Spoglądając w górę, dostrzegłem spadającą kropkę, która zbliżając się, przybierała kształt odwróconego serca – nurkującego ptaka. Spadał przez pół mili w przezroczystym jesiennym powietrzu, a jego wrzask zmieszany z gwizdem wiatru przerodził się w dźwięk, jakiego nie wydaje żadne ziemskie stworzenie. W ostatniej chwili ptak zrównał swój lot z torem lotu przepiórki i rzucił się na nią. Towarzyszyło temu głośne „plask”, jak gdyby pocisk dużego kalibru rozerwał ciało.
„Sokoły moja pasja”
Stephen Bodio
45 godzin – godzina czterdziesta druga
Rhyme zauważył, że minęła już trzecia nad ranem. Percey Clay leciała z powrotem na Wschodnie Wybrzeże odrzutowcem FBI i za parę godzin miała się stawić przed sądem przysięgłych.
A Rhyme nadal nie miał pojęcia, gdzie może być Tańczący Trumniarz, co planuje, za kogo teraz się przebierze.
Zadzwonił telefon Sellitta. Detektyw słuchał wiadomości ze zmarszczonym czołem.
– Jezu. Trumniarz sprzątnął następną osobę. Znaleźli ciało w stanie uniemożliwiającym identyfikację, w tunelu w Central Parku. Niedaleko Piątej Alei.
– W ogóle nie da się ustalić tożsamości?
– Zdaje się, że wyczyścił go zupełnie. Odciął ręce, usunął zęby, szczękę, zdjął ubranie. Wiadomo tylko, że to był biały mężczyzna. Młody, w okolicach trzydziestki. – Detektyw zamilkł, słuchając dalej. – Nie był włóczęgą – zameldował. – Czysty, w dobrej formie. Nieźle zbudowany. Haumann uważa, że to jakiś yuppie z East Side.
– No dobra – powiedział Rhyme. – Niech go tu przywiozą. Sam chcę mu się przyjrzeć.
– Ciału?
– Zgadza się.
– Dobrze.
– A więc Trumniarz ma nową tożsamość – rzekł ze złością Rhyme i zamyślił się. – O co tym razem, do cholery, chodzi? Co planuje?
Westchnął, spoglądając za okno. Po chwili powiedział do Dellraya:
– Fred, w którym domu teraz ich umieścicie?
– Zastanawiałem się nad tym – odrzekł agent. – I wydaje mi się…
– W naszym – odezwał się nowy głos.
Wszyscy spojrzeli na stojącego w drzwiach krępego mężczyznę.
– W naszym bezpiecznym domu – powiedział Reggie Eliopolos. – Przejmujemy świadka.
– Ale jeżeli nie macie… – zaczął Rhyme.
Prokurator pomachał papierkiem, zbyt szybko, by Rhyme mógł przeczytać, lecz wszyscy już wiedzieli, że ma oficjalny rozkaz o areszcie prewencyjnym.
– To niedobry pomysł – powiedział Rhyme.
– Lepszy niż pańskie pomysły, przez które ostatni świadek kilka razy otarł się o śmierć.
Sachs z gniewem postąpiła krok naprzód, ale Rhyme pokręcił głową.
– Proszę mi wierzyć – rzekł – że Trumniarz wszystkiego się domyśli. Może nawet już się domyślił, że ich przejmujecie. Właściwie – dodał złowrogo – może właśnie na to liczy.
– Musiałby czytać w myślach.
Rhyme przechylił głowę na bok.
– Nareszcie pan coś chwyta.
Eliopolos parsknął pogardliwie. Rozejrzał się i spostrzegł Jodiego.
– Jesteś Joseph D’Oforio?
Człowieczek wlepił w niego zdziwione oczy.
– Ja… tak.
– Ciebie też zabieramy.
– Chwileczkę, powiedzieli mi, że jak tylko dostanę moje pieniądze, mogę…
– To nie ma nic wspólnego z żadnymi nagrodami. Jeżeli masz prawo do nagrody, dostaniesz ją. Chcemy tylko, żebyś był bezpieczny do posiedzenia sądu przysięgłych.
– Sądu! Nikt nic nie mówił o zeznaniach przed sądem!
– Cóż – rzekł Eliopolos. – Jesteś ważnym świadkiem. – Ruchem głowy wskazał Rhyme’a. – On być może chce tylko zabić płatnego mordercę. My stawiamy zarzuty człowiekowi, który go wynajął. Tak zresztą postępuje większość stróżów prawa.
– Nie będę zeznawał.
– Wobec tego odsiedzisz wyrok za niezastosowanie się do wyroku sądu. W normalnym więzieniu. Sam pewnie wiesz, jak tam bezpiecznie.
Drobny człowiek próbował się rozzłościć, lecz był zbyt przerażony. Krew odpłynęła mu z twarzy.
– O Jezu.
– Nie będziecie w stanie zapewnić im pełnego bezpieczeństwa – powiedział do Eliopolosa Rhyme. – Znamy już Trumniarza. Pozwólcie nam nadal ich chronić.
– Rhyme? – Eliopolos zwrócił ku niemu twarz. – Przez ten incydent z samolotem oskarżę cię o przeszkadzanie w śledztwie.
– Kurwa, nie zrobisz tego – powiedział Sellitto.
– Kurwa, zrobię – odrzekł ostro pulchny człowiek. – Pozwalając jej lecieć, mógł rozwalić nam całą sprawę. Jeszcze w poniedziałek będę miał nakaz. I sam dopilnuję jego wykonania. To przez niego…
– On tu był – rzekł cicho Rhyme.
Zastępca prokuratora przestał mówić. Po chwili spytał:
– Kto?
Chociaż doskonale wiedział kto.
– Niecałą godzinę temu był za tym oknem i celował do tego pokoju z karabinu snajperskiego załadowanego pociskami rozpryskowymi. – Rhyme wbił spojrzenie w podłogę. – Prawdopodobnie dokładnie w to miejsce.
Eliopolos odruchowo chciał się cofnąć, ale wytrzymał. Tylko jego oczy prześliznęły się po oknie, sprawdzając, czy rolety są opuszczone.
– Dlaczego…?
– Nie strzelił? – dokończył pytanie Rhyme. – Bo wpadł na lepszy pomysł.
– Jaki?
– Ach, odpowiedź na to pytanie warta jest milion dolarów – odparł Rhyme. – Wiemy tylko tyle, że kogoś zabił – jakiegoś młodego człowieka w Central Parku – i zdarł ze zwłok ubranie. Uniemożliwił też identyfikację ciała i przybrał tożsamość nieboszczyka. Moim zdaniem na sto procent wie, że bomba nie zabiła Percey, więc chce skończyć zadanie. A z pana zrobić współsprawcę.
– Przecież nawet nie wie, że ja istnieję.
– Jezu, Reggie, chłopcze – powiedział Dellray. – Zrozum w końcu!
– Nie mów tak do mnie.
– Nie domyśla się pan? – włączyła się Sachs. – Nigdy nie miał pan do czynienia kimś takim.
Patrząc na nią, Eliopolos rzekł do Sellitta:
– Chyba powinniście zrobić porządek w policji miejskiej. U federalnych każdy zna swoje miejsce.
– Nie można go traktować jak gangstera albo byłego mafiosa – ostrym tonem wtrącił Rhyme. – Nikt nie umie się przed nim ukryć. Jedyny sposób to powstrzymać go na dobre.
– Tak, Rhyme, znam twoje hasło. Nie zamierzamy jednak więcej poświęcać życia ludzi tylko dlatego, że staje ci na myśl o facecie, który pięć lat temu zabił twoich dwóch techników. O ile oczywiście w ogóle ci staje…
Eliopolos był człowiekiem pokaźnej postury, więc bardzo się zdziwił, że z taką łatwością został powalony na podłogę. Z trudem łapiąc powietrze, ujrzał nad sobą purpurową twarz Sellitta i wzniesioną pięść detektywa.
– Śmiało, poruczniku – wykrztusił prokurator – a za pół godziny postawię cię w stan oskarżenia.
– Lon – odezwał się Rhyme – daj spokój, daj spokój…
Detektyw uspokoił się, zmierzył leżącego wściekłym spojrzeniem, po czym się odsunął. Eliopolos niezdarnie dźwignął się na nogi.
Obraza nie miała żadnego znaczenia. Rhyme w ogóle nie myślał o Eliopolosie, nawet nie o Trumniarzu. Przypadkiem spojrzał na Amelię Sachs, na pustkę i rozpacz w jej oczach. Wiedział, co czuła: bezbrzeżny żal za utraconą zdobyczą. Eliopolos odbierał jej szansę złapania Trumniarza. Tak jak dla Lincolna Rhyme’a, morderca stał się mroczną obsesją jej życia.
Wszystko przez jeden jedyny błąd – wydarzenie na lotnisku i jej ucieczka przed strzałami. Drobnostka, nic nie znacząca dla nikogo, prócz niej. Głupiec potrafi wrzucić kamień do stawu, ale tuzin mędrców nie potrafi go wydobyć. Życie Rhyme’a na zawsze zmienił kawałek drewna, łamiąc mu maleńki odcinek kości. Życie Sachs zmieniło się w momencie, gdy (jej zdaniem) zachowała się jak tchórz. Jednak w przeciwieństwie do Rhyme’a ona miała jeszcze szansę wyzdrowieć.
Och, Sachs, wiem, jak to boli, ale nie mam wyboru. Powiedział do Eliopolosa:
– Zgodzimy się, jeżeli zrobisz coś w zamian.
– A jeżeli nie? – prychnął Eliopolos.
– Wtedy nie powiem, gdzie jest Percey – odrzekł z prostotą Rhyme. – Tylko my o tym wiemy.
Na twarzy Eliopolosa, z której zniknął już rumieniec po zapaśniczej przygodzie z Sellittem, pojawił się lodowaty uśmieszek.
– Czego chcesz?
Rhyme głęboko nabrał powietrza.
– Wiemy już, że Trumniarz chętnie bierze na cel ludzi, którzy go szukają. Jeżeli wy będziecie ochraniać Percey, chcę, żebyście zapewnili też ochronę głównemu specjaliście kryminalistyki, który pracuje przy tej sprawie.
– Czyli tobie? – spytał prawnik.
– Nie. Amelii Sachs – odrzekł Rhyme.
– Rhyme, nie – powiedziała, marszcząc czoło.
Lekkomyślna Amelia Sachs… a ja pcham ją wprost w paszczę lwa.
Dał jej znak, by podeszła.
– Chcę tu zostać – oznajmiła. – I znaleźć go.
– O to się nie martw, Sachs – szepnął. – On sam cię znajdzie. Musimy z Melem spróbować ustalić, kim teraz jest. Ale jeżeli wykona jakiś ruch na Long Island, chcę, żebyś tam była. Chcę, żebyś towarzyszyła Percey. Tylko ty rozumiesz Trumniarza. No, właściwie my oboje. A ja w najbliższej przyszłości nie zamierzam strzelać.
– Może tu wrócić…
– Nie sądzę. Istnieje niebezpieczeństwo, że po raz pierwszy wymknie mu się ofiara. Nie może do tego dopuścić, dlatego za wszelką cenę będzie się starał dopaść Percey. Jest zdesperowany.
Sachs zastanawiała się przez chwilę, po czym skinęła głową.
– No dobrze – rzekł Eliopolos. – Pojedziesz z nami. Samochód czeka.
– Sachs? – odezwał się Rhyme.
Przystanęła.
– Powinniśmy już jechać – ponaglił ich Eliopolos.
– Za minutę będę na dole.
– Naprawdę mamy mało czasu…
– Powiedziałam za minutę.
Skrzyżowali spojrzenia i prokurator pierwszy odwrócił wzrok. Eliopolos i policjant, z którym przyszedł, odprowadzili Jodiego do wyjścia. Już z korytarza drobny człowiek zawołał:
– Chwileczkę! – Wrócił, złapał swój poradnik i zbiegł po schodach.
– Sachs…
Chciał jej powiedzieć, żeby unikała heroizmu, żeby nie była wobec siebie taka ostra, chciał wspomnieć Banksa.
Żeby dała spokój zmarłym…
Lecz wiedział, że każde słowo ostrzeżenia albo zachęty mogło ją dotknąć jeszcze bardziej.
Poprzestał więc na krótkim:
– Strzelaj pierwsza.
Położyła rękę na jego lewej dłoni. Zamknął oczy, próbując poczuć dotyk jej skóry. I chyba poczuł, w każdym razie na pewno na serdecznym palcu.
Spojrzał na nią.
– Miej zawsze kogoś pod ręką, dobrze? – poprosiła.
Skinęła głową Sellittowi i Dellrayowi.
Potem w drzwiach stanął sanitariusz z pogotowia, rozglądając się po pokoju. Zatrzymał wzrok kolejno na Rhymie, na sprzęcie, pięknej policjantce, próbując pojąć, dlaczego dostał taki dziwaczny rozkaz.
– Ktoś tu chciał zobaczyć zwłoki? – spytał niepewnie.
– Wnosić! – krzyknął Rhyme. – Natychmiast!
Furgonetka minęła bramę i jechała wąskim podjazdem, który zdawał się liczyć parę dobrych mil.
– Jeżeli to ma być podjazd – mruknął Roland Bell – nie mogę się doczekać widoku domu.
On i Amelia Sachs siedzieli po obu stronach Jodiego, który irytował wszystkich, wiercąc się nerwowo i rozpychając w swej grubej kamizelce kuloodpornej, gdy badawczo przyglądał się wszystkim cieniom, drzwiom i mijającym ich na drodze ekspresowej Long Island samochodom. Z tyłu zajęło miejsce dwóch funkcjonariuszy z 32-E, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Percey Clay siedziała z przodu na fotelu pasażera. Kiedy w drodze do okręgu Suffolk odebrali ich w terminalu lotnictwa morskiego na lotnisku LaGuardia, Sachs była wstrząśnięta jej zmienionym wyglądem.
To nie wyczerpanie – choć oczywiście Percey była zmęczona. I nie strach. Nie, Sachs niepokoiła się jej kompletną rezygnacją. Podczas patrolowania ulic wielokrotnie stykała się z tragedią. Przekazywała ludziom trudne wiadomości, lecz nigdy nie widziała nikogo, kto by skapitulował tak całkowicie jak Percey Clay.
