział Rhyme.

– Tak? A co się stanie, gdy zepsuje się urządzenie przeciwoblodzeniowe? Co się stanie, jeśli spieprzy mi się układ tłumienia drgań? Albo gołąb wleci do rurki Pitota w czasie podchodzenia do lądowania według przyrządów? Już nie żyję. Przerwanie płomienia, uszkodzenia w hydraulice, mechanicy, którzy zapominają wymienić zepsute wyłączniki automatyczne… Albo nawalą systemy awaryjne. Jeżeli u ciebie coś się chrzani, niektórzy mają szansę wylizać się z ran. Ale mój samolot ryje w ziemię z prędkością trzystu mil na godzinę. Nic po nim nie zostaje.

Rhyme wydawał się już zupełnie trzeźwy. Jego oczy przebiegały cały pokój, jak gdyby szukając jakiegoś dowodu, który mógłby obalić poglądy Percey.

– No dobrze – powiedziała spokojnie Percey. – Podobno Amelia ma jakieś dowody, które znalazła z tyłu domu. Proponuję, żebyś skończył z tym przedstawieniem i zaczął badać te materiały. Ja zaś pojadę do Mamaroneck, skończyć naprawę samolotu, a wieczorem zamierzam polecieć z ładunkiem. Zapytam cię wprost: pozwolisz mi lecieć, tak jak się umówiliśmy, czy mam dzwonić po adwokata?

Rhyme nadal milczał.

Upłynęła dłuższa chwila.

Sachs drgnęła zaskoczona, gdy Rhyme swoim dźwięcznym barytonem huknął:

– Thom! Thom! Chodź tutaj.

Asystent podejrzliwie zajrzał przez drzwi do sypialni.

– Nabałaganiłem trochę. Zobacz, przewróciłem szklankę. I potargałem sobie włosy. Mógłbyś coś z tym zrobić? Proszę.

– Nie nabierasz nas, Lincoln? – spytał z powątpiewaniem.

– A Mel Cooper? Możesz go wezwać, Lon? Pewnie serio potraktował to, co mówiłem. Przecież to był żart. Naukowiec, cholera, ani śladu poczucia humoru. Potrzebujemy go.

Amelia Sachs chciała stąd uciec. Wsiąść do samochodu i pomknąć drogami New Jersey i okręgu Nassau sto dwadzieścia mil na godzinę. Nie wytrzyma z tą kobietą ani chwili dłużej w jednym pokoju.

– No dobrze, Percey – powiedział Rhyme. – Weź ze sobą detektywa Bella, damy wam jeszcze ludzi Bo. Jedź na to swoje lotnisko i zrób, co musisz.

– Dziękuję, Lincoln. – Skinęła mu głową i lekko się uśmiechnęła.

Jeden uśmiech wystarczył, by Amelia zaczęła się zastanawiać, czy część przemowy Percey nie była przeznaczona dla niej: by Sachs nie miała wątpliwości, kto odniósł niekwestionowane zwycięstwo. Cóż, Sachs miała wrażenie, że w pewnych dyscyplinach jest skazana na porażkę. Była mistrzynią w strzelaniu, właścicielką policyjnej odznaki, demonem szos i niezłym ekspertem kryminalistycznym, natomiast serce miała zupełnie nieodporne. Wyczuwał to jej ojciec; też był romantykiem. Gdy kilka lat temu ciężko przeżywała koniec pewnego romansu, mówił do niej: „Wiesz, powinni wynaleźć kamizelki ochronne na duszę, nie tylko na ciało, Amie”.

Żegnaj, Rhyme, pomyślała. Żegnaj.

A jak on odpowiedział na jej milczące pożegnanie? Przelotnym spojrzeniem i szorstkim:

– Zobaczmy te dowody, Sachs. Nie ma czasu do stracenia.

Rozdział dwudziesty ósmy

45 godzin – godzina dwudziesta dziewiąta


Celem kryminalistyki jest ścisłe określenie obiektu poszukiwań.

Konkretny ślad trzeba połączyć z jednym źródłem pochodzenia, wyłączając inne.

Lincoln Rhyme przyglądał się najbardziej konkretnemu dowodowi znalezionemu przez Sachs: krwi pochodzącej z ciała Trumniarza. Testy polimorfizmu wycinka DNA powinny wyeliminować możliwość, że krew pochodzi od kogoś innego.

Jednak ten dowód niewiele mógł im powiedzieć. System informacji o DNA, oparty na komputerowej bazie danych, zawierał personalia skazanych zbrodniarzy, lecz w istocie był to nieduży zbiór informacji, który dotyczył przede wszystkim sprawców przestępstw seksualnych i niewielkiej grupy zabójców. Rhyme nie zdziwił się więc, że poszukiwanie kodu genetycznego Trumniarza zakończyło się fiaskiem.

Mimo to odczuwał coś na kształt radości, że w probówce mają prawdziwy kawałek mordercy. Dla większości analityków kryminalistycznych sprawcy byli „gdzieś tam”, rzadko spotykali się z nimi oko w oko, często po raz pierwszy widzieli ich dopiero na procesie. Był więc poruszony tą cząstkową obecnością człowieka, który sprawił wielu ludziom, nie wyłączając jego, tyle bólu.

– Co jeszcze znalazłaś? – spytał Sachs.

Sachs przeszukała cały pokój Brita Hale’a, lecz obejrzawszy z Cooperem zebrany materiał w powiększeniu, nie znaleźli nic poza śladami po strzałach i fragmentami pocisków, cegieł i tynku.

Znalazła łuski z półautomatycznego pistoletu, z którego strzelał Trumniarz. Beretta, 7,32 milimetra. Prawdopodobnie broń była stara; na metalu widniały drobne zniekształcenia. Wszystkie znalezione przez Sachs łuski zanurzono wcześniej w jakimś środku czyszczącym, aby usunąć nawet odciski palców pracowników fabryki zbrojeniowej – by nikt nie mógł ustalić miejsca produkcji; na podstawie odcisków palców konkretnej zmiany w fabryce Remingtona można było określić porę transportu towaru i w konsekwencji sklep, w którym amunicja została kupiona. Na dodatek Trumniarz najwidoczniej ładował broń, używając kłykci, by nie pozostawić odcisków. Stara sztuczka.

– Dalej – powiedział do Sachs Rhyme.

– Kule z pistoletu.

Cooper obejrzał pociski. Trzy były spłaszczone. Jeden całkiem dobrze zachował swój kształt. Dwie pokrywała warstwa skrzepłej i przypalonej krwi Brita Hale’a.

– Sprawdź, czy są jakieś odciski – polecił Rhyme.

– Już sprawdziłam – odrzekła obojętnie Sachs.

– Spróbuj laserem.

Cooper spełnił polecenie.

– Nic nie ma, Lincoln. – Technik spojrzał na bawełniany płatek spoczywający w plastykowej torebce. – Co to jest?

– To? Och, mam też jeden pocisk z jego karabinu – powiedziała Sachs.

– Co?

– Kilka razy strzelał do Jodiego. Dwa pociski trafiły w ścianę i eksplodowały. Ten zarył się w ziemię – w grządkę kwiatów – i nie wybuchł. Znalazłam dziurę pod pelargonią i…

– Zaraz. – Cooper wlepił w nią zdumione spojrzenie. – To jest pocisk rozpryskowy?

– Tak, ale nie wybuchł – odparła Sachs.

Technik ostrożnie położył torebkę na stole i odsunął się, pociągając za sobą Sachs – wyższą od niego o dwa cale.

– O co chodzi?

– Pociski rozpryskowe są bardzo niebezpieczne. Ziarna prochu mogą się tlić nawet w tym momencie… Lada chwila może wybuchnąć. Odłamek mógłby cię zabić.

– Widziałeś fragmenty innych, Mel – powiedział Rhyme. – Jak to jest zrobione?

– Dość paskudnie, Lincoln – rzekł zaniepokojony technik; na jego łysinie lśniły kropelki potu. – Wypełnienie z czteroazotanu pentaerytrytu, proch bezdymny jako ładunek inicjujący. Dlatego jest taki niebezpieczny.

– Czemu nie eksplodował? – zapytała Sachs.

– Grządka zadziałała jak amortyzator. Poza tym sam je robi. Może akurat ten pocisk nie jest najlepszej jakości.

– Sam je robi? – powtórzył Rhyme. – Jak?

Z oczyma wbitymi w torebkę Cooper powiedział:

– Zwykle robi się otwór od szpica do samej podstawy. Wrzuca się tam śrut i wsypuje trochę czarnego albo bezdymnego prochu. Potem trzeba zwinąć wąską nitkę z plastyku i włożyć do otworu. Całość zatyka się z powrotem – w tym wypadku szpicem ceramicznym. Gdy pocisk trafia w cel, śrut uderza w proch. Następuje wybuch czteroazotanu pentaerytrytu.

– Zwija plastyk? – spytał Rhyme. – Palcami?

– Zwykle tak to się robi.

Rhyme spojrzał na Sachs i na moment przepaść między nimi zniknęła. Uśmiechnęli się do siebie i równocześnie powiedzieli:

– Odciski!

– Być może – przyznał Mel Cooper. – Ale jak je chcecie znaleźć? Trzeba by rozłożyć pocisk.

– No to go rozłożymy – powiedziała Sachs.

– Nie, nie, nie, Sachs – rzekł szorstko Rhyme. – Lepiej się do tego nie bierz. Zaczekamy na pirotechników.

– Nie mamy czasu.

Pochyliła się nad torebką i zaczęła ją otwierać.

– Sachs, co ty, do cholery, chcesz udowodnić?

– Niczego nie próbuję udowodnić – odparła spokojnie. – Staram się złapać mordercę.

Cooper stał obok, bezsilny.

– Chcesz uratować Jerry’ego Banksa? Chyba trochę na to za późno. Daj sobie spokój. Zajmij się swoją robotą.

– To właśnie jest moja robota.

– Sachs, to nie była twoja wina! – krzyknął Rhyme. – Nie myśl o tym. Zapomnij o zmarłych. Powtarzałem ci to już kilkanaście razy.

– Ustawię na stole kamizelkę – powiedziała opanowanym głosem – i zasłonię się nią. – Zdarła z siebie bluzę, zerwała rzepy pasków kamizelki kuloodpornej. Ustawiła ją jak namiot wokół torebki z pociskiem.

– Ty jesteś zasłonięta, ale twoje ręce nie – zauważył Cooper.

– Kombinezony pirotechników też nie ochraniają rąk – odrzekła. Wyciągnęła z kieszeni zatyczki i wepchnęła do uszu. – Będziesz musiał do mnie krzyczeć – uprzedziła Coopera. – Co mam teraz zrobić?

Nie, Sachs, pomyślał Rhyme.

– Jeżeli mi nie powiesz, jak to zdemontować, potnę pocisk na kawałki. – Wzięła do ręki piłę. Ostrze zawisło nad torebką.

Rhyme westchnął i skinął głową Cooperowi.

– Powiedz jej, co ma robić.

Technik zawahał się, przełykając ślinę.

– Rozwiń. Ostrożnie. Połóż na tym ręczniku. Nie wstrząsaj. To najgorsze, co możesz zrobić.

Wydobyła z torebki pocisk, zdumiewająco mały kawałek metalu z brudnobiałą końcówką.

– Widzisz ten szpic? – ciągnął Cooper. – Kiedy pocisk się rozrywa, szpic przebija kamizelkę kuloodporną i co najmniej jedną albo dwie ściany. Jest pokryty teflonem.

– Dobra. – Obróciła pocisk szpicem do ściany.

– Sachs – powiedział cicho Rhyme. – Weź kleszcze. Nie rób tego palcami.

– Jeśli wybuchnie, to żadna różnica, Rhyme. Poza tym muszę to robić z wyczuciem.

– Proszę cię.

Zawahała się, lecz po chwili wzięła od Coopera szczypce. Złapała nimi podstawę pocisku.

– Jak mam to otworzyć? Przeciąć?

– Nie możesz przeciąć ołowiu – zawołał Cooper. – Od temperatury powstałej przy tarciu zapali się proch. Musisz ostrożnie oddzielić biały czubek i wyciągnąć zwinięty plastyk.

Po jej twarzy strużkami spływał pot.

– Dobra. Kleszczami?

Cooper wziął ze stołu kleszcze o cienkich końcówkach, podszedł i stanął obok niej. Włożył jej narzędzie do prawej dłoni, po czym się wycofał.

– Złap i mocno przekręć. Przykleił plastyk epoksydem. Żywica nie wiąże się najlepiej z ołowiem, więc powinien łatwo wyskoczyć. Ale nie ściskaj za mocno. Jeżeli pęknie, nie wyciągniesz tego bez wywiercenia otworu. A przy wierceniu wybuchnie.

– Mocno, ale nie za mocno – mruknęła.

– Pomyśl o wszystkich samochodach, przy których pracowałaś – powiedział Rhyme.

– Co?

– Jakbyś próbowała wyjąć stare świece. Na tyle mocno, żeby je obluzować, ale nie tak mocno, żeby złamać ceramiczny korpus.

Skinęła głową i Rhyme nie wiedział, czy usłyszała, co powiedział. Sachs opuściła głowę za namiot sklecony z własnej kamizelki.

Rhyme zobaczył, jak mruży oczy.

Sachs…

Nie zauważył żadnego ruchu. Usłyszał tylko bardzo cichy trzask. Sachs zamarła na moment, a potem zajrzała za zasłonę.

– Już. Otwarte.

– Widzisz materiał wybuchowy? – spytał Cooper.

Zerknęła do środka.

– Tak.

Podał jej puszkę oleju maszynowego.

– Kapnij trochę do środka i przechyl. Plastyk powinien sam wypaść. Nie można go wyciągnąć, żeby nie zniszczyć odcisków.

Nalała odrobinę oleju, po czym przechyliła pocisk otwartą stroną w kierunku rozłożonego ręcznika. Nic się nie stało.

– Niech to szlag – mruknęła.

– Nie…

Energicznie potrząsnęła pociskiem.

– Nie potrząsaj! – wrzasnął Cooper.

– Sachs! – sapnął Rhyme.

Potrząsnęła mocniej.

– Niech to szlag.

– Nie!

Z pocisku wypadła cienka biała nitka i kilka czarnych ziaren prochu.

– Dobra – rzekł Cooper i odetchnął. – Już jest bezpieczny.

Podszedł do stołu i igłowym próbnikiem zwinął nitkę plastyku na szklanej płytce. Poruszał się typowym dla laborantów płynnym krokiem – wyprostowany, z wyciągniętą ręką, w której nieruchomo trzymał próbkę – podszedł do mikroskopu i wsunął płytkę pod okular.

– Proszkiem magnetycznym? – spytał.

– Nie – odrzekł Rhyme. – Gencjaną. To odcisk na plastyku. Trzeba zobaczyć kontrast.

Cooper spryskał próbkę i jeszcze raz umieścił płytkę pod mikroskopem.

Obraz pojawił się równocześnie na monitorze komputera Rhyme’a.

– Jest! – krzyknął. – Jest!

Łuki i rozgałęzienia były doskonale widoczne.

– Nieźle, Sachs. Dobra robota.

Cooper powoli obracał jądro pocisku, a Rhyme zapisywał kolejne obrazy – mapy bitowe – na twardym dysku. Potem złożył je razem i wydrukował jeden, dwuwymiarowy obraz.

Jednak Cooper, obejrzawszy go, westchnął.

– Co? – spytał Rhyme.

– Nie wystarczy. Ledwie ćwierć cala na pięć ósmych. Na tej podstawie nie znajdziemy nic w żadnym systemie identyfikacji odcisków.

– Chryste – westchnął Rhyme. – Cały wysiłek… na nic.

Nagły wybuch śmiechu.

Śmiała się Amelia Sachs. Patrząc na tablice na ścianie. MZ jeden, MZ dwa…

– Złóżcie je razem.

– Co?

– Mamy trzy częściowe odciski – wyjaśniła. – Prawdopodobnie palca wskazującego. Nie widzicie?

Cooper spojrzał na Rhyme’a.

– Nigdy nie słyszałem o takiej technice.

Rhyme też nie. Większość ekspertyz kryminalistycznych polegała na analizowaniu dowodów w celu przedstawienia ich przed sądem – ekspertyza „sądowa” oznaczała „zgodna z postępowaniem prawnym” – i gdyby policja zaczęła składać fragmenty odcisków palców sprawcy, adwokat mógłby od razu iść świętować sukces.

Ale oni chcieli znaleźć Trumniarza, a nie wytoczyć mu sprawę.

– Jasne – powiedział Rhyme. – Zróbcie to!

Cooper zdarł z tablicy wydruki fragmentarycznych odcisków Trumniarza i położył przed sobą na stole.

Sachs i technik zabrali się do pracy. Cooper zrobił fotokopie odcisków, zmniejszając dwa, żeby wszystkie były tych samych rozmiarów. Potem razem z Sachs zaczęli je dopasowywać, jak kawałki układanki. Jak dzieci próbowali różnych kombinacji, przekładali, kłócili się. Sachs nawet wzięła długopis i uzupełniła brakujące linie.

– Oszukujesz – stwierdził Cooper.

– Ale pasuje – powiedziała triumfalnie.

Wreszcie sklecili wszystko razem i wydrukowali. Obraz przedstawiał trzy czwarte odcisku linii papilarnych, prawdopodobnie palca wskazującego prawej dłoni.

Cooper uniósł wydruk.

– Mam wątpliwości, Lincoln.

– Ależ to czysta sztuka, Mel – rzekł Rhyme. – Piękne!

– Nie mów o tym nikomu w Stowarzyszeniu, bo nas zdegradują i wyleją.

– Wprowadź to do systemu identyfikacji. Z klauzulą absolutnego pierwszeństwa. Szukaj we wszystkich stanach.

– Uuu – powiedział Cooper. – To mnie będzie kosztować roczną pensję.

Wprowadził wydruk do komputera.

– Potrwa jakieś pół godziny – rzekł Cooper – realista, nie pesymista.

