Wybuch wstrząsnął drzewami po drugiej stronie rzeki i ogień karabinowy, który już słabł pomiędzy płonącymi dachami, przez chwilę znów się wzmógł. Po pierwszej detonacji nastąpiły kolejne, pośród których Barles rozpoznał huk działa kalibru 100 mm jakiegoś starego czołgu T-54 zdobytego przez Muzułmanów. Na drugim brzegu dachówki musiały latać w powietrzu, a ostatni chorwaccy żołnierze w każdej chwili mogli przerwać obronę i opuścić Bijelo Polje. Jeśli czołgi już tam dotarły, pomyślał, kleszcze zaraz zacisną się wokół wsi. Wkrótce pojawią się za zakrętem, na wprost mostu, postanowił więc wrócić do Marqueza.
Kilka kul wysoko przeleciało z gwizdem, kiedy przechodził przez drogę. Wystrzelono je zza rzeki i musiały to być zagubione kule, z tych, które latają bez konkretnego kierunku i czasem spadają z trzaskiem na asfalt. Dźwięczały tak jak długi drut poruszony w powietrzu. Ziaaang. Ziaaang. Instynktownie pochylił nieco głowę, słysząc, jak przelatują. Kula, która cię zabija, to ta, której nie słyszysz. Kula, która cię zabija, to ta, która z tobą zostaje, nie mówiąc ci: Tu jestem.
Wojna w rzeczywistości jest właśnie tym, myślał, podchodząc do Marqueza: to kilogramy, setki kilogramów, tony kawałków metalu latających we wszystkie strony. Kule, odłamki, pociski o trajektoriach prostych, linearnych, krzywych lub wymyślnych, kawałki stali i żelaza lecące zygzakami, odbijające się tu czy tam, krzyżujące się w powietrzu, przebijające skórę, wyrywające kawałki mięsa, łamiące kości, plamiące krwią ziemię i ściany. Po dwudziestu latach pracy korespondenta wojennego Barles ciągle dawał się zaskoczyć dziwnym zachowaniem tych kawałków metalu: od skaczącej miny przeciwpiechotnej, która zamiast wybuchnąć na ziemi, kiedy stawał na niej Sekssymbol (wskaźnik śmiertelności 60 procent), eksplodowała w powietrzu (wskaźnik śmiertelności 85 procent), po granaty i amunicję kalibru 5,56 mm, która w ostatnich czasach pojawiała się na wszystkich frontach w Bośni, w miarę jak przemytnikom broni udawało się zadomowić na rynkach.
Ziaaang. Ziaaang. Gwiżdżąc, przeleciały wysoko dwie kolejne kule, ale tym razem nie pochylił głowy, dlatego że spodziewał się ich i dlatego że Marquez leżący na skarpie, z kamerą w ręku, patrzył na niego. Pocisk 5,56 mm też ma swoją specyfikę, pomyślał Barles. Jest lżejszy niż jego bracia innego kalibru, a na dodatek ma tę zaletę, że wystrzelony, leci na granicy równowagi i jeśli napotyka ludzkie ciało, zmienia trajektorię. Wtedy, zamiast wyjść prosto, zaczyna koziołkować, wylatuje gdzie indziej, a po drodze sukinsyn łamie kości i niszczy organy wewnętrzne. To prawda, że zabija na miejscu rzadziej niż pociski kalibru 7,62 NATO czy krótszy nabój kałasznikowa; ale to wszystko jest wykalkulowane. Co do kul, to zabici wrogowie są zabici i koniec. Ale naprawdę skuteczność polega na tym, żeby przeciwnik więcej niż zabitych miał ciężko rannych i okaleczonych: ich ewakuacja z pola walki, leczenie i pobyt w szpitalu wymagają wiele wysiłku, komplikują logistykę wroga, rozbijają mu organizację i obniżają morale. Teraz już się nie zabija wroga. Teraz lepiej przysporzyć mu wielu beznogich, bezrękich i sparaliżowanych i niech sobie z nimi radzi, jak potrafi. Do tego wniosku, sądził Barles, musiały dojść sztaby główne po przeczytaniu raportu – skrzyżowania statystyk z Wietnamu, kampanii napoleońskich i kto wie, czego jeszcze – który jakiś wykwalifikowany specjalista opracował po przeanalizowaniu czynników, tendencji i parametrów. Barles wyobraził sobie gościa w koszuli, który ma na imię Mortimer albo Manolo, sekretarka przynosi mu kawę, dziękuję, co słychać, dziękuję, dobrze, tutaj siedem tysięcy zabitych, tam dziesięć tysięcy, dodaję pięć, do licha, bardzo gorąca ta kawa, posłuchaj, moja droga, bądź tak dobra i przynieś mi dane procentowe o oparzeniach napalmem. Nie, to dotyczy ludności cywilnej, a ja miałem na myśli żołnierzy piechoty. Dziękuję, Jennifer albo Maripili. Pójdziemy na drinka po pracy? Nie żartuj, no to co, że masz męża? Ja też jestem żonaty!