Percey rozmawiała przez telefon z Ronem Talbotem. Z urywków rozmowy Sachs wywnioskowała, że Amer-Med zerwał kontrakt, nie czekając nawet, aż dogasną zgliszcza samolotu. Percey wyłączyła telefon i przez chwilę patrzyła na mijany krajobraz. Z roztargnieniem powiedziała do Bella:
– Firma ubezpieczeniowa nie zamierza nawet płacić za ładunek. Powiedzieli, że świadomie podjęłam ryzyko. A więc koniec. Koniec. Jesteśmy bankrutami.
Za oknami samochodu migały sosny, dęby, połacie piasku. Sachs, dziewczyna z miasta, jako nastolatka jeździła do okręgów Nassau i Suffolk, ale nie na plażę czy zakupy, tylko po to, by wciskać do dechy gaz swojego chargera i rozpędzać bordowy wóz od zera do sześćdziesięciu mil na godzinę w niecałe sześć sekund, i brać udział w nielegalnych wyścigach, z których słynęło Long Island. Lubiła drzewa, trawę i krowy, lecz natura podobała się jej najbardziej, kiedy przemykała obok niej z szybkością stu dziesięciu mil na godzinę.
Jodie splatał i rozplatał ręce na piersi, wciskając się głęboko w środkowe siedzenie, bawił się pasem bezpieczeństwa i co chwilę stukał Sachs swoim pancerzem.
– Przepraszam – mruknął.
Miała ochotę dać mu w pysk.
Okazało się, że dom nie pasował do okazałego podjazdu.
Chaotycznie zbudowany wielopoziomowy budynek, będący kombinacją dużych płaszczyzn i długich belek. Ruina, w którą w ciągu lat ładowano kupę federalnych pieniędzy, ale ani krzty pomysłu.
Noc była pochmurna, zasnuta oparami gęstej mgły, lecz mimo to Sachs zauważyła, że dom otacza ciasny krąg drzew. Wokół rozciągał się pas wolnego terenu szerokości dwustu jardów. Drzewa stanowiły dobrą osłonę dla lokatorów domu i jednocześnie wyznaczały doskonałe miejsce, w którym można namierzyć i sprzątnąć każdego napastnika. W pewnej odległości widniało szarawe pasmo – zapewne las. Za domem znajdowało się duże, spokojne jezioro.
Reggie Eliopolos wygramolił się z furgonetki i dał znak reszcie, by też wysiedli. Zaprowadził ich do głównego wejścia. Tam przekazał ich pucołowatemu cywilowi, który sprawiał wrażenie wesołego, mimo że w ogóle się nie uśmiechał.
– Witam – powiedział. – Jestem komendant David Franks. Chciałbym powiedzieć parę słów o domu. To najbardziej pewne ze wszystkich schronień dla świadków w całym kraju. Mamy czujniki masy i ruchu w całym budynku i w otoczeniu. Każde przerwanie obwodu włącza mnóstwo alarmów. Komputer jest zaprogramowany tak, żeby wyczuwał ruch człowieka i porównywał odczyt z wagą, bo inaczej każdy zabłąkany jeleń albo pies uruchamiałby alarm. Jeżeli ktoś – człowiek – wejdzie tam, gdzie nie powinien, cały dom zaczyna się świecić jak Times Square w Wigilię Bożego Narodzenia. A jeśli ktoś postanowi podjechać pod dom konno? Pomyśleliśmy i o tym. Komputer rozpozna anomalię masy w połączeniu z rozstawem kopyt zwierzęcia i włączy alarm. W ogóle każdy ruch – nawet szopa czy wiewiórki – włącza kamery na podczerwień.
– Aha, jesteśmy też obserwowani przez radar na regionalnym lotnisku Hampton, więc o każdej próbie ataku z powietrza będziemy wiedzieć ze sporym wyprzedzeniem. Jeżeli cokolwiek się wydarzy, usłyszycie syrenę i być może zobaczycie światła. Wtedy macie po prostu zostać tam, gdzie jesteście. I nie wychodzić z domu.
– Jak wygląda straż? – spytała Sachs.
– W samym domu czterech funkcjonariuszy. Dwóch w wartowni od frontu i dwóch z tyłu domu, obok jeziora. Po naciśnięciu guzika alarmowego w ciągu dwudziestu minut zjawia się wóz chłopców z brygady specjalnej.
Mina Jodiego mówiła, że dwadzieścia minut to o wiele za długo. Sachs była podobnego zdania.
Eliopolos spojrzał na zegarek.
– O szóstej przyjedzie pancerna furgonetka, żeby zabrać panią do sądu. Przykro mi, że nie zdąży się pani za bardzo wyspać.
– Zerknął na Percey. – Gdyby jednak wcześniej mnie posłuchano, spędzilibyście tu całą noc, cali i zdrowi.
Gdy prokurator odwrócił się do drzwi, nikt nie wypowiedział ani słowa pożegnania.
– Trzeba jeszcze wspomnieć o kilku sprawach – ciągnął Franks. – Proszę nie wyglądać przez okna. Tamten telefon – wskazał beżowy aparat w kącie salonu – jest bezpieczny. Tylko z tego wolno wam korzystać. Telefony komórkowe proszę wyłączyć i nie korzystać z nich pod żadnym pozorem. To tyle. Jakieś pytania?
– Tak, znajdzie się tu jakaś butelczyna? – zapytała Percey.
Franks pochylił się i z szafki wydobył butelkę wódki i butelkę burbona.
– Cieszymy się, gdy nasi goście są zadowoleni.
Postawił butelki na stole i podszedł do drzwi wyjściowych, narzucając po drodze kurtkę.
– Idę do domu. Dobranoc, Tom – powiedział do gliniarza przy drzwiach i skinął głową czwórce nowych lokatorów, którzy wyglądali dość absurdalnie, stojąc nad dwiema butelkami alkoholu pośrodku pokoju przypominającego wnętrze domku myśliwskiego. Ze ścian pokrytych lakierowanym drewnem spoglądało na nich kilkanaście łbów jeleni i łosi.
Nagle rozdzwonił się telefon i na ten dźwięk wszyscy drgnęli. Jeden z policjantów podniósł słuchawkę po trzecim dzwonku.
– Halo?
Spojrzał niepewnie na dwie kobiety.
– Amelia Sachs?
Skinęła głową i wzięła słuchawkę.
Dzwonił Rhyme.
– Sachs, bezpiecznie tam?
– Na to wygląda – powiedziała. – Wszędzie technika najnowszej generacji. A jak z ciałem?
– Na razie nic. Na Manhattanie zgłoszono zaginięcie czterech mężczyzn w ciągu ostatnich czterech godzin. Sprawdzamy wszystkich. Jest tam Jodie?
– Tak.
– Zapytaj go, czy Trumniarz wspominał coś o nowej tożsamości.
Przekazała pytanie.
Jodie zamyślił się.
– Przypominam sobie, jak coś mówił… nic konkretnego. Powiedział tylko, że jeżeli chce się kogoś zabić, trzeba przeprowadzić rozpoznanie, ocenić, zmylić wroga, odizolować i wyeliminować cel. Czy coś podobnego. Nie pamiętam dokładnie. Mówił, że można zmylić wroga, wysyłając z zadaniem kogoś innego, a gdy wszyscy zwrócą na niego uwagę, wtedy on atakuje. Chyba wspominał coś o dostawcy albo czyścibucie.
Twoją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp…
Kiedy Sachs przekazała jego słowa Rhyme’owi, ten rzekł:
– Wydaje się nam, że to zwłoki młodego biznesmena. Może adwokata. Spytaj Jodiego, czy Trumniarz mówił coś o próbie wejścia do sądu podczas posiedzenia przysięgłych.
Jodie nic takiego sobie nie przypominał.
– Dobra, Sachs, dzięki. – Usłyszała, jak Rhyme woła coś do Mela Coopera. – Zadzwonię później.
Kiedy odłożyła słuchawkę, Percey zapytała ją:
– Masz ochotę na jednego?
Sachs nie była pewna, czy ma. Wzdrygnęła się na wspomnienie o szklaneczce szkockiej, po której nastąpiło fiasko w łóżku Lincolna Rhyme’a. Lecz pod wpływem impulsu powiedziała:
– Czemu nie.
Roland Bell uznał, że na pół godziny może przerwać służbę.
Jodie wolał szybkiego, leczniczego kielicha, po którym skierował się do sypialni, ściskając pod pachą swój poradnik i gapiąc się na ogromny łeb łosia z zachwytem typowym dla chłopaka z miasta.
W gęstym wiosennym powietrzu rozbrzmiewała muzyka cykad i niepokojące nawoływania żab.
Patrząc przez okno w półmrok wczesnego poranka, Jodie widział snopy świateł szperaczy przenikające mgłę. Tańczące cienie kładły się po bokach – tam gdzie między drzewami przepływały pasma mgły.
Odszedł od okna, zbliżył się do drzwi swojego pokoju i wyjrzał na zewnątrz.
Dwaj strażnicy pilnujący korytarza siedzieli w małym pokoiku oddalonym o dwadzieścia stóp. Wyglądali na znudzonych i niezbyt czujnych.
Począł nasłuchiwać, lecz słyszał tylko odgłosy skrzypienia i stuki typowe dla starego domu, który szykował się do snu.
Jodie wrócił do łóżka i usiadł na zdeformowanym materacu. Wziął do ręki swój sfatygowany poradnik „Koniec z zależnością”. No, to do roboty, pomyślał.
Otworzył książkę szeroko, aż pękło klejenie na grzbiecie, po czym oderwał wąski pasek taśmy przyklejony u dołu grzbietu. Na łóżko wypadł długi nóż. Wyglądał jak zrobiony z czarnego metalu, choć w rzeczywistości ostrze wykonano z polimeru z ceramiczną impregnacją i nie sposób było go wykryć detektorem metali. Nóż był poplamiony i matowy, z jednej strony ostry jak brzytwa, z drugiej pokryty ząbkami jak piła chirurgiczna. Rękojeść oklejała taśma. Jodie sam go zaprojektował i wykonał. Jak większość niebezpiecznej broni, nie był efektowny ani piękny; miał tylko jedną zaletę – zabijał. I to doskonale.
Bez wahania wziął nóż do ręki – spokojnie dotykał też klamek i okien – ponieważ od niedawna był właścicielem nowych linii papilarnych. Skórę na opuszkach palców wypalił mu chemicznie w zeszłym tygodniu chirurg w Bernie i za pomocą lasera używanego w mikrochirurgii wyrył w świeżych bliznach nowe linie. Jego własne odciski miały się zregenerować, ale nie wcześniej niż za parę miesięcy.
Siedząc na brzegu łóżka z zamkniętymi oczami, ujrzał w wyobraźni wspólny pokój i zaczął go przemierzać w myślach, zapamiętując każde drzwi, okno, mebel, każdy kiczowaty pejzaż na ścianie, rogi łosi nad kominkiem, popielniczki, broń i wszystko, co mogło stać się bronią. Jodie miał tak dobrą pamięć, że mógłby przejść przez ten pokój z zawiązanymi oczami, nie dotykając żadnego krzesła ani stolika.
Zatopiony w myślach, skierował swe wyimaginowane kroki do telefonu w rogu i przez chwilę zastanawiał się nad systemem łączności w domu. Doskonale wiedział, jak działa (większość wolnych chwil wykorzystywał na studiowanie podręczników o systemach zabezpieczeń i łączności), miał więc świadomość, że jeśli przetnie linię, spadek napięcia spowoduje wysłanie sygnału alarmowego do panelu kontrolnego u strażników i prawdopodobnie też do biura terenowego. Dlatego linię telefoniczną lepiej zostawić w spokoju.
To nie problem, tylko czynnik.
Jego pamięć ruszyła dalej. Oglądał kamery wideo w salonie – o których strażnicy „zapomnieli” im powiedzieć. Były ustawione w kształcie litery Y – oszczędnościowym układzie, zaprojektowanym na potrzeby rządowego obiektu strzeżonego przez specjalistę od zabezpieczeń, który musiał się liczyć z ograniczeniami budżetu. Ten system też znał, wiedział więc, że ma istotną wadę – wystarczy tylko mocno stuknąć w środek soczewek obiektywu. Wówczas rozstrajała się cała optyka; ekran monitora kontrolnego stawał się czarny, ale nie włączał się alarm, czym groziło przecięcie kabla koncentrycznego.
Co do świateł… Mógł odłączyć sześć – nie, pięć – z ośmiu świateł, które widział w domu, lecz nie więcej. Przynajmniej dopóki będą żyli strażnicy. Zapamiętał lokalizację wszystkich lamp i włączników, po czym kontynuował zwiedzanie domu w myślach. Pokój telewizyjny, kuchnia, sypialnie. Myślał o odległościach, kątach widzenia z zewnątrz.
To nie problem…
Lokalizacja każdej z ofiar. Zastanawiał się, czy w ciągu ostatniego kwadransa mogli zmienić położenie.
…tylko czynnik.
Otworzył oczy. Pokiwał głową do siebie, wsunął nóż do kieszeni i wymknął się za drzwi.
Cicho wszedł do kuchni, z suszarki nad zlewem wziął ukradkiem łyżkę cedzakową. Podszedł do lodówki i nalał sobie szklankę mleka. Potem skierował się do wspólnego pokoju i począł krążyć między półkami z książkami, udając, że szuka czegoś do czytania. Mijając każdą kamerę, wyciągał rękę z łyżką w stronę obiektywu i stukał w soczewkę. Pozostawiwszy mleko i łyżkę na stole, poszedł do pokoiku strażników.
– Ty, popatrz na monitory – mruknął jeden z nich, próbując wyregulować obraz.
– Taa? – odezwał się drugi bez specjalnego zaciekawienia.
Jodie zbliżył się do pierwszego strażnika, który uniósł wzrok i zapytał:
– Wszystko w porząd…?
Dwa szybkie ruchy i obfita struga ciemnej krwi trysnęła ze starannie wykonanego cięcia w kształcie litery V na gardle. Partner strażnika wybałuszył oczy i sięgnął po broń, lecz Jodie wyszarpnął mu ją z ręki i wbił mu nóż najpierw w gardło, a potem w pierś. Mężczyzna padł na podłogę i dostał konwulsji. Głośna śmierć – tak jak Jodie się spodziewał. Ale nie mógł zadać strażnikowi więcej ciosów; potrzebował jego munduru, więc krwi musiało być jak najmniej.
