IV POCZTÓWKI Z MOSTARU

– Stawiam dolara – powiedział Barles – że nie wysadzą mostu.

– Niech będzie ten dolar.

Marquez wyjął z kieszeni zmięty banknot i podał go. Zawsze stawiali tego samego dolara, przekazując go sobie zgodnie z wyrokami losu. Tylko raz zmienili walutę, w Mostarze, kiedy stawiali milion dinarów, że nie spadnie ani jedna, bomba między drugą i wpół do trzeciej. O drugiej siedem chorwacki moździerz trafił o jakieś dziesięć metrów od miejsca, gdzie rozmawiali z porucznikiem hiszpańskich niebieskich hełmów, zabijając jednego cywila i raniąc dwóch innych. Marquez zapamiętał porucznika, jak podnosił jednego z rannych, podczas gdy obok nastąpiły dwa kolejne wybuchy. Porucznik był pokryty cudzą krwią, wszyscy myśleli, że on też dostał, i podobno kiedy jego żona zobaczyła wiadomości, przeraziła się śmiertelnie. Już po wszystkim Barles poszedł w Mostarze do banku, którego ruiny pokryte były banknotami nieistniejącej już Federacji Jugosłowiańskiej, odliczył milion w paczkach po tysiąc i dał je Marquezowi, żeby spłacić honorowy dług.


Mostar. Widzieli zniszczony podczas bombardowania szesnastowieczny most w dawnej dzielnicy tureckiej, położonej nad rzeką, gdzie jeszcze na początku wojny można było wypić kawę w jednym ze starych sklepików na targu. Teraz samo zbliżenie się do tych okolic było niebezpieczne, bo cały czas strzelały moździerze i polowali snajperzy. Marquez i Barles szukali dobrego miejsca, jakiegoś w miarę chronionego rogu i ustawiali się tam z przygotowaną kamerą, filmując przebiegających ludzi, do których strzelano z drugiej strony rzeki. Od czasu do czasu spadał pocisk wystrzelony z moździerza. Pociski te są niebezpieczne, bo między domami nie słychać, jak się zbliżają i nagle spadają na głowę, co spotkało Marca Luchettę, D'Angelo i brodatego kamerzystę, Alessandra Ottę, trzech Włochów z RAI, którzy tydzień później, w styczniu 1994 wyszli z opancerzonego samochodu dokładnie w tym samym miejscu, gdzie Marquez fotografował porucznika. Tym razem pocisk spadł dziesięć metrów bliżej, nadając im kolejne numery 46, 47 i 48 w spisie dziennikarzy zabitych w Bośni. Barles i Marquez znali Alessandra i jeszcze lepiej Marca, który kiedyś pokazywał im w hotelu Anna Maria w Medugorje zdjęcia swoich dwóch synów; był to ten sam hotel, z którego wyjechali tamtego poranka, żeby przejść na drugą stronę frontu i nigdy już nie wrócili, zostawiwszy w pokojach sprzęt i swoje rzeczy, i niezapłacony rachunek. Bo wszyscy zabici reporterzy zostawiają w hotelach niezapłacone rachunki, brudne koszule w szafie, mapę przypiętą pinezkami do ściany i butelkę whisky na nocnej szafce.


Tak. Barles wiedział z doświadczenia, że moździerze są bardzo złośliwe. I niech temu zaprzeczy owych siedemdziesięciu nieszczęsnych zabitych od jednego wybuchu dwa tygodnie później na targu w Sarajewie. Albo ci, którzy stali w kolejce po wodę w Mostarze. Kolejki po wodę, chleb czy cokolwiek, wszelkiego rodzaju ludzkie skupiska, były ulubionym celem snajperów strzelających nabojami rozpryskowymi. Naboje te należą do katechizmu snajperów, razem ze starą zasadą, że nigdy nie wolno zabić pierwszej ofiary pierwszym strzałem. Wytłumaczył to Barlesowi i Marquezowi pewien bośniacki snajper w starej części Sarajewa: bardziej opłaca się strzelać w części ciała takie jak ręce i nogi, żeby leżeli i wykrwawiali się, a naprawdę polować na ludzi, którzy niosą pomoc. Dopiero na koniec dobić ostatnim strzałem w głowę. Potem sfilmowali snajpera demonstrującego to w praktyce i dowiedzieli się, że czasem, jak się ma szczęście, można trafić w głowę i tak uszkodzić mózg, żeby nadal wysyłał impulsy i kiedy ciało jeszcze się porusza, a ludzie myślą, że ranny żyje, idą po niego i wtedy – bang!