Jednak poszukiwanie wcale nie trwało długo. Już po upływie pięciu minut – w ciągu których Rhyme zastanawiał się, kogo mógłby naciągnąć na drinka, Sachs czy Coopera – ekran zamigotał.

Na podstawie przedstawionych danych znaleziono… 1 osobę. Zgodność 14 punktów porównawczych. Statystyczne prawdopodobieństwo tożsamości: 97%.

– Boże – wymruczała Sachs. – Mamy go.

– Kto to jest, Mel? – spytał Rhyme cicho, jak gdyby się obawiał, że słowa zdmuchną z ekranu kruche elektrony.

– Już nie Trumniarz – rzekł Cooper. – Nazywa się Stephen Robert Kall. Trzydzieści sześć lat. Obecne miejsce zamieszkania nieznane. Ostatnie dane pochodzą sprzed piętnastu lat, wiejski adres w Cumberland w Wirginii Zachodniej.

Takie pospolite nazwisko. Rhyme poczuł ukłucie rozczarowania. Kall.

– Za co jest notowany?

Cooper zaczął czytać.

– Mówił o tym Jodiemu… Gdy miał piętnaście lat, odsiedział dwadzieścia miesięcy za nieumyślne spowodowanie śmierci. – Technik parsknął krótkim śmiechem. – Widocznie Trumniarz nie powiedział mu, że ofiarą był jego ojczym.

– Ojczym?

– Kurczę, ale historia – rzekł Cooper, czytając.

– Co się stało? – spytała Sachs.

– To fragmenty raportów policyjnych. Posłuchajcie. Zdaje się, że w rodzinie od dawna nie działo się najlepiej. Matka chłopca miała raka, a jej mąż – ojczym Kalla – za jakieś nieposłuszeństwo ją uderzył. Kobieta upadła i złamała rękę. Kilka miesięcy później umarła, a Kall był przekonany, że to Lou był winien jej śmierci.

Cooper czytał dalej i wydawało się, że w pewnym momencie zadrżał.

– Chcecie wiedzieć, co się stało?

– Słuchamy.

– Kilka miesięcy po śmierci matki Stephen z ojczymem poszli na polowanie. Dzieciak uderzył go, tak że Lou stracił przytomność, rozebrał go do naga i przywiązał do drzewa w lesie. Zostawił go tam na parę dni. Chciał go tylko nastraszyć, mówił później jego adwokat. Zanim odnalazła go policja, ciało roiło się od robaków. Przede wszystkim larw. Człowiek żył jeszcze przez dwa dni. Majaczył.

– Niech mnie – szepnęła Sachs.

– Kiedy go znaleziono, chłopak siedział obok, przyglądając się ojczymowi – czytał dalej Cooper. – Podejrzany poddał się bez oporu. Wydawał się zupełnie zdezorientowany. Cały czas powtarzał: „Wszystkim można zabić, wszystkim można zabić…”. Zabrano go na obserwację do Centrum Zdrowia Psychicznego Cumberland.

Rhyme’a nie za bardzo obchodziło psychiczne skrzywienie przestępcy. Wierzył w swoje techniki kryminalistyczne bardziej niż w badania behawioralne. Wiedział, że Trumniarz jest socjopatą – jak wszyscy zawodowi mordercy – lecz przykrości i urazy, jakich doznał w przeszłości, w tym momencie nie miały większego znaczenia.

– Jest zdjęcie? – spytał.

– Z młodości nie ma żadnego.

– Cholera. Służba wojskowa?

– Nic z tego. Lecz jest jeszcze jeden wyrok – powiedział Cooper. – Próbował się zaciągnąć do piechoty morskiej, ale po badaniach psychologicznych nie przyjęli go. Przez kilka miesięcy nękał oficerów z komendy poborowej w Waszyngtonie, w końcu zaatakował i pobił sierżanta. Dostał wyrok w zawieszeniu.

– Sprawdzimy to nazwisko w spisie pseudonimów, na policji i w NCIC – powiedział Sellitto.

– Niech Dellray wyśle swoich ludzi do Cumberland, żeby zaczęli węszyć – polecił Rhyme.

– Dobra.

Stephen Kall…

Minęło tyle lat. Jak gdyby wreszcie zobaczył relikwiarz, o którym wiele słyszał w ciągu całego życia, ale którego nigdy nie widział na własne oczy.

Rozległo się energiczne pukanie do drzwi. Dłonie Sachs i Sellitta instynktownie sięgnęły do broni.

Był to jednak tylko jeden z gliniarzy z dołu. Trzymał w ręku sporą teczkę.

– Przesyłka.

– Co to takiego? – zapytał Rhyme.

– Przywiózł glina z Illinois. Powiedział, że to z pogotowia i straży pożarnej okręgu DuPage.

– Co to jest?

Policjant wzruszył ramionami.

– Powiedział, że jakiś syf z bieżników opon. Chyba sobie robił jaja.

– Nie – odrzekł Rhyme. – To właśnie to. – Spojrzał na Coopera. Mieli materiał z opon samochodów z miejsca katastrofy lotniczej.

Gliniarz posłał mu zdumione spojrzenie.

– I wieźli to samolotem z Chicago?

– Czekaliśmy z zapartym tchem.

– Życie czasami potrafi być zabawne.

Lincoln Rhyme musiał się z tym zgodzić.


Profesjonalne latanie tylko w części polega na lataniu.

Latanie to także robota papierkowa.

Z tyłu furgonetki, która wiozła Percey Clay na lotnisko Mamaroneck, piętrzył się stos książek, map i dokumentów: „Katalog lotnisk i punktów obsługi”, „Informator lotniczy”, „Ogłoszenia lotnicze” – wydawane przez Federalny Urząd Lotnictwa – okólniki doradcze i poradnik Jeppesena, „Katalog informacji i lotnisk”. Tysiące stron, góry informacji. Percey, jak większość pilotów, znała prawie wszystkie na pamięć. Mimo to nie zamierzała siadać za sterami samolotu pozbawiona możliwości konsultacji z materiałami źródłowymi.

Uzbrojona w te informacje oraz kalkulator mogła wypełnić dwa podstawowe dokumenty przed lotem, rejestr nawigacyjny i plan lotu. W rejestrze notowała wysokość, obliczała odchylenia kursu powstałe na skutek wiatru i odchylenia między kursem prawdziwym i magnetycznym, określała czas przelotu i ilość potrzebnego paliwa. Sześć miast, sześć różnych zapisów, między nimi kilkanaście punktów kontroli…

Potem plan lotu Federalnego Urzędu Lotnictwa, po drugiej stronie rejestru nawigacyjnego. Już po starcie samolotu drugi pilot uruchomi plan, łącząc się ze stanowiskiem obsługi lotów w Mamaroneck, które z kolei połączy się z Chicago i poda zakładany czas przylotu „Foxtrota Bravo”. Gdyby samolot nie przybył pół godziny po ustalonym czasie, zostałby uznany za spóźniony i rozpoczęłaby się procedura poszukiwawcza.

Były to skomplikowane dokumenty i należało wszystko dokładnie obliczyć. Gdyby samolot miał nieograniczony zapas paliwa, mogliby polegać na nawigacji radiowej i kursować między miejscami przeznaczenia tak długo, jak by im się podobało, na dowolnie wybranej wysokości. Ale paliwo było nie tylko drogie (a dwa silniki odrzutowe Garretta spalały zdumiewająco dużo), lecz również nadzwyczaj ciężkie i transport dodatkowych zbiorników kosztował majątek. Podczas długich lotów, zwłaszcza przy dużej liczbie paliwożernych startów, zbyt wiele przewożonego paliwa mogło drastycznie ograniczyć zyski firmy z lotu. Federalny Urząd Lotnictwa wydał zarządzenie, by każdy samolot miał tylko tyle paliwa, ile potrzeba na przelot do miejsca przeznaczenia plus rezerwa, w razie nocnego lotu, która umożliwiłaby dodatkowe czterdzieści pięć minut przebywania w powietrzu;

Percey Clay stukała w klawisze kalkulatora, wypełniając formularze swoim precyzyjnym charakterem pisma. Tak niedbała w innych sferach życia, w sprawach latania była wyjątkowo skrupulatna. Sama czynność wypełniania rubryk, wpisywania częstotliwości łączności z kontrolą lotów i odchyleń kursu magnetycznego sprawiała jej przyjemność. Nigdy nie podawała przybliżonych liczb, kiedy wymagano dokładnych obliczeń. Dziś praca pochłonęła ją bez reszty.

Obok niej siedział Roland Bell. Miał wyjątkowo posępną minę. Wesoły chłopak z Południa gdzieś zniknął. Przejmowała się jego smutkiem, tak jak własnym; Brit Hale był chyba pierwszym świadkiem, jakiego stracił. Odczuła niewytłumaczalną potrzebę, by dotknąć jego ręki, pocieszyć go, powiedzieć mu to, co on wcześniej mówił jej. Widocznie należał jednak do tego typu mężczyzn, którzy w obliczu klęski zamykają się w sobie; każdy przejaw współczucia mógłby go rozdrażnić. Uważała, że jest podobny do niej. Bell patrzył przez okno samochodu, od czasu do czasu dotykając czarnej rękojeści pistoletu, spoczywającego w kaburze pod pachą.

W momencie gdy skończyła wypełniać ostatnią kartę planu lotu, furgonetka skręciła na wjazd na lotnisko, zatrzymując się przy stanowisku uzbrojonych strażników, którzy sprawdzili ich dokumenty i wpuścili.

Percey kazała kierowcy podjechać do hangaru, ale zauważyła, że w biurze nadal palą się światła. Poleciła zatrzymać wóz i wysiadła, a Bell z resztą ochroniarzy poszli za nią do głównego budynku biura, czujni i spięci.

W gabinecie siedział Ron Talbot, umorusany smarem i śmiertelnie zmęczony, ocierał spocone czoło. Jego twarz była niepokojąco czerwona.

– Ron… – Podbiegła do niego. – Nic ci nie jest?

Uścisnęli się.

– Brit – powiedział, kręcąc ze smutkiem głową. – Brita też dostał. Percey, nie powinnaś tu być. Jedź w jakieś bezpieczne miejsce, zapomnij o locie. Nie warto.

Odsunęła się.

– O co chodzi? Źle się czujesz?

– Jestem tylko zmęczony.

Wyjęła mu z palców papierosa i zgasiła.

– Sam wszystko robiłeś? Przy „Foxtrocie Bravo”?

– Ja…

– Ron?

– Większość. Już prawie skończyłem. Facet przywiózł butlę gaśniczą i pierścień jakąś godzinę temu. Zacząłem je montować. Trochę się zmęczyłem.

– Boli cię w piersiach?

– Nie, nie bardzo.

– Ron, jedź do domu.

– Mogę…

– Ron – powiedziała ostro. – W ciągu dwóch dni straciłam dwie bliskie osoby. Nie mam zamiaru stracić trzeciej… Sama zamontuję pierścień. Przecież to nic wielkiego.

Talbot wyglądał, jakby nie był w stanie unieść zwykłego klucza, a co dopiero ciężkiej komory spalania.

– Gdzie Brad? – spytała Percy. Miał być dziś pierwszym oficerem.

– W drodze. Powinien być za godzinę.

Pocałowała Talbota w spocone czoło.

– Jedź do domu. I odstaw fajki, na litość boską. Zwariowałeś?

Objął ją.

– Percey, Brit…

Uciszyła go, kładąc palec na ustach.

– Do domu. Wyśpij się. Gdy się obudzisz, będę już w Erie i nikt nie odbierze nam tego kontraktu. Na mur.

Z trudem dźwignął się na nogi i przez chwilę stał, patrząc przez okno na „Foxtrota Bravo”. Na jego twarzy malowało się rozgoryczenie. Przypomniała sobie, że miał taką samą minę, kiedy ją poinformował, że oblał testy fizyczne i już nie będzie mógł latać. Talbot skierował się do drzwi.

Powinna brać się już do roboty. Zakasała rękawy, dała znak Bellowi, by podszedł bliżej. Pochylił głowę, przyjmując pozycję dokładnie taką jak Ed, kiedy coś do niego mówiła przyciszonym głosem.

– Muszę parę godzin spędzić w hangarze. Możesz przez ten czas dopilnować, żeby ten skurwysyn mnie nie zabił?

Bez wygłaszania żadnych ludowych mądrości ani stawiania warunków Roland Bell, człowiek z dwoma pistoletami, skinął poważnie głową, przyglądając się uważnie wszystkim cieniom w okolicy.


Mieli w rękach zagadkę.

Cooper i Sachs zbadali cały materiał znaleziony w bieżnikach opon wozów strażackich i radiowozów policyjnych, które były na lotnisku w Chicago po katastrofie samolotu Eda Carneya. Była tam ziemia, psie odchody, smar, olej, trawa i śmieci, czyli wszystko to, czego Rhyme się spodziewał. Ale dokonali jednego odkrycia, które jego zdaniem mogło być ważne.

Nie miał jednak pojęcia, co ono znaczy.

Jedynym śladem, który mógł być pozostałością po bombie, były drobne fragmenty plastycznej beżowej substancji. Chromatograf gazowy sprzężony ze spektrometrem masowym określił ją jako C5H8.

– Izopren – zastanawiał się Cooper.

– Czyli co? – zapytała Sachs.

– Guma – wyjaśnił Rhyme.

– Są jeszcze kwasy tłuszczowe. Barwniki, talk.

– Jakieś utwardzacze? – spytał Rhyme. – Glina? Węglan magnezu? Tlenek cynku?

– Nic.

– Miękka guma. Na przykład lateks.

– I fragmenty kleju kauczukowego – dodał Cooper, oglądając próbkę pod mikroskopem. – Mam – oznajmił po chwili.

– Nie kpij, Mel – mruknął Rhyme.

– Ślady lutowania i małe kawałki plastyku wbitego w gumę. Czyli obwody scalone.

– Część zegara z bomby? – zastanawiała się głośno Sachs.

– Nie, przecież zegar był nienaruszony – przypomniał jej Rhyme.

Czuł, że są na tropie. Jeżeli była to jeszcze jedna część bomby, może natrafią na ślad źródła pochodzenia materiału wybuchowego albo innego składnika.

– Musimy mieć pewność, czy to element bomby, czy samolotu. Sachs, pojedziesz na lotnisko.

– Na…

– Do Mamaroneck. Znajdziesz Percey i powiesz jej, żeby ci dała próbki wszystkich rzeczy z lateksu, gumy albo obwodów scalonych, jakie są w brzuchu takiego samolotu, którym leciał Carney. W okolicy tego miejsca kadłuba, gdzie eksplodowała bomba. Mel, wyślij informację do federalnego spisu materiałów wybuchowych i sprawdź w wojskowym biurze śledczym – może jakiś materiał używany przez armię ma wodoodporną osłonę z lateksu. Może w ten sposób dotrzemy do źródła.

Cooper zaczął stukać w klawiaturę komputera, lecz Rhyme zauważył, że Sachs nie jest zadowolona ze swojego zadania.

– Chcesz, żebym z nią porozmawiała? – spytała. – Z Percey?

– Tak. Przecież mówiłem.

– Dobra. – Westchnęła. – W porządku.

– I nie mów jej takich rzeczy jak ostatnio. Musi z nami współpracować.

Rhyme nie miał pojęcia, dlaczego z taką złością nałożyła kamizelkę i wyszła bez pożegnania.

Rozdział dwudziesty dziewiąty

45 godzin – godzina trzydziesta pierwsza


Na lotnisku Mamaroneck Amelia Sachs zobaczyła przyczajonego pod hangarem Rolanda Bella. Wokół dużego budynku trzymało straż jeszcze sześciu ludzi. Przypuszczała, że snajperzy zajęli stanowiska w pobliżu.

Dojrzała kątem oka pagórek, obok którego padła wtedy na ziemię, chowając się przed ogniem. Z nieprzyjemnym uciskiem w żołądku przypomniała sobie zapach ziemi zmieszany ze słodkawą wonią prochu, które towarzyszyły jej, gdy strzelała do Trumniarza.

– Detektywie – zawołała do Bella.

– Hej. – Zerknął na nią przelotnie. Zaraz jednak wrócił do penetrowania lotniska. Jego beztroski sposób bycia Południowca zniknął bez śladu. Zmienił się. Sachs zdała sobie sprawę, że teraz coś ich oboje łączy. Oboje strzelali do Trumniarza i spudłowali.

Oboje znaleźli się też na linii ognia i przeżyli. Bell miał jednak więcej powodów do chwały. Zauważyła, że na jego kamizelce widnieją ślady po dwóch kulach, które odbiły się od Bella podczas ataku na dom. On twardo wytrzymał, nie chowając się przed ogniem.

– Gdzie Percey? – zapytała Sachs.

– W środku. Kończy naprawiać samolot.

– Sama?

– Chyba tak. To jest ktoś. Kto by przypuszczał, że taka, no, mało atrakcyjna kobieta może być tak intrygująca. Nie?

Och, nie, przestań.

– Jest tu ktoś jeszcze? Z firmy? – Wskazała biuro Hudson Air. W oknie paliło się światło.

– Percey prawie wszystkich wysłała do domu. Lada chwila ma tu przyjechać jeden gość – drugi pilot. W środku jest ktoś z obsługi naziemnej. Zdaje się, że musi dyżurować, kiedy leci jakiś samolot. Sprawdziłem go. Jest w porządku.

– Ona naprawdę chce lecieć? – spytała Sachs.

– Na to wygląda.

– Samolot był cały czas pilnowany?

– Od wczoraj. A ty co tu robisz?

– Potrzebuję paru próbek do analizy.

– Ten Rhyme to też jest ktoś.

– Mhm.

– Od dawna pracujecie razem?

– Zrobiliśmy kilka spraw – odrzekła wymijająco. – Zabrał mnie z wydziału spraw publicznych.

– Dobry uczynek. Słyszałem, że nieźle lutujesz.

– Nieźle co…?

– Strzelasz. Z broni krótkiej. Jesteś podobno w drużynie.