Strażnik leżał na podłodze wstrząsany śmiertelnymi drgawkami i patrzył, jak Jodie zdejmuje zakrwawione ubranie. Jego oczy przesunęły się po ramieniu Jodiego i zatrzymały na tatuażu.
Jodie pochylił się, by rozebrać strażnika i dostrzegł jego spojrzenie.
– To „Danse macabre” – powiedział. – Widzisz? Śmierć tańczy ze swoją następną ofiarą. Z tyłu stoi już jej trumna. Podoba ci się?
Zapytał z prawdziwej ciekawości, choć nie spodziewał się odpowiedzi. I jej nie usłyszał.
45 godzin – godzina czterdziesta trzecia
Mel Cooper w lateksowych rękawiczkach stał nad ciałem młodego mężczyzny, znalezionym w Central Parku.
– Może odciski stóp? – rzekł bez przekonania.
Linie papilarne na podeszwach stóp były równie indywidualną cechą jak linie na palcach, lecz miały niewielką wartość, jeśli nie zdobyło się wzoru odcisków podejrzanego; nie były katalogowane w identyfikacyjnych bazach danych.
– Nie zawracaj sobie głowy – mruknął Rhyme.
Kto to u diabła jest? – zastanawiał się Rhyme, patrząc na leżące przed nim zmasakrowane zwłoki. Klucz do następnego ruchu Trumniarza. I to najgorsze z możliwych uczucie, jak swędzące miejsce, którego nie można podrapać. Mieć przed sobą dowód, wiedzieć, że jest kluczowy dla sprawy, a jednocześnie nie móc go rozszyfrować.
Oczy Rhyme’a zbłądziły na wiszące na ścianie tablice z listą dowodów. Z ciałem było podobnie jak z zielonymi włóknami znalezionymi w hangarze – ważny dowód, ale o niewiadomym znaczeniu.
– Coś jeszcze? – zapytał Rhyme lekarza z biura badań medycznych, który przywiózł tu ciało, młodego, łysiejącego człowieka, na którego wysokim czole perliły się grube krople potu. – Był homoseksualistą, a ściśle rzecz ujmując, uprawiał praktyki homoseksualne w młodości. Częste stosunki analne, które ustały jakiś czas temu.
– Co może oznaczać ta blizna? – pytał dalej Rhyme. – Ślad po operacji?
– Cóż, wygląda na precyzyjne cięcie, ale nie wiem, z jakiego powodu mógł być operowany w tym miejscu. Może jakiś zator w jelitach. Chociaż gdyby nawet tak było, nigdy nie słyszałem o cięciu w tej części brzucha.
Rhyme żałował, że nie ma tu Sachs. Mógłby przerzucać się z nią pomysłami. Ona na pewno wpadłaby na coś, co on przeoczył.
Kto to mógł być? Rhyme wytężał umysł. Identyfikacja była złożoną nauką. Kiedyś ustalił tożsamość człowieka na podstawie jednego jedynego zęba. Lecz cała procedura trwała zwykle kilka tygodni albo miesięcy.
– Sprawdźcie grupę krwi i DNA – rzekł Rhyme.
– Już badają – odparł lekarz. – Wysłałem próbki do miasta.
Gdyby był seropozytywny, mieli szansę go zidentyfikować, sprawdzając w szpitalach i u lekarzy. Lecz bez żadnego punktu zaczepienia badania krwi niewiele mogli zdziałać.
Odcisk palca…
Oddałbym wszystko za jeden ładny odcisk linii papilarnych, pomyślał Rhyme. Może…
– Zaraz! – Rhyme roześmiał się w głos. – Fiut!
– Co? – zdumiał się Sellitto.
Dellray uniósł tylko brew.
– Facet nie ma rąk, ale jakiej części ciała na pewno dotykał przed śmiercią?
– Penisa – zawołał Cooper. – Jeżeli sikał w ciągu ostatnich kilku godzin, chyba będziemy mieli odcisk.
– Kto dokona ceremonii?
– Nie ma roboty… nie do zrobienia – rzekł technik, nakładając drugą warstwę rękawiczek lateksowych. Zabrał się do dzieła uzbrojony w listki do zdejmowania odcisków ze skóry. Zdjął dwa czyste i wyraźne ślady – kciuka z grzbietu i palca wskazującego ze spodniej części penisa.
– Doskonale, Mel.
– Tylko nie mów mojej dziewczynie – odparł z zażenowaniem. Wprowadził odciski do identyfikacyjnej bazy danych.
Na ekranie pojawił się komunikat: Proszę czekać… Proszę czekać…
Bądź w kartotece, myślał zrozpaczony Rhyme. Błagam, bądź w kartotece.
Był.
Ale gdy ukazał się wynik poszukiwań, Sellitto i Dellray, którzy stali najbliżej komputera, patrzyli w ekran monitora z niedowierzaniem.
– Co jest, do cholery? – odezwał się detektyw.
– Co? – krzyknął Rhyme. – Kto to jest?
– To Kall.
– Co?!
– Stephen Kall – powtórzył Cooper. – Dwadzieścia cech wspólnych. Nie ma wątpliwości. – Cooper odnalazł odcisk, który ułożyli wcześniej z Sachs, by zidentyfikować Trumniarza. Położył wydruk obok świeżo zdjętych odcisków. – Identyczne.
Jak to…? – myślał Rhyme. Jak to możliwe?
– A jeśli to tylko odciski Kalla na fiucie tego gościa? – rzekł Sellitto. – Może Kall jest miłośnikiem loda?
– Mamy przecież próbki DNA krwi Kalla, prawda? Krwi spod wieży hydrantu?
– Zgadza się – zawołał Cooper.
– Porównajcie – krzyknął Rhyme. – Chcę wyników badań krwi pobranej ze zwłok. Natychmiast!
Nie był całkiem obojętny na poezję.
„Tańczący Trumniarz”… podoba mi się, pomyślał. O wiele lepsze niż „Jodie” – imię, jakie przybrał do tego zadania, ponieważ brzmiało niegroźnie. Głupie, zdrobniałe imię.
Trumniarz…
Wiedział, że imiona i nazwy są ważne. Czytał filozofów. Akt nazywania – określania – jest cechą charakterystyczną tylko dla gatunku ludzkiego. Trumniarz mówił teraz w duchu do nieżyjącego, pozbawionego rąk Stephena Kalla: To o mnie słyszałeś. To ja nazywałem swoje ofiary „zwłokami”. Ty mówiłeś o nich Żony, Mężowie, Przyjaciele, wszystko jedno.
Ale kiedy ja dostaję zadanie, są już zwłokami. Niczym więcej.
Ubrany w mundur strażnika federalnego ruszył w głąb ciemnego korytarza, zostawiwszy w pokoiku ciała dwóch strażników. Oczywiście nie udało mu się uniknąć kontaktu z krwią, lecz w mroku domu nikt nie mógł zobaczyć, że na granatowym mundurze widnieją czerwone plamy.
Szedł do zwłok numer trzy.
Do Żony, jeśli wolisz, Stephen. Ależ z ciebie było zagubione i nerwowe stworzenie. Te twoje wyszorowane ręce i niezdecydowany fiut. Mąż, Żona, Przyjaciel…
Przeprowadzić rozpoznanie, ocenić, zmylić wroga, wyeliminować cel…
Och, Stephen… Mógłbym cię nauczyć, że w tym biznesie liczy się tylko jedna zasada: trzeba zawsze iść krok przed wszystkimi.
Miał dwa pistolety, ale jeszcze z nich nie skorzystał. Nie chciał działać pochopnie. Gdyby mu się teraz nie udało, nie będzie już drugiej okazji zabicia Percey Clay przed posiedzeniem sądu przysięgłych, które miało się odbyć dziś rano.
Cicho wsunął się do salonu, gdzie siedziało dwóch strażników. Jeden czytał gazetę, drugi oglądał telewizję.
Pierwszy uniósł głowę i spojrzał na Trumniarza. Zobaczył mundur, więc wrócił do gazety. Po chwili jednak ponownie uniósł wzrok.
– Czekaj – rzekł, uświadamiając sobie nagle, że nie zna tej twarzy.
Lecz Trumniarz nie czekał.
Odpowiedzią był szybki ruch; błyskawicznie przeciął obie tętnice szyjne. Człowiek pochylił się naprzód i umarł na szóstej stronie „Daily Mail” tak cicho, że jego partner nie odwrócił się nawet od telewizora, na którego ekranie jakaś blondynka obficie obwieszona złotą biżuterią opowiadała, jak dzięki medium poznała swojego chłopaka.
– Czekać? Na co? – zapytał drugi strażnik, nie odrywając wzroku od ekranu.
Umierał trochę głośniej niż jego partner, ale wydawało się, że nikt w domu i okolicy niczego nie słyszał. Trumniarz położył obydwa ciała płasko na podłodze i zawlókł pod stół.
Przy tylnych drzwiach upewnił się, że we framudze nie ma żadnych czujników, a potem wymknął się na zewnątrz. Dwaj strażnicy od frontu rozglądali się czujnie, ale nie patrzyli w stronę domu. Jeden z nich zerknął przelotnie na Trumniarza, pozdrowił go skinieniem głowy i wrócił do lustrowania terenu. Na niebie pojawił się pierwszy promień świtu, lecz było jeszcze za ciemno, by widzieć twarze. Obaj strażnicy zginęli prawie bezgłośnie.
Natomiast ostatnich dwóch, nad jeziorkiem, Trumniarz zaszedł od tyłu. Najpierw wbił jednemu nóż głęboko w plecy, aż ostrze sięgnęło serca, a potem rozpłatał gardło drugiego. Leżąc w agonii na ziemi, pierwszy strażnik wydał z siebie żałosny krzyk. Lecz znowu najwyraźniej nikt niczego nie usłyszał. Trumniarz uznał, że dźwięk bardzo przypomina skrzek nura, budzącego się w piękny, różowoszary ranek.
Zanim nadszedł faks z badaniami DNA, Rhyme i Sellitto zdążyli zaciągnąć ogromny dług u nowojorskich biurokratów. Przeprowadzono szybką wersję testu łańcuchowej reakcji polimerazy; wynik był praktycznie bezdyskusyjny. Prawdopodobieństwo, że zwłoki nie są szczątkami Stephena Kalla, wynosiło jeden do sześciu tysięcy.
– Ktoś go zabił? – mruknął z niedowierzaniem Sellitto. Jego straszliwie pognieciona koszula wyglądała jak próbka włókna powiększona pięćset razy. – Po co?
„Po co?” – nie pytał żaden specjalista kryminalistyki.
Dowody… myślał Rhyme. Liczą się tylko dowody.
Spojrzał na tablice z różnych miejsc zbrodni, przyglądając się po kolei wszystkim wynotowanym dowodom. Włókna, pociski, stłuczone szkło…
Analizuj! Myśl!
Znasz całą procedurę. Robiłeś to miliony razy.
Identyfikujesz fakty. Określasz je ilościowo i klasyfikujesz. Formułujesz założenia. I wyciągasz wnioski. Sprawdzasz…
Założenia, myślał Rhyme.
Od początku sprawy oparli śledztwo na jednym oczywistym założeniu – na przekonaniu, że Tańczącym Trumniarzem jest Stephen Kall. A jeżeli nie? Jeśli był tylko pionkiem i Trumniarz używał go jako broni?
Podstęp…
Jeśli tak, powinien istnieć jakiś dowód niepasujący do reszty. Coś, co mogło wskazać prawdziwego Trumniarza.
Począł uważnie studiować tablice.
Wszystko jednak zostało wyjaśnione, prócz zielonych włókien. Które nic mu nie mówiły.
– Nie mamy żadnego ubrania Kalla, co?
– Kiedy go znaleźliśmy, był zupełnie nagi – powiedział lekarz.
– Niczego, z czym miał kontakt?
Sellitto wzruszył ramionami.
– Chyba tylko Jodie.
– Jodie przebrał się tutaj, prawda? – spytał Rhyme.
– Zgadza się – odrzekł Sellitto.
– Przynieście tu jego ubranie. Chciałbym rzucić na nie okiem.
– Jest wyjątkowo nieprzyjemne – rzekł z niesmakiem Dellray.
Cooper odnalazł i przyniósł ubranie. Nad czystą płachtą papieru gazetowego przejechał je szczotką i wytrzepał. Próbki materiału umieścił między płytkami i wsunął pod mikroskop.
– Co mamy? – spytał Rhyme, patrząc na ekran komputera, na którym miał wierne odbicie obrazu z mikroskopu.
– Co to za białe ziarenka? – zapytał Cooper. – Mnóstwo ich. Były w szwach spodni.
Rhyme poczuł, że twarz oblewa mu fala gorąca. Częściowo winne było nieregularne ciśnienie krwi wynikające z wyczerpania, częściowo tajemniczy ból, który nękał go od czasu do czasu. Ale przede wszystkim powodem była gorączka pościgu.
– O, Boże – szepnął.
– Co, Lincoln?
– To oolit.
– Co za pieprzony oolit? – spytał Sellitto.
– Ikrowiec. Lotny piasek. Można go znaleźć na Bahamach.
– Na Bahamach? – odezwał się Cooper, marszcząc brwi. – Przy jakiej okazji słyszeliśmy o Bahamach? Nie pamiętam.
Lecz Rhyme pamiętał. Jego oczy spoczęły na tablicy, do której przypięty był raport analityka FBI na temat piasku znalezionego przez Amelię Sachs w zeszłym tygodniu w samochodzie Tony’ego Panellego – zaginionego agenta.
Przeczytał:
Substancja dostarczona do analizy, formalnie rzecz biorąc, nie jest piaskiem. To koralowe odłamki z rafy, wśród których można wyróżnić morskie bezkręgowce, fragmenty morskich pierścienic, muszli brzuchonogów i otwornic. Najbardziej prawdopodobne miejsce pochodzenia to północna część Karaibów: Kuba, Bahamy.