Miguel Gil Moreno bardzo się wówczas w Mostarze oburzył, kiedy mu o tym opowiedzieli. Miguel był barcelońskim adwokatem, który zamienił togę na dziennikarstwo i przejeżdżał z jednej strony frontu na drugą motorem terenowym z silnikiem 650 cm3. To była jego pierwsza wojna i wszystkim bardzo się przejmował, bo był w tym wieku, kiedy dziennikarz jeszcze wierzy w dobrych i złych, traci głowę dla spraw przegranych – i kobiet, i wojen. Był odważny, dumny i uprzejmy: nigdy nikogo o nic nie prosił, do wszystkich zwracał się per pan i bardzo uważał na słowa. Miguel załatwił sobie akredytację, nikt nie wie w jaki sposób, jako korespondent czasopisma “Tylko Motocykl" i przesyłał świetne korespondencje


z pierwszej linii dla “El Mundo" i dla dzienników regionalnych, wykorzystując do tego satelitarny telefon Czwartego Korpusu Armii. Kiedy inni dziennikarze opowiadali o wojnie z hotelowych pokoi w Medugorje, Splicie czy Zagrzebiu, on niemal cały czas mieszkał w Mostarze, często wyjeżdżał i wracał z lekarstwami i jedzeniem dla dzieci. Można go było spotkać wśród ruin – zielona chustka wokół głowy, wysoki, chudy i nieogolony, z zaczerwienionymi oczami i spojrzeniem, jakie ma człowiek po przebiegnięciu najdłuższych tysiąca metrów swojego życia; tysiąca metrów, które na zawsze będą go dzieliły od tych, do których nikt nigdy nie strzelał. Miał przezwisko Mudżahedin, bo przez swoje ciemne włosy i orli nos bardziej wyglądał na Muzułmanina niż sami Bośniacy. Potem, kiedy zostawał bez grosza, pozwalali mu zadzwonić z satelitarnego telefonu TVE do domu, do matki, która zawsze robiła mu przeraźliwe awantury.


Dziwni ludzie. Wojny zawsze były pełne dziwnych ludzi. Jak Heidi, niemiecka dziennikarka, która karmiła okruchami chleba gołębie na placu Bascarsija i wściekała się, kiedy wybuchy bomb je płoszyły. Albo Florent, francuski fotograf, przystojny jak model od Armaniego, starający się za wszelką cenę, żeby go trafili, bo narzeczona w Paryżu zdradziła go, podczas kiedy on nadstawiał głowę w Sarajewie; zrozpaczony chodził po Sniper Avenue, czekając, aż go trafią, a Gervasio Sanchez i kumple z daleka robili mu zdjęcia teleobiektywem, na wszelki wypadek. Jednak snajperzy olewali go. Dziwni ludzie, jak Antioco Lostia, z “Corriere", mediolańczyk tak wielki, że jego kamizelka kuloodporna przypominała kuloodporny stanik, miał zęby jak królik i włosy ścięte na jeża; jeśli do jakiegoś pokoju w hotelu Holiday Inn wpadał pocisk, Antioco skreślał go z listy, którą nosił w kieszeni, jakby to był kartonik do bingo. Kiedyś urządził wielką imprezę z tej okazji, że przeleciał najładniejszą tłumaczkę w hotelu, i całe towarzystwo, łącznie z samą tłumaczką, spotkało się w hotelowej restauracji otwartej na tę uroczystość za sprawą dolarów, i wszyscy razem jedli konserwy i spaghetti, a serbskie pociski spadały na ulice.

Dziwni ludzie, jak banda Julia Alonso, ekipa pracująca dla różnych telewizji, towarzystwo zawsze zaćpane i dźwigające olbrzymią butlę whisky: Maria Portugalka, korespondentka radiowa, która śpiewała fados i negro spirituals, kiedy się upiła; Pinto, reporter, gwiazda Telewizji Portugalskiej, mimo że był zdrowo rąbnięty; Petit Francuz, turysta, który przyjechał do Sarajewa renówką 4L, żeby zobaczyć, jak wygląda wojna i postanowił zostać; i sam Julio, który pracował w Telewizji Hiszpańskiej dla “Przeglądu Tygodnia" do czasu, kiedy postanowił się uniezależnić. Ciągnął się za nimi cały orszak wolnych strzelców, zwariowanych poszukiwaczy przygód, dziwek – Pinto kochał jedną – i lokalnych tłumaczy, a wszyscy pakowali się w sam środek awantur w rozwalającym się samochodzie, podziurawionym przez kule i wypełnionym pustymi butelkami, z magnetofonem na cały regulator, i zawsze kompletnie pijani i nadal pijący. Kiedyś Maria Portugalka poprosiła Fernanda Mugikę o zgodę na wykąpanie się w jego pokoju w Holiday Inn, a potem zasnęła w łóżku kompletnie naga, leżąc na plecach. Miała wspaniałe piersi, kiedy więc Mugica tak ją zastał, poszedł po Barlesa i cały wieczór przesiedzieli na wprost łóżka, pijąc i gadając, równocześnie podziwiając pejzaż.