Barles doskonale wiedział: fakt, że serbski artylerzysta, na przykład, wystrzeli z moździerza nabój PPK-S1A, a nie PPK-SSB i trafi w kolejkę po chleb w Sarajewie, stanowi o różnicy, czy Mirjan albo Liljiana będą żyły, umrą, zostaną lekko ranne, czy też zostaną kalekami do końca życia. A używanie czy dostęp do PPK-S1A lub PPK-SBB mniej zależą od woli czy chęci serbskiego artylerzysty, a więcej od obliczeń statystycznych dokonanych przez Mortimera czy Manola, który między jedną kawą a drugą kombinuje, jak by tu przelecieć sekretarkę. Swawolna kula kalibru 5,56 mm, taka która w ciele człowieka koziołkuje i zamiast wylecieć którędy powinna, wychodzi gdzie indziej, po drodze niszcząc wątrobę, zachowuje się w ten sposób dlatego, że jakiś utalentowany inżynier, spokojny człowiek jakich wielu, może praktykujący katolik, miłośnik Mozarta i ogrodnictwa, spędził wiele godzin na analizowaniu całego zagadnienia. Może nawet dał temu nabojowi jakieś imię – Luiza, Mała Euzebia albo podobnie – bo akurat w dniu, kiedy go zaprojektował, były urodziny jego żony czy córki. Kiedy plany zostały ukończone, czując satysfakcję z dobrze wypełnionego obowiązku, ze spokojnym sumieniem morderca o czystych rękach zgasił światło nad deską kreślarską, gdzie zrobił projekt, i pojechał z rodziną do Disneylandu.
Dotarł do skarpy i położył się obok Marqueza. Kamerzysta zapalił kolejnego papierosa i spokojnie się zaciągał, od czasu do czasu spoglądając na płonące dachy wioski.
– Słyszałeś czołgi? – zapytał.
– Tak, chcą to szybko skończyć.
– Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze miał tędy przejść.
– Ja też nie.
Barles spojrzał na zegarek, zniecierpliwiony. Nienawidził zegarków. Od dwudziestu jeden lat jego życie przebiegało pod ich dyktando, było zależne od godziny zwanej w żargonie deadline. To ta chwila, kiedy zamyka się wydanie gazety albo telewizyjnych wiadomości, i cała robota, jeśli nie dotrze na czas, idzie w diabły. Jeszcze trzeba dojechać do miejsca nadawania – domu otoczonego workami z ziemią, z agregatem prądotwórczym i anteną paraboliczną na dachu, gdzie pracuje Pierre Peyrot i ludzie z EBU. A i tam transmisja czasem bywa przerywana z powodu uszkodzenia linii, kłopotów z sygnałem, awarii agregatu czy zbyt bliskiego wybuchu bomby. Praca całego dnia może w ten sposób przepaść i wtedy Barry, amerykański technik, wzrusza ramionami, patrząc na Barlesa, jakby mu składał kondolencje. Mayhe the next time, może następnym razem. Barry to rosły facet, zawsze w dobrym humorze, rozmawiał przez telefon satelitarny ze swoją filipińską żoną w dziwnej mieszance angielsko-hiszpańskiej i zanim odłożył słuchawkę, mówił: kocham cię, cichutko, zasłaniając usta dłonią, jakby się wstydził, że inni słyszą, kiedy staje się na pięć sekund czuły. Ludzie z EBU to ekipa najemników bardzo dobrych w swoim fachu, którzy obsługiwali transmisje satelitarne telewizji stowarzyszonych w sieci Eurowizji. Pierre, ich lokalny szef, był Francuzem, chudym i miłym, w okularach, który przez pół roku mieszkał w Amsterdamie z żoną i córką, a drugą połowę spędzał na wojnach w najróżniejszych miejscach planety. Barles pracował z nim już wszędzie, byli starymi przyjaciółmi. Każdego dnia, bez wysyłania przez Madryt oficjalną drogą zapotrzebowania do Brukseli, Peyrot rezerwował dla Barlesa i Marqueza satelitę na dziesięć minut i godzinę na montaż u Franza, milczącego Niemca, lub u Salema, jasnowłosego, drobnego i uśmiechniętego Szwajcaro-Tunezyjczyka. W gorsze dni redagowali materiał w hełmach na głowie i w kamizelkach kuloodpornych. Kiedyś, w Sarajewie, Franz i Barles odeszli od stołu montażowego na trzydzieści sekund przed tym, jak granat wybuchł pod oknem, pokrywając cały pokój odłamkami. Pierre ułożył, do muzyki w rytmie znanych kupletów, tekst o całym wydarzeniu: “Raz, gdy hiszpańska ekipa poszła odlać się", itd. Często ją śpiewali, kiedy po ciemku upijali się w Holiday Inn, podczas gdy na zewnątrz spadały bomby, Manucher opowiadał niezrozumiałe irańskie dowcipy, a Arianne, korespondentka France Inter, która czasami wydawała się podobna do księżniczki Karoliny z Monako, wyciągała od Barlesa całe paczki chusteczek higienicznych, bo jej się skończyły podpaski.