Agent Dellraya, pomyślał Rhyme… Człowiek, który znał lokalizację najlepiej strzeżonego federalnego domu na Manhattanie. I który mógł zdradzić adres torturującemu go porywaczowi.
Trumniarz mógł więc tam czekać, czekać na Stephena Kalla, żeby okazać mu życzliwą pomoc. Potem mógł załatwić wszystko tak, żeby go złapano i umieszczono niedaleko ofiar.
– Leki! – krzyknął Rhyme.
– Co? – spytał Sellitto.
– Gdzie ja miałem głowę? Dealerzy nie rozcieńczają leków przepisywanych przez lekarzy! Za dużo z tym zawracania głowy. Tylko uliczne narkotyki!
Cooper skinął głową.
– Jodie nie rozcieńczał leków według formuły niemowlęcej. Po prostu je wyrzucał. Sam brał placebo, żebyśmy myśleli, że jest ćpunem.
– To Jodie jest Trumniarzem! – zawołał Rhyme. – Telefon! Dzwoń do nich!
Sellitto podniósł słuchawkę i wstukał numer.
Czy nie za późno?
Och, Amelio, co ja zrobiłem? Zabiłem cię?
Niebo powoli przybierało barwę metalicznego różu.
Gdzieś w oddali zawyła syrena.
Sokół wędrowny – samczyk – obudził się i wybierał się na łowy.
Lon Sellitto uniósł znad telefonu zrozpaczone spojrzenie.
– Nikt nie odpowiada – oznajmił.
45 godzin – godzina czterdziesta czwarta
Przez jakiś czas rozmawiali we trójkę w pokoju Percey.
O samolotach, samochodach i pracy w policji.
Potem Bell poszedł się położyć, a Percey i Sachs rozmawiały o facetach.
Wreszcie Percey położyła się i zamknęła oczy. Sachs wyjęła jej z dłoni szklaneczkę burbona i zgasiła światło. Postanowiła też spróbować zasnąć.
Przystanęła w korytarzu, by spojrzeć w jaśniejące świtem niebo – różowopomarańczowe – kiedy zdała sobie sprawę, że od dłuższego czasu w głównym korytarzu dzwoni telefon.
Dlaczego nikt nie odbiera?
Poszła dalej w głąb korytarza.
Nie widziała strażników, którzy powinni być w pobliżu. Dom wydawał się ciemniejszy niż przedtem. Wygaszono większość świateł. Ponure miejsce, pomyślała. Wzbudza grozę. Czuła woń sosen i pleśni. Czegoś jeszcze? Wydawało się jej, że w powietrzu unosi się jeszcze jakiś zapach, dziwnie znajomy. Co to było?
Coś związanego z miejscami zbrodni. Była zbyt zmęczona, żeby dokładnie rozpoznać tę woń.
Telefon dzwonił dalej.
Minęła pokój Rolanda Bella. Drzwi były lekko uchylone, więc zajrzała. Detektyw siedział na fotelu zwrócony plecami do drzwi, a twarzą do zasłoniętego okna, z głową zwieszoną na piersi i założonymi rękami.
– Detektywie?
Nie odpowiedział.
Głęboko spał. Och, jak bardzo sama chciała zasnąć. Zamknęła cicho drzwi i poszła korytarzem do swojego pokoju.
Myślała o Rhymie. Miała nadzieję, że on też śpi. Kiedyś widziała jeden z jego ataków zaburzenia dysrefleksji. To był straszny widok i nie chciała, by jeszcze raz przez to przechodził. Telefon ucichł w pół dzwonka. Zerknęła w stronę, z której dobiegał dźwięk, zastanawiając się, czy ktoś nie dzwonił do niej. Nie słyszała głosu osoby, która odebrała telefon. Zaczekała chwilę, lecz nikt jej nie zawołał.
Cisza. Jakiś stukot, potem skrobnięcie. I znowu cisza.
Weszła do pokoju. Ciemno. Odwróciła się, by namacać włącznik i ujrzała parę oczu, w których odbijało się światło z korytarza.
Z prawą ręką na kolbie glocka odwróciła się w lewo i zapaliła światło. Szklanymi oczami patrzył na nią rogaty łeb jelenia.
– Martwe zwierzęta – mruknęła. – Ale pomysł na dekorację bezpiecznego domu…
Zdjęła bluzę, potem kamizelkę kuloodporną – oczywiście nie tak grubą jak pancerz Jodiego. Ależ z niego model. Jak to mówił o nim Dellray? Szczaplak. Chudy jak szczapa. Głupi wymoczek.
Zaczęła się wściekle drapać pod podkoszulkiem. Drapała piersi, plecy pod biustonoszem, boki.
Uuuu, jak dobrze.
Była zmęczona, ale czy będzie w stanie zasnąć?
Łóżko wyglądało cholernie zachęcająco.
Nałożyła z powrotem bluzę, zapięła i położyła się. Zamknęła oczy. Słyszała jakieś kroki?
Pewnie strażnik robi sobie kawę.
Chcesz zasnąć? Oddychaj głęboko…
Sen nie nadchodził.
Otworzyła oczy, spoglądając w łukowaty sufit.
Tańczący Trumniarz. Jak ich będzie chciał zaatakować? Jaką bronią?
Jego najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp…
Zerkając przez szparę w zasłonach okiennych, ujrzała piękny, szary świt. Drzewa w oddali przykrywała delikatna zasłona mgły.
Gdzieś w głębi domu rozległ się głuchy łomot. Czyjeś kroki.
Sachs spuściła stopy na ziemię i usiadła.
Mogę dać sobie spokój ze spaniem i zrobić kawy. Jeszcze zdążę się dzisiaj wyspać.
Poczuła nagle chęć, by porozmawiać z Rhyme’em i dowiedzieć się, czy czegoś nie odkrył. Pewnie powie: „Gdybym coś znalazł, zadzwoniłbym do ciebie. Powiedziałem, że się odezwę”.
Nie, nie chciała go budzić, ale wątpiła, że śpi. Wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i włączyła. Zaraz jednak przypomniała sobie, że Franks kazał im korzystać tylko z linii w salonie.
Już miała wyłączyć telefon, gdy głośno zadzwonił.
Wzdrygnęła się – nie na dźwięk przeszywającego ćwierkania, ale na myśl, że Trumniarz jakoś znalazł jej numer i chce się upewnić, że ona też jest w domu. Przemknęła jej przez głowę myśl, że mógł podłożyć w telefonie bombę.
Niech cię szlag, Rhyme, widzisz, w jaki kłębek nerwów się zmieniłam!
Nie odbieraj, powiedziała do siebie.
Ale instynkt jej podpowiadał, żeby odebrała. Wprawdzie kryminalistycy tłumią intuicję, ale gliniarze z patroli – z ulicy – zawsze słuchają wewnętrznego głosu. Wyciągnęła antenę telefonu.
– Tak?
– Dzięki Bogu… – Zmroziła ją drgająca w głosie Lincolna Rhyme’a panika.
– Rhyme, co się…
– Posłuchaj mnie uważnie. Jesteś sama?
– Tak, o co chodzi?
– Jodie to Trumniarz.
– Co?
– Stephen Kall był przynętą, miał odwrócić naszą uwagę. Jodie go zabił. To jego zwłoki znaleziono w parku. Gdzie Percey?
– W swoim pokoju. Jak…
– Nie ma czasu. Jodie właśnie do niej idzie. Jeżeli strażnicy jeszcze żyją, powiedz im, żeby zajęli stanowiska obronne w którymś pokoju. Dellray wysłał do was brygadę specjalną, ale przyjadą dopiero za jakieś dwadzieścia minut.
– Przecież tu jest ośmiu strażników. Nie mógł wszystkich…
– Sachs – powiedział ostro – pamiętaj, kto to jest. Ruszaj! Odezwij się, kiedy będziecie bezpieczni.
Bell! – pomyślała, przypominając sobie jego nieruchomą sylwetkę, spuszczoną głowę.
Skoczyła do drzwi, otworzyła je na oścież, ściskając broń w ręku. Salon i korytarz ziały ciemną pustką. Do pokoi sączyło się tylko przez okna blade światło poranka. Nasłuchiwała. Szuranie. Szczęk metalu. Ale skąd dobiegały te dźwięki?
Skręciła do pokoju Bella, idąc jak najciszej.
Ktoś rzucił się na nią, zanim zdążyła przestąpić próg.
Kucnęła, kierując glocka w stronę napastnika. Wydał gardłowy pomruk i wytrącił jej pistolet z ręki. Instynktownie pchnęła go, przygniatając plecami do ściany.
Sięgnęła po sprężynowiec.
– Czekaj, o co… – sapnął Roland Bell.
Sachs puściła jego koszulę.
– To ty!
– Mało się nie zes… ze strachu.
– Nic ci nie jest?
– Drzemałem jakąś minutkę. Co się dzieje?
– Jodie to Trumniarz. Właśnie dzwonił Rhyme.
– Co? Jak to?
– Nie wiem. – Rozejrzała się, drżąc w panice. – Gdzie strażnicy?
Korytarz był pusty.
Wtedy Sachs rozpoznała zagadkowy zapach. Krew! Woń rozgrzanej miedzi. Wiedziała już, że strażnicy nie żyją. Podniosła z podłogi swoją broń. Zmarszczyła brwi, przyglądając się kolbie. Miejsce, gdzie powinien być magazynek, było puste.
– Nie!
– Co jest? – spytał Bell.
– Nie ma magazynka. – Pomacała pas. Nie miała też dwóch zapasowych magazynków.
Bell wyciągnął swoją broń – glocka i browninga. Oba pistolety nie miały magazynków. Komory też były puste.
– W samochodzie! – wyjąkała. – Założę się, że zrobił to w samochodzie. Siedział między nami. Przez cały czas się wiercił i nas trącał.
– W salonie widziałem skrzynię z bronią – rzekł Bell. – Powinno w niej być kilka strzelb myśliwskich.
Przypomniała sobie.
– Tam – wskazała.
Dostrzegli skrzynię w bladym świetle poranka. Bell rozejrzał się, po czym przypadł do kufra, a Sachs pobiegła do pokoju Percey i zajrzała do środka. Kobieta spokojnie spała w łóżku.
Sachs wycofała się na korytarz, otworzyła nóż i kucnęła, mrużąc oczy. W chwilę później wrócił Bell.
– Włamał się do środka. Zniknęły wszystkie strzelby. Nie ma też amunicji do broni krótkiej.
– Bierzemy Percey i wiejemy.
Usłyszeli dobiegający z niedaleka odgłos kroków. Szczęk odbezpieczanego zamka.
Chwyciła Bella za kołnierz i pociągnęła na podłogę.
Huk wystrzału był ogłuszający. Kula śmignęła tuż nad ich głowami. Sachs poczuła woń palonych włosów – własnych. Jodie musiał zgromadzić spory arsenał – miał pewnie broń wszystkich strażników – ale strzelił ze strzelby myśliwskiej.
Biegiem rzucili się do pokoju Percey. Drzwi otworzyły się dokładnie w momencie, gdy ich dopadli, a na progu stanęła Percey, mówiąc:
– Boże, co się…
Roland Bell wepchnął ją z powrotem do pokoju, przygniatając całym ciałem do podłogi. Sachs wpadła na nich. Zatrzasnęła drzwi, przekręciła klucz i podbiegła do okna, otwierając je na oścież.
– Już, już, już…
Bell poderwał z podłogi ogłuszoną Percey Clay i zaniósł w kierunku okna. Kilka grubych pocisków na jelenie rozpruło drzwi wokół zamka.
Żadne z nich nie popatrzyło, czy Trumniarzowi udało się sforsować drzwi. Wygramolili się przez okno w blask świtu i ruszyli po okrytej rosą trawie.
45 godzin – godzina czterdziesta czwarta
Sachs przystanęła obok jeziorka. Ponad szarą, nieruchomą powierzchnią wody unosiły się widmowe strzępy mgły o różowym i czerwonym zabarwieniu.
– Chodźcie – krzyknęła do Bella i Percey. – Dojdziemy do tych drzew.
Wskazała znajdującą się najbliżej naturalną osłonę – szeroki pas drzewa po drugiej stronie jeziorka. Dzieliło ich od niego ponad sto jardów, ale bliżej nie było żadnego schronienia.
Sachs spojrzała przez ramię na dom. Jodiego ani śladu. Kucnęła nad zwłokami jednego ze strażników. Oczywiście mieli puste kabury i opróżnione kieszenie na zapasowe magazynki. Wiedziała, że Jodie zabrał broń, ale miała nadzieję, że o jednym nie pomyślał.
Jest przecież tylko człowiekiem, Rhyme…
Przeszukując ostygłe ciało, znalazła to, czego szukała. Podciągnęła nogawkę spodni strażnika i z kabury nad kostką wydobyła jego zapasową broń. Idiotyczny gnat. Mały, pięciostrzałowy kolt z dwucalową lufą.
Znów zerknęła na dom dokładnie w chwili, gdy w oknie ukazała się twarz Jodiego. Unosił strzelbę myśliwską. Sachs obróciła się, oddając pojedynczy strzał. Pocisk rozbił szybę kilka cali od twarzy mordercy. Jodie cofnął się w głąb pokoju.
Sachs ruszyła sprintem za Bellem i Percey, którzy biegiem okrążali jeziorko, przemykając zygzakiem po pokrytej rosą trawie.
Oddalili się prawie sto jardów od domu, kiedy padł pierwszy strzał. Huk odbił się echem od drzew, a pocisk wyrwał kawałek ziemi tuż obok nogi Percey.
– Kryć się! – zawołała Sachs. – Tutaj. – Wskazała płytkie obniżenie terenu.
Zanim rozległ się drugi strzał, padli na ziemię. Gdyby Bell stał, kula trafiłaby go dokładnie między łopatki.
Od najbliższej kępy drzew, która dałaby im schronienie, wciąż dzieliło ich około pięćdziesięciu stóp. Jednak próba pokonania tej odległości równała się samobójstwu. Jodie miał tak samo doskonałe oko jak Stephen Kall. Sachs uniosła na chwilę głowę.
Nic nie zobaczyła, ale usłyszała eksplozję. Ułamek sekundy później pocisk świsnął w powietrzu tuż obok niej. Poczuła to samo przenikające do szpiku kości przerażenie, co wtedy na lotnisku. Wtuliła w chłodną trawę twarz, mokrą od rosy i potu. Zaczęły drżeć jej ręce.