Tak i właśnie jestem w miejscu, gdzie odbyły się ostatnie zawody, pomyślała z goryczą.

– Taka zabawa w weekendy – mruknęła.

– Sam trochę strzelam z pistoletu, ale nawet gdy mam dobry dzień, z długiej lufy i pojedynczymi strzałami jestem w stanie trafić najwyżej z pięćdziesięciu, sześćdziesięciu jardów.

Była mu wdzięczna za te uwagi, ale domyśliła się, że próbuje ją pocieszyć po wczorajszej klęsce; w istocie słowa nic nie znaczyły.

– Lepiej pójdę pogadać z Percey.

– Śmiało.


Sachs pchnęła drzwi i znalazła się w przestronnym hangarze. Szła powoli, zaglądając do wszystkich miejsc, w których mógłby się ukryć Trumniarz. Przystanęła za wysokim rzędem pudeł; Percey jej nie widziała.

Kobieta stała na niskim rusztowaniu z dłońmi na biodrach i patrzyła na skomplikowaną sieć rurek i przewodów w otwartym silniku. Miała podwinięte rękawy i ręce powalane smarem. Pokiwała głową i sięgnęła do środka.

Sachs przyglądała się zafascynowana, jak jej ręce migają wśród mechanizmów, regulując, badając, dopasowując metal do metalu, dociskając poszczególne elementy dokładnie obliczonymi ruchami szczupłych dłoni. Zamontowała jakiś duży czerwony cylinder – pojemnik gaśniczy, jak się domyśliła Sachs – w ciągu dokładnie dziesięciu sekund.

Ale jedna część – wyglądała jak duża metalowa dętka – nie chciała się dopasować.

Percey zeszła z rusztowania, wybrała jakiś klucz nasadowy i wróciła na górę. Poluzowała śruby i usunęła jakąś część, by mieć lepszy dostęp i większe pole manewru, po czym ponownie spróbowała wcisnąć duży pierścień na miejsce.

Bezskutecznie.

Pchnęła, wykorzystując całą siłę ramienia. Pierścień nie przesunął się nawet o cal. Percey usunęła jeszcze jedną część, skrupulatnie układając każdą śrubę i śrubkę na plastykowej podstawce u swoich stóp. Jej twarz poczerwieniała z wysiłku, a pierś unosiła się gwałtownie. Nagle pierścień wyśliznął się jej z rąk, wyskakując ze swojego miejsca i zwalając Percey z rusztowania. Odwróciła się w locie, padając na ręce i kolana. Narzędzia i śruby, tak pieczołowicie ułożone na podstawce, rozsypały się na podłodze pod ogonem samolotu.

– Nie! – krzyknęła Percey. – Nie!

Sachs dała krok naprzód, by zobaczyć, czy nie zrobiła sobie krzywdy, lecz natychmiast zauważyła, że jej okrzyk nie ma nic wspólnego z bólem – Percey chwyciła wielki klucz i z wściekłością walnęła nim w posadzkę hangaru. Policjantka zatrzymała się w pół kroku i schowała za dużym kartonem.

– Nie, nie, nie – powtarzała Percey, tłukąc kluczem w gładki beton.

Sachs pozostała w ukryciu.

– Och, Ed… – Percey upuściła klucz. – Nie umiem tego sama zrobić. – Ciężko dysząc, zwinęła się w kłębek. – Ed… Ed… tak mi ciebie brakuje! – Leżała skulona na lśniącej podłodze jak kruchy liść i łkała.

Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, atak rozpaczy się skończył. Percey uniosła głowę, głęboko odetchnęła i wstała, ocierając łzy. Dusza lotniczki jeszcze raz wzięła górę. Pozbierała śruby i narzędzia, po czym wspięła się z powrotem na rusztowanie. Przez chwilę wpatrywała się w uparty pierścień. Dokładnie obejrzała obudowę, lecz nie widziała, w którym miejscu metal się klinował.

Sachs wycofała się do drzwi, głośno nimi trzasnęła i zaczęła iść w głąb hangaru, tupiąc donośnie.

Percey obróciła się, ujrzała ją i wróciła do silnika. Kilka razy otarła twarz rękawem i pracowała dalej.

Sachs podeszła do rusztowania, obserwując zmagania Percey z pierścieniem.

Żadna z nich przez dłuższą chwilę nie odezwała się ani słowem.

W końcu Sachs powiedziała:

– Spróbuj podnośnikiem.

Percey spojrzała przez ramię, lecz nie odpowiedziała.

– Niewiele brakuje – ciągnęła Sachs. – Tylko trzeba więcej siły. Stara technika przymusu. Nie uczą jej w szkołach technicznych.

Percey przyjrzała się dokładnie uchwytom mocującym na metalowych częściach.

– No, nie wiem.

– Ale ja wiem. Rozmawiasz z ekspertem.

– Montowałaś kiedyś komorę spalania w learze?

– Nie. Świece zapłonowe w chevrolecie monza. Żeby ich dosięgnąć, trzeba trochę unieść silnik. W każdym razie silnik ośmiocylindrowy. Zresztą kto by kupował samochód z czterema cylindrami? Po co?

Percey spojrzała ponownie na silnik.

– To jak? – Sachs obstawała przy swoim. – Podnośnik?

– Może wgiąć obudowę.

– Ale nie jeśli przyłożysz go tutaj. – Sachs pokazała element konstrukcji, który biegł od silnika do wspornika, połączonego z kadłubem.

Percey obejrzała łącznik.

– Nie mam takiego małego podnośnika, żeby tu pasował.

– Ja mam. Zaraz przyniosę.

Wyszła do samochodu i po chwili wróciła ze składanym lewarkiem. Gdy wspinała się na rusztowanie, poczuła, że jej kolana protestują przeciw takiemu wysiłkowi.

– Spróbuj tutaj. – Dotknęła podstawy silnika. – Stalowy dwuteownik.

Kiedy Percey ustawiała lewarek, Sachs podziwiała skomplikowaną konstrukcję silnika.

– Ile ma koni?

Percey roześmiała się.

– Mocy tych silników nie liczy się w koniach mechanicznych, tylko w funtach siły ciągu. Te dwa to Garrett siedem trzy jeden, każdy o sile ciągu do trzech i pół tysiąca funtów.

– Niesamowite. – Sachs roześmiała się. Włożyła dźwignię do lewarka, a gdy zaczęła kręcić korbą, poczuła znajomy opór. – Nigdy nie byłam tak blisko silnika turbinowego – powiedziała. – Zawsze marzyłam o tym, żeby pojeździć samochodem z silnikiem odrzutowym po dnie wyschniętego słonego jeziora.

– To nie jest klasyczny silnik turboodrzutowy. Niewiele już takich zostało. Chyba w concorde’ach i samolotach wojskowych. Lear ma silniki dwuprzepływowe, jak samoloty pasażerskie. Spójrz z przodu – widzisz te łopatki? To nic innego jak stałe śmigło. Silniki odrzutowe są niewydolne na małych wysokościach. A te palą czterdzieści procent mniej.

Sachs oddychała ciężko, z trudem obracając dźwignię lewarka. Percey ponownie wparła się ramieniem w pierścień i pchnęła. Część nie wydawała się duża, ale była bardzo ciężka.

– Znasz się na samochodach, co? – spytała Percey, też ledwie dysząc.

– Mój ojciec się znał. Uwielbiał auta. Całe popołudnia rozbieraliśmy samochody i składaliśmy z powrotem. Kiedy akurat nie był na patrolu.

– Na patrolu?

– Też był gliniarzem.

– A ty połknęłaś bakcyla mechaniki? – spytała Percey.

– Nie, raczej prędkości. A wtedy trzeba też zostać fanem zawieszenia, układu napędowego i silników, inaczej nigdy nie pojedzie się tak szybko, jak się chce.

– Prowadziłaś kiedyś samolot? – zapytała ją Percey.

– Czy prowadziłam? – Sachs uśmiechnęła się na to słowo. – Nie. Ale pomyślę o tym, skoro ma tyle pary pod maską.

Przekręciła jeszcze trochę korbę, czując ból w mięśniach. Pierścień jęknął i zazgrzytał, unosząc się do obudowy.

– No, nie wiem – powiedziała niepewnie Percey. – Jeszcze trochę!

Z głośnym metalicznym brzękiem pierścień idealnie wskoczył na miejsce. Na kwadratowej twarzy Percey pojawił się nikły uśmiech.

– Dokręcasz je kluczem dynamometrycznym? – spytała Sachs, wkręcając śruby w otwory pierścienia i rozglądając się za narzędziem.

– Tak – odparł Percey. – Do momentu „żeby za cholerę się nie mogły poluzować”.

Sachs docisnęła śruby kluczem z grzechotką. Stukot narzędzia sprawił, że przypomniała się jej szkoła średnia i chłodne sobotnie popołudnia spędzane z ojcem. Zapach benzyny, jesiennego powietrza i gulaszu gotującego się w kuchni w ich domu.

Percey sprawdziła dzieło Sachs, po czym powiedziała:

– Skończę sama.

Zaczęła łączyć przewody i części elektroniczne. Sachs przyglądała się zdziwiona i zafascynowana. Percey na chwilę przerwała.

– Dzięki – rzekła cicho, a po chwili zapytała: – Co tu właściwie robisz?

– Mamy materiał, który być może pochodzi z bomby, ale Lincoln nie wiedział, czy to nie jest część samolotu. Kawałki beżowego lateksu? Obwód scalony? Brzmi znajomo?

Percey wzruszyła ramionami.

– W learze są tysiące uszczelek. Mogą być z lateksu, nie mam pojęcia. A obwodów scalonych? Pewnie też z tysiąc. – Ruchem głowy wskazała szafkę obok stołu warsztatowego w rogu hangaru. – Płytki są różne, zależnie od składnika. Ale znajdziesz tam kupę uszczelek. Weź próbki, jakie chcesz.

Sachs podeszła do stołu i zaczęła wkładać do torebek wszystkie beżowe kawałki gumy, jakie znalazła.

Nie patrząc na Sachs, Percey powiedziała:

– Myślałam, że przyjechałaś mnie aresztować. Odstawić z powrotem do więzienia.

I powinnam, pomyślała Sachs. Lecz głośno rzekła:

– Nie, tylko po próbki. – Po chwili dodała: – Co jeszcze trzeba zrobić przy samolocie?

– Wyregulować. Potem sprawdzić wszystkie ustawienia. Muszę też obejrzeć okno, to, które wymienił Ron. Głupio by było zgubić okno przy prędkości czterystu mil na godzinę. Możesz mi podać ten zestaw sześciokątny? Nie, metryczny.

– Zgubiłam kiedyś przy stu – poinformowała Sachs, podając jej narzędzia.

– Co?

– Okno. Ścigałam faceta uzbrojonego w dubeltówkę. Zdążyłam się uchylić, ale przednia szyba poszła w drobny mak… Zanim go zgarnęłam, miałam już w zębach kilka robaczków.

– A ja myślałam, że mam życie pełne przygód – powiedziała Percey.

– Moja praca to głównie nuda. Płacą mi za te pięć procent, kiedy buzuje adrenalina.

– Podobno – rzekła Percey.

Podłączyła laptop do kilku części silnika i zaczęła stukać w klawisze, od czasu do czasu spoglądając na ekran. Nie patrząc na Sachs, zapytała:

– Powiedz mi, o co właściwie chodzi?

Ze wzrokiem wbitym w ekran migoczący rzędami cyfr Sachs odpowiedziała pytaniem:

– Jak to – o co?

– Skąd to, hm, napięcie między nami. Między tobą i mną.

– Przez ciebie o mało nie zginął mój przyjaciel.

Percey pokręciła głową.

– Nie, to nie to – oznajmiła. – W waszą pracę jest wkalkulowane ryzyko. Sami decydujecie, czy je podejmujecie, czy nie. Jerry Banks nie był żółtodziobem. Nie, to coś innego – czułam to, zanim jeszcze Jerry został ranny. Kiedy cię pierwszy raz zobaczyłam, w pokoju Lincolna Rhyme’a.

Sachs nie odpowiedziała. Wyciągnęła podnośnik z komory silnika, postawiła go na stole i machinalnie złożyła.

Trzy metalowe części wskoczyły na miejsce wokół silnika. Percey posługiwała się śrubokrętem jak dyrygent batutą. Miała naprawdę magiczne dłonie. W końcu spytała:

– Chodzi o niego, prawda?

– O kogo?

– Dobrze wiesz. O Lincolna Rhyme’a.

– Sądzisz, że jestem zazdrosna? – Sachs roześmiała się.

– Tak właśnie myślę.

– Śmieszne.

– Łączy was coś więcej niż sama praca. Chyba go kochasz.

– Oczywiście, że nie. Co za pomysł.

Percey posłała jej znaczące spojrzenie, po czym ostrożnie zwinęła zbędny kawałek przewodu, upychając go obok komory silnika.

– Cokolwiek wtedy zobaczyłaś, to był tylko szacunek dla jego talentu, nic więcej. – Uniosła pokrytą smarem dłoń na wysokość własnej piersi. – Tylko spójrz na mnie, Amelio. Jaki ze mnie materiał na kochankę. Jestem niska, despotyczna, nieładna.

– Jesteś… – zaczęła Sachs.

– Co, bajka o brzydkim kaczątku? – przerwała jej Percey. – Czytałam ją miliony razy, kiedy byłam mała. Ale nigdy nie zmieniłam się w łabędzia. Wprawdzie nauczyłam się latać jak ptak – dodała ze smutnym uśmiechem – jednak to nie to samo. Poza tym… jestem wdową. Dopiero co straciłam męża. Nie interesuje mnie nikt inny.

– Przepraszam – zaczęła wolno Sachs, niechętnie dając się wciągnąć w tę rozmowę – ale muszę powiedzieć… że nie wyglądasz, jakbyś tonęła w żałobie.

– Dlaczego? Bo próbuję za wszelką cenę ratować swoją firmę?

– Nie, nie tylko – odrzekła ostrożnie Sachs. – Prawda?

Percey wpatrywała się w twarz Sachs.

– Ed był mi bardzo bliski. Byliśmy małżeństwem, przyjaciółmi, wspólnikami… masz rację, spotykał się z kimś innym.

Sachs zerknęła w stronę biura Hudson Air.

– Zgadza się – powiedziała Percey. – Lauren. Poznałaś ją wczoraj.

Brunetka zanosząca się od szlochu.

– Bardzo to przeżyła. Cholera, Ed też. Kochał mnie, ale musiał mieć te swoje ładne kochanki. Zawsze je miał. Ale wiesz, one chyba znosiły to jeszcze gorzej. Bo on zawsze do mnie wracał. – Przerwała na chwilę, walcząc ze łzami. – To chyba jest właśnie miłość. Kiedy się ma kogoś w domu i zawsze się do niego wraca.

– A ty?

– Czy byłam mu wierna? – Percey wybuchnęła swoim lekko drwiącym śmiechem, jak ktoś świadomy swoich wad, ale nielubiący roztrząsać szczegółów. – Nie miałam zbyt wielu okazji. Nie należę do dziewczyn, które podrywa się na ulicy. – Z roztargnieniem oglądała klucz nasadowy. – Chociaż, kiedy dowiedziałam się o dziewczynach Eda, kilka lat temu, wściekłam się. Bardzo mnie to dotknęło. Spotykałam się z innymi facetami. Kilka miesięcy byłam z Ronem – z Ronem Talbotem. – Uśmiechnęła się. – Nawet mi się oświadczył. Powiedział, że zasługuję na kogoś lepszego niż Ed. Przypuśćmy, że miał rację. Ale mimo tych dziewczyn Ed był facetem, z którym musiałam być. To się nigdy nie zmieniło.

Wzrok Percey stał się na chwilę nieobecny.

– Poznaliśmy się w marynarce. Oboje byliśmy tam pilotami. Kiedy mi się oświadczył… W wojsku tradycyjne oświadczyny polegają na tym, że się mówi: „Chcesz zostać moim podwładnym?”. Taki żart. Oboje mieliśmy stopień podporucznika, więc Ed powiedział: „Zostańmy swoimi podwładnymi”. Chciał mi kupić pierścionek, ale ojciec się mnie wyrzekł…

– Naprawdę?

– Tak. Jak w kiepskim serialu. Nie chcę się nad tym rozwodzić, w każdym razie oszczędzaliśmy każdego centa, żeby otworzyć własną firmę czarterową. Zwolnili nas ze służby, byliśmy bez grosza. Któregoś wieczoru powiedział: „Lecimy”. Pożyczyliśmy starego norsemana, którego mieli na płycie. Niezła maszyna. Wielki, chłodzony powietrzem silnik tłokowy… Tym samolotem można było zrobić wszystko. Zajęłam fotel po lewej. Wystartowałam i po chwili byliśmy już na sześciu tysiącach stóp. Nagle Ed mnie pocałował i zakołysał sterem, co oznaczało, że przejmuje maszynę. Pozwoliłam mu. Powiedział: „A jednak mam dla ciebie brylant, Percey”.

– I miał? – spytała Sachs.

Percey uśmiechnęła się.

– Ed przyspieszył i nagle pociągnął stery. Samolot zadarł nos do góry. – Łzy napłynęły jej do oczu. – Przez krótką chwilę, zanim wyrównał lot, patrzyliśmy prosto w rozgwieżdżone niebo. Pochylił się do mnie i powiedział: „Wybierz sobie. To wszystkie gwiazdy wieczoru – możesz mieć, którą zechcesz”. – Percey schyliła głowę, łapiąc oddech. – Wszystkie gwiazdy wieczoru…

Potem otarła rękawem oczy i odwróciła się z powrotem do silnika.

– Uwierz mi, nie masz się czym dręczyć. Lincoln to fascynujący człowiek, ale Ed był dla mnie wszystkim.

– Jest jeszcze coś. – Sachs westchnęła. – Przypominasz mu kogoś. Kogoś, kogo kochał. Pojawiasz się i nagle jakby tamto wróciło.

Percey wzruszyła ramionami.