Hotele dla dziennikarzy. Każda wojna ma swoje hotele i zawsze tak było. Vicente Talon, Giorgio Torchia, Pedro Mario Herrero, Louisset, Miguel de la Cuadra, Green, Vicente Romero, Fernando de Giles, Basilio, Bonecarrere, Claude Gluntz, Manolo Alcala, starzy reporterzy z Algierii, Katangi, Kuby, Biafry i wojny sześciodniowej, zmarli, skończeni lub emerytowani, bohaterowie opowiadanych w barach i burdelach historii, którymi Barles karmił się w młodości, wspominali z nostalgią hotel Aletti w Algierze czy Saint-Georges w Bejrucie. Kiedy myślał o tym, czuł się przeraźliwie staro. Razem z Manu Leguineche i paru innymi, Barles należał do pokolenia niemal już wymarłego, które zaczęło słuchać kul w początkach lat siedemdziesiątych. To były inne czasy, nie było takiego pośpiechu – stukałeś w klawiatury starych teleksów, kręciłeś filmy, dźwigałeś poobijanego underwooda, mogłeś przepaść na całe miesiące gdzieś w Afryce, a po powrocie i tak i reportaż publikowano na pierwszej stronie. Teraz jednak wystarczało pięciominutowe spóźnienie czy przestawienie satelity, żeby informacja się zestarzała i stała się niczym więcej jak cholernym śmieciem.
Dla Barlesa, jak dla wszystkich reporterów weteranów, każda wojna wiązała się z nazwą jakiegoś hotelu. Kiedy plemię specjalnych wysłanników odkopuje topór i biegnie za zapachem prochu, wiele twarzy i nazwisk pojawia się w pamięci na wspomnienie dat i hoteli:
Ledra Pałace na Cyprze, Commodore i Alexandre w Bejrucie, Intercontinentale w Managui, Bukareszcie i Ammanie, Hilton w Kuwejcie, Chart w Ndżamenie, Camino Real w Salwadorze, Continental w Sajgonie, Sheraton w Buenos Aires, Parador w Al-Ajun, Dunav w Vukovarze, Mansour i Rachid w Bagdadzie, Explanade w Zagrzebiu, Anna Maria w Medugorje, Meridien w Az-Zahranie, Holiday Inn w Sarajewie i wiele innych rozsypanych po obszernej mapie katastrof. Hotele wybrane na sztab główny reporterów mieszczą w sobie osobliwy i malowniczy świat: ekipy telewizyjne pojawiające się i wyjeżdżające, kable plączące się w hallach i na schodach, baterie ładujące się we wszystkich możliwych gniazdkach, anteny telefoniczne i sprzęt nadawczy w każdym miejscu, bar narażony na systematyczną grabież, wyłączenia prądu, świeczki w pokojach, kelnerzy, żołnierze, Stręczyciele, dziwki, przemytnicy, taksówkarze, szpiedzy, donosiciele, policjanci, tłumacze, dolary, czarny rynek, fotografowie siedzący w westybulu, faceci z radiami Sony przylepionymi do ucha słuchający France Inter albo BBC, kamery walające się po ziemi, sprzęt nadawczy, przenośne komputery, maszyny do pisania, kamizelki kuloodporne na kupie z hełmami i śpiworami… Czasem, jak na Cyprze, w Kuwejcie czy w Sarajewie, woda cieknie po schodach, szyby są potłuczone przez kule i pokoje zniszczone wybuchami bomb, w korytarzach leżą materace i słychać hałas benzynowych prądnic, dzięki którym jest energia elektryczna. Barles przypomniał sobie hotel, w którym Aglae Masini czołgała się razem z Enrique Gasparem i Luisem Pancorbo przez hali, podczas gdy tureccy spadochroniarze strzelali do nich od strony basenu. Cornelius upijający się z Josemi Diaz Gilem w porze happy hour – dwa drinki w cenie jednego – w Camino Real, po tym jak przeżyli w