Bell wyjrzał i zaraz opuścił głowę.
Następny strzał. Kawał ziemi wyrwany parę cali od twarzy detektywa.
– Chyba go widziałem – rzekł Bell. – W krzakach, na prawo od domu. Na wzgórzu.
Sachs trzy razy szybko zaczerpnęła powietrza. Potem przeturlała się pięć stóp w prawo, wystawiła na moment głowę i szybko schowała.
Jodie tym razem nie strzelił, więc miała okazję lepiej się przyjrzeć. Bell miał rację: morderca był na zboczu wzgórza i mierzył do nich ze strzelby na jelenie, zaopatrzonej w celownik optyczny; zobaczyła słaby błysk lunety. Jednak z tego miejsca nie mógł ich trafić, jeśliby pozostali rozciągnięci na dnie zagłębienia w ziemi. Musiał tylko wejść wyżej. Ze szczytu wzniesienia mógłby strzelać wprost do niecki, w której się ukryli – idealnej strefy rażenia.
Minęło pięć minut bez jednego strzału. Pewnie Jodie wspina się na wzgórze – ostrożnie, bo wiedział, że Sachs ma broń i przekonał się o jej umiejętnościach strzeleckich. Zdołają przeczekać? Kiedy zjawi się helikopter oddziału specjalnego?
Sachs zacisnęła oczy, wdychając zapach ziemi i trawy.
Pomyślała o Lincolnie Rhymie.
Znasz go lepiej niż ktokolwiek inny, Sachs…
Nigdy nie poznasz sprawcy, jeśli nie przejdziesz drogi, którą on szedł, dopóki po nim nie posprzątasz…
Ależ Rhyme, pomyślała, przecież to nie Stephen Kall. Jodie nie jest mordercą, którego znam. Nie byłam w miejscach jego zbrodni. To nie do jego umysłu zaglądałam…
Szukała wzrokiem jakiejś niżej położonej drogi, którą bezpiecznie mogliby się dostać między drzewa, ale nic nie znalazła. Gdyby ruszyli się o pięć stóp w którąkolwiek stronę, Jodie miałby sposobność do oddania celnego strzału.
Zresztą gdy tylko dotrze na szczyt wzniesienia, będzie ich miał jak na dłoni.
Coś jej nagle przyszło do głowy. Że miejsca zbrodni, które zabezpieczała, były w istocie miejscami zbrodni, które popełnił Trumniarz. Rzecz jasna to nie on zastrzelił Brita Hale’a ani nie podłożył bomby, która rozsadziła samolot Eda Carneya, ani nie zadźgał Johna Innelmana w piwnicy biurowca. Lecz to Jodie był sprawcą.
Wejdź w jego umysł, Sachs – usłyszała w głowie głos Lincolna Rhyme’a.
Jego najniebezpieczniejszą… moją najniebezpieczniejszą bronią jest podstęp.
– Słuchajcie – zawołała, odwracając się. – Cofnijcie się tutaj. – Pokazała płytki wąwóz.
Bell posłał jej wściekłe spojrzenie. Zobaczyła, że on też chce za wszelką cenę dostać Trumniarza. Lecz z wyrazu jej oczu odczytał, że morderca ma być jej i tylko jej zdobyczą. Bez dyskusji. Dostała tę szansę od Rhyme’a i nic na świecie nie było w stanie jej powstrzymać.
Detektyw z powagą skinął głową i pociągnął Percey do ledwie widocznej bruzdy w ziemi.
Sachs sprawdziła rewolwer. Zostały cztery pociski.
Mnóstwo.
O wiele więcej niż potrzeba…
Jeżeli mam rację.
A mam? – zastanawiała się z twarzą wciśniętą w pachnącą i mokrą ziemię. Uznała, że tak – ma rację. Frontalny atak nie był w stylu Trumniarza.
Podstęp…
Właśnie tym go poczęstuję.
– Nie podnoście się. Cokolwiek się stanie, nie podnoście się z ziemi. – Stanęła na czworakach, wyglądając na zewnątrz niecki. Oddychała powoli, przygotowując się.
– Amelio, to strzał ze stu jardów – szepnął Bell. – Nie przeceniasz się?
Zignorowała jego uwagę.
– Amelio – powiedziała Percey. Przez chwilę patrzyła jej w oczy. Obie kobiety uśmiechnęły się do siebie.
– Głowa w dół – rozkazała Sachs, a Percey posłusznie wtuliła się w trawę.
Amelia Sachs wstała.
Nie kucała, nie zwróciła się bokiem, by wystawić na strzał mniejszą powierzchnię ciała. Przyjęła klasyczną pozycję strzelecką, trzymając oburącz maleńki rewolwer. Zwrócona twarzą w stronę domu, jeziora, przyczajonej na zboczu wzniesienia postaci, która kierowała wprost na nią celownik optyczny. Broń wydawała się jej lekka jak szklaneczka ze szkocką.
Wzięła na cel blask odbity od lunety, odległej o długość boiska do piłki nożnej.
Na twarzy czuła pot i mgłę.
Oddychaj, oddychaj…
Nie spiesz się.
Czekaj…
Dreszcz przebiegł jej po plecach, zadrżały ramiona i ręce. Nie pozwoliła ogarnąć się panice.
Oddychaj…
Nasłuchuj, nasłuchuj.
Oddychaj…
Teraz!
Odwróciła się, padając na kolana w momencie, gdy w odległości pięćdziesięciu stóp za nią wypaliła strzelba wystająca spomiędzy drzew. Kula świsnęła tuż nad jej głową.
Sachs znalazła się oko w oko z zaskoczonym Jodiem, który wciąż trzymał strzelbę przy policzku. Zorientował się, że nie udało mu się jej wykiwać. Że rozgryzła jego taktykę. Wcześniej strzelił kilka razy znad jeziora, a potem przywlókł na wzniesienie ciało jednego ze strażników i zostawił przy nim strzelbę, by odbijające się od niej światło zatrzymało ich w ukryciu, a sam pobiegł drogą i zaszedł ich od tyłu.
Podstęp…
Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło.
Powietrze było zupełnie nieruchome. Ani śladu przepływającej mgły, żadnego szumu drzew ani traw.
Sachs uniosła oburącz broń, a na jej twarz wypełzł lekki uśmiech.
Jodie gorączkowo wyrzucił łuskę z komory i załadował nowy pocisk. Kiedy unosił strzelbę, Sachs strzeliła. Dwa razy.
Obydwa strzały trafiły w cel. Zobaczyła, jak leci do tyłu, a strzelba frunie w górę jak batuta kapelmistrza.
– Zostań z nią, Bell! – zawołała Sachs i rzuciła się w stronę Jodiego.
Leżał na wznak w trawie.
Jedna kula zgruchotała mu lewy bark. Druga trafiła w celownik optyczny, wbijając mu w oko metal i szkło. Miał zakrwawioną całą twarz.
Odwiodła kurek i z palcem na spuście przycisnęła lufę do jego skroni. Obszukała Jodiego. W jego kieszeni znalazła glocka i długi nóż z nakładką ze spieków. Innej broni nie miał.
– Czysty – zawołała.
Gdy wstawała, zdejmując z pasa kajdanki, Trumniarz kaszlnął i splunął, po czym otarł krew ze zdrowego oka. Uniósł głowę i zobaczył Percey Clay, która podnosiła się z trawy ze wzrokiem utkwionym w napastniku.
Jodie zdawał się drżeć pod jej spojrzeniem. Jeszcze raz kaszlnął, a potem głośno jęknął. Sachs wzdrygnęła się, gdy pchnął ją nieuszkodzonym ramieniem. Był ranny – może śmiertelnie – i słaby. Dziwaczny gest, jak gdyby odpychał natrętnego pekińczyka.
Odsunęła się, z rewolwerem wycelowanym w jego pierś.
Amelia Sachs nie interesowała już Trumniarza. Nie zwracał też uwagi na rany ani potworny ból. Miał w głowie tylko jedno. Nadludzkim wysiłkiem obrócił się na brzuch i drapiąc ziemię i jęcząc, zaczął pełznąć w stronę Percey Clay, kobiety, którą miał zabić. Za której śmierć wziął pieniądze.
Bell stanął obok Sachs. Podała mu glocka i oboje trzymali Trumniarza na muszce. Mogli go z łatwością zatrzymać lub zabić. Jednak stali jak wrośnięci w ziemię, przyglądając się żałosnym ruchom człowieka, którego do tego stopnia opętała obsesja wypełnienia misji, iż zdawał się nie dostrzegać, że ma zmasakrowane twarz i ramię.
Pokonał jeszcze kilka stóp. Chwycił ostry kamień wielkości grejpfruta i dalej sunął w kierunku swej ofiary. Jego twarz zlaną krwią zmieszaną z potem wykrzywiał konwulsyjny grymas. Nawet Percey, która miała najwięcej powodów, by nienawidzić tego człowieka i mogła wyrwać Sachs colta z ręki, żeby zakończyć życie mordercy – nawet ona jak zahipnotyzowana obserwowała jego beznadziejne wysiłki, by dopełnić rozpoczętego dzieła.
– Dość – powiedziała w końcu Sachs. Pochyliła się i wyjęła mu kamień z ręki.
– Nie – wycharczał. – Nie…
Skuła go.
Tańczący Trumniarz wydał przerażający jęk – może z bólu, ale prawdopodobnie z poczucia ostatecznej klęski – po czym jego głowa opadła na ziemię.
Leżał nieruchomo. Stali nad nim we trójkę, patrząc, jak krew wsiąka w trawę i niewinne krokusy. Niedługo potem rozdzierający serce ptasi krzyk zagłuszył warkot nadlatującego znad drzew helikoptera. Sachs zobaczyła, że Percey Clay w jednej chwili straciła zainteresowanie człowiekiem, który dostarczył jej tylu cierpień, a całą uwagę skupiła na niezgrabnym śmigłowcu, kiedy powoli opuszczał się w porannej mgle, by miękko siąść na trawie.
– Nielegalka, Lincoln. Nie możesz tego zrobić.
Lon Sellitto był nieugięty.
Lincoln Rhyme także.
– Daj mi pół godziny.
– Nie są z tego zadowoleni. – Sellitto wyjaśnił swe obiekcje bardziej szczegółowo – O mało się nie zesrali, gdy im o tym wspomniałem. Jesteś cywilem.
Dochodziła dziesiąta w poniedziałek rano. Zeznania Percey przed sądem przysięgłych przesunięto na następny dzień. Nurkowie znaleźli worki, które Phillip Hansen zatopił w cieśninie Long Island. Natychmiast przewieziono je do budynku federalnego, do grupy analiz dowodów fizycznych FBI. Eliopolos odłożył posiedzenie sądu przysięgłych, by móc zgromadzić jak najwięcej dowodów obciążających Hansena.
– O co im chodzi? – zapytał nadąsany Rhyme. – Przecież go nie pobiję.
Zastanawiał się, czy nie ograniczyć swojej prośby do dwudziestu minut, ale to byłoby oznaką słabości. A Lincoln Rhyme nie zwykł okazywać słabości.
– To ja go złapałem – przypomniał. – Zasłużyłem chyba na chwilę rozmowy.
I zamilkł.
Blaine, jego była żona, powiedziała kiedyś z nietypową dla siebie spostrzegawczością, że czarne jak noc oczy Rhyme’a przemawiają silniej niż słowa. Tak więc Rhyme wlepił oczy w Sellitta, aż detektyw westchnął i zerknął na Dellraya.
– Jezu, pozwól mu – rzekł agent. – Co to szkodzi? Przyprowadź tu tego kowboja. A jak będzie próbował ucieczki, cholera, stuknę go w ramach ćwiczeń. I wybronisz mnie z tego.
– No dobra – powiedział Sellitto. – Zadzwonię. Tylko niczego nie spieprz.
Rhyme nie słyszał jego słów. Spojrzał na drzwi, jak gdyby Tańczący Trumniarz miał się tam zmaterializować w każdej chwili.
Wcale by się nie zdziwił, gdyby tak się stało.
– Jak masz naprawdę na imię? Joe, Jodie?
– Co to ma za znaczenie? Złapałeś mnie. Możesz do mnie mówić, jak chcesz.
– A imię? – spytał Rhyme.
– A jakie daliście mi imię? Trumniarz. Podoba mi się.
Drobny człowiek badawczo przyglądał się Rhyme’owi zdrowym okiem. Jeśli nawet bardzo cierpiał z powodu ran albo był oszołomiony po lekach, nie dał tego po sobie poznać. Całe ramię i bark miał w gipsie, lecz mimo to zostawiono mu kajdanki, połączone z grubą klamrą przy pasie. Nogi także skuwał mu łańcuch.
– Jak sobie życzysz – odparł uprzejmie Rhyme. Nie odrywał od niego wzroku, jak gdyby morderca był pyłkiem niezwykłej rośliny znalezionym w miejscu zbrodni.
Trumniarz uśmiechnął się. Z powodu uszkodzenia nerwów twarzy wyszedł z tego groteskowy grymas. Od czasu do czasu jego ciałem wstrząsały dreszcze, drgały mu palce; złamane ramię bezwiednie unosiło się i opadało. Rhyme odniósł dziwne wrażenie, że to więzień, a nie on, jest kaleką.
W krainie ślepców królem jest jednooki.
Trumniarz uśmiechnął się do niego.
– Pewnie umierasz z ciekawości, co? – powiedział.
– Z ciekawości?
– Chcesz wszystko wiedzieć… Dlatego kazałeś mnie tu przyprowadzić. Mieliście szczęście, że mnie złapaliście, ale nie macie pojęcia, jak tego wszystkiego dokonałem.
– Dokładnie wiem, jak to zrobiłeś – rzekł ze zniecierpliwieniem Rhyme.
– Już wiesz?
– Chciałem tylko z tobą porozmawiać – odparł Rhyme. – To wszystko. Z człowiekiem, który o mały włos mnie nie przechytrzył.
– O mały włos. – Trumniarz się zaśmiał. Znów ten upiorny uśmiech. – No dobrze, słucham.
Rhyme sączył przez słomkę sok owocowy. Zaskoczył Thoma, prosząc, by wylał szkocką i zastąpił ją zwykłym sokiem.