Banda Julia Alonso stała się legendą w plemieniu specjalnych wysłanników. Wszyscy jej członkowie byli kompletnie szaleni, ale dużo pracowali i mieli niesamowite szczęście. Kiedyś w Osijeku Julio stał z kamerą na ramieniu, filmując dach, na który dziesięć sekund wcześniej spadł pocisk, a po chwili wybuchł dokładnie w tym samym miejscu następny i wszystkie dachówki spadły wprost na niego, i wyszły mu zdjęcia – jak sam to nazwał, strzepując z siebie pył – zajebiste. Innym razem Petit Francuz prowadził kompletnie naćpany, pomylił drogę i wpakował ich wszystkich w sam środek frontu pod Dobrinją, gdzie nie odważyły się pojawiać nawet niebieskie hełmy. Nikt jednak nawet do nich nie strzelił. Wszyscy – Serbowie, Chorwaci i Muzułmanie – byli zbyt zdziwieni, żeby zareagować, kiedy patrzyli na bandę wariatów, którzy kłócili się i ruszali to w tył, to w przód, na środku pola bitwy, wyrzucając przez okno puste butelki po whisky J &B na pełne min pola. Jorge Melgarejo, który w przypływie chwilowej psychicznej alienacji wybrał się z nimi tego dnia, pocił się jak mysz na samo wspomnienie. Jorge był drobnym człowieczkiem, otwartym i odważnym, nakładającym hotelowy ręcznik na hełm, żeby nie przypominać wojskowego. Malutki, zawsze się uśmiechał i nosił hełm w rozmiarze L, przez co wyglądał jak sympatyczny grzybek. Był fanatykiem motocykli i rozwodów i z własnej kieszeni utrzymywał sierociniec w Afganistanie. Któregoś razu stał z mudżahedinami na przedmieściu Kabulu, kiedy obok rozerwał się rosyjski granat i spadły na niego ciała czterech zabitych Afgańczyków, on jednak nie doznał nawet zadraśnięcia. W każdym razie, jak mawiał korespondent agencji EFE Enrique Ibanez, pociągając starą fajkę, którą dostał w prezencie od Arafata w Bejrucie, Jorge był reporterem hiszpańskiej sekcji Radia Watykańskiego i w jego przypadku cuda nie liczyły się, bo były zasługą firmy.


Minęło piętnaście minut, a most nadal stał nietknięty. Marquez sprawdził wskaźnik baterii i głośno zaklął. Pewnie przez to, że w hotelu raz po raz gasło światło, baterie szybciej się rozładowały.

– Idę do samochodu – powiedział Barles.

Wstał i poszedł drogą w kierunku zagrody, do ciemnych sylwetek budynków widocznych za pierwszym zakrętem. Jadranka, chorwacka tłumaczka, siedziała w nissanie zwróconym w przeciwnym kierunku niż most, na wypadek gdyby tak się zdarzyło, że trzeba wiać jak najszybciej. Zawsze zostawiali go w ten sposób od dwóch lat, kiedy w Górne Radici wybuch pocisku z moździerza zaskoczył ich z samochodem stojącym w poprzek drogi. Marquez, Alvaro Benavent, Maite Lizundia i Jadranka rzucili się do parowu, a Barles, któremu w czasie wybuchów kolejnych pocisków ze strachu drżały ręce, manewrował metr do tyłu, metr do przodu, żeby odwrócić auto, aż wszyscy biegiem wsiedli i odjechali na pełnym gazie.

Na tylnym siedzeniu w nissanie leżały ciężkie materiały: zapasowe baterie i taśmy, mikrofony, statywy, kable i narzędzia razem z kanistrami ropy, apteczka pierwszej pomocy i kartonami papierosów Marqueza. I dwa pudełka po szkockiej whisky słodowej pełne kaset z muzyką, która towarzyszyła im w długich przejazdach: Sinnead O'Connor, Manolo Tena, The Platters, Bangłes, Joe Cocker, Concha Piquer, Madonna. Nissan był samochodem opancerzonym, z oponami niewrażliwymi na przestrzelenie i kewlarową osłoną podwozia zabezpieczającą przed skutkami eksplozji min. Kosztował dwadzieścia milionów peset i Barles zastanawiał się, kto w dziale administracji Telewizji Hiszpańskiej, gdzie wszyscy w przypadku wydania choćby jednej dodatkowej pesety stawali się wyjątkowo nieprzyjemni, wpadł w stan euforii alkoholowej niezbędnej do podpisania zgody na taki wydatek. Zdrowie fizyczne czy wygoda korespondentów nie były sprawami, które spędzałyby sen z powiek księgowym w Torrespańa, gotowym do targowania się o wysokość rachunku za kolację wigilijną w Sarajewie czy żądającym faktury na pięćdziesiąt dolarów, którymi przekupiłeś jakiegoś celnika. Kiedy się rozliczałeś z wydatków, rozmowa zawsze wyglądała tak samo:

– Co to znaczy: wydatki różne, dwieście dolarów?