górach atak rakietowy ze śmigłowca armii salwadorskiej. Enric Marti czyszczący swoje nikony w barze Holiday Inn w chwili, kiedy serbski pocisk wysadza w powietrze pokój 326. Achille D'Amelia, Ettore, Peppe i inni włoscy dziennikarze w kąpielówkach i maskach gazowych na basenie hotelu Meridien, podczas gdy wystrzelone przez Irak rakiety Scud powodowały ogłoszenie alarmu w Az-Zahranie. Alfonso Rojo odsądzający od czci matkę Petera Arnetta, bo nie pozwalał mu skorzystać z telefonu w hotelu Rachid w Bagdadzie. Ricardo Rocha z kieliszkiem w ręce, wychodzący z Intercontinentalu, żeby popatrzeć, jak sandiniści atakują bunkier Somozy. Manu Leguineche piszący na swojej olivetti na tarasie Continentalu, o rzut kamieniem od partyzantów Wietkongu. Javier Yalenzuela w ciemnych okularach w barze hotelu Alexandre, zakochany w Libance i odkrywający właśnie wojnę. Tomas Alcoverro poważnie rozmawia z papugą w hotelu Commodore, namawiając ją, żeby powtarzała: Cembrero, nienawidzę cię, Cembrero, nienawidzę cię. Wszyscy biegnący się schronić do Osijek Garni, i Julio Fuentes śpiący w swoim pokoju, nieświadomy niczego, bo odłączał aparat słuchowy od ucha, żeby móc spokojnie spać. Albo osiemnaście rumuńskich dziwek, zrekrutowanych osobiście przez Barlesa na sylwestrową zabawę dziennikarzy w hotelu Intercontinental, pijących wspólnie z alfonsami i kelnerami, kiedy Josemi ćpa rozgnieciony actron, bracia Dalton – telewizja galicyjska – produkują jointy, a Julio Alonso i Ulf Davidson, kompletnie zalani, rzucają śnieżnymi kulkami w gościa z CNN, który, stojąc pod oknem, właśnie nadaje na żywo.
Leżeli obok siebie i patrzyli na rzekę. Barles spojrzał kolejny raz na profil kamerzysty: miał dwudniowy zarost, a pionowe zmarszczki po obu stronach ust nadawały jego twarzy wyraz twardego uporu.
– Zostało nam niewiele czasu – odezwał się Barles.
– Wszystko mi jedno. Tym razem nie stracę mostu.
Marquez miał w Madrycie żonę i dwie córki, które widywał przez miesiąc w roku, i po dwudziestu dniach tego miesiąca stawał się tak nieznośny, że własna rodzina radziła mu wsiąść w samolot i jechać na jakąś wojnę. Może Eva, jego żona, dlatego jeszcze się z nim nie rozwiodła, że ciągle trwają wojny, na które można go wysyłać. Czasem, w rzadkich chwilach zwierzeń, Marquez pytał Barlesa, co do cholery zrobi, kiedy już będzie za stary na podróże i będzie musiał siedzieć w domu przez całe długie miesiące. Barles zazwyczaj mu odpowiadał, że nie ma ani cienia pieprzonego pojęcia. Jeśli nie zginie wcześniej albo nie odejdzie na czas, emerytowany reporter jest jak stary marynarz, całe dni stoi w oknie i wspomina. Można skończyć jak Vicente Talon, włóczący się po korytarzach, pijący kawę z automatów i opowiadający o swoich bitwach młodym, jak dziadek Poszepszyński. Czasem zastanawiał się, czy nie było lepiej wejść na minę, jak Ted Stanford na drodze do Famagusty, zapić się na śmierć albo paść na syfilis w jakimś kairskim barze czy burdelu w Bangkoku. Albo na AIDS, tak jak Nino, najpierw dźwiękowiec, a potem kamerzysta Telewizji Hiszpańskiej, który wypił wszystko, co się dało i przeleciał, ile mógł, zanim zniknął za kulisami, nie dożywszy nawet trzydziestki. Często razem pracowali w Afryce Północnej i w Cieśninie Gibraltarskiej, w tym przez miesiąc zastawiając na Marokańczyków pułapki razem z chłopakami z Polisario, i Barles do dziś wspomina go, z dreszczykiem, toczącego bójkę na potłuczone butelki w jakiejś knajpie przemytników w Gibraltarze. Wyszli z tego cudem, bo Nino, choć delikatny i pedał, był facetem wyjątkowo walecznym, kiedy się wstawił, i potrafił rozdzielać ciosy na lewo i prawo. Teraz Nino już nie żyje i nie musi się martwić starością ani emeryturą, ani niczym.