– W porządku – zgodził się Rhyme. – Wynajęto cię, żebyś zabił Eda Carneya, Brita Hale’a i Percey Clay. Pewnie sporo ci zapłacono. Sześciocyfrową sumę.
– Siedmio – odrzekł z dumą Trumniarz.
Rhyme uniósł brew.
– Dochodowe zajęcie.
– Jeżeli człowiek zna się na rzeczy.
– Zdeponowałeś pieniądze na Bahamach. Skądś wytrzasnąłeś Stephena Kalla – nie wiem dokładnie, może z sieci najemników. – Trumniarz skinął głową. – Podnająłeś z kolei jego. Anonimowo, może przez e-mail, może faksem, wykorzystując jakieś wiarygodne referencje. Oczywiście, nigdy się z nim nie spotkałeś. Przypuszczam też, że wcześniej go wypróbowałeś?
– Jasne. W akcji pod Waszyngtonem. Miałem zabić jednego pracownika Kongresu, który węszył w kartotekach Komisji Sił Zbrojnych. Łatwa robota, więc zleciłem ją Stephenowi. Miałem świetną okazję, żeby go przetestować. Widziałem jego każdy krok. Sam sprawdzałem ranę wlotową na ciele. Profesjonalna. Chyba widział, że go obserwuję, i chciał mnie zlikwidować, żeby pozbyć się świadków. To też mi się podobało.
– Zostawiłeś mu forsę – ciągnął Rhyme – i klucz do hangaru Phillipa Hansena, gdzie czekał, żeby podłożyć bombę w samolocie Carneya. Wiedziałeś, że jest dobry, ale nie miałeś pewności, czy da sobie radę z całą trójką. Prawdopodobnie myślałeś, że zlikwiduje jedną osobę i to odciągnie od ciebie naszą uwagę, a wtedy będziesz mógł podejść pozostałych.
Trumniarz przytaknął niechętnie, ale był pod wrażeniem.
– Zdziwiłem się, że udało mu się zabić Brita Hale’a. A jeszcze bardziej zdziwiłem się, kiedy potem uciekł i podłożył bombę w samolocie Percey Clay.
– Przypuszczałeś, że przynajmniej jedną osobę będziesz musiał zabić sam, więc w zeszłym tygodniu zmieniłeś się w Jodiego i zacząłeś wszystkim wciskać prochy, żeby każdy na ulicy o tobie wiedział. Porwałeś agenta sprzed budynku federalnego i dowiedziałeś się, w którym bezpiecznym domu będą. Zaczekałeś na Stephena w miejscu jego najbardziej prawdopodobnego ataku i pozwoliłeś się porwać. Zostawiłeś mnóstwo śladów prowadzących do swojej kryjówki w metrze, żebyśmy mogli cię znaleźć… i przez ciebie dotrzeć do Kalla. Wszyscy ci zaufaliśmy. Dokładnie wszyscy – przecież Stephen nie miał pojęcia, że to ty go wynająłeś. Wiedział tylko, że go zdradziłeś i chciał cię zabić. Doskonała przykrywka. Ale ryzykowna.
– Czymże jest życie bez ryzyka? – spytał filuternie Trumniarz. – W nim cały smak, nie sądzisz? Poza tym, kiedy byliśmy razem w metrze, użyłem pewnych… środków zaradczych, żeby zaczął wątpić, czy warto mnie zabić. Podteksty homoseksualne zawsze pomagają.
– Ale – rzekł Rhyme, urażony, że przerwano mu opowieść – gdy Kall był w parku, uciekłeś z alejki, znalazłeś go i zabiłeś… Pozbawiłeś dłoni, zębów, ubrania – i broni – które wrzuciłeś do kolektora kanalizacyjnego. Potem sami zaprosiliśmy cię na Long Island… Lis w kurniku. Tak to mniej więcej wyglądało – dodał nieco nonszalanckim tonem Rhyme. – Schemat, szkielet… ale chyba oddaje sens całej historii.
Zdrowe oko Trumniarza zamknęło się na moment, a potem otworzyło. Wpatrzyło się w Rhyme’a, wilgotne i czerwone. Trumniarz lekko skinął głową, przyznając mu rację, a może wyrażając podziw.
– Co to było? – spytał w końcu. – Co cię naprowadziło?
– Piasek – odrzekł Rhyme. – Z Bahamów.
Trumiarz kiwnął głową, krzywiąc się z bólu.
– Wywróciłem kieszenie na lewą stronę. Wyczyściłem całe ubranie.
– Był w szwach. Poza tym prochy. I formuła niemowlęca.
– No tak. – Po chwili Trumniarz dodał: – Stephen miał rację, że się ciebie bał. – Zdrowym okiem wciąż wpatrywał się badawczo w Rhyme’a, jak lekarz szukający oznak nowotworu. – Biedny gość. Jak myślisz, kto go rżnął? Ojczym czy chłopaki w poprawczaku? A może i on, i oni?
– Nie wiem – rzekł Rhyme. Na parapecie wylądował sokół, składając skrzydła.
– Stephen się bał – ciągnął Trumniarz. – A kiedy zaczynasz się bać, to koniec. Myślał, że szuka go robak. Lincoln Robak. Słyszałem, jak kilka razy szeptał do siebie coś takiego. Czuł przed tobą prawdziwy strach.
– Ale ty nie.
– Ja nie – powiedział Trumniarz. – Nigdy się nie boję. – Nieoczekiwanie pokiwał głową, jak gdyby wreszcie się domyślił, co jest nie tak. – Ach, uważnie mnie słuchasz, co? Chcesz ustalić mój akcent.
Rzeczywiście, Rhyme chciał ustalić pochodzenie Trumniarza.
– Widzisz, można go łatwo zmienić. Montana… Connecticut… Południe, równiny i bagna… Missouri, Kentucky. Po co mnie właściwie przesłuchujesz? Jesteś od kryminalistyki. Złapaliście mnie. Pa, pa, dobranoc. Koniec i bomba. Powiedzmy, że lubię szachy. Uwielbiam szachy. Grałeś kiedyś, Lincoln?
Kiedyś nawet lubił szachy. Grywał dość często z Claire Tripper. Thom zachęcał go, żeby zaczął grać z komputerem, i kupił mu całkiem dobry program, ale Rhyme nigdy go nie uruchomił.
– Dawno już nie grałem.
– Powinniśmy kiedyś zagrać partyjkę. Byłbyś niezłym przeciwnikiem… Chcesz wiedzieć, jaki błąd popełniają niektórzy gracze?
– Jaki? – Rhyme czuł na sobie jego spojrzenie. Nagle ogarnął go niepokój.
– Zaczynają za bardzo interesować się przeciwnikiem. Próbują dowiedzieć się różnych rzeczy o jego życiu. Rzeczy zupełnie bezużytecznych. Skąd jest, gdzie się urodził, kim jest jego rodzeństwo.
– Co w tym złego?
– Zaspokajają zachciankę, ale mogą się zagubić. To niebezpieczne. Widzisz, gra toczy się na szachownicy, Lincoln. Tylko na szachownicy. – Krzywy uśmiech. – Nie możesz się pogodzić z tym, że nic o mnie nie wiesz, prawda?
Zgadza się, pomyślał Rhyme. Nie mogę.
– Czego właściwie chcesz? – ciągnął Trumniarz. – Adresu? Klasowego zdjęcia z matury? Może chcesz, bym podał jakieś naprowadzające hasło? Proszę bardzo: „Pączek róży” *. Dziwię ci się, Lincoln. Jesteś najlepszym ekspertem kryminalistycznym, jakiego znam. A teraz podejmujesz jakąś żałosną podróż sentymentalną. Kim jestem? Jeźdźcem bez głowy. Belzebubem. Królową Mab. To o mnie mówi się w ostrzeżeniu: „Uważaj, przyjdą po ciebie”. Nie jestem koszmarem, bo koszmary są urojeniem, a ja jestem rzeczywisty, bardziej, niż się niektórym wydaje. Jestem rzemieślnikiem i biznesmenem. Nie poznasz mojego nazwiska, stopnia ani numeru seryjnego. Nie działam zgodnie z konwencją genewską.
Rhyme nie potrafił nic odpowiedzieć.
Rozległo się pukanie.
Przybyła eskorta.
– Możecie mi zdjąć łańcuchy z nóg? – żałosnym tonem zapytał Trumniarz dwóch funkcjonariuszy. Jego zdrowe oko napełniło się łzami. – Proszę. Okropnie boli. I tak trudno chodzić.
Jeden ze strażników spojrzał na niego ze współczuciem, potem zerknął na Rhyme’a, który rzucił od niechcenia:
– Jeżeli poluzujecie choć jedną klamrę, stracicie robotę i nigdy nie będziecie mogli pracować w tym mieście.
Gliniarz patrzył chwilę na Rhyme’a, po czym skinął głową do partnera. Trumniarz roześmiał się.
– To nie problem – powiedział z okiem wlepionym w Rhyme’a. – Tylko czynnik.
Strażnicy złapali go za zdrowe ramię i postawili na nogi. Między rosłymi mężczyznami wydawał się bardzo mały. Odwrócił się.
– Lincoln?
– Tak?
– Będzie ci mnie brakowało. Beze mnie będziesz się nudził. – W jego oku pojawił się dziwny blask. – Beze mnie umrzesz.
Godzinę później ciężkie kroki obwieściły nadejście Lona Sellitta. Towarzyszyli mu Sachs i Dellray.
Rhyme od razu wiedział, że ich przybycie oznacza kłopoty. Przemknęło mu przez myśl, że może Trumniarz uciekł.
Lecz nie o to chodziło.
Sachs westchnęła.
Sellitto spojrzał wymownie na Dellraya. Szczupłą twarz agenta wykrzywił grymas.
– No, dobra, słucham – przerwał milczenie Rhyme.
– FBI obejrzało zawartość worków – poinformowała go Sachs.
– Zgadnij, co było w środku – powiedział Sellitto.
Rhyme westchnął zmęczony; nie był w nastroju do zgadywanek.
– Zapalniki, pluton i ciało Jimmy’ego Hoffy.
– Parę książek telefonicznych okręgu Westchester i pięć funtów kamieni – rzekła Sachs.
– Co?!
– Nic tam nie było, Lincoln. Zero.
– Jesteście pewni, że to książki telefoniczne, a nie zaszyfrowane zapisy transakcji?
– Kryptolodzy dobrze się im przyjrzeli – powiedział Dellray. – Zwykłe pieprzone książki telefoniczne. A kamienie były tylko po to, żeby worki utonęły.
– Wypuszczą to bydlę, Hansena – mruknął ponuro Sellitto. – Właśnie przygotowują dokumenty. Nawet nie będą przedstawiać ich sądowi przysięgłych. Wszyscy zginęli na darmo.
– Powiedz mu resztę – wtrąciła Sachs.
– Zaraz tu będzie Eliopolos – rzekł Sellitto. – Ma papier.
– Nakaz? – spytał krótko Rhyme. – Jaki?
– Tak jak ci powiedział. Nakaz aresztowania. Ciebie.
W drzwiach stanął Reginald Eliopolos z obstawą dwóch rosłych agentów.
Rhyme wcześniej sądził, że prokurator jest człowiekiem w średnim wieku. W świetle dnia zobaczył jednak, że Eliopolos ma niewiele ponad trzydziestkę. Agenci też byli młodzi; ubrani równie nienagannie jak prokurator, ale Rhyme’owi przywodzili na myśl raczej wkurzonych dokerów.
Do czego mu właściwie byli potrzebni? Do obezwładnienia unieruchomionego człowieka?
– Lincoln, chyba mi nie wierzyłeś, kiedy ci mówiłem, że będą reperkusje. Mhm. Nie wierzyłeś.
– O czym ty pieprzysz, Reggie? – odezwał się Sellitto. – Przecież go złapaliśmy.
– Mhm… mhm. Powiem wam, o czym… – uniósł dłonie, rysując w powietrzu cudzysłów -…pieprzę. Sprawa przeciw Hansenowi kaput. W workach nie ma żadnych dowodów.
– To nie nasza wina – powiedziała Sachs. – Ochroniliśmy świadka. I złapaliśmy wynajętego przez Hansena mordercę.
– Ale jest coś jeszcze, prawda, Reggie? – rzekł Rhyme.
Zastępca prokuratora zmierzył go zimnym spojrzeniem.
– Widzisz, Sachs – ciągnął Rhyme. – Jodie, czyli Trumniarz – to teraz jedyny punkt zaczepienia w sprawie przeciw Hansenowi. Tak w każdym razie myśli Reggie. Ale Trumniarz nigdy by nie wsypał klienta.
– Czyżby? Nie znasz go więc tak dobrze, jak ci się wydaje. Właśnie odbyłem z nim długą rozmowę. Bardziej niż chętnie potwierdzi udział Hansena w sprawie. Tylko że teraz opiera się przed współpracą. Przez ciebie.
– Przeze mnie? – spytał Rhyme.
– Powiedział, że mu groziłeś. W trakcie krótkiego, nielegalnego spotkania, jakie odbyliście parę godzin temu. Mhm. Przez to polecą głowy. Bądź pewien.
– Na litość boską. – Rhyme roześmiał się z goryczą. – Nie rozumiesz, co on robi? Niech zgadnę… powiedziałeś mu, że chcesz mnie aresztować, prawda? Zgodził się zeznawać pod warunkiem, że to zrobisz.
Nieznaczne drgnienie oczu Eliopolosa powiedziało Rhyme’owi, że trafił.
– Nie rozumiesz?
Lecz Eliopolos niczego nie rozumiał.
– Nie sądzisz, że miałby ochotę mnie stuknąć, kiedy będę w areszcie, może kilkadziesiąt stóp od miejsca, gdzie będziecie go trzymać? – ciągnął Rhyme.
– Rhyme – powiedziała Sachs, marszcząc brwi.
– O czym ty mówisz? – spytał prokurator.
– On chce mnie zabić, Reggie. O to chodzi. Jestem jedynym człowiekiem, któremu udało się uniemożliwić mu wykonanie zadania. Nie mógłby wrócić do swojego zajęcia, wiedząc, że pozostałem przy życiu.
– Przecież on nie wróci do swojej roboty. Nigdzie już nie wróci.