– To znaczy dokładnie wydatki różne: kilka napiwków, parę litrów ropy, kilka jajek na czarnym rynku…


– Coś nie widzę rachunku za ropę.

– Tam jest wojna, wiesz? Ludzie nie mają rachunków. Ludzie nic nie mają.

– No a te jajka?

– Postanowiliśmy sprawić niespodziankę Marquezowi, bo miał urodziny… Kupiliśmy sześć jajek, żeby upiec placek, a w Sarajewie każde jajko kosztuje dziesięć marek.

– Jedno jajko tysiąc peset?!

– Prawie.

– No to Telewizja Hiszpańska nie będzie wam płacić za te jajka.

– Nie bądź sukinsynem, Mario.

– Muszę, takie są przepisy. Dostaliśmy zarządzenie, że mamy oszczędzać, bo inaczej szefowie będą mieli kłopoty w parlamencie… A ty tutaj napisałeś: czterdzieści dolarów za kanister ropy skonfiskowany przez Serbów. Nie opisałeś, dlaczego i w jakich okolicznościach został skonfiskowany.

– Pewien skurwysyn przystawił mi lufę do skroni. Bo w Bośni jest mnóstwo skurwysynów. Prawie tylu, co w Telewizji Hiszpańskiej.

W lęku przed damoklesowym mieczem kontroli i z wyrzutami urzędniczego sumienia, nadzorowani przez biurokratów, którzy nie mają pojęcia, co to jest telewizja czy dziennikarstwo, podpisywali rozliczenia, zgrzytając zębami i woleli fałszywe pokwitowania niż szczerą prawdę: że na wojnie możesz poruszać się jedynie rozdając pieniądze na lewo i prawo, i nie ma ani czasu, ani możliwości, ani chęci, żeby prosić o rachunki. Kiedy spadają bomby, wszystko przestaje działać: nie ma postojów taksówek ani telefonów, ani ciepłej wody, ani stacji benzynowych. Nie ma otwartych sklepów ani świateł na skrzyżowaniach, ani policjantów, i jeszcze strzelają do ciebie. Kierowca może zażądać dwudziestu pięciu tysięcy za to, że przewiezie cię dziesięć kilometrów przez strefę ostrzału snajperów, puszka konserwy kosztuje tysiąc albo dwa tysiące peset, a w zimie kilogram drewna – dwieście marek. Jeśli ktoś chce się poruszać na wojnie i pracować, nie ma innego wyjścia jak zadawać się z przemytnikami i podejrzanymi typami. Trzeba ludzi przekupywać, zaopatrywać się na czarnym rynku, wynajmować kradzione samochody albo kraść je osobiście. I spróbuj to wytłumaczyć kanapowemu gryzipiórkowi, który czeka do szóstej, żeby wrócić do domu i obejrzeć mecz. Aby usprawnić procedury, Barles zawsze przywoził stertę kwitów in blanco, które wypisywał, jak chcieli, by unikać dyskusji. Chcecie rachunek? No to go macie! Kiedyś poprosił swoją dziewięcioletnią bratanicę – żeby nie na wszystkich kwitach był ten sam charakter pisma – o wypisanie w murzyńskim serbsko-chorwackim pokwitowania o treści: taksówka na trasie Sarajewo-Split-Pipsztyczkowo. W podpisie: Radovan Miloszević Tudźman. Księgowym było wszystko jedno, byle tylko był papier, którym można się podeprzeć. Okopani za swoimi biurkami, dalecy od jakiegokolwiek pola walki, za prawdziwy sukces uważali obniżenie o pięć tysięcy peset rozliczenia dwóch, trzech milionów. Woleli wydawać forsę na kampanie wyborcze, dawać kontrakty panienkom z dużym biustem, zamawiać nagrania u futurologów albo finansować programy takie jak “Sensacje naszych czasów" czy “Pierwszy kodeks" jakiegoś Reverte.


Kiedy Barles dotarł do zagrody, dostrzegł właściciela stojącego przy płocie obok wejścia. Był to ciemny, krzepki Chorwat, którego spotkał zaraz po przyjeździe; kłócił się wówczas z żołnierzami, bo nie chciał opuścić domu. Teraz patrzył niespokojnie na drogę i most.

– Sytuacja złe? – zapytał Barlesa w okropnym angielskim.

– Złe – odpowiedział mu. – Bijelo Polje kaput. Ja na pana miejscu zabrałbym rodzinę i zwiewał.