– Jesteśmy podobni do siebie. Rozumiemy się. I co z tego? To nic nie znaczy. Amelio, Rhyme cię kocha.

Sachs parsknęła śmiechem.

– Nie sądzę.

Percey posłała jej kolejne wymowne spojrzenie i zaczęła chować sprzęt do pudeł z taką samą skrupulatnością, z jaką posługiwała się narzędziami i komputerem.

Do hangaru wszedł wolnym krokiem Roland Bell, sprawdzając okna i przyglądając się uważnie wszystkim cieniom.

– Spokój? – zapytał.

– Zupełny.

– Mam wiadomość. Facet z Amer-Medu właśnie wyjechał ze Szpitala Westchester. Ładunek będzie tu za godzinę. Dla bezpieczeństwa pojedzie za nimi wóz z moimi ludźmi. Nie musisz się bać, że popsują ci interes albo ich nastraszą. Moi ludzie to zawodowcy. Kierowca w ogóle się nie zorientuje, że ktoś za nim jedzie.

Percey zerknęła na zegarek.

– Dobra. – Spojrzała na Bella, który patrzył niepewnie na otwartą komorę silnika, jak wąż na mangustę. – Ale nie muszę lecieć z opiekunami, co? – zapytała.

Bell ciężko westchnął.

– Po tym, co się stało w domu – rzekł poważnie – nie mogę cię stracić z oczu. – Pokręcił głową, jak gdyby już robiło mu się niedobrze od wstrząsów samolotu, zawrócił do drzwi i wyszedł w chłodne powietrze popołudnia.

Sprawdzając efekty swojej pracy, Percey odezwała się z głębi komory silnika:

– Patrząc na ciebie i Rhyme’a, nie mogę dać wam więcej niż pięćdziesiąt procent szans powodzenia. – Odwróciła się i spojrzała na Sachs. – Ale wiesz, miałam kiedyś jednego instruktora.

– I co?

– Kiedy lataliśmy dwusilnikowcem, dławił jeden silnik i śmigło kręciło się na wolnych obrotach. Wielu instruktorów odgrywa taki numer – wyłączają silnik na sporej wysokości, żeby zobaczyć, jak sobie poradzisz. Ale zawsze przed lądowaniem włączają go z powrotem. Ten instruktor kazał nam lądować na jednym silniku. Uczniowie pytali go: „Czy to nie za duże ryzyko?”, a on odpowiadał: „Bóg nie daje pewniaków. Czasami trzeba grać w ciemno”.

Percey zatrzasnęła klapę silnika.

– W porządku, gotowe. Można latać. – Klepnęła lśniące poszycie gestem kowbojki, która dodaje animuszu swojemu chłopakowi startującemu w rodeo.

Rozdział trzydziesty

45 godzin – godzina trzydziesta druga


W niedzielę o osiemnastej wezwali do siebie Jodiego z sypialni Rhyme’a na dole, gdzie włóczęga siedział zamknięty.

Poczłapał na górę z ociąganiem, ściskając swoją głupią książkę „Koniec z zależnością”, jakby to była Biblia. Rhyme pamiętał ten tytuł. Gdy był w najczarniejszym nastroju, książka przez wiele miesięcy była na liście bestsellerów w „Timesie”. Zauważył ją wtedy i cynicznie pomyślał, że jemu przydałby się poradnik „Początek zależności”.

Do Cumberland w Wirginii Zachodniej leciał z Quantico zespół agentów, by w dawnym miejscu zamieszkania Stephena Kalla poszukać jakichś tropów, które być może pomogą odnaleźć jego obecną kryjówkę. Lecz Rhyme widział już, jak dokładnie Kall oczyszcza każde miejsce zbrodni, miał więc powody przypuszczać, że morderca z podobną sumiennością zaciera wszystkie inne ślady.

– Powiedziałeś nam o nim parę rzeczy – zwrócił się Rhyme do Jodiego. – Podałeś kilka faktów, kilka cennych informacji. Chcę wiedzieć więcej.

– Ale ja…

– Skup się.

Jodie zmrużył oczy. Rhyme odniósł wrażenie, że włóczęga zastanawia się, jak ich zmiękczyć. Dlatego zdziwił się, gdy Jodie powiedział:

– Jedno jest pewne – że się pana boi.

– Mnie? – zdumiał się Rhyme. – Skąd o mnie może wiedzieć?

– Wie, że ma pan na imię Lincoln. I że chce go pan złapać.

– Skąd?

– Nie wiem – odparł drobny człowiek, po czym dodał: – Kilka razy dzwonił z komórki i strasznie długo słuchał. Pomyślałem sobie…

– Niech to szlag jasny! – krzyknął Dellray. – Podsłuchuje kogoś.

– Oczywiście! – wykrzyknął Rhyme. – Pewnie biuro Hudson Air. Stąd się dowiedział, gdzie jest bezpieczny dom. Dlaczego wcześniej nie przyszło nam to do głowy?

– Trzeba przeczesać biuro – rzekł Dellray. – Ale pluskwa może być gdzieś w skrzynce przekaźnikowej. Znajdziemy ją. Musimy znaleźć. – Zadzwonił do obsługi technicznej FBI.

– Mów dalej – powiedział do Jodiego Rhyme. – Co jeszcze o mnie wie?

– Wie, że jest pan detektywem. Chyba się nie orientuje, gdzie pan mieszka i nie zna pana nazwiska. Ale robi w portki ze strachu.

Gdyby Rhyme mógł czuć przyjemne ukłucie dumy w żołądku – na pewno by je teraz poczuł.

Cóż, panie Kall, może uda nam się sprawić, żeby się pan jeszcze bardziej bał.

– Już raz nam pomogłeś, Jodie. Chciałbym ponownie skorzystać z twojej pomocy.

– Zwariował pan?

– Zamknij się, do kurwy nędzy – huknął Dellray. – Słuchaj, co pan do ciebie mówi. Dobrze?

– Zrobiłem, co mi kazaliście. Więcej nic już nie zrobię. – Jego skomlenie było nie do zniesienia. Rhyme zerknął na Sellitta. Tu mogły się przydać jego umiejętności radzenia sobie z ludźmi.

– Pomożenie nam leży w twoim własnym interesie – rzekł z przekonaniem Sellitto.

– Kula w plecy to ma być mój interes? Kula w łeb? Mhm. Rozumiem. Może mi pan wytłumaczy?

– A pewnie, że ci to wytłumaczę – mruknął Sellitto. – Trumniarz wie, że go wsypałeś. Wcale nie musiał do ciebie celować wtedy pod domem. Mam rację?

Zawsze zmuszaj ich do mówienia. Muszą brać udział w rozmowie. Sellitto często tłumaczył Rhyme’owi zasady prowadzenia przesłuchania.

– Chyba tak.

Sellitto dał Jodiemu znak, by się zbliżył.

– Rozsądniej dla niego byłoby, gdyby stamtąd spieprzał. Ale on mimo wszystko zaczaił się na dachu, żeby cię rozwalić. Jaki z tego wniosek?

– No…

– Że nie spocznie, dopóki cię nie stuknie.

Dellray, uradowany, że u boku Sellitta może zagrać rolę pozytywnego bohatera, rzekł:

– Chyba nie chciałbyś, żeby ktoś taki zapukał do ciebie o trzeciej nad ranem – w tym tygodniu, w przyszłym miesiącu albo przyszłym roku. Nie mam racji?

– No więc – sapnął Sellitto. – Zgadzasz się z nami, że pomagając nam, załatwiasz własny interes?

– Dacie mi ochronę taką jak świadkom?

Sellitto wzruszył ramionami.

– Tak i nie.

– Co?

– Tak, jeżeli nam pomożesz. Nie, jeśli odmówisz.

Czerwone oczy Jodiego wypełniły się łzami. Wyglądał na naprawdę przerażonego. W ciągu ostatnich lat Rhyme bał się o innych – o Amelię, Thoma i Lona Sellitta. Ale nie sądził, żeby kiedykolwiek bał się własnej śmierci (po wypadku na pewno przestał się bać). Zastanawiał się, jak można żyć w takim lęku. Jodie żył jak mysz.

Śmierć ma wiele twarzy…

Sellitto, wchodząc na powrót w rolę dobrego gliny, uśmiechnął się lekko do Jodiego.

– Byłeś przy tym, kiedy zabił tego agenta w piwnicy, prawda?

– Tak, byłem.

– Ten człowiek mógł żyć. Brit Hale też. Wielu ludzi mogło żyć… gdyby ktoś nam pomógł powstrzymać tego gnoja kilka lat temu. Teraz ty masz taką szansę. Możesz ocalić Percey i być może jeszcze kilkanaście innych osób. Tylko ty.

Tak działał geniusz Sellitta. Rhyme mógłby bez skutku godzinami straszyć i próbować zmusić chudego włóczęgę do współpracy. Nigdy jednak nie przyszłoby mu do głowy poruszyć resztki przyzwoitości, jakie zostały w tym śmieciu, a które detektyw zdołał dojrzeć.

Jodie w roztargnieniu kartkował książkę brudnym kciukiem. Wreszcie uniósł wzrok i ze zdumiewającą powagą rzekł:

– Kiedy go prowadziłem do siebie, na stację metra, kilka razy pomyślałem, czyby go nie wepchnąć do rury kolektora kanalizacyjnego. Woda płynie tam bardzo szybko. Zmyłoby go prosto do Hudson. Wiem też, gdzie leżą haki szynowe. Mógłbym wziąć jeden i walnąć go w głowę, gdyby się odwrócił. Naprawdę o tym myślałem. Ale się bałem. – Podniósł książkę. – „Rozdział trzeci. Spróbuj stawić opór swoim demonom”. Zawsze uciekałem. Nigdy nie próbowałem niczemu się przeciwstawić. Myślałem, że z nim mi się uda, ale nie potrafiłem.

Znów zaczął kartkować sfatygowaną książkę. Westchnął.

– Co mam zrobić?

Dellray wycelował swój niewiarygodnie długi kciuk w sufit. Był to znak najwyższej aprobaty.

– Za chwilę do tego przejdziemy – powiedział Rhyme, rozglądając się po pokoju. Nagle zawołał: – Thom! Thom! Chodź, potrzebuję cię!

Z kąta wychynęła przystojna, choć rozdrażniona twarz opiekuna.

– Tak?

– Czuję przypływ próżności – oznajmił dramatycznym tonem Rhyme.

– Czego?

– Próżności. Przynieś mi lustro.

– Chcesz lustro?

– Tak, duże. I proszę, uczesz mnie. Ciągle ci to powtarzam, a ty ciągle zapominasz.


Na płytę lotniska wjechała furgonetka Amer-Medu. Jeśli nawet grupa gliniarzy uzbrojonych w broń maszynową, która otaczała teren, zrobiła wrażenie na dwóch odzianych na biało pracownikach, wiozących wart ćwierć miliona dolarów ładunek ludzkich organów, nie dali tego po sobie poznać.

Wzdrygnęli się dopiero wówczas, gdy pojemniki zaczął obwąchiwać King, owczarek niemiecki należący do brygady pirotechnicznej, specjalista w odnajdywaniu materiałów wybuchowych.

– Hm, dla psów wątroba to wątroba, a serce to serce – powiedział z lekkim niepokojem jeden z dostawców. – Zawsze to mięso.

Lecz King zachowywał się jak stuprocentowy profesjonalista i przepuścił ładunek, nie próbując otworzyć żadnego z pojemników. Ludzie zanieśli ładunek na pokład samolotu i załadowali do chłodziarek. Percey wróciła do kabiny pilotów, gdzie Brad Torgeson, jasnowłosy młodzieniec, który od czasu do czasu latał w Hudson Air, dokonywał rutynowej kontroli przed startem.

Oboje już skończyli przegląd maszyny, przy którym towarzyszyli im Bell, trzech funkcjonariuszy i King. Nie było mowy, by Trumniarz mógł się dostać do samolotu, ale już wiedzieli, że morderca potrafi zmaterializować się w każdej chwili; był to chyba najbardziej drobiazgowy przegląd w historii lotnictwa.

Zajrzawszy do przedziału pasażerskiego, Percey zobaczyła światełka chłodziarek. Zawsze czuła nieokreśloną satysfakcję, kiedy zbudowana przez człowieka martwa maszyneria ożywała. Dla Percey Clay dowodem na istnienie Boga było buczenie serwomotorów i unoszenie się w powietrzu lśniącego metalowego skrzydła w chwili, gdy płat tworzył u góry podciśnienie, a człowiek stawał się nieważki.

Kontynuując kontrolę przedstartową, Percey drgnęła na dźwięk ciężkiego dyszenia obok.

– O kurczę – powiedział Brad, gdy King uznał, że w jego kroczu nie ma materiałów wybuchowych i ruszył na dalszą kontrolę wnętrza samolotu.

Niedawno z Percey rozmawiał Rhyme i powiedział, że sprawdzili z Sachs uszczelki i rurki – żadna nie pasowała do kawałków lateksu z lotniska w Chicago. Rhyme przypuszczał, że guma mogła służyć do uszczelnienia bomby, żeby psy nie wyczuły materiału wybuchowego. Kazał więc Percey i Bradowi zaczekać, podczas gdy technicy kilka razy przechodzili przez cały samolot z superczułymi mikrofonami, nasłuchując tykania detonatora zegarowego.

Maszyna była czysta.

Podczas kołowania samolotu pasa mieli strzec umundurowani policjanci. Fred Dellray porozumiał się z Federalnym Urzędem Lotnictwa, by lot był zastrzeżony – żeby Trumniarz nie dowiedział się, dokąd lecą, gdyby nawet wiedział, że Percey siedzi za sterami. Agent skontaktował się też z biurami terenowymi FBI w każdym z miast, w których samolot miał lądować, i wydał dyspozycje, by podczas rozładunku na płycie lotniska czuwali agenci.

Odezwały się silniki. Brad siedział fotelu po prawej, a Roland Bell kręcił się niespokojnie na jednym z dwu pozostawionych w kabinie siedzeń pasażerskich. Percey Clay powiedziała do wieży:

– Lear sześć dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” w Hudson Air. Gotów do kołowania.

– Zrozumiałem, dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”. Zezwolenie na prawy pas zero dziewięć.

– Zero dziewięć, prawy, dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”.

Lekkie dotknięcie dźwigni i zwinny samolot skręcił na pas, wolno sunąc w szarzejącym świetle wczesnego wiosennego wieczoru. Prowadziła Percey. Drugiemu pilotowi wolno przejmować stery w powietrzu, lecz na ziemi samolotem może sterować tylko pierwszy.

– Jak się bawisz, detektywie? – zawołała Percey do Bella.

– Doskonale – odrzekł, patrząc z kwaśną miną przez okrągłe okno. – Można tu spojrzeć prosto w dół. Za dużo widać. Po co robią takie duże okna?

Percey roześmiała się.

– Widzisz, w samolotach pasażerskich robią wszystko, żebyś się nie zorientował, że lecisz. Filmy, jedzenie, małe okienka. I jak tu się cieszyć z lotu? Po co to?

– Znalazłbym ze dwa powody – rzekł Bell, żując energicznie gumę. Zasłonił okno.

Percey nie odrywała oczu od pasa, spoglądając w lewo i w prawo, jak zwykle czujna.

– Zrobimy krótką odprawę, dobrze? – zwróciła się do Brada.

– Tak jest.

– Start poziomy, kąt ustawienia klap piętnaście stopni – powiedziała Percey. – Zwiększam ciąg. Meldujesz prędkość wznoszenia, osiemdziesiąt węzłów, potwierdzam, prędkość jeden, nos w górę, prędkość wznoszenia. Mówię ci, podwozie w górę i podnosisz je. Zapamiętałeś?

– Prędkość wznoszenia, osiemdziesiąt, prędkość jeden, w górę, prędkość dwa, utrzymać. Podwozie.

– Dobrze. Będziesz kontrolować wszystkie przyrządy i panel wskaźników. Gdyby się zapaliła czerwona lampka albo przed prędkością jeden nawalił któryś z silników, powiedz głośno i wyraźnie „Przerywamy” i wtedy zdecyduję – lecimy czy nie. Jeśli coś takiego się stanie po przekroczeniu prędkości jeden, nie przerywamy startu i traktujemy sytuację jako awarię podczas lotu. Poprosisz o pozwolenie na niski lot i natychmiastowy powrót na lotnisko. Zrozumiano?

– Zrozumiano.

– Dobrze. No to lecimy… Roland, jesteś gotowy?

– Ja tak. Mam nadzieję, że wy też. Tylko nie spatałasz.

Percey znów się zaśmiała. Tak samo mawiała ich gospodyni w Richmond.

Percey przesunęła dźwignie. Silniki zazgrzytały i learjet pomknął naprzód. Pokołowali do miejsca oczekiwania na start, dokładnie tam gdzie morderca podłożył bombę w samolocie Eda. Wyjrzała przez okno i zobaczyła sylwetki dwóch gliniarzy.

– Lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” – odezwała się w radiu kontrola naziemna. – Kołuj na początek lewego pasa startowego pięć.

– „Foxtrot Bravo”. Na początek zero pięć.

Skierowała tam samolot.

Lear był dość niską maszyną, lecz kiedy Percey zajmowała fotel pilota, miała wrażenie, że unosi się milę nad ziemią. Czuła ogrom swojej władzy. To ona podejmowała wszystkie decyzje, które były bezwarunkowo wykonywane. Na niej spoczywała cała odpowiedzialność. Była kapitanem.

Spoglądała na przyrządy.

– Klapy piętnaście – powiedziała, powtarzając kąt ustawienia.

– Klapy piętnaście, jest piętnaście – jak echo powtórzył Brad.

– Lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, przygotuj się. Zezwolenie na start, lewy pas pięć.

– Lewy pas pięć, „Foxtrot Bravo”. Zezwolenie na start.

Brad kończył kontrolę przedstartową.

– Ciśnienie w kabinie w normie. Temperatura ustawiona automatycznie. Radar i światła zewnętrzne włączone. Zapłon, pitot i stroboskopy, u ciebie.