Mhm.
– Kiedy zginę, wszystkiego się wyprze. Nie będzie zeznawał przeciw Hansenowi. I czym go wtedy przyciśniecie? Nastraszycie go? On się niczego nie boi. Niczego.
O co tu chodzi? – myślał Rhyme. Coś jest nie tak. Bardzo nie tak.
Uznał, że to te książki telefoniczne…
Książki i kamienie.
Pogrążony w myślach, przyglądał się swoim tablicom. Usłyszał brzęk i uniósł wzrok. Jeden z agentów Eliopolosa wyciągnął kajdanki i zbliżał się do łóżka. Rhyme zaśmiał się w duchu. Niech mu skują nogi. Bo jeszcze gotów uciec.
– Daj spokój, Reggie – powiedział Sellitto.
Zielone włókno, książki telefoniczne i kamienie.
Przypomniał sobie coś, co mu powiedział Trumniarz. Siedząc na tym samym krześle, obok którego stał teraz Eliopolos.
Milion dolarów…
Rhyme nie zwracał uwagi na agenta, który zastanawiał się, jak najlepiej skuć kalekę. Nie zwracał też uwagi na Sachs, która postąpiła naprzód, zastanawiając się, jak obezwładnić agenta.
– Chwilę – warknął nagle tonem, na którego dźwięk wszyscy w pokoju zamarli.
Zielone włókno…
Spojrzał na tablicę.
Ktoś do niego mówił. Agent wciąż przyglądał się rękom Rhyme’a, potrząsając kajdankami. On jednak nikogo nie widział ani nie słyszał. Powiedział do Eliopolosa:
– Daj mi pół godziny.
– Po co?
– Co ci szkodzi? Przecież nigdzie stąd nie pójdę. – I zanim prokurator zdążył odpowiedzieć, Rhyme krzyknął: – Thom! Thom, muszę zadzwonić. Pomożesz mi czy nie? Nie wiem, gdzie on czasami się zaszywa. Lon, zadzwonisz?
Percey Clay właśnie wróciła z pogrzebu męża, kiedy zadzwonił Lon Sellitto. Teraz, odziana w czerń, siedziała na trzeszczącym krześle wiklinowym przy łóżku Lincolna Rhyme’a. Obok stał Roland Bell w jasnobrązowym garniturze, trochę zdeformowanym przez dwa wielkie pistolety, jakie przy sobie nosił. Rzadkie włosy zaczesał do tyłu, ukazując wysokie czoło.
Eliopolosa już nie było, ale dwóch zbirów zostało, trzymając straż w korytarzu. Prawdopodobnie rzeczywiście wierzyli, że korzystając z okazji, Thom wywiezie za drzwi Rhyme’a, który ucieknie na wózku z karkołomną prędkością siedmiu i pół mili na godzinę.
Strój Percey był nieco wytarty przy kołnierzu i w pasie. Rhyme mógłby się założyć, że to jej jedyna sukienka. Siadając, chciała oprzeć kostkę nogi na kolanie drugiej, lecz w pół ruchu zdała sobie sprawę, że strój jej na to nie pozwala, więc usiadła normalnie, ze złączonymi kolanami.
Patrzyła na niego z mieszaniną ciekawości i zniecierpliwienia. Rhyme zorientował się, że pewnie nikt – ani Sachs, ani Sellitto, którzy ją sprowadzili – nie przekazał jej najnowszej wiadomości.
Tchórze, pomyślał ponuro.
– Percey… nie wniosą sprawy Hansena przed sąd przysięgłych.
Przez chwilę w rysach jej twarzy odmalowała się ulga. Zaraz jednak pojęła znaczenie tej nowiny.
– Nie! – powiedziała niemal bez tchu.
– Wiesz, co wtedy Hansen wyrzucił w workach z samolotu? Nic. To był blef.
Zbladła.
– Wypuszczą go?
– Nie mogą powiązać Trumniarza z Hansenem. Dopóki my tego nie zrobimy, będzie wolny.
Uniosła dłonie ku twarzy.
– A więc to wszystko na marne? Ed… i Brit? Zginęli za nic.
– Co się teraz stanie z twoją firmą? – zapytał.
Percey nie spodziewała się tego pytania. Nie była pewna, czy dobrze zrozumiała.
– Słucham?
– Firma. Co się stanie z Hudson Air?
– Pewnie sprzedamy. Mieliśmy już ofertę od innej firmy. Są w stanie spłacić długi, my nie. A może po prostu zlikwidujemy. – Po raz pierwszy w jej głosie usłyszał rezygnację. Pokonana Cyganka.
– Co to za firma?
– Naprawdę nie pamiętam. Ron z nimi rozmawiał.
– Ron Talbot, zgadza się?
– Tak.
– Dobrze zna sytuację finansową firmy?
– Jasne. Tak samo jak adwokaci i księgowi. Lepiej ode mnie.
– Mogłabyś zadzwonić do niego i poprosić, żeby tu jak najprędzej przyszedł?
– Chyba tak. Był na cmentarzu. Powinien już wrócić w domu. Zadzwonię.
– Sachs? – rzekł Rhyme. – Mamy jeszcze jedno miejsce zbrodni. Musisz je przeszukać. Natychmiast.
Rhyme patrzył na wchodzącego do pokoju mężczyznę o zwalistej sylwetce, ubranego w granatowy garnitur. Połyskliwy ubiór miał krój i barwę munduru. Rhyme przypuszczał, że właśnie tak Talbot się ubierał, kiedy jeszcze latał.
Percey przedstawiła ich sobie.
– A więc macie tego skurwysyna – sapnął Talbot. – Myślicie, że dostanie krzesło?
– Ja tylko zbieram śmieci – rzekł Rhyme, jak zawsze zadowolony, gdy udało mu się wymyślić efektowną kwestię. – A co z tym zrobi adwokat, to już jego sprawa. Percey mówiła ci, że mamy problem z dowodami obciążającymi Hansena?
– Tak, podobno to był jakiś blef? Po co zrzucał do wody fałszywkę?
– Chyba mogę to wyjaśnić, ale najpierw muszę mieć więcej informacji. Percey twierdzi, że dość dobrze znasz sytuację firmy. Jesteś wspólnikiem, tak?
Talbot skinął głową. Wciągnął paczkę papierosów, zobaczył, że nikt inny nie pali, więc schował ją z powrotem do kieszeni. Był bardziej wymięty niż Sellitto i chyba minęło sporo czasu od chwili, gdy dopinała mu się marynarka na pokaźnym brzuchu.
– Spróbujmy tak – powiedział Rhyme. – A jeśli Hansen nie chciał zabić Eda i Percey dlatego, że byli świadkami?
– Więc dlaczego? – wyrzuciła z siebie Percey.
– Inny motyw? – spytał Talbot. – Jaki na przykład?
Rhyme nie odpowiedział wprost.
– Percey mówiła, że ostatnio firmie nie wiedzie się najlepiej.
Talbot wzruszył ramionami.
– Mieliśmy kilka ciężkich lat. Zmiany w przepisach, pojawiło się dużo małych firm przewozowych. Konkurencja z firmami kurierskimi, UPS, FedEx. Z pocztą też. Coraz niższe stawki.
– Ale mieliście niezły… jak to się mówi, Fred? Pracowałeś w przestępstwach gospodarczych, nie? Wpływające pieniądze.
Dellray parsknął krótkim śmiechem.
– Przychód, Lincoln.
– Mieliście niezłe przychody.
Talbot skinął głową.
– Z obrotami nigdy nie było kłopotów. Tyle że więcej wydawaliśmy, niż zarabialiśmy.
– Co sądzisz na temat takiej teorii, że Trumniarz dostał zlecenie zabicia Percey i Eda, żeby jego zleceniodawca mógł kupić firmę za niższą cenę?
– Jaką firmę, naszą? – spytała Percey, marszcząc brwi.
– Po co Hansen miałby to robić? – rzekł Talbot, oddychając ciężko.
– Dlaczego nie złożył nam po prostu oferty? – dodała Percey. – Nigdy nie zwrócił się bezpośrednio do nas.
– Nie powiedziałem, że chodzi o Hansena – zauważył Rhyme. – Postawiłem pytanie: a jeśli Hansen nie chciał zabić Eda i Percey? Jeśli to był kto inny?
– Kto? – zapytała Percey.
– Nie wiem. Tylko… to zielone włókno.
– Zielone włókno? – Talbot podążył za spojrzeniem Rhyme’a, który patrzył na tablicę.
– Zdaje się, że wszyscy o tym zapomnieli. Z wyjątkiem mnie.
– Facet nigdy o niczym nie zapomina, co, Lincoln?
– Rzadko, Fred. Rzadko. To włókno… Sachs – moja partnerka…
– Pamiętam. – Talbot skinął jej głową.
– Znalazła włókno w hangarze wynajmowanym przez Hansena. Wśród innych śladów pod oknem, gdzie Stephen Kall czekał, żeby podłożyć bombę w samolocie Eda Carneya. Znalazła też drobiny mosiądzu, kilka białych włókien i klej z koperty. Wywnioskowaliśmy, że ktoś zostawił Kallowi klucz od hangaru w kopercie. Potem jednak zacząłem się zastanawiać, czemu Kall potrzebował klucza, żeby wejść do pustego hangaru? Był zawodowcem. Mógł się wszędzie włamać z zamkniętymi oczami. Odpowiedź może być tylko jedna: wszystko miało wyglądać tak, jakby to Hansen zostawił klucz. Ktoś chciał go wrobić.
– Przecież urządził napad – powiedział Talbot. – Zabił żołnierzy i ukradł broń. Wszyscy wiedzą, że to morderca.
– Och, pewnie nim jest – zgodził się Rhyme. – Ale to nie on poleciał nad cieśninę Long Island i bawił się w bombardowanie morza książkami telefonicznymi. W samolocie był ktoś inny.
Percey poruszyła się niespokojnie.
– Ktoś, kto nigdy nie przypuszczał, że znajdziemy worki – ciągnął Rhyme.
– Kto? – zapytał ostro Talbot.
– Sachs?
Wyjęła z płóciennej torby trzy duże koperty i położyła na stole.
W dwóch były księgi rachunkowe. W trzeciej plik białych kopert.
– To z twojego gabinetu, Talbot.
– Chyba nie wolno wam brać niczego bez nakazu – odparł Talbot, śmiejąc się niepewnie.
Percey Clay zmarszczyła brwi.
– Ja dałam pozwolenie. Wciąż kieruję firmą, Ron. Właściwie do czego zmierzasz, Lincoln?
Rhyme żałował, że wcześniej nie podzielił się z Percey swoimi podejrzeniami; teraz będzie to dla niej poważny wstrząs. Nie mógł jednak ryzykować, że zdradzi przed Talbotem wnioski, do jakich doszli. Jak dotąd świetnie zacierał ślady.
Zerknął na Mela Coopera, który powiedział:
– Zielone włókno znalezione przy drobinach klucza pochodzi z kartki głównej księgi rachunkowej. Białe z koperty. Nie ma wątpliwości, że pasują.
– Wszystko pochodzi z twojego gabinetu, Talbot – ciągnął Rhyme.
– Co chcesz przez to powiedzieć, Lincoln? – wykrztusiła Percey.
Rhyme zwrócił się do Talbota:
– Wszyscy na lotnisku wiedzieli, że przeciw Hansenowi toczy się śledztwo. Pomyślałeś, że można to wykorzystać. Zaczekałeś więc do pewnego wieczoru, gdy Percey, Ed i Brit Hale pracowali do późna. Ukradłeś samolot Hansena, poleciałeś nad cieśninę i zrzuciłeś worki. Wynająłeś Trumniarza. Przypuszczam, że słyszałeś o nim, gdy pracowałeś w Afryce albo na Dalekim Wschodzie. Dzwoniłem do kilku osób. Pracowałeś w siłach powietrznych Botswany i dla rządu birmańskiego. Doradzałeś w sprawach kupna używanych samolotów wojskowych. Trumniarz mówił mi, że za zlecenie dostał milion. – Rhyme pokręcił głową. – Powinienem już wtedy się domyślić. Hansen mógł kazać zamordować całą trójkę za paręset tysięcy. Na dzisiejszym rynku cenę za zabójstwo dyktuje klient. Milion oznaczał, że facet jest amatorem. I dysponuje sporymi pieniędzmi.
Percey Clay przeraźliwie krzyknęła. Skoczyła do Talbota. Ten wstał i cofnął się.
– Jak mogłeś? – krzyknęła. – Dlaczego?
– Moi chłopcy od przestępstw gospodarczych przeglądają wasze księgi – rzekł Dellray. – Chyba odkryją, że brakuje bardzo dużo kasy tam, gdzie powinna być.
– Hudson Air ma się o wiele lepiej, niż sądziłaś, Percey – ciągnął Rhyme. – Tyle że większość zysków płynęła do kieszeni Talbota. Wiedział, że pewnego dnia wszystko się wyda, więc musiał się pozbyć ciebie i Eda, żeby samemu kupić firmę.
– Prawo pierwokupu – powiedziała. – Jako wspólnik mógł w razie naszej śmierci wykupić nasze udziały w firmie po niższej cenie.
– To jakaś bzdura. Pamiętaj, że ten facet strzelał też do mnie.
– Nie ty wynająłeś Stephena Kalla – przypomniał mu Rhyme.
– Zleciłeś robotę Jodiemu – Trumniarzowi – który z kolei zlecił ją Kallowi. A ten nie miał pojęcia, kim jesteś.
– Jak mogłeś?! – powtórzyła głucho Percey. – Dlaczego? Dlaczego?!
– Bo cię kochałem! – wrzasnął Talbot.
– Co? – wykrztusiła Percey.
– Śmiałaś się, kiedy chciałem się z tobą ożenić – ciągnął Talbot.
– Ron, nie. Ja…
– Potem wróciłaś do niego. – Uśmiechnął się drwiąco. – Ed Carney, przystojny pilot myśliwca. Orzeł… Pomiatał tobą, a mimo to chciałaś z nim być. Potem… – Twarz spurpurowiała mu z wściekłości. – Potem straciłem ostatnią rzecz, jaka mi została – zabronili mi latać. Patrzyłem, jak oboje zapisujecie setki wylatanych godzin miesięcznie, a ja mogłem tylko gnić za biurkiem i przekładać papierki. Mieliście siebie nawzajem, lataliście… nie masz pojęcia, co to znaczy stracić wszystko, co kochasz. Po prostu nie masz pojęcia!