Rodzina wystawiała usmarowane buzie poprzez sztachety płotu: była to para jasnowłosych dzieciaków w wieku od sześciu do ośmiu lat. Na podwórzu, przy dwóch krowach i starym zardzewiałym traktorze krzątała się wieśniaczka, też jasnowłosa, młoda, a na progu siedziała staruszka.

Barles podszedł do płotu i poczęstował Chorwata papierosem. Sam nie palił, ale w kieszeniach kamizelki nosił – razem z latarką, notesem, długopisami, mapą, dolarami, markami, aspiryną, szwajcarskim nożem, zapałkami w prezerwatywie, pastylkami uzdatniającymi wodę, magnetofonem, podręczną apteczką, pharmatonem complex, gumową żyłką do tamowania krwi, radiem Sony ICF/SW – paczkę marlboro do częstowania; był to dobry sposób na przełamywanie pierwszych lodów. Chorwat podziękował mu skinieniem głowy i wyjmując papierosa dotknął dłoni dziennikarza szorstkimi palcami. Czuć było zapach potu i ziemi.

– Bardzo martwić – powiedział, wypuszczając dym i wskazał na dzieci. – Duży problem.

W kilku słowach wytłumaczył Barlesowi, jak wygląda sytuacja: nie chciał zostawić domu, bo się bał, nie bez racji, że splądrują go albo i podpalą, widząc, że jest opuszczony. Dwadzieścia lat, wyjaśnił, pracował w Niemczech, żeby zainwestować tutaj oszczędności całego życia. Przez jakiś czas myślał, że uda mu się pozostać z boku: jego ojczyzną był ten kawałek ziemi, który go żywił. Teraz jednak wojna stukała do jego drzwi. Walczył w nim strach o rodzinę i strach, że straci wszystko, że zmieni się w jeszcze jednego z tysięcy uciekinierów, błąkających się po centralnej Bośni.

– Nie wierzyć HVO wycofać się nigdy – zakończył. Potem położył dłonie na głowach dzieci. – Myśli pan, że Muzułmanie dotrzeć tutaj?

Barles wzruszył ramionami.

– Jeśli nie wysadzą mostu, to tak.

– A jeśli wysadzą most?

– To może tak, a może nie.

Położenie tego człowieka zasmuciło go, ale nie bardziej niż sytuacja innych nieszczęśników, których spotykał każdego dnia. Właściwie ten jeszcze jest młody i może zacząć od nowa, jeśli uda mu się teraz ocalić życie. Wielu innych, jak staruszek od pocztówek, nie mogło już zaczynać od początku.

Staruszka poznali w muzułmańskiej części Mostaru przed rokiem, kiedy Bijelo Polje znajdowało się jeszcze daleko od wojny, a chorwacki wieśniak, który teraz patrzył z lękiem na most, miał wtedy głęboko w nosie Mostar i resztę świata. Staruszek pojawił się jakiegoś poranka, kiedy na parę godzin ustawały bombardowania. Cisza zapadała wtedy jak coś dziwnego, niezwykłego, a spośród ruin wyłaniali się mężczyźni, kobiety i dzieci, przypominający brudne zjawy. Był właśnie taki poranek, ciepłe słońce obrysowywało czarne szkielety budynków, a w powietrzu czuło się charakterystyczny zapach miast w czasie wojny: spalone drewno, cegły, popiół i substancje organiczne – odpadki, zwierzęta, ludzkie istoty – gnijące pod ruinami. Tego zapachu nie spotyka się nigdzie indziej i towarzyszy ci on przez wiele dni, utrwalony w nosie i w ubraniach, choćbyś się kąpał dwadzieścia razy i nie wiadomo, jak dawno wyjechał. To był taki ranek, kiedy kosa odpoczywa, ale już ją ostrzą; Barles i Marquez siedzieli w drzwiach jakiejś ruiny, ciesząc się spokojem chwilowego rozejmu, z egoistyczną radością płynącą z posiadania w kieszeni biletu lotniczego, który wcześniej czy później pozwoli ci powiedzieć: dość tego, i pojechać w miejsce, gdzie możesz spokojnie pić piwo i patrzeć na przechodniów i ładne dziewczyny, do których nikt nie strzela. Był taki właśnie dzień i Barles myślał o tym, że nie można w ciągu półtorej minuty korespondencji dla wiadomości przekazać tego, co człowiek czuje, kiedy w ruinach domu – pośród połamanych mebli, brudnych firanek podartych na strzępy, pod obrazem na ścianie przeciętym serią z karabinu – naraz znajduje na ziemi album z rodzinnymi zdjęciami, wdeptanymi w popiół, zdeformowanymi przez deszcz i słońce. Jakiś mężczyzna uśmiecha się do obiektywu. Staruszek z trzema dziewczynkami na kolanach. Kobieta, jeszcze młoda, ładna, o zmęczonych oczach i uśmiechu dalekim i smutnym, jakby kryła w sobie złe przeczucia. Dzieci na plaży, w kamizelkach i z wędkami. Grupa osób wokół świątecznej choinki, wśród których można rozpoznać dzieci, staruszka i kobietę o smutnym spojrzeniu.