Percey zerknęła na wskaźniki.

– Zapłon, pitot i stroboskopy włączone.

Ustawiła leara na początku pasa, wyprostowała przednie koło i ulokowała się dokładnie na linii środkowej. Spojrzała na kompas.

– Wszystkie wskaźniki w porządku. Pas zero pięć L. Zwiększam moc.

Nacisnęła dźwignie sterowania silnika. Zaczęli pędzić środkiem betonowego pasa. Poczuła, że Brad też łapie dźwignie.

– Pełny ciąg. – Potem Brad zawołał: – Jest prędkość wznoszenia.

Wskaźniki prędkości drgnęły i poczęły piąć się coraz wyżej: dwadzieścia węzłów, czterdzieści…

Silniki wyły pełną mocą, samolot wystrzelił do przodu. Percey usłyszała ciche „Aj” z tyłu i powstrzymała uśmiech.

Pięćdziesiąt węzłów, sześćdziesiąt, siedemdziesiąt…

– Osiemdziesiąt węzłów – oznajmił Brad. – Sprawdź.

– Jest – zawołała, zerknąwszy na prędkościomierz.

– Prędkość jeden – powiedział Brad. – Nos w górę.

Percey zdjęła prawą dłoń z dźwigni i ujęła wolant steru. Drgający do tej pory ster nagle zesztywniał pod wpływem oporu powietrza. Pociągnęła go lekko, ustawiając leara pod standardowym kątem siedmiu i pół stopnia. Silniki dalej ryczały spokojnie, więc jeszcze trochę pociągnęła wolant, aż samolot zadarł nos pod kątem dziesięciu stopni.

– Wznoszenie – powiedział Brad.

– Podwozie w górę. Klapy w górę. Włącz układ tłumienia drgań.

W słuchawkach odezwała się kontrola naziemna.

– Lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, kurs lewo dwa osiem zero. Połącz się z kontrolą odlotów.

– Dwa osiem zero, lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”. Dziękuję.

– Miłego wieczoru.

Pociągnęła wolant, jedenaście stopni, dwanaście, czternaście… na parę minut utrzymała ciąg startowy trochę większy niż zwykle. Słuchała pokrzepiającego szumu silników za sobą.

Siedząc w srebrzystym samolocie, Percey Clay miała wrażenie, jakby leciała w sam środek nieba, zostawiając w dole wszystkich zbyt ciężkich i przygiętych do ziemi. Zostawiała za sobą śmierć Eda i Brita, zostawiała nawet tego strasznego człowieka, diabła wcielonego, Tańczącego Trumniarza. Cały ból, lęk i niepewność zostały daleko w dole, a ona czuła się wolna. Niewykluczone, że droga ucieczki od tego brzemienia należała do zbyt łatwych, lecz dla Percey stanowiła jedyny sposób. Bo Percey Clay siedząca za sterami Leara N695FB nie była niską dziewczyną o kwadratowej twarzy, ani dziewczyną mającą tylko jeden atut – fortunę tatusia zbitą na tytoniu. Znikała Małpia Gęba, Pekińczyk czy Troll, niezgrabna brunetka nerwowo poprawiająca rękawiczkę na szkolnym balu, opierająca się na ramieniu purpurowego ze wstydu kuzyna, otoczona przez smukłe blondynki, które częstowały ją uśmiechami, ciesząc się z góry na późniejsze ploteczki.

Tamta Percey nie była prawdziwą Percey Clay.

Ta była prawdziwa.

Z tyłu dobiegł zduszony jęk Rolanda Bella. Pewnie wyjrzał przez okno podczas niepokojącego przechyłu samolotu.

– Kontrola odlotów Mamaroneck, lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” na dwóch tysiącach.

– Dobry wieczór, dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”. Wejdź na sześć tysięcy i utrzymuj pułap.

Przystąpili do żmudnej pracy ustawiania systemu nawigacyjnego na częstotliwość radiolatarni, dzięki której mogli pomknąć do Chicago prosto jak strzała.

Na sześciu tysiącach stóp przebili się przez warstwę chmur wprost w czyste niebo i zachód słońca, jakiego Percey nigdy jeszcze nie widziała. Właściwie nie obcowała zbyt blisko z naturą i widok pięknego nieba nigdy jej nie nudził. Przyszła jej do głowy jedna jedyna sentymentalna myśl – że Ed powinien przed śmiercią popatrzeć na coś tak pięknego.

– Przejmij maszynę – powiedziała na dwudziestu jeden tysiącach.

– Tak jest – odparł Brad.

– Kawy?

– Z przyjemnością.

Percey poszła w głąb kabiny i nalała kawy do trzech kubków. Jeden podała Bradowi, a sama usiadła obok Rolanda, który ujął kubek trzęsącymi się dłońmi.

– Jak się czujesz? – spytała go.

– Nie, wcale nie mam mdłości, tylko… – skrzywił się – zdenerwowałem się jak… – Południowcy znali pewnie tysiące porównań tego rodzaju, lecz tym razem elokwencja z Karoliny zawiodła. – Po prostu się zdenerwowałem – wyjaśnił.

– Popatrz – powiedziała, wskazując na okno.

Nachylił się i wyjrzał przez szybę. Obserwowała, jak na jego twarzy odmalowuje się zdumienie na widok olśniewającego zachodu.

Bell gwizdnął.

– No, no, popatrz tylko… Ale mieliście tempo przy starcie.

– To grzeczny ptaszek. Słyszałeś kiedyś o Brooke Knapp?

– Nie przypominam sobie.

– Bizneswoman z Kalifornii. Ustanowiła rekord świata, okrążając ziemię w learze 35A – takim samym jak ten – w ciągu pięćdziesięciu godzin z kawałkiem. Pewnego dnia zamierzam pobić jej rekord.

– Nie wątpię. – Był już spokojniejszy. Przyglądał się przyrządom. – Chyba okropnie skomplikowana maszyna.

Pociągnęła łyk kawy.

– Jest taka sztuczka, o której nikomu nie mówimy. Tajemnica zawodowa. Wszystko jest o wiele prostsze, niż ci się wydaje.

– Co to za sztuczka? – spytał z niecierpliwością.

– Popatrz przez okno. Widzisz te kolorowe światełka na końcach skrzydeł?

Niechętnie wyjrzał.

– No, widzę.

– Na ogonie też jest takie.

– Aha. Widziałem, pamiętam.

– Całe nasze zadanie polega na tym, żeby utrzymać samolot między tymi światełkami. Wtedy wszystko jest w porządku.

– Między tymi… – Dopiero po chwili zrozumiał żart. Przez minutę przyglądał się jej kamiennej twarzy, a potem lekko się uśmiechnął.

– Dużo ludzi na to nabrałaś?

– Paru.

Lecz żart wcale go nie rozbawił. Wciąż wpatrywał się w podłogę. Po dłuższym milczeniu Percey odezwała się:

– Brit Hale mógł się nie zgodzić, Roland. Wiedział, jakie jest ryzyko.

– Nie, nie mógł – odrzekł Bell. – Godził się na wszystko, ale nie bardzo wiedział, co się dzieje. Powinienem się domyślić po tych wozach strażackich. Powinienem się domyślić, że morderca wiedział, gdzie są wasze pokoje. Mogłem was umieścić w piwnicy czy gdzie indziej. I mogłem lepiej strzelać.

Bell był tak przygnębiony, że Percey nie wiedziała, co powiedzieć. Położyła swą żylastą dłoń na jego przedramieniu. Wydawał się szczupły, ale poczuła twarde mięśnie.

Zaśmiał się cicho.

– Wiesz co?

– Co?

– Pierwszy raz, odkąd cię poznałem, wyglądasz mniej więcej na spokojną.

– To jedyne miejsce, gdzie czuję się jak u siebie – odparła.

– Lecimy dwieście mil na godzinę, milę nad ziemią, a ty się czujesz bezpieczna. – Bell westchnął.

– Nie, lecimy czterysta mil na godzinę, cztery mile nad ziemią.

– A… Dzięki za informację.

– Piloci mawiają – rzekła Percey – że święty Piotr nie liczy godzin spędzonych w powietrzu, a godziny spędzone na ziemi liczy podwójnie.

– Bardzo śmieszne – powiedział Bell. – Mój wujek też mówił coś takiego. Tylko że wspominał coś o chodzeniu na ryby. Nie obraź się, ale wolę jego wersję.

Rozdział trzydziesty pierwszy

45 godzin – godzina trzydziesta trzecia


Robaki…

Spocony Stephen Kall stał w obskurnej łazience na zapleczu kubańsko-chińskiej restauracji.

Szorował dłonie, by zbawić duszę.

Robaki wżerały się w skórę, kłębiły, szarpały…

Zmyć je… Zmyć je!!!

Żołnierzu…

Melduję, że jestem zajęty.

Żoł…

Szoruj, szoruj, szoruj.

Lincoln Robak mnie szuka.

Wszędzie, gdzie patrzy Lincoln Robak, pojawiają się robaki.

Precz!!!

Szczotka migała tam i z powrotem, aż skórki wokół paznokci zaczęły krwawić.

Żołnierzu, ta krew może być dowodem. Nie wolno ci…

Precz!!!

Wytarł ręce, a potem złapał futerał po gitarze i torbę i zawrócił do sali restauracyjnej.

Żołnierzu, rękawiczki…

Zaniepokojeni goście przyglądali się jego zakrwawionym dłoniom i nieprzytomnej minie.

– Robaki – wyjaśnił całej restauracji. – Pieprzone robaki – po czym wypadł na ulicę.

Biegnąc chodnikiem, powoli się uspokajał. Myślał o tym, co musi zrobić. Oczywiście zabić Jodiego. Musi go zabić, musi zabić, musi… Nie dlatego, że zdradził, ale że wyjawił tyle informacji o nim…

Po co to robisz, żołnierzu?

…temu człowiekowi. I musi zabić Lincolna Robaka, bo… bo robaki go wykończą, jeśli tego nie zrobi.

Muszę zabić, muszę zabić, muszę…

Słuchasz mnie, żołnierzu? Słuchasz?

Tylko tyle trzeba zrobić.

Potem wyjedzie z tego miasta. Z powrotem do Wirginii Zachodniej. Na wzgórza.

Lincoln, trup.

Jodie, trup.

Muszę zabić, muszę, muszę, muszę…

Nic więcej go tu nie zatrzyma.

A Żona – spojrzał na zegarek. Minęła właśnie siódma. Powinna już nie żyć.


– Kuloodporna.

– Ale czy odporna na te kule? – spytał Jodie. – Mówiliście, że one eksplodują!

Dellray zapewnił go, że kamizelka wytrzyma. Składała się z grubej warstwy kevlaru i stalowej płyty pod spodem. Ważyła czterdzieści dwa funty. Rhyme nie znał żadnego gliniarza w mieście, który kiedykolwiek nosił taki pancerz.

– A jak strzeli mi w głowę?

– O wiele bardziej zależy mu na mojej głowie – powiedział Rhyme.

– Skąd będzie wiedział, że tu jestem?

– A jak myślisz, durniu? – warknął Dellray. – Powiem mu.

Agent docisnął paski kamizelki na drobnym ciele Jodiego i rzucił mu kurtkę. Mimo protestów bezdomny został wykąpany i przebrany w czyste ubranie. Duża granatowa kurtka zakrywająca kamizelkę kuloodporną leżała trochę krzywo, ale nadawała mu wygląd muskularnego mężczyzny. Jodie przejrzał się w lustrze i na widok swego nowego ja – wyszorowanego i wystrojonego – uśmiechnął się po raz pierwszy, odkąd tu trafił.

– Dobra – powiedział Sellitto do dwóch tajniaków. – Zabierajcie go do miasta.

Gliniarze wyprowadzili Jodiego z domu.

Dellray spojrzał na Rhyme’a, który nieznacznie skinął głową. Wysoki Murzyn westchnął, sięgnął po swój telefon i zadzwonił do biura Hudson Air Charters, gdzie przy telefonie dyżurował inny agent. Grupa techniczna FBI w jednej ze skrzynek przekaźnikowych niedaleko lotniska znalazła urządzenie podsłuchowe podłączone do linii Hudson Air. Jednak agenci nie usunęli podsłuchu; Rhyme nalegał, żeby tylko sprawdzili, czy działa i wymienili baterie. Chciał wykorzystać urządzenie do nowej zasadzki.

W głośniku zabrzmiało kilka dzwonków, potem trzask.

– Agent Mondale – odezwał się głęboki głos. Nie był to żaden Mondale, a rozmowa przebiegała według ułożonego wcześniej scenariusza.

– Mondale – rzekł Dellray z akcentem urodzonego w Connecticut właściciela ziemskiego o skórze białej jak lilia. – Tu agent Wilson, jesteśmy u Lincolna. (Nie „u Rhyme’a”. Trumniarz znał go jako „Lincolna”).

– Jak tam lotnisko?

– Ciągle zabezpieczone.

– To dobrze. Słuchaj, mam pytanie. Pracuje z nami tajny informator, Joe D’Oforio.

– To ten sam, który…

– Zgadza się.

– Pracujesz z nim?

– Tak – odrzekł Wilson alias Fred Dellray. – Trochę mułowaty, ale chętnie współpracuje. Musimy go odstawić do jego nory i z powrotem.

– Z powrotem, czyli dokąd? Do Lincolna?

– Zgadza się. Facet chce zabrać jakieś swoje rzeczy. Z tamtej starej stacji metra… W każdym razie nie chcemy organizować konwoju. Wystarczy jeden wóz. Dzwonię, bo potrzebujemy dobrego kierowcy. Miałeś kiedyś takiego niezłego faceta, nie?

– Kierowcę?

– No, przy sprawie Gambino?

– A, tak… Niech pomyślę.

Obaj świetnie odgrywali swoje role. Rhyme jak zwykle był pod wrażeniem zdolności aktorskich Dellraya. Facet był, kim chciał.

Agent „Mondale” – który zasługiwał na Oscara za rolę drugoplanową – powiedział:

– Przypomniałem sobie. Tony Glidden. Nie, Tommy. Taki blondyn, zgadza się?

– To ten. Chciałbym, żeby on jechał. Można go gdzieś złapać?

– Nie. Jest w Filadelfii. Wiesz, ta akcja z kupowaniem kradzionych aut.

– W Filadelfii. Niedobrze. Wyjeżdżamy za dwadzieścia minut. Dłużej nie możemy czekać. No dobra, sam pojadę. Ale Tommy…

– Umiał skurczybyk jeździć, nie? Potrafił zgubić ogon między dwoma skrzyżowaniami. Niesamowity gość.

– Szkoda, że go nie ma. No nic, dzięki, Mondale.

– Na razie.

Rhyme mrugnął, co było u niego dowodem najwyższego uznania. Dellray wyłączył telefon i głęboko odetchnął.

– Zobaczymy, zobaczymy.

Sellitto optymistycznie zauważył:

– Trzeci raz zarzucamy przynętę. Powinien wreszcie złapać.

Lincoln Rhyme nie wierzył, że zasada „do trzech razy sztuka” działa w przypadku Trumniarza, ale powiedział:

– Miejmy nadzieję.


Siedząc w ukradzionym samochodzie, Stephen Kall obserwował służbowy wóz, który zatrzymał się niedaleko stacji Jodiego.

Wysiedli z niego Jodie i dwóch umundurowanych gliniarzy, którzy badawczo przyglądali się okolicznym dachom. Jodie wpadł do metra i pięć minut później biegiem wrócił do samochodu z dwoma zawiniątkami pod pachą.

Stephen nie widział żadnej obstawy, żadnego samochodu z tyłu. Wóz z Jodiem włączył się do ruchu, a Stephen ruszył za nim, myśląc, że nie ma lepszego miejsca niż Manhattan, by śledzić kogoś i nie zostać zauważonym. Na pewno nie udałoby się to w Iowa albo Wirginii.

Nieoznakowany samochód przed nim jechał dość szybko, lecz Stephen też był niezłym kierowcą i nie tracił ich z oczu. Wóz zwolnił, kiedy znaleźli się w zachodniej części Central Parku i minęli dom przy Siedemdziesiątej którejś. Przed frontem stali dwaj ludzie w cywilu, ale na pewno byli glinami. Wymienili znak – zapewne „wszystko w porządku” – z kierowcą samochodu.

A więc to tutaj. Dom Lincolna Robaka.

Samochód pojechał dalej na północ. Stephen pokonał jeszcze pewien dystans, a potem gwałtownie zatrzymał się i wysiadł. Wziął pudło po gitarze i wbiegł między drzewa. Wiedział, że wokół mieszkania będą krążyć ludzie z rozpoznania, więc poruszał się dość szybko.

Jak jeleń, żołnierzu.

Tak jest.

Zniknął w wysokich krzewach i poczołgał się z powrotem w stronę domu. Znalazł sobie doskonałe stanowisko na kamiennym stopniu pod obsypanym pączkami bzem. Otworzył futerał. Samochód, w którym siedział Jodie, jechał teraz w kierunku południowym i nieoczekiwanie z piskiem opon zatrzymał się pod domniemanym domem Lincolna. Typowe gubienie ogona – zawrócił w gęstym ruchu i podjechał pod dom z drugiej strony.

Przyglądał się, jak dwaj gliniarze wysiadają, rozglądają się i ruszają chodnikiem, eskortując przestraszonego Jodiego.

Stephen zdjął osłony lunety i ostrożnie ustawił celownik na plecach zdrajcy.

Nagle przed domem przemknął jakiś czarny samochód i przeraził Jodiego. Włóczęga otworzył szeroko oczy, wyrwał się gliniarzom i wbiegł w alejkę biegnącą wzdłuż domu.

Eskorta odwróciła się na pięcie z dłońmi na pistoletach, patrząc za samochodem, którego tak przestraszył się bezdomny. Policjanci zobaczyli, że w środku siedzą cztery latynoskie dziewczyny, więc uznali, że to fałszywy alarm. Wybuchnęli śmiechem. Jeden z nich zawołał Jodiego.