Sachs i Sellitto zauważyli, że Talbot się spina. Przypuszczali, że będzie czegoś próbował, ale nie docenili jego siły. Gdy Sachs podeszła do niego, wyciągając z kabury broń, skoczył, przewracając ją na stół, z którego pospadały mikroskopy i inny sprzęt. Równocześnie przycisnął Mela Coopera stołem do ściany. Wyrwał Sachs glocka z dłoni.
Wycelował pistolet w Bella, Sellitta i Dellraya.
– Rzućcie broń na podłogę. Już!
– Co ty, stary – powiedział Dellray, przewracając oczami. – Co chcesz zrobić? Wyleźć przez okno? Nie masz dokąd uciec.
Talbot podsunął lufę pod nos Dellraya.
– Nie będę powtarzał.
W jego oczach widać było prawdziwą desperację. Przypominał Rhyme’owi osaczonego niedźwiedzia. Agent i obaj policjanci upuścili broń na podłogę. Bell rzucił oba pistolety.
– Dokąd prowadzą te drzwi? – Talbot wskazał na ścianę. Na zewnątrz widział strażników Eliopolosa i wiedział, że tamtędy nie ma ucieczki.
– Do szafy – rzekł szybko Rhyme.
Otworzył i zobaczył małą windę.
– Kurwa twoja mać – szepnął Talbot, celując w Rhyme’a.
– Nie! – zawołała Sachs.
Talbot skierował pistolet w jej stronę.
– Ron – krzyknęła Percey. – Zastanów się. Proszę…
Sachs, trochę stropiona, ale cała, wstała i spojrzała na pistolety leżące na podłodze w odległości dziesięciu stóp od niej.
Nie, Sachs, pomyślał Rhyme. Nie rób tego!
Przeżyła atak najniebezpieczniejszego i najbardziej opanowanego zabójcy w kraju, a teraz mógł ją zastrzelić spanikowany amator.
Oczy Talbota spoglądały to na Sellitta, to na Dellraya, wreszcie spoczęły na windzie, szukając włącznika.
Sachs, nie rób tego.
Rhyme próbował zwrócić na siebie jej uwagę, lecz Sachs oceniała właśnie dystans i kąt. Nie zdąży.
– Pogadajmy, Talbot – rzekł Sellitto. – Daj spokój, odłóż tego gnata.
Proszę, Sachs, nie… Zauważy cię. Strzeli w głowę – jak każdy amator – i umrzesz.
Sprężyła ciało. Nie odrywała oczu od sig-sauera Dellraya.
Nie…
W chwili gdy Talbot spojrzał na windę, Sachs rzuciła się na podłogę i złapała broń Dellraya. Lecz Talbot ją zauważył. Zanim zdołała podnieść ciężki automat, wycelował glocka w jej twarz i w panice naciskał spust.
– Nie! – krzyknął Rhyme.
Ogłuszający huk wystrzału. Szyby w oknach zadzwoniły, a para sokołów wzbiła się w niebo.
Sellitto chwycił swój pistolet. Drzwi otworzyły się z trzaskiem i do pokoju wpadli strażnicy Eliopolosa z bronią w ręku.
Ron Talbot, z małą czerwoną dziurką w skroni, przez ułamek sekundy stał zupełnie nieruchomo, a potem zwalił się ciężko na podłogę.
– O kurczę – powiedział Mel Cooper. Stał jak wryty, patrząc na lufę własnego smitha & wessona.38, wysuwającą się zza jego łokcia. Broń trzymała dłoń Rolanda Bella. Detektyw wynurzył się zza pleców technika, wyjmując broń z małej kabury znajdującej się z tyłu na pasku Coopera. Bell strzelił z biodra – z biodra Coopera, ściśle rzecz ujmując.
Sachs podniosła się z podłogi i wyjęła glocka z dłoni Talbota. Zbadała mu puls, pokręciła głową.
Pokój wypełniło głośne łkanie. Percey Clay padła na kolana i szlochając, zaczęła walić pięścią w masywne ramię Talbota. Przez dłuższą chwilę nikt się nie ruszał. Potem Amelia Sachs i Roland Bell ruszyli do niej równocześnie. Sachs cofnęła się jednak i pozwoliła, by detektyw objął ramieniem drobną kobietę i delikatnie odciągnął od ciała jej przyjaciela, a zarazem wroga.
Z oddali dobiegł odgłos burzy. Późnym wieczorem zaczął padać gęsty wiosenny deszcz.
Okno było otwarte na oścież – naturalnie nie to, na którym mieszkały sokoły; Rhyme nie lubił, by im przeszkadzano – i pokój wypełniało chłodne, rześkie powietrze.
Amelia Sachs odkorkowała butelkę i nalała chardonnay cakebread do szklaneczki Rhyme’a i swojego kieliszka.
Spojrzała na ekran i zaśmiała się.
– Nie wierzę.
Na monitorze obok łóżka toczyła się partia szachów.
– Przecież nie grasz na komputerze – rzekła. – To znaczy nigdy nie widziałam, żebyś grał.
– Czekaj – odezwał się do niej.
Nie zrozumiałem. Powtórz – wyświetlił ekran.
Głośno powiedział:
– Wieża na D osiem. Szach i mat.
Chwila ciszy. Potem komputer powiedział: „Gratulacje” i zagrał cyfrową wersję marsza „Washington Post” Sousy.
– To nie rozrywka – oświadczył nieprzyjemnym tonem – ale ćwiczenie umysłu. Moja gimnastyka. Chcesz kiedyś zagrać, Sachs?
– Nie gram w szachy – odrzekła, przełknąwszy łyk wina. – Co to znaczy, że jakiś skoczek atakuje mojego króla? Wolałabym go rozwalić, a nie kombinować, jak go tu przechytrzyć. Ile znaleźli?
– Pytasz o pieniądze? Które ukrył Talbot? Ponad pięć milionów.
Kiedy rewidenci federalnych skończyli sprawdzać drugi zestaw ksiąg – tych prawdziwych – stwierdzili, że Hudson Air to wyjątkowo dochodowa firma. Strata samolotu i zerwanie kontraktu z Amer-Medem były wprawdzie bolesne, lecz mieli jeszcze mnóstwo pieniędzy, by, jak się wyraziła Percey, „utrzymać firmę w powietrzu”.
– Gdzie jest Trumniarz?
– W areszcie specjalnym.
Był to mało znany areszt znajdujący się w budynku sądu karnego. Rhyme nigdy go nie widział – zresztą niewielu gliniarzy widziało – lecz w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat nikomu nie udało się stamtąd uciec.
– Nieźle spiłowali mu szpony – powiedziała Percey Clay, gdy Rhyme ją o tym poinformował. Wyjaśniła mu, że robi się tak sokołom używanym do polowania.
Rhyme, jako osoba zainteresowana sprawą, nalegał, by informowano go o szczegółach pobytu Trumniarza w areszcie. Dowiedział się od strażników, że pytał o okna w pomieszczeniu, rodzaj podłogi, lokalizację w mieście.
– Czy to nie zapach stacji benzynowej? – spytał zagadkowo.
Gdy Rhyme to usłyszał, natychmiast zadzwonił do Sellitta i poprosił go o interwencję u szefa aresztu, żeby ten podwoił straże.
Amelia Sachs wzmocniła się kolejnym łykiem wina i pomyślała: raz kozie śmierć.
Nabrała głęboko powietrza i wyrzuciła z siebie:
– Rhyme, powinieneś spróbować. – Następny łyk. – Nie byłam pewna, czy to powiem.
– Słucham?
– Pasujecie do siebie. Może ci być z nią naprawdę dobrze.
Zwykle bez problemu umieli patrzeć sobie prosto w oczy. Teraz jednak, wpływając na tak niespokojne wody, Sachs wbiła wzrok w podłogę.
Co się dzieje?
Kiedy podniosła oczy i stwierdziła, że jej słowa do niego nie dotarły, powiedziała:
– Wiem, co do niej czujesz. Ona wprawdzie się nie przyznaje, ale wiem, co ona czuje do ciebie.
– Kto?
– Przecież wiesz. Percey Clay. Myślisz sobie, że skoro dopiero co została wdową, nie będzie chciała mieć na razie nikogo. Ale… Słyszałeś, co mówił Talbot – Carney miał dziewczynę. To była kobieta z ich biura. Percey o wszystkim wiedziała. Zostali razem, bo byli przyjaciółmi. I ze względu na firmę.
– Nigdy nie…
– Śmiało, Rhyme. Mówię serio. Myślisz, że nic z tego nie wyjdzie. Ale ona nie przejmuje się twoją sytuacją. Cholera, przypomnij sobie, co przedwczoraj mówiła. Miała rację – naprawdę jesteście do siebie podobni.
Przychodzą takie chwile, kiedy chce się opuścić bezradnie ręce. Rhyme zadowolił się oszczędniejszym gestem – głowa opadła mu na komfortową poduszkę.
– Sachs, skąd ci to, u diabła, strzeliło do głowy?
– Daj spokój, przecież to widać. Przyglądam ci się od chwili, kiedy się pojawiła. Jak na nią patrzysz. Za wszelką cenę chciałeś ją ocalić. Jak gdyby coś cię opętało. Widzę, co się dzieje.
– No więc słucham, co się dzieje?
– Percey jest podobna do Claire Tripper, kobiety, która cię zostawiła kilka lat temu. Stąd to wszystko.
Ach… Skinął głową. Więc o to chodzi.
Uśmiechnął się i powiedział:
– Jasne, Sachs. Dużo myślałem o Claire przez parę ostatnich dni. Skłamałem, kiedy ci powiedziałem, że jest inaczej.
– Ilekroć ją wspomniałeś, było słychać, że ciągle ją kochasz. Wiem, że po wypadku nigdy już jej nie widziałeś. Przypuszczałam, że traktujesz to jak niezamknięty rozdział. Jak ja i Nick, gdy mnie zostawił. Poznałeś Percey, która tak bardzo przypominała ci Claire. Zdałeś sobie sprawę, że znowu możesz z kimś być. Z nią. Nie… nie ze mną. Cóż, takie jest życie.
– Sachs – zaczął. – To nie o Percey powinnaś być zazdrosna. Nie przez nią wyrzuciłem cię wtedy z łóżka.
– Nie?
– Przez Trumniarza.
Nalała sobie jeszcze wina. Zakręciła kieliszkiem, wpatrując się w przezroczysty płyn.
– Nie rozumiem.
Westchnął.
– Tamtej nocy musiałem wyznaczyć granicę między nami, Sachs. Już i tak za bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Jeżeli mamy dalej razem pracować, musiałem utrzymać tę barierę. Nie rozumiesz? Nie mogę być z tobą blisko, tak blisko, a równocześnie wysyłać cię do niebezpiecznych miejsc. Nie mogę dopuścić, żeby to się powtórzyło.
– Powtórzyło? – Zmarszczyła brwi, lecz zaraz potem w jej oczach błysnęło zrozumienie.
Och, oto moja Amelia, pomyślał. Fantastyczna w badaniu miejsc zbrodni, świetna w strzelaniu. I bystra jak nikt inny.
– O, nie, Lincoln… Claire była…
Skinął głową.
– Technikiem, któremu kazałem zbadać miejsce zbrodni przy Wall Street po ataku Trumniarza pięć lat temu. To ona sięgnęła do kosza i wyciągnęła papier, co spowodowało eksplozję bomby.
Dlatego więc miał taką obsesję na punkcie mordercy. Dlatego chciał z nim rozmawiać, co dla niego było nietypowe. Chciał złapać człowieka, który zabił mu kochankę. Chciał o nim wiedzieć wszystko.
A więc chodziło o zemstę, czystą zemstę. Kiedy Lon Sellitto – który wiedział o Claire – zastanawiał się, czy nie lepiej wywieźć Percey i Hale’a z miasta, pytał Rhyme’a, czy powody osobiste nie przeszkadzają mu brać udziału w śledztwie.
Cóż, przeszkadzały. Ale Lincoln Rhyme, mimo kompletnego bezruchu, jaki panował w jego życiu, miał w sobie ducha łowcy, podobnie jak mieszkające na parapecie sokoły. I gdy wyczuł zapach zdobyczy, nic nie mogło go powstrzymać.
– Widzisz więc, Sachs, że to nie ma nic wspólnego z Percey. I chociaż bardzo chciałem, żebyśmy spędzili tamtą noc razem – i wszystkie inne – nie mogłem ryzykować, że pokocham cię jeszcze bardziej.
Lincoln Rhyme był zdumiony – i skonsternowany – tą rozmową. Po wypadku doszedł do przekonania, że dębowa belka, łamiąc mu kręgosłup, zniszczyła mu na zawsze serce, zabijając w nim czucie. I tak jak delikatną tkankę rdzenia, zgniotła zdolność do kochania i bycia kochanym. Lecz tamtej nocy, czując bliskość Sachs, zdał sobie sprawę, jak bardzo się mylił.
– Rozumiesz, prawda, Amelio? – szepnął.
– Bez imion – odpowiedziała, zbliżając się z uśmiechem do łóżka.
Pochyliła się i pocałowała go w usta. Wcisnął głowę w poduszkę, ale po chwili oddał pocałunek.
– Nie, nie – powtarzał uparcie. Jednak pocałował ją jeszcze mocniej.
Jej torebka poleciała na podłogę. Na nocnym stoliku obok łóżka wylądowały marynarka i zegarek, a na końcu ostatni z jej modnych dodatków – glock 9.
Znów się pocałowali.
Lecz Rhyme nadal się opierał.
– Sachs… nie ryzykujmy!
– Bóg nie daje pewniaków – odrzekła, patrząc mu prosto w oczy. Potem wstała i podeszła do drzwi, by zgasić światło.
– Zaczekaj – powiedział.
Zatrzymała się i obejrzała. Rude włosy opadły na twarz, przysłaniając jedno oko.
Rhyme powiedział do mikrofonu zawieszonego na zagłówku łóżka:
– Wyłącz światła.
Pokój zalała ciemność.