Ten dzień ze zdjęciami był właśnie jednym z takich dni w Mostarze, a Barles i Marquez siedzieli między zgliszczami, nie odzywając się słowem. Wtedy podszedł do nich mężczyzna w podkoszulku i kapciach, muzułmański staruszek, trzymający w ręku małą paczkę pocztówek, i opowiedział im swoją historię, podobnie jak przed chwilą Chorwat w zagrodzie. Też nie była to opowieść wyjątkowa: zaginiony syn, chora żona leżąca w piwnicy, dom po drugiej stronie miasta. Wspomnienie zamaskowanych mężczyzn, którzy pojawili się nocą: wstawać, wynosić się, na dwór, za most, do innego sektora miasta. Strzały, i przerażeni

staruszkowie uciekają w ciemności, bez chwili czasu, by pomyśleć, że odchodzą na zawsze.

Kiedy staruszek zakończył opowieść, pokazał im pocztówki, pobrudzone od wielokrotnego przekładania. Popatrz, przyjacielu, taki był Mostar dawniej. Zobacz, jakie ładne miasto. Średniowieczny most, strome ulice. Dwie zabytkowe wieże. Już nie ma wież, finito. Skończyło się. Tego budynku też już nie ma. Mostu też nie ma. Nema niszta, nie ma nic. Wszystko kaput, rozumiesz? Popatrz, tu stał mój dom. Ładny plac, prawda? Staruszek wskazuje na drugą stronę miasta. Tam stał, w tamtej części. Miał dwieście lat, zobacz na pocztówce. Nic me zostało. Pałac, budynek, fontanna. Wszystko zniszczone. Wszystko zlikwidowane. Wszystko…

– Wszystko w pizdu – walnął Marquez. Staruszek przez chwilę milczał. Potem westchnął i zanim odszedł, ułożył ostrożnie, z niezwykłą czułością, plik pocztówek, czyli to wszystko, co pozostało z jego miasta i ze wspomnień.

– Barbarii – usłyszeli jego cichy głos. – Ne ma istorije.

Odszedł, a oni patrzyli, jak znów pochłaniają go miasto i wojna.


Od strony Bijelo Polje rozległ się huk i wieśniak odwrócił się w tamtym kierunku przestraszony. Dzieci roześmiały się. Barles spojrzał w stronę sieni, gdzie kobieta trzymała za rękę staruszkę i obserwowała ich.

– Ona powinna odejść – powiedział. – Razem z dziećmi.

Chorwat zacisnął dłonie. Przynajmniej od tygodnia się nie golił, oczy miał zaczerwienione z braku snu.

– Nie może odejść sama – odpowiedział. – Nie miałby kto się nią zaopiekować.

Barles zrobił minę, w której nie było litości. Widział już zbyt wiele płonących muzułmańskich zagród, zbyt wielu muzułmańskich wieśniaków z poderżniętym gardłem leżących na polu kukurydzy, zbyt wiele muzułmańskich kobiet skulonych w kącie ze wzrokiem rannego zwierzęcia. Widział też dziewczynę w odświętnej sukience, zabitą i włożoną do bagażnika volkswagena golfa, której gołe nogi zwisały nad zderzakiem. I dziesięcioletnią dziewczynkę, zabitą strzałem w głowę, jak leżała w kałuży krwi na środku pokoju w swoim domu – niesamowita jest ilość krwi, jaka mieści się w tak małej dziewczynce. Wszyscy – Barles czasem myślał, że nawet on sam – mają zbyt wiele rachunków do wyrównania na tej wojnie, gdzie kobiety są smutne, a mężczyźni zbyt podli. Prawie nigdy nie starał się tego wyjaśnić. Jest dziennikarzem i kiedy pracuje, najważniejsi są wydawcy. Analizy pozostawiał kolegom w krawatach w redakcji albo ekspertom, wyjaśniającym czynniki geostrategiczne przed wielkimi kolorowymi mapami, i ministrom, którzy prezentują uśmiechy w dzienniku o trzeciej, bardzo zajęci w Brukseli, i mówią zawsze w liczbie mnogiej: zrobiliśmy, będziemy, nie możemy tolerować. Dla Barlesa świat był dużo prostszy: tutaj bomba, tu zabity, tu skurwysyn. Naprawdę zawsze polega to na tym samym barbarzyństwie: od Troi do Mostaru czy Sarajewa, zawsze jest to ta sama wojna. Kiedyś powiedział to w Salamance na wykładzie dla studentów dziennikarstwa, którzy robili notatki z oczami okrągłymi jak spodki, gdy opowiadał o cenie dziwek w Manili, tłumaczył, jak uruchomić ukradziony samochód albo jak przekupić irackiego policjanta, a wykładowcy patrzyli na niego nieufnie, z niepokojem zastanawiając się, czy na pewno zaprosili odpowiednią osobę. To zawsze jest ta sama wojna, powiedział. Kiedy rzecz działa się w Troi, byłem jeszcze mały, ale przez ostatnie dwadzieścia lat widziałem co nieco. Nie wiem, co wam powiedzą inni, ale ja tam byłem i przysięgam, że wojna jest jedna: jakieś nieboraki w rozmaitych mundurach strzelają do siebie, umierając ze strachu, w dziurach pełnych błota, a ważny sukinsyn siedzi i pali cygaro w klimatyzowanym biurze, gdzieś bardzo daleko, wymyśla flagi, hymny narodowe i pomniki nieznanego żołnierza, nie brudząc się krwią ani gównem. Wojna to biznes dla sprzedawców i generałów, drogie dzieci. Cała reszta to balach.