Ale Stephena w tej chwili nie interesował chudy włóczęga. Nie mógł zlikwidować i Robaka, i Jodiego, a teraz musiał zabić Lincolna. Czuł smak tego pragnienia. Dojmującego jak głód, jak chęć wyszorowania rąk.

Strzelić do twarzy w oknie, zabić Robaka.

Muszę, muszę, muszę…

Przez celownik obserwował okna budynku. I nagle – jest. Lincoln Robak!

Przez całe ciało Stephena przebiegł dreszcz.

Jak elektryczny prąd, który poczuł, dotknąwszy nogi Jodiego… tylko że tysiąc razy mocniejszy. Stephen wstrzymał oddech.

Wcale się nie zdziwił, że Robak jest kaleką. Właściwie od razu się domyślił, że ten przystojny mężczyzna siedzący w wyposażonym w silnik wózku inwalidzkim musi być Lincolnem. Stephen wiedział, że wytropić mógł go jedynie ktoś wyjątkowy. Ktoś, kogo zbytnio nie obchodziła codzienność. Dla kogo najważniejszy jest umysł.

Robaki mogły obłazić Lincolna cały dzień i nawet by tego nie poczuł. Mogłyby wpełznąć mu pod skórę i nic by o tym nie wiedział. Był odporny. Za tę niewrażliwość Stephen nienawidził go jeszcze bardziej.

A więc twarz w oknie podczas akcji w Alexandrii… nie należała do Lincolna.

Może jednak należała?

Przestań o tym myśleć! Przestań! Inaczej robaki cię wykończą.

W magazynku były pociski rozpryskowe. Załadował jeden i ponownie obejrzał pokój.

Lincoln Robak z kimś rozmawiał. Stephen nie widział osoby. Pokój wyglądał na jakieś laboratorium – zobaczył komputer i różne urządzenia.

Stephen owinął pas dookoła ręki i przywarł policzkiem do kolby. Nastał chłodny, wilgotny wieczór. Powietrze było ciężkie; z łatwością mogło utrzymać pocisk. Nie trzeba nawet korygować; cel w odległości zaledwie osiemdziesięciu jardów. Odbezpieczyć, oddychać, oddychać…

Strzał w głowę. Stąd będzie łatwo.

Oddychać…

Wdech, wydech, wdech, wydech.

Skupił nitki celownika na uchu Lincolna Robaka, który patrzył w ekran monitora.

Palec począł wolniutko naciskać spust.

Oddychać. To jak seks, jak szczytowanie, jak dotknięcie naprężonej skóry…

Mocniej.

Mocniej.

Nagle Stephen coś dostrzegł.

Niewyraźnie – drobną nierówność na rękawie Lincolna Robaka. Ale to nie była fałdka. To było zniekształcenie.

Rozluźnił palec wskazujący i przez chwilę uważnie przyglądał się temu obrazowi przez lunetę. Stephen zwiększył rozdzielczość celownika Redfield. Spojrzał na litery na monitorze komputera. Były odwrócone.

Lustro! Patrzył w lustro.

Następna pułapka!

Stephen zamknął oczy. Mało brakowało, żeby zdradził swoje stanowisko. Skulił się; robaki go dusiły, dławił się nimi. Rozejrzał się ostrożnie. Wiedział, że w parku musi być kilkunastu ludzi z czułymi mikrofonami, czekających, aż padnie strzał, żeby go natychmiast zlokalizować. Namierzą go celownikami M-16 i rozniosą ogniem krzyżowym.

Nie będzie mowy o kapitulacji. Zabiją go, bo taki mają rozkaz.

Szybko, lecz bezszelestnie drżącymi rękami zdjął lunetę i razem z bronią odłożył do futerału po gitarze. Powstrzymywał mdłości.

Żołnierzu…

Melduję, że nie mogę wypełnić rozkazu.

Żołnierzu, coś ty…

Kurwa, nie mogę wypełnić rozkazu!

Stephen przemknął między drzewami na ścieżkę, którą okrążył łąkę, i wolnym krokiem skierował się na wschód.

O, tak, teraz jeszcze bardziej był pewien, że musi zabić Lincolna. Musi opracować nowy plan. Potrzebował godziny albo dwóch, żeby pomyśleć, żeby się zastanowić, co robić.

Nagle zszedł ze ścieżki i przystanął w krzakach, nasłuchując i rozglądając się wokół. Bali się, żeby nie nabrał podejrzeń, gdyby park był pusty, zostawili więc otwarte wejścia.

To był błąd.

Stephen ujrzał grupkę mężczyzn w swoim wieku – japiszonów, sądząc z wyglądu – ubranych w dresy i bluzy do joggingu. Mieli pokrowce z rakietami do squasha i plecaki, a szli w stronę East Side, rozmawiając głośno. Ich włosy lśniły po prysznicu, jaki zapewne wzięli przed chwilą w niedalekim klubie sportowym.

Stephen zaczekał, aż go miną, po czym dołączył na koniec grupki, jak gdyby do niej należał. Jednemu z młodych ludzi posłał szeroki uśmiech. Raźno wymachując futerałem gitary, szedł za nimi w kierunku tunelu prowadzącego do East Side.

Rozdział trzydziesty drugi

45 godzin – godzina trzydziesta czwarta


Otoczył ich zmierzch.

Percey Clay, znów siedząc w lewym fotelu learjeta, zobaczyła przed sobą maleńkie światełka – Chicago.

Centrum lotów Chicago dało im pozwolenie zejścia na dwanaście tysięcy stóp.

– Zaczynamy schodzić – oznajmiła, zmniejszając moc silników. – System lotniska.

Brad przełączył radio na automatyczny system informacyjny lotniska i głośno powtarzał wszystko, co mówił nagrany na taśmę głos.

– Tu Chicago. Wiatr dwa pięć zero na trzech. Temperatura pięćdziesiąt dziewięć stopni. Ciśnienie trzydzieści koma jedenaście.

Brad ustawił wysokościomierz, a Percey powiedziała do mikrofonu:

– Chicago, kontrola lądowania, tu lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, na dwunastu tysiącach. Kurs dwieście osiemdziesiąt.

– Dobry wieczór, „Foxtrot Bravo”. Zejdź na dziesięć tysięcy. Czekaj na kurs na pas dwadzieścia siedem, prawo.

– Zrozumiałam. Zejść na dziesięć. Kurs dwadzieścia siedem, prawo. Dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”.

Percey nie chciała spojrzeć w dół. Gdzieś pod nimi był grób jej męża i jego samolotu. Nie wiedziała, czy kontrola O’Hare skierowała go na pas dwudziesty siódmy, ale było to wielce prawdopodobne. Jeśli tak, to schodziła tym samym korytarzem, który był ostatnią drogą Eda.

Może właśnie stąd do niej zadzwonił…

Nie! Nie myśl o tym, rozkazała sobie. Lecisz samolotem, o nim myśl.

Cichym, spokojnym głosem powiedziała:

– Brad, schodzimy z widocznością ziemi na prawy pas dwadzieścia siedem. Kontroluj podchodzenie i powtarzaj wszystkie ustalone wysokości. Kiedy już będziemy na prostej, kontroluj prędkość lotu, wysokość i prędkość opadania. Gdybyśmy schodzili szybciej niż tysiąc stóp na minutę, powiedz mi. Zwrot przy dziewięćdziesięciu dwóch procentach.

– Zrozumiałem.

– Klapy dziesięć stopni.

– Klapy dziesięć stopni, jest dziesięć stopni.

– Lear dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”, skręć w lewo, kurs dwieście czterdzieści, zejdź i utrzymuj cztery tysiące – odezwał się głos w radiu.

– Dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” z dziesięciu na cztery. Kurs dwieście czterdzieści.

Pociągnęła lekko dźwignie i samolot trochę się uspokoił, huk silników przycichł. Percey usłyszała szum powietrza jak szelest wiatru wpadającego przez okno w nocy i poruszającego prześcieradła.

Zawołała do Bella:

– Zaraz przeżyjesz pierwsze lądowanie learem. Zobaczymy, czy umiem go tak posadzić, żebyś nie uronił ani kropli kawy.

– Wystarczy, że przeżyję – powiedział Bell i zacisnął pas tak mocno, jak gdyby przypinał się do bungee.


– Nic, Lincoln.

Zdegustowany Rhyme zamknął oczy.

– Nie wierzę. Po prostu w to nie wierzę.

– Nie ma go. Był, to niemal pewne. Ale mikrofony nie wyłowiły żadnego dźwięku.

Rhyme zerknął na duże lustro, które kazał Thomowi ustawić po drugiej stronie pokoju. Spodziewali się, że roztrzaskają je kule rozpryskowe. Central Park kłębił się od ludzi Haumanna i Dellraya czekających na odgłos strzału.

– Gdzie Jodie? – spytał Rhyme.

Dellray prychnął pogardliwie.

– Chowa się w alejce. Zobaczył jakiś samochód i się spłoszył.

– Jaki samochód?

Agent roześmiał się.

– Jeżeli to był Trumniarz, to udało mu się zmienić w cztery pulchne Portorykanki. Gnojek powiedział, że nie wyjdzie, dopóki ktoś nie wyłączy latarń przed domem.

– Zostaw go. Zmarznie, to wróci.

– Albo wróci po pieniądze – przypomniała Sachs.

Rhyme spojrzał na nią spode łba. Czuł gorycz zawodu, że i tym razem sztuczka się nie udała.

Czy to on popełnił błąd? A może Trumniarz miał jakiś osobliwy instynkt? Szósty zmysł? Sama myśl o tym była odstręczająca dla Rhyme’a jako naukowca, lecz nie mógł tego wykluczyć. W końcu nawet departament nowojorski od czasu do czasu korzystał z usług mediów.

Sachs ruszyła w stronę okna.

– Nie podchodź – powiedział Rhyme. – Ciągle nie mamy pewności, czy uciekł. – Sellitto zaciągnął zasłony, trzymając się z dala od szyb.

Dziwne, ale brak pewności, gdzie dokładnie jest Trumniarz, był straszniejszy niż świadomość, że celuje do nich z odległości dwudziestu stóp.

Zadzwonił telefon Coopera. Technik odebrał.

– Lincoln, to pirotechnicy z FBI. Pogrzebali w archiwum materiałów wybuchowych i twierdzą, że być może namierzyli te kawałki lateksu.

– Co mówią?

Cooper przez chwilę słuchał agenta.

– Nie zidentyfikowali konkretnego typu gumy, ale niewykluczone, że to może być materiał z detonatora wysokościowego. Jego częścią jest balon z lateksu wypełniony powietrzem. Gdy samolot nabiera wysokości, balon powiększa się pod wpływem niższego ciśnienia na dużej wysokości i w pewnym momencie naciska na włącznik w ściance bomby. Wtedy następuje eksplozja.

– Ale ta bomba miała detonator zegarowy.

– Mówili tylko o tym lateksie.

Rhyme patrzył na plastykowe torebki ze składnikami bomby. Gdy jego wzrok spoczął na zegarze, pomyślał: Dlaczego jest nienaruszony?

Bo był zamontowany za stalową osłoną.

Ale Trumniarz mógł go zamontować gdziekolwiek, choćby wcisnąć w sam materiał wybuchowy i wtedy nic by po nim nie zostało. Pozostawienie zegara w całości w pierwszej chwili mogło się wydawać nieostrożnością. Lecz teraz zaczął się nad tym zastanawiać.

– Powiedz mu, że samolot eksplodował, kiedy podchodził do lądowania – rzekła Sachs.

Cooper przekazał agentowi tę uwagę. Po chwili powiedział:

– Mówi, że to może być różnica konstrukcyjna. Kiedy samolot się wznosi, balon odbezpiecza zapalnik, a podczas schodzenia balon kurczy się i zamyka obwód.

– Zegar to blef – szepnął Rhyme. – Zamontował go za stalową osłoną, żeby nie uległ zniszczeniu. Żebyśmy pomyśleli, że to bomba zegarowa, a nie wysokościowa. Jak wysoko był samolot Carneya w momencie wybuchu?

Sellitto przewertował raport.

– Schodził z pięciu tysięcy stóp.

– Czyli bomba była uzbrojona od chwili, gdy weszli na pięć tysięcy nad Mamaroneck, i wybuchła, kiedy zeszli poniżej tego poziomu nad Chicago – rzekł Rhyme.

– Dlaczego podczas zejścia? – zapytał detektyw.

– Żeby samolot był daleko? – podsunęła Sachs.

– Zgadza się – odparł Rhyme. – Żeby Trumniarz zdążył uciec z lotniska przed wybuchem.

– Ale po co chciał, żebyśmy myśleli, że to taki, a nie inny typ bomby? – zapytał Sellitto.

Rhyme zobaczył, że Sachs domyśliła się w tej samej chwili co on.

– O, nie! – krzyknęła.

Sellitto nadal nie rozumiał.

– Co?

– Bo w samolocie Percey oddział saperów szukał bomby zegarowej – powiedziała. – Nasłuchiwali tykania.

– Czyli – wykrztusił Rhyme – Percey i Bell też mają na pokładzie bombę wysokościową.


– Prędkość schodzenia tysiąc dwieście stóp na minutę – oznajmił Brad.

Percey pociągnęła lekko wolant steru, zwalniając opadanie. Zeszli już na pięć i pół tysiąca stóp.

Wtedy usłyszała ten dźwięk.

Dziwne ćwierkanie. Nigdy nie słyszała takiego odgłosu w learze 35A. Przypominał jakiś brzęczyk ostrzegawczy, ale dość daleki. Percey zerknęła na wskaźniki, lecz nie zobaczyła żadnej czerwonej lampki.

– Pięć tysięcy trzysta stóp – powiedział Brad. – Co to za hałas?

Nagle dźwięk ustał.

Percey wzruszyła ramionami.

Chwilę później usłyszała obok siebie krzyk:

– W górę! Ciągnij go w górę! Natychmiast!

Poczuła na policzku gorący oddech Rolanda Bella, który kucnął obok jej fotela, wymachując telefonem komórkowym.

– Co?

– Mamy bombę na pokładzie! Wysokościową. Wybuchnie, jeśli będziemy na wysokości pięciu tysięcy stóp.

– Ale jesteśmy nad…

– Wiem! Ciągnij w górę! W górę!

– Ciąg dziewięćdziesiąt osiem procent! – krzyknęła Percey. – Podaj wysokość.

Bez chwili wahania Brad pchnął dźwignie ciągu. Percey obróciła leara o dziesięć stopni. Bell poleciał do tyłu i wylądował z hukiem na podłodze.

– Pięć tysięcy dwie, pięć sto pięćdziesiąt – mówił Brad -…pięć dwieście, pięć trzysta, pięć czterysta… pięć osiemset. Sześć tysięcy stóp.

W ciągu lat spędzonych w powietrzu Percey Clay nigdy nie ogłosiła alarmu. Raz tylko zgłosiła sytuację awaryjną, kiedy pechowe stado pelikanów postanowiło popełnić samobójstwo w silniku numer dwa, blokując na dodatek pilota. Teraz jednak, po raz pierwszy powiedziała:

– SOS, SOS, lear sześć dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”.

– Mów, „Foxtrot Bravo”.

– Kontrola, zawiadamiam, że mamy zgłoszenie o bombie na pokładzie. Proszę o natychmiastową zgodę na wejście na dziesięć tysięcy stóp i przejście w tryb oczekiwania nad obszarem niezamieszkanym.

– Zrozumiałem, dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” – powiedział spokojnie kontroler. – Utrzymuj obecny kurs dwieście czterdzieści. Zezwolenie na dziesięć tysięcy stóp. Podamy odpowiednie kursy innym samolotom… Zmień kod na siedem siedem zero zero i skrzecz.

Brad spojrzał niepewnie na Percey, ustawiając w transponderze kod, który automatycznie wysyłał sygnał ostrzegawczy do wszystkich urządzeń radarowych w pobliżu, że „Foxtrot Bravo” ma kłopoty. Skrzeczenie polegało na wysyłaniu sygnału z transpondera, by wszyscy w kontroli lotów i innych samolotach dokładnie wiedzieli, który punkt na ekranie radaru oznacza leara.

Percey usłyszała, jak Bell mówi do telefonu:

– Poza mną i Percey do samolotu zbliżał się tylko Ron Talbot, dyrektor firmy. Wiesz, nic do niego nie mam, ale moi chłopcy albo ja nie spuszczaliśmy z niego oka, kiedy pracował. Cały czas ktoś zaglądał mu przez ramię. Aha, przyjechał jeszcze ten człowiek z częściami. Z firmy dystrybucyjnej w Greenwich. Ale go sprawdziłem, był w porządku. Wziąłem od niego nawet numer do domu i rozmawiałem z jego żoną, żeby potwierdzić tożsamość. – Bell słuchał przez chwilę, po czym wyłączył telefon. – Odezwą się.

Percey spojrzała na Brada, potem na Bella i wróciła do pilotowania samolotu.

– Paliwo? – spytała drugiego pilota. – Na ile wystarczy?

– Jesteśmy poniżej normy. Mieliśmy dobry wiatr. – Obliczył szybko. – Zostało na sto pięć minut lotu.

Dziękowała Bogu albo losowi, albo własnej intuicji, że postanowiła nie tankować w Chicago, ale nalać tyle, żeby starczyło do Saint Louis, plus wymagana nadwyżka na dodatkowe czterdzieści pięć minut lotu.

Znów zadzwonił telefon Bella.

Słuchał, potem westchnął i spytał Percey:

– Ta sama firma dostarczyła butlę gaśniczą?

– Cholera, włożył to do gaśnicy? – spytała z goryczą.

– Na to wygląda. Samochód dostawczy złapał gumę zaraz po wyjeździe z magazynu. Kierowca zmieniał koło przez jakieś dwadzieścia minut. Gliniarz z Connecticut właśnie znalazł coś, co przypomina pianę z gaśnicy śniegowej; w krzakach przy drodze niedaleko miejsca, gdzie to się zdarzyło.