Emerytura… Hermami Tertsch zawsze wspominał o niej, kiedy jego język tracił pewność, około trzeciej whisky, po tym jak z przenośnego komputera przekazał już przez telefoniczny kabel materiał, który “El Pais" publikował następnego dnia. Hermann właśnie wydał książkę, w której objaśniał wojnę w byłej Jugosławii, i został awansowany na szefa działu opinii dziennika, co oznaczało odejście na emeryturę po podróżach i akcjach, po wielu latach spędzonych w Europie Środkowej. Był gościem ze szkoły austro-węgierskiej, podobnie jak Ricardo Estarriol z “Yanguardii" i mistrz nad mistrzami Francisco Eguiagaray, którego wszyscy taksówkarze ze wszystkich hoteli Europy Wschodniej pozdrawiali pełnym treści zdaniem: Szampan, dziewczyny, faktura, no problema. Chojny jak wielkie panisko, miły, z nostalgią odwołujący się do czasów cesarstwa, gotów płakać rzewnymi łzami, słysząc Marsza Radetzkiego, Paco Eguiagaray był wybitnym specjalistą od spraw tego regionu, niestety za swoje felietony dla telewizji, srodze antyserbskie w pierwszym okresie wojny, zapłacił odejściem na przedwczesną emeryturę. Czas jednak przyznał mu rację. "Wspólnie z Estarriolem i Tertschem przepowiedział dokładnie to, co później zdarzyło się na Bałkanach.
– Ci durnie z europejskich ministerstw spraw zagranicznych nie czytają historii.
Zazwyczaj opowiadał o tym, zapraszając na zimnego szampana w Wiedniu, Zagrzebiu czy Budapeszcie młodszych kolegów, lgnących do niego w poszukiwaniu wiedzy i doświadczenia. Lgnęli doń wszyscy oprócz Nini Rodicio, która ledwo po dwóch latach w aktywnym dziennikarstwie z poważnej stypendystki zmieniła się w studnię doświadczeń i nie potrzebowała niczyjej wiedzy, nie myliła nawet kalibru broni, nadawała wprost z pokładu bombowca B-52, a Marquez i inni kamerzyści pracujący z nią mieli spore kłopoty, żeby dawać sobie radę ze zdjęciami. Być może dlatego Nina Rodicio mówiła źle o Paco Eguiagarayu, o Alfonsie Rojo, o Hermannie i o wszystkich innych, i ludzi ze swojej ekipy traktowała haniebnie. Miguel de la Fuente, Fermm, Alvaro Benavent i ci wszyscy, którzy mieli zaszczyt przeżyć to na własnej skórze, mawiali, że praca z nią była tym samym, co praca z Avą Gardner.