Co do Bałkanów – tłumaczył Barles w Salamance swojej przyszłej konkurencji, prawie samym dziewczynom; to niewiarygodne, ile młodych kobiet chce zostać dziennikarkami – zawsze był to rejon graniczny. W tym miejscu kiedyś przecinały się linie konfrontacji między imperium austro-węgierskim i tureckim, a ludność mieszkająca po obu stronach przez wieki grała role katów i ofiar w rozmaitych tragediach, które zgotowała Historia. – Dziewczyny w pierwszych rzędach notowały pilnie i Barles postanowił zadać im trochę bobu. – Wiecie, jak to jest: żołnierze i urzędnicy cesarscy, uciekinierzy chroniący się po drugiej stronie, chrystianizowani muzułmanie, islamizowani chrześcijanie, Turcy, którzy przelatywali młodziutkich chrześcijan, i temu podobne.

– Przestały notować, pani dziekan niespokojnie spojrzała na zegarek. – To były wojny w klasycznym stylu: represje, wyrzynane narody, gwałcone kobiety, palone zbiory. Rany, które krwawią do dzisiaj. Pomyślcie, zaledwie sto lat temu Sarajewo było miastem tureckim. W Europie stosy inkwizycji, zdobycie Grenady, ofiara stu panien, noc św. Bartłomieja, spiski bojarów, Crecy, Waterloo, rozbitkowie Niezwyciężonej Armady zamordowani na wybrzeżach Irlandii, drugi maja, to wszystko są sprawy odległe, przesiane przez sito czasu, zaakceptowane jako część przeszłości, która nie ma żadnego fizycznego związku z teraźniejszością. A na Bałkanach wspomnienia są żywsze. Pradziadkowie ludzi, którzy teraz walczą, zabijali się w imię Porty Otomańskiej albo cesarskiego Wiednia. Konflikt serbski był zarzewiem pierwszej wojny światowej, a podczas drugiej potworności czynione przez chorwackich ustaszów z jednej, a serbskich czetników z drugiej strony odświeżyły tradycję krzywdy i krwi. Tam w każdej rodzinie znajdzie się pradziadek zarżnięty przez Turków, dziadek zabity w okopach w 1917 roku, ojciec rozstrzelany przez nazistów, ustaszów, czetników czy partyzantów. A od trzech lat dochodzi do tego siostra zgwałcona przez Serbów w Vukovarze, syn torturowany w Mostarze przez Chorwatów, kuzyn zarąbany przez Muzułmanów w Górni Vakuf. Tam – mówił Barles swoim młodym słuchaczom – każdy sukinsyn ma pełną jasność, wszystko jest bardzo świeże. Dlatego Bałkany weszły w wiek dwudziesty zbroczone krwią i tak samo wejdą w wiek dwudziesty pierwszy, choćby minister Solana opowiadał wam najpiękniejsze bajki. Serbski nacjonalizm, wszyscy jego ideologowie-intelektualiści, starający się umywać ręce teraz, kiedy widzą zbrodnie Miloszevicia i Karadżicia, do których sami doprowadzili, obudzili te duchy, żeby stawić czoło tym, którzy nie chcieli wojny. I ten tak zwany Zachód, to znaczy wy i ja, daliśmy na to przyzwolenie. Zostały zastosowane najbrudniejsze metody przy milczącej zgodzie Europy, niezdolnej, żeby walnąć pięścią w stół i postawić tamę temu barbarzyństwu. Europejska dyplomacja, bezwstydna i tchórzliwa, nagradzająca serbską agresję bezkarnością, jakby chciała ożywić zmarłego przyklejaniem plastrów, doprowadziła do tego, że najpierw Chorwaci, a potem bośniaccy Muzułmanie też wsiedli na wózek etnicznej czystki i rzezi. Ponieważ skurwysyństwo popłaca, pomyśleli, bądźmy raczej kanaliami niż pokornymi ofiarami pędzonymi na rzeź. Potem podłość ludzkiej natury rozprzestrzeniła się błyskawicznie i dokonała reszty roboty, i tak sprawy wyglądają. Właśnie wam opowiedziałem, co się dzieje w Bośni, drogie dzieci. A raczej drogie dziewczynki. Wszystkiego najlepszego. gwałcone kobiety, palone