– Niech to szlag! – Percey odruchowo spojrzała w kierunku silnika. – I sama zainstalowałam to cholerstwo.

– Rhyme pyta o temperaturę – rzekł Bell. – Czy pod wpływem ciepła bomba nie wybuchnie?

– Niektóre części silnika są gorące, inne nie. Przy gaśnicy nie jest aż tak gorąco.

Bell przekazał informację Rhyme’owi, po czym powiedział:

– Chce z tobą porozmawiać.

Chwilę później Percey usłyszała w radiu odgłos łączenia z telefonem.

Odezwał się Lincoln Rhyme.

– Percey, słyszysz mnie?

– Głośno i wyraźnie. Kutas wykręcił nam numer, co?

– Na to wygląda. Jak długo możecie jeszcze lecieć?

– Godzinę czterdzieści pięć minut. Mniej więcej.

– Dobra. – Po chwili milczenia Rhyme zapytał: – Możesz się jakoś dostać do silnika od wewnątrz?

– Nie.

Znów cisza.

– A mogłabyś odłączyć cały silnik? Odkręcić, czy coś? Żeby odpadł?

– Od wewnątrz nie.

– Nie ma sposobu, żebyś zatankowała w powietrzu?

– Zatankować? Tego samolotu nie.

– A mogłabyś wznieść się na tyle, żeby zamrozić mechanizm bomby? – spytał Rhyme.

Zdumiało ją tempo jego myśli. Żaden z tych pomysłów jej nie przyszedłby do głowy.

– Być może. Ale nawet przy awaryjnym schodzeniu – mówię o locie nurkującym – wylądowalibyśmy dopiero po ośmiu, dziewięciu minutach. Nie sądzę, żeby części bomby mogły być tak długo zamrożone. Poza tym taka prędkość rozerwałaby nas na kawałki.

– Dobra, a gdybyście zostawili samolot i skoczyli ze spadochronami? – ciągnął Rhyme.

W pierwszym odruchu pomyślała, że nigdy by nie porzuciła swojego samolotu. Lecz realistyczna odpowiedź – a taką dała Rhyme’owi – była taka, że zważywszy na prędkość leara 35A i układ drzwi, skrzydeł i silników, raczej nikt by nie przeżył skoku z samolotu.

Rhyme znów na chwilę zamilkł. Brad przełknął ślinę i otarł dłonie w nienagannie wyprasowane spodnie.

– Kurczę.

Roland Bell kiwał się w przód i w tył.

Beznadzieja, myślała, wpatrując się w zapadający zmierzch.

– Lincoln? – odezwała się Percey. – Jesteś tam?

Usłyszała jego głos. Wołał do kogoś w laboratorium – albo w sypialni. Rozdrażnionym tonem mówił:

– Nie tę mapę. Wiesz, o którą mi chodzi. Po co mi ta? Nie, nie…

Cisza.

Och, Ed, pomyślała Percey. Nasze życie zawsze biegło tym samym torem. Może nasza śmierć też będzie podobna. Najbardziej jednak martwiła się o Rolanda Bella. Nie mogła znieść myśli, że mógłby osierocić dzieci.

Usłyszała, jak Rhyme pyta:

– Jak daleko możesz dolecieć na paliwie, które ci zostało?

– Przy najbardziej ekonomicznym ciągu… – Spojrzała na Brada, który stukał w klawisze kalkulatora.

– Jeśli nabierzemy wysokości, powiedzmy, osiemset mil.

– Mam pomysł – rzekł Rhyme. – Czy moglibyście polecieć do Denver?

Rozdział trzydziesty trzeci

45 godzin – godzina trzydziesta szósta


– Lotnisko jest położone na wysokości pięciu tysięcy stu osiemdziesięciu stóp – powiedział Brad, wertując „Przewodnik lotniczy Denver”. – Na podobnej wysokości byliśmy nad Chicago i bomba nie wybuchła.

– Ile jest do Denver? – spytała Percey.

– Od punktu, w którym teraz jesteśmy, dziewięćset dwie mile.

Percey zastanawiała się tylko kilka sekund. Skinęła głową.

– Dobra, spróbujemy. Podaj mi kurs obliczeniowy, dopóki nie dostaniemy częstotliwości radiolatarni. – Potem powiedziała do radia: – Będziemy próbować, Lincoln. Powinno wystarczyć paliwa, dojedziemy do samej kreski. Mamy sporo roboty. Odezwę się później.

– Będziemy czekać.

Brad wpatrywał się w mapę, po czym zajrzał do rejestru lotu.

– Kurs lewo dwieście sześćdziesiąt sześć.

– Dwa sześć sześć – powtórzyła. – Centrum Chicago – powiedziała do kontroli lotów. – Dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”. Bierzemy kurs na międzynarodowe lotnisko Denver. Przypuszczalnie… mamy na pokładzie bombę wysokościową. Musimy siąść na terenie położonym na wysokości pięciu tysięcy stóp albo nawet wyżej. Prośba o natychmiastowe podanie częstotliwości radiolatarni na Denver.

– Zrozumiałem, „Foxtrot Bravo”. Podamy za minutę.

– Proszę podać warunki pogodowe na trasie, Centrum Chicago – rzekł Brad.

– Nad Denver przechodzi teraz front wysokiego ciśnienia. Przeciwny wiatr na dziesięciu tysiącach waha się od piętnastu do czterdziestu, miejscami wzrasta do sześćdziesięciu, siedemdziesięciu na dwudziestu pięciu tysiącach.

– Cholera – mruknął Brad i wrócił do swoich obliczeń. – Paliwo wyczerpie się pięćdziesiąt pięć mil przed Denver.

– Nie możecie wylądować na autostradzie? – spytał Bell.

– Tylko jako wielka ognista kula – odparła Percey.

– „Foxtrot Bravo”, jesteś gotów do przyjęcia częstotliwości? – odezwała się kontrola z Chicago.

Podczas gdy Brad notował informacje, Percey przeciągnęła się, opierając głowę o fotel. Gest wydał się jej znajomy i przypomniała sobie, że podobny ruch wykonywał Lincoln Rhyme w swoim ogromnym łóżku. Pomyślała o krótkim wykładzie, jakiego mu wówczas udzieliła. Mówiła wtedy poważnie, ale nie zdawała sobie sprawy, jak prawdziwe mogą się okazać te słowa. Jak zależni mogą się stać od kruchego metalu i plastyku.

I być może przez nie zginą.

Los to myśliwy…

Zabraknie pięćdziesięciu pięciu mil. Co mieli zrobić?

Dlaczego nie potrafi myśleć tak szybko jak Rhyme? Nie było żadnego sposobu, żeby zaoszczędzić paliwo?

Ekonomiczne było latanie na większej wysokości.

Latanie z mniejszym obciążeniem też. Może coś zrzucą z samolotu?

Ładunek? Transport Amer-Medu ważył dokładnie czterysta siedemdziesiąt osiem funtów. Dzięki temu można by zyskać kilka mil.

Ale choć rozważała tę możliwość, wiedziała, że nigdy by tego nie zrobiła. Może gdyby była jakaś szansa na ocalenie tego lotu, na ocalenie firmy.

Dalej, Lincoln, podsuń mi jakiś pomysł. Podaj… Wyobraziła sobie jego pokój, siebie siedzącą obok niego, przypomniała sobie samczyka sokoła przechadzającego się dumnie po parapecie.

– Brad – odezwała się nieoczekiwanie. – Jak mamy współczynnik lotu ślizgowego?

– Współczynnik leara trzydzieści pięć A? Nie mam pojęcia.

Percey latała kiedyś schweizerem 2-32 – szybowcem wyczynowym. Jego prototyp zbudowano w 1962 roku i tym samym na długo ustalono standardy szybownictwa. Schweizer miał niesamowitą prędkość schodzenia – sto dwadzieścia stóp na minutę. Ważył około tysiąca trzystu funtów. Lear, którym teraz leciała, ważył czternaście tysięcy funtów. Mimo to mógł przecież, jak każdy samolot, wykonywać lot ślizgowy. Pamiętała przypadek kanadyjskiego boeinga 767 sprzed kilku lat, o którym nadal było głośno. Na skutek błędu komputera i ludzi skończyło się paliwo. Obydwa silniki zgasły na wysokości czterdziestu jeden tysięcy stóp i boeing zmienił się w stuczterdziestotrzytonowy szybowiec. Wylądował awaryjnie i wszyscy przeżyli.

– Trzeba pomyśleć. Jaka jest prędkość schodzenia bez ciągu?

– Chyba można utrzymać dwa trzysta.

Czyli prawie pionowe spadanie z prędkością trzydziestu mil na godzinę.

– Policz teraz, kiedy skończyłoby się paliwo, gdybyśmy chcieli wejść na pięćdziesiąt pięć tysięcy stóp.

– Pięćdziesiąt pięć? – zapytał zdumiony Brad.

– Zgadza się.

Postukał w klawisze.

– Maksymalna prędkość wznoszenia to cztery tysiące trzysta stóp na minutę; dużo spalimy, ale po trzydziestu pięciu tysiącach spalanie znacznie maleje. Można zredukować napęd…

– Ciągnąć na jednym silniku?

– Jasne. Da się zrobić.

Znów zaczął stukać w kalkulator.

– Nawet przy takich założeniach, będzie pusty osiemdziesiąt trzy mile przed Denver. Ale wtedy oczywiście osiągniemy sporą wysokość.

Percey Clay, która zawsze otrzymywała najlepsze oceny z matematyki i fizyki, potrafiła doskonale liczyć bez kalkulatora; liczby zaczęły jej migać w głowie. Na pięćdziesięciu pięciu tysiącach wyłączają silniki, prędkość spadania dwa trzysta… Przed lądowaniem mogli pokonać ponad osiemdziesiąt mil. Może więcej, jeśli dopiszą wiatry.

Brad, za pomocą kalkulatora i swoich szybkich palców, doszedł do tego samego wniosku.

– Chociaż niewiele by zabrakło.

Bóg nie daje pewniaków.

Powiedziała:

– Centrum Chicago. Lear „Foxtrot Bravo” prosi o natychmiastowe zezwolenie na pięćdziesiąt pięć tysięcy.

Czasami trzeba grać w ciemno.

– Hm, powtórz, „Foxtrot Bravo”.

– Musimy wejść wyżej. Pięćdziesiąt pięć tysięcy stóp.

– „Foxtrot Bravo” – wtrącił się głos kontrolera z wieży. – Macie leara trzydzieści pięć, tak?

– Tak jest.

– Maksymalny pułap wynosi czterdzieści pięć tysięcy.

– Zgadza się, ale musimy wejść wyżej.

– Sprawdzaliście ostatnio uszczelnienie?

Uszczelnienie ciśnieniowe. Drzwi i okna. Dzięki któremu samolot nie rozpada się na kawałki.

– Jest w porządku – odrzekła, nie wspominając o tym, że „Foxtrot Bravo” został podziurawiony kulami i naprędce połatany jeszcze tego samego popołudnia…

– Zgoda, masz zezwolenie na pięćdziesiąt pięć tysięcy stóp, „Foxtrot Bravo”.

Po czym Percey powiedziała coś, czego wcześniej nie mówił prawie żaden pilot leara.

– Zrozumiałam, z dziesięciu na pięćdziesiąt pięć tysięcy.

Zaczęła wydawać polecenia.

– Ciąg osiemdziesiąt osiem procent. Podaj prędkość wznoszenia i wysokość przy czterdziestu, pięćdziesięciu i pięćdziesięciu pięciu tysiącach.

– Zrozumiałem – rzekł opanowanym głosem Brad. Przechyliła samolot i lear począł się piąć w górę.

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

Dziesięć minut później Brad zawołał:

– Pięćdziesiąt pięć tysięcy.

Wyrównali tor lotu. Percey wydawało się, że słyszy jęk szwów kadłuba. Przypomniała sobie, jak zachowuje się organizm ludzki na dużych wysokościach. Gdyby wyleciało okno, które wymienił Ron, albo puściło któreś z uszczelnień ciśnieniowych, to jeśliby nawet samolot pozostał cały, niedotlenienie pozbawiłoby ich przytomności w ciągu pięciu sekund. Gdyby nawet mieli maski, na skutek różnicy ciśnień krew by się w nich zagotowała.

– Tlen. Zwiększ ciśnienie w kabinie na dziesięć tysięcy stóp.

– Ciśnienie na dziesięć tysięcy – powiedział.

To przynajmniej zmniejszy nieco straszliwe ciśnienie na kruchy kadłub samolotu.

– Dobry pomysł – rzekł Brad. – Jak myślisz, uda się?

Małpia zręczność…

– Nie wiem – odparła. – Trzeba wyłączyć numer dwa. Dopływ paliwa zamknięty, system automatycznej regulacji odłączony.

– Zamknięty, odłączony – powtórzył jak echo Brad.

– Pompy paliwowe wyłączone, zapłon wyłączony.

– Pompy wyłączone, zapłon wyłączony.

Poczuła lekki skręt samolotu, gdy ustał ciąg z lewej. Percey wyrównała przechył lekkim wychyleniem steru pionowego. Niespecjalnie to jednak odczuli. Ponieważ silniki były zamontowane z tyłu kadłuba, a nie na skrzydłach, utrata jednego z nich nie wpływała poważnie na stabilność samolotu.

– Co teraz mamy robić? – zapytał Brad.

– Ja zamierzam napić się kawy – powiedziała Percey, zeskakując z fotela jak chłopczyca ze swego domku na drzewie. – Hej, Roland, masz ochotę?


W pokoju Rhyme’a przez czterdzieści pełnych męki minut panowała cisza. Nie zadzwonił żaden telefon. Nie nadszedł żaden faks. Głos komputera nie zameldował: „Masz wiadomość”.

Wreszcie zabrzęczał telefon Dellraya. Agent kiwał głową, słuchając, ale Rhyme widział, że wieści nie są pomyślne. Dellray wyłączył aparat.

– Z Cumberland?

Dellray skinął głową.

– Zupełny klops. Kall nie był tam od lat. Miejscowi ciągle wspominają chłopaka, który przywiązał ojczyma do drzewa, żeby zjadły go robaki. Taka lokalna legenda. Nie ma tam żadnej rodziny. Nikt nic nie wie. Albo nie chce powiedzieć.

Po chwili zaćwierkał telefon Sellitta. Detektyw otworzył klapkę i powiedział:

– Tak?

Rhyme modlił się, żeby to był trop. Spojrzał na nalaną, stoicką twarz Sellitta. Gliniarz zatrzasnął telefon.

– To Roland Bell – powiedział. – Chciał, żebyśmy wiedzieli. Skończyło im się paliwo.

Rozdział trzydziesty czwarty

45 godzin – godzina trzydziesta ósma


Trzy różne sygnały ostrzegawcze rozległy się równocześnie.

Niski poziom paliwa, niski poziom oleju, niska temperatura silnika.

Percey próbowała zmienić nieznacznie położenie samolotu, by sprawdzić, czy nie uda się jej wciągnąć do przewodów jeszcze trochę paliwa, lecz zbiorniki były suche jak pieprz.

Silnik numer jeden kaszlnął, stuknął cicho i zamilkł.

Kabinę zalała nieprzenikniona ciemność.

O, nie…

Percey nie widziała żadnego przyrządu, ani jednej dźwigni czy gałki. Jedynym jasnym elementem, dzięki któremu nie straciła orientacji, była ledwie widoczna linia świateł Denver daleko przed nimi.

– Co jest? – spytał Brad.

– Jezu, zapomniałam o alternatorach.

Alternatory były napędzane przez silniki. Bez silników nie mieli prądu.

– Opuść turbinę naporową – poleciła.

Brad znalazł po omacku odpowiednią dźwignię i pociągnął. Z dołu samolotu wysunęła się turbina powietrza naporowego.

Było to niewielkie śmigło połączone z alternatorem. Napędzał je strumień powietrza naporowego podczas lotu, a obrót turbiny zasilał alternator. Wystarczało to na wytworzenie prądu do przyrządów i oświetlenia. Ale nie do klap, podwozia, hamulców aerodynamicznych.

Chwilę później rozbłysły niektóre światła.

Percey patrzyła na wskaźnik prędkości pionowej. Pokazywał, że schodzą z prędkością trzech i pół tysiąca stóp na minutę.

O wiele szybciej, niż zakładali. Prawie pięćdziesiąt mil na godzinę.

Dlaczego? – zastanawiała się. Czyżby pomylili się w obliczeniach?

Z powodu rozrzedzonego powietrza! Obliczała prędkość opadania w gęstej atmosferze. Myśląc o tym teraz, przypomniała sobie, że powietrze w okolicach Denver jest rzadsze również na mniejszych wysokościach. Nigdy nie latała szybowcem wyżej niż milę.

Pociągnęła ster, by zmniejszyć prędkość spadku. Po chwili schodzili dwa tysiące sto stóp na minutę. Ale równocześnie zmniejszyła się prędkość pozioma. W tym rzadkim powietrzu prędkość przeciągnięcia wynosiła około trzystu węzłów. Drążek steru zaczął wibrować, a przyrządy stały się bezwładne. W takim samolocie nie będzie wyjścia z bezwładnego lotu.

Trumienny próg…

Wolant w przód. Opadali szybciej, ale nabierali przy tym prędkości. Bawiła się tak przez pięćdziesiąt mil. Kontrola lotów powiedziała im, gdzie wieją najsilniejsze wiatry przeciwne i Percey próbowała znaleźć odpowiednią kombinację wysokości i toru lotu – wiatru, który by uniósł leara na dostateczną wysokość, ale nie za szybko, żeby zbytnio nie wytracili prędkości.

W końcu Percey – z obolałymi mięśniami od siłowego sterowania samolotem – otarła spocone czoło i powiedziała:

– Połącz się z nimi, Brad.

– Centrum Denver, tu lear sześć dziewięć pięć „Foxtrot Bravo” na dziewiętnastu tysiącach stóp. Jesteśmy dwadzieścia jeden mil od lotniska. Prędkość dwieście dwadzieścia węzłów. Nie działają silniki. Prosimy o skierowanie na najdłuższy pas zgodny z naszym kursem dwa pięć zero.

– Zrozumiałem, „Foxtrot Bravo”. Czekaliśmy na was. Ciśnienie trzydzieści koma dziewięć pięć. Kurs w lewo dwa cztery zero. Pas lewo dwadzieścia osiem. Będziecie mieli jedenaście tysięcy stóp do dyspozycji.

– Zrozumiałem, Denver.

Coś nie dawało jej spokoju. Znów czuła ten paskudny ucisk w żołądku. Jak wówczas, gdy zobaczyła czarną furgonetkę.

Co to było? Tylko przesąd?

Wypadki chodzą parami…

– Dziewiętnaście mil do lądowania – powiedział Brad. – Szesnaście tysięcy stóp.

– „Foxtrot Bravo”, skontaktuj się z kontrolą podejścia do lądowania. – Kontroler z centrum podał im częstotliwość i dorzucił: – Zostali poinformowani o waszej sytuacji. Powodzenia. Wszyscy o was myślimy.

– Dobranoc, Denver, Dzięki.

Brad przełączył radio na nową częstotliwość.

Co się dzieje? – zastanawiała się Percey. Musiałam o czymś zapomnieć. Ale o czym?

– Kontrola lądowania Denver, tu lear sześć dziewięć pięć „Foxtrot Bravo”. Na trzynastu tysiącach stóp, trzynaście mil przed lądowaniem.

– Mamy cię, „Foxtrot Bravo”. Kurs dwa pięć zero. Podobno nie macie ciągu, zgadza się?

– Jesteśmy największym szybowcem, jaki latał nad Denver.

– Działają klapy i podwozie?

– Klapy nie. Podwozie spuścimy ręcznie.

– Zrozumiałem. Chcecie wozy ratownicze na płycie?

– Zdaje się, że mamy na pokładzie bombę. Chcemy wszystko, co macie pod ręką.

Wtedy z dreszczem przerażenia uświadomiła sobie: ciśnienie atmosferyczne!

– Kontrola Denver – powiedziała. – Podajcie ciśnienie.

– Hm, mamy trzydzieści koma dziewięćdziesiąt sześć, „Foxtrot Bravo”.

Podskoczyło o jedną setną cala w ciągu ostatniej minuty.

– Rośnie?

– Tak, „Foxtrot Bravo”. Idzie szeroki front wysokiego ciśnienia.

Nie! Wzrośnie temperatura otoczenia wokół bomby, balon się skurczy, jak gdyby byli dużo niżej niż w rzeczywistości.

– Wdepnęliśmy w niezłe gówno – mruknęła.

Brad spojrzał na nią.

– Ile było na Mamaroneck? – spytała go.

Zajrzał do rejestru lotu.

– Dwadzieścia dziewięć koma sześć.

– Oblicz pięć tysięcy stóp wysokości przy tym ciśnieniu i porównaj z ciśnieniem trzydzieści jeden koma zero.

– Trzydzieści jeden? Cholernie dużo.

– Właśnie w takie coś się pakujemy.

Wlepił w nią oczy.

– Przecież bomba…

Percey skinęła głową.

– Oblicz.

Młody człowiek pewną ręką wstukał cyfry do kalkulatora.

Westchnął, co było u niego pierwszą widoczną oznaką emocji.

– Pięć tysięcy stóp w Mamaroneck przekłada się na cztery osiemset pięćdziesiąt tutaj.

Percey przywołała do siebie Bella.

– Sytuacja wygląda tak. Nadchodzi front wysokiego ciśnienia. Zanim zbliżymy się do pasa, bomba może odczytać wysokość jako mniejszą niż pięć tysięcy stóp. Może wybuchnąć, kiedy będziemy pięćdziesiąt, sto stóp nad ziemią.

– Aha. – Spokojnie skinął głową. – Aha.

– Klapy nie działają, więc będziemy lądować z dużą szybkością, jakieś dwieście mil na godzinę. Jeżeli będzie wybuch, stracimy kontrolę nad sterami i rozbijemy się. Nie powinno być dużo ognia, bo zbiorniki są puste. A w zależności od tego, co przed nami będzie, może nami nieźle rzucać, zanim zaczniemy spadać. Nic tu nie poradzisz, więc przypnij się mocno pasami i spuść głowę najniżej, jak możesz.

– Dobra – powiedział, kiwając głową i spoglądając przez okno.

Zerknęła na jego twarz.

– Mogę cię o coś zapytać, Roland?

– Jasne.

– To nie jest twój pierwszy lot samolotem, co?

Westchnął.

– Wiesz, jak się od urodzenia mieszka w Karolinie Północnej, nie ma wielu okazji do podróżowania. A do Nowego Jorku… pociągi są bardzo wygodne. – Przerwał. – Właściwie nigdy nie wjechałem wyżej niż windą na ostatnie piętro wieżowca.

– Tu jest zupełnie inaczej.

Ścisnął ją za ramię i szepnął:

– Nie spatałasz. – Po czym wrócił na swoje miejsce.

– Dobra – powiedziała Percey, przeglądając w „Przewodniku lotniczym” informacje na temat lotniska Denver. – Brad, będziemy mieli nocne lądowanie z widocznością ziemi na lewym pasie dwadzieścia osiem. Ja dowodzę. Opuścisz ręcznie podwozie i będziesz podawać prędkość spadku, odległość do pasa, wysokość – prawdziwą wysokość nad ziemią, nie nad poziomem morza – i prędkość. – Myślała, o czym jeszcze powiedzieć. Silniki i klapy nie działały, nie działały hamulce aerodynamiczne. Nic więcej nie przychodziło jej do głowy; był to najkrótszy instruktaż przed lądowaniem w ciągu jej lotniczej kariery. – Ostatnia rzecz. Kiedy się już zatrzymamy, spieprzaj stąd, ile sił w nogach.

– Dziesięć mil do pasa – powiedział Brad. – Prędkość dwieście węzłów. Wysokość dziewięć tysięcy stóp. Trzeba zmniejszyć prędkość opadania.

Pociągnęła wolant steru i prędkość znacznie zmalała. Drążek znów zaczął wibrować. Jeśli przekroczą teraz kąt krytyczny, koniec.

Naprzód.

Dziewięć mil… Osiem…

Pociła się jak mysz. Otarła twarz. Między kciukami i palcami wskazującymi zrobiły się jej pęcherze.

Siedem… Sześć…

– Pięć mil do lądowania, cztery i pół tysiąca stóp. Prędkość dwieście dziesięć węzłów.

– Podwozie w dół – rozkazała Percey.

Brad zaczął kręcić kołem, które opuszczało ciężkie podwozie. Wprawdzie pomagała mu siła grawitacji, ale był to spory wysiłek. Mimo to nie odrywał oczu od wskaźników, recytując ze spokojem księgowego, który odczytuje cyfry z zestawienia bilansowego:

– Cztery mile do lądowania, trzy tysiące dziewięćset stóp…

Percey zmagała się z różnicą ciśnień na mniejszej wysokości i silnym wiatrem.

– Podwozie w dole – zawołał zdyszanym głosem Brad.

Prędkość spadła do stu osiemdziesięciu węzłów – około dwustu mil na godzinę. Nadal lecieli za szybko. O wiele za szybko. Bez odwracaczy ciągu zaryją w beton i staną w ogniu nawet na najdłuższym pasie startowym.

– Denver, jakie ciśnienie?

– Trzydzieści koma dziewięćdziesiąt osiem – odparł niewzruszony głos kontrolera.

Rośnie. Ciągle rośnie.

Nabrała głęboko powietrza. Według bomby pas startowy był położony niecałe pięć tysięcy stóp nad poziomem morza. Z jaką dokładnością Trumniarz skonstruował zapalnik?

– Podwozie opuszczone. Prędkość spadku dwa tysiące sześćset. Czyli pionowa prędkość około trzydziestu ośmiu mil na godzinę.

– Opadamy za szybko, Percey – zawołał Brad. – Walniemy jakieś sto jardów przed światłami. Może dwieście.

Kontrola też to zauważyła.

– „Foxtrot Bravo”, musisz nabrać trochę wysokości. Podchodzisz za nisko.

Znowu za stery. Prędkość zmalała. Niebezpieczeństwo przeciągnięcia. Stery naprzód.

– Dwie i pół mili do lądowania, wysokość tysiąc dziewięćset stóp.

– Za nisko, „Foxtrot Bravo”! – ostrzegł ponownie kontroler lotów.

Spojrzała przed siebie, poza srebrny nos samolotu. Zobaczyła wszystkie światła – stroboskopowe światła podchodzenia do lądowania, mrugające do nich zachęcająco, niebieskie punkciki wyznaczające drogę do kołowania, pomarańczowoczerwone pasa startowego… I światła, jakich Percey nigdy nie widziała przy podchodzeniu. Setki błyskających białych i czerwonych lamp. Wszystkie wozy ratownicze.

Wszędzie światła.

Wszystkie gwiazdy wieczoru…

– Ciągle nisko – powiedział Brad. – Uderzymy o ziemię dwieście jardów za blisko.

Pociły się jej ręce. Wyciągnięta do przodu, Percey znów pomyślała o Lincolnie Rhymie, przypiętym do wózka i pochylającym w przód głowę, kiedy przyglądał się czemuś na monitorze komputera.

– Za nisko, „Foxtrot Bravo” – powtórzyła kontrola. – Wysyłam wozy ratownicze przed pas startowy.

– Nie zgadzam się – odparła niewzruszenie Percey.

– Wysokość tysiąc trzysta. Półtorej mili do lądowania.

Mamy trzydzieści sekund! Co mam robić?

Ed? Powiedz… Brit? Niech mi ktoś powie…

Gdzie moja małpia zręczność? Co mam, do cholery, zrobić?!

Wyjrzała przez okno kabiny. W blasku księżyca dostrzegła miasteczka i przedmieścia, jakieś pola, a po lewej rozciągała się szeroka połać pustyni.

Kolorado to stan pustynny… No jasne!

Nieoczekiwanie wykonała ostry przechył w lewo.

Zaskoczony Brad, nie wiedząc, co robi Percey, zawołał:

– Prędkość spadku trzy dwieście, wysokość tysiąc stóp, dziewięćset, osiemset pięćdziesiąt…

Przechył samolotu bez silników kosztuje błyskawiczną utratę wysokości.

– „Foxtrot Bravo”, nie skręcaj – krzyknął kontroler. – Powtarzam, nie skręcaj! Masz za małą wysokość.

Nad pasem pustyni wyrównała lot.

Brad zaśmiał się krótko.

– Wysokość stała…Wysokość rośnie, mamy dziewięćset stóp, tysiąc, tysiąc dwieście. Tysiąc trzysta… Nic nie rozumiem.

– Ciepły prąd powietrza – wyjaśniła. – W ciągu dnia pustynia absorbuje ciepło, a w nocy oddaje.

Kontrola w Denver też się tego domyśliła.

– Dobrze, „Foxtrot Bravo”! Dobrze. Zyskaliście jakieś trzysta jardów przy lądowaniu. Kurs prawo dwieście dziewięćdziesiąt, teraz lewo dwieście osiemdziesiąt. Dobrze. Jesteś na kursie. Słuchaj, „Foxtrot Bravo”, jeżeli chcesz skasować światła podchodzenia, wal prosto przed siebie.

– Dzięki za propozycję, Denver, ale chyba siądę tysiąc za numerami.

– Też może być.

Mieli następny kłopot. Wprawdzie mogli już dolecieć do pasa, lecz wciąż lecieli za szybko. Przydałyby się klapy, których zadaniem była redukcja prędkości przy lądowaniu. Normalna prędkość leara 35A z wyłączonymi silnikami wynosiła sto dziesięć mil na godzinę. Bez klap zbliżała się do stu osiemdziesięciu. Przy takiej szybkości nawet pas startowy długości dwóch mil byłby za krótki.

Percey zastosowała więc ślizg boczny.

Jest to prosty manewr, wykorzystywany podczas lądowania przy silnych bocznych wiatrach w małym prywatnym samolocie. Przechyla się maszynę w lewo, naciskając równocześnie prawy pedał sterowania kierunkowego, dzięki czemu samolot znacznie zwalnia. Percey nie wiedziała, czy ktoś przed nią używał tej techniki w siedmiotonowym odrzutowcu, lecz nic innego nie przyszło jej do głowy.

– Potrzebuję twojej pomocy – powiedziała do Brada, łapiąc z trudem powietrze i czując ból przeszywający jej otartą skórę na dłoniach. Brad też złapał za wolant i nadepnął na pedały. Samolot zwolnił, choć niebezpiecznie przechylił się w lewo.

Percey zdołała go wyprostować, zanim zetknął się z pasem. Nadzieja w niej odżyła.

– Prędkość lotu? – zawołała.

– Sto pięćdziesiąt węzłów.

– Wygląda to nieźle, „Foxtrot Bravo”.

– Dwieście jardów do pasa startowego, wysokość dwieście osiemdziesiąt stóp – rzekł Brad. – Światła podejścia na godzinie dwunastej.

– Prędkość spadku? – zapytała.

– Dwa sześćset.

Za szybko. Lądowanie przy takiej prędkości opadania mogło zniszczyć podwozie. A także groziło detonacją bomby.

Przed sobą zobaczyła błyskające światła podejścia, kierujące ich naprzód…

W dół, w dół…

Gdy pędzili w kierunku rusztowania ze światłami, Percey krzyknęła:

– Przejmuję samolot!

Brad puścił wolant steru.

Percey wyprostowała leara z bocznego przechyłu i zadarła nos. Samolot pięknie uniósł przód i chwycił wiatr, zatrzymując karkołomny spadek tuż nad numerami na początku pasa.

Chwycił wiatr tak dobrze, że nie chciał siąść.

Lżejszy bez paliwa samolot mknął naprzód w gęstym powietrzu, ani myśląc o lądowaniu.

Zerknęła na żółte i zielone wozy ratownicze, rozstawione po obu stronach pasa.

Tysiąc stóp za numerami nadal wisieli trzydzieści stóp nad betonem.

Chwilę później byli już dwa tysiące za numerami. Potem trzy.

Do diabła, niech coś ją w końcu posadzi na ziemi!

Percey pchnęła ster naprzód. Nos samolotu opadł niebezpiecznie, więc szarpnęła z powrotem wolant. Srebrny ptak zadrżał, po czym miękko osiadł na betonie. Było to najłagodniejsze lądowanie w jej karierze.

– Hamulce do dechy!

Percey i Brad równocześnie wdusili pedały, słysząc pisk klocków hamulcowych i czując gwałtowne wibracje. Kabina wypełniła się dymem.

Byli już w połowie długości pasa, lecz nadał pędzili z szybkością stu mil na godzinę.

Trawa, pomyślała Percey. Jeżeli będzie trzeba, skręcę na trawę. Zniszczę podwozie, ale przynajmniej uratuję ładunek…

Siedemdziesiąt, sześćdziesiąt…

– Alarm pożarowy, prawe koło – zameldował Brad. A potem: – Alarm pożarowy, przednie koło.

Mam to gdzieś, pomyślała i naparła na pedały całym ciężarem ciała.

Learem zaczęło rzucać na boki i trząść. Percey skontrowała, skręcając przednie koło. Do kabiny wdarło się jeszcze więcej dymu.

Sześćdziesiąt mil na godzinę, pięćdziesiąt, czterdzieści…

– Drzwi – zawołała do Bella.

W ułamku sekundy detektyw był przy drzwiach, wypychając je na zewnątrz; zmieniły się w schodki.

Z kilku miejsc jechały w ich kierunku wozy strażackie.

Z przeraźliwym jękiem dymiących hamulców lear N695FB zatrzymał się dziesięć stóp przed końcem pasa.

Najpierw w kabinie rozległ się głos Bella:

– Dobra, Percey, uciekaj! Ruszaj się.

– Muszę…

– Teraz ja dowodzę! – krzyknął detektyw. – Jak trzeba będzie, wywlokę cię stąd siłą. A teraz spadaj.

Bell wypchnął ją i Brada za drzwi, potem sam zeskoczył na beton, odciągając ich od samolotu. Zawołał do strażaków, którzy zaczęli oblewać pianą wnęki kół:

– Na pokładzie jest bomba, może w każdej chwili wybuchnąć. W silniku. Nie zbliżajcie się.

Obserwując tłum strażaków i ratowników otaczających samolot, trzymał w dłoni jeden ze swoich pistoletów. Percey wcześniej uważała, że Bell zachowuje się czasem jak stuknięty paranoik, lecz zdążyła od tego czasu zmienić zdanie.

Przystanęli w odległości stu stóp od samolotu. Na pasie zatrzymał się wóz oddziału pirotechników policji Denver. Bell przywołał ich gestem.

Z samochodu wysiadł chudy, wysoki gliniarz o wyglądzie kowboja i podszedł do Bella. Pokazali sobie nawzajem legitymacje, po czym Bell wyjaśnił mu, gdzie ich zdaniem może znajdować się bomba.

– Czyli – rzekł gliniarz z Denver – nie jesteście pewni, że bomba jest na pokładzie.

– Nie. Nie na sto procent.

Jednak gdy Percey spojrzała na „Foxtrota Bravo” – na jego piękne srebrne poszycie, zbryzgane teraz pianą i lśniące w blasku reflektorów – rozległ się ogłuszający huk. Wszyscy poza Percey i Bellem padli na ziemię w momencie, gdy tylna połowa samolotu rozpadła się, a w niebo wzbił się potężny słup płomieni i kawałków metalu.

– Och – powiedziała bez tchu Percey, zakrywając dłonią usta.

W zbiornikach oczywiście nie było paliwa, lecz wnętrze samolotu – siedzenia, przewody, wykładzinę, plastykowe elementy i cenny ładunek – trawił wielki ogień. Strażacy zaczekali na dogodniejszą chwilę, po czym ruszyli naprzód, bezsensownie zalewając metalowe szczątki strumieniami śnieżnej piany.

Загрузка...