zbiory. Rany, które krwawią do dzisiaj. Pomyślcie, zaledwie sto lat temu Sarajewo było miastem tureckim. W Europie stosy inkwizycji, zdobycie Grenady, ofiara stu panien, noc św. Bartłomieja, spiski bojarów, Crecy, Waterloo, rozbitkowie Niezwyciężonej Armady zamordowani na wybrzeżach Irlandii, drugi maja, to wszystko są sprawy odległe, przesiane przez sito czasu, zaakceptowane jako część przeszłości, która nie ma żadnego fizycznego związku z teraźniejszością. A na Bałkanach wspomnienia są żywsze. Pradziadkowie ludzi, którzy teraz walczą, zabijali się w imię Porty Otomańskiej albo cesarskiego Wiednia. Konflikt serbski był zarzewiem pierwszej wojny światowej, a podczas drugiej potworności czynione przez chorwackich ustaszów z jednej, a serbskich czetników z drugiej strony odświeżyły tradycję krzywdy i krwi. Tam w każdej rodzinie znajdzie się pradziadek zarżnięty przez Turków, dziadek zabity w okopach w 1917 roku, ojciec rozstrzelany przez nazistów, ustaszów, czetników czy partyzantów. A od trzech lat dochodzi do tego siostra zgwałcona przez Serbów w Vukovarze, syn torturowany w Mostarze przez Chorwatów, kuzyn zarąbany przez Muzułmanów w Górni Vakuf. Tam – mówił Barles swoim młodym słuchaczom – każdy sukinsyn ma pełną jasność, wszystko jest bardzo świeże. Dlatego Bałkany weszły w wiek dwudziesty zbroczone krwią i tak samo wejdą w wiek dwudziesty pierwszy, choćby minister Solana opowiadał wam najpiękniejsze bajki. Serbski nacjonalizm, wszyscy jego ideologowie-intelektualiści, starający się umywać ręce teraz, kiedy widzą zbrodnie Miloszevicia i Karadżicia, do których sami doprowadzili, obudzili te duchy, żeby stawić czoło tym, którzy nie chcieli wojny. I ten tak zwany Zachód, to znaczy wy i ja, daliśmy na to przyzwolenie. Zostały zastosowane najbrudniejsze metody przy milczącej zgodzie Europy, niezdolnej, żeby walnąć pięścią w stół i postawić tamę temu barbarzyństwu. Europejska dyplomacja, bezwstydna i tchórzliwa, nagradzająca serbską agresję bezkarnością, jakby chciała ożywić zmarłego przyklejaniem plastrów, doprowadziła do tego, że najpierw Chorwaci, a potem bośniaccy Muzułmanie też wsiedli na wózek etnicznej czystki i rzezi. Ponieważ skurwysyństwo popłaca, pomyśleli, bądźmy raczej kanaliami niż pokornymi ofiarami pędzonymi na rzeź. Potem podłość ludzkiej natury rozprzestrzeniła się błyskawicznie i dokonała reszty roboty, i tak sprawy wyglądają. Właśnie wam opowiedziałem, co się dzieje w Bośni, drogie dzieci. A raczej drogie dziewczynki. Wszystkiego najlepszego.

– Gdyby żona odeszła beze mnie, nie miałby kto się nią zaopiekować – powtórzył Chorwat.

Barles popatrzył na tępą i ponurą twarz stojącego przed nim człowieka. Miał go dosyć, miał dosyć jego żony i jego zagrody. Miał dosyć tłumaczenia, dosyć słów. Tak czy inaczej, Bijelo Polje leży zbyt daleko od wszelkich wydziałów dziennikarstwa. Tutaj słowa są zbędne.

– Jeśli Armija tu dotrze – powiedział, podejmując ostatnią próbę – też nikt się nią nie zaopiekuje.

Mężczyzna odwrócił głowę i patrzył na swoją żonę. Potem, jakby zawstydzony, opuścił głowę i ręką wskazał na zagrodę.

– To wszystko, co mam.

Barles powoli skinął głową, ostatni raz rzucił okiem na dzieciaki i odszedł w kierunku nissana. Czasem, pomyślał, czując spojrzenia mężczyzny i dzieci na plecach, brak rodziny czy kogokolwiek na świecie, kto by się o człowieka martwił, może być szczęściem. Wtedy można ocaleć, zabić, umrzeć, a nawet pęknąć – w spokoju.

Загрузка...