Co do ludzi z ministerstw spraw zagranicznych, wspomnianych przez Paco Eguiagaraya, kiedy przepowiadał czarną przyszłość Bałkanom, to byli oni zbyt zajęci ćwiczeniem przed lustrem uśmiechów i gestów współczucia, żeby zwrócić uwagę na jego słowa. Patrzymy na ten kryzys z umiarkowanym optymizmem, powiedział hiszpański minister spraw zagranicznych na kilka dni przed tym, jak Serbowie zaatakowali Vukovar. W tych dniach trzeba będzie podjąć odpowiednie kroki, oświadczyli jego europejscy odpowiednicy, kiedy w Sarajewie rozpoczął się drugi akt tragedii. Pośród słów i gestów spędzili trzy lata, zanim zareagowali, a ich reakcja polegała na szantażu bośniackich Muzułmanów i namawianiu ich, żeby zaakceptowali fakt dokonany – podział kraju. Wtedy jednak już nic nie mogło przywrócić dziewictwa zgwałconym dziewczynkom ani życia dziesiątkom tysięcy zabitych. Powstrzymaliśmy wojnę, mówili, kiedy wszystko i tak wydawało się zbliżać do końca, i wpychali się jedni przed drugich, żeby widać ich było na zdjęciu, jak osobiście malują niebieskie krzyże. Czterdzieści osiem z tych krzyży stanęło ku pamięci reporterów, w tym wielu starych kumpli Marqueza i Barlesa. I dobrze by było, żeby ministrowie, generałowie i rządy wykonywały swoje zadania, tak jak robili to oni: z tym samym zaangażowaniem i z tą samą przyzwoitością.
Barles zawsze wspominał Paco Eguiagaraya i klan austro-węgierski w ich lennie – hotelu Explanade w Zagrzebiu. W odróżnieniu od Anglosasów, którzy lokowali się w hotelu Intercontinental, Hiszpanie woleli Explanade, należący do rodzaju starych hoteli europejskich, oprócz Manu Leguineche, który zatrzymywał się w Intercontinentalu z oszczędności, bo ciągle miał kłopoty z kasą. W Explanade obsługa była nienaganna, piwnica bogato zaopatrzona, panienki dyskretne i eleganckie. To właśnie tam w zimie 1991 Hermann Tertsch i Barles, po powrocie z oblężonego Osijeka, pili czarnogórskie wino Yranac – ostatnią butelkę – za pamięć Paco Eguigaraya. W Osijeku jedli kolację w restauracji na wolnym powietrzu podczas serbskiego bombardowania. Pociski przelatywały nad ogródkiem i spadały w pobliżu, oni jednak nie wstali od stołu, bo byli z nimi Marquez, Julio Fuentes, Maite Lizundia, Julio Alonso i grupa młodych dziennikarzy, których nie chcieli zawieść, tracąc zimną krew przed deserem. Barles powiedział do Hermanna zdanie, które z czasem weszło do żargonu specjalnych wysłanników: Jeszcze trzy bomby i spływamy. Skończyło się tak, że wszyscy biegli ulicą w ciemnościach pod ostrzałem moździerzy. Tej samej nocy granat moździerzowy eksplodował tak blisko hotelu, że w jego korytarzu odłamki i kawałki szkła pokryły plecy młodziutkiego redaktora z “ABC" a Julio Alonso spędził z nim wiele godzin w łazience, wyjmując jedną po drugiej drzazgi i odpryski wbite w ciało.
– Wyjątkowe szczęście – mówił Hermann, paląc i siedząc na bidecie. – Trafiasz na swoją pierwszą w życiu wojnę, zostajesz ranny, piszą o tobie wszystkie gazety i na dodatek twój tekst ląduje na pierwszej stronie… A my musieliśmy lata całe zarabiać na swoją reputację.
Chłopiec z “ABC" potakiwał głową, oszołomiony, wykrzykując tłumione aj!, kiedy Julio Alonso grzebał w jego plecach, wyciągając odpryski szkła.
– Widzisz, skarżysz się z przyzwyczajenia.
Hermann był szczupły, elegancki, bardziej wyglądał na dyplomatę niż na reportera. Nosił okulary w metalowych oprawkach i zawsze miał na sobie marynarkę i krawat, nawet na pierwszej linii ognia. Poznali się z Barlesem w sylwestrową noc 1989 w Bukareszcie, kiedy Securitate masowo mordowała ludzi, a na ulicach wybuchła rewolucja. Tego dnia weszli do pałacu Ceausescu i Hermann zabrał sobie z prezydenckiej sypialni krawat – szeroki i okropny, nigdy go nie założył – i było tak zimno, że nogi marzły im na lodzie. Tak więc, żeby odpędzić złe duchy, wspólnie upili się jak rzadko kiedy. Impreza skończyła się przed świtem nocnym szaleńczym wyścigiem samochodowym: pędzili przez puste miasto między posterunkami kontroli i snajperami, przekazując sobie kolejno butelkę z samochodu do samochodu z Josemi Diazem Gilem, kamerzystą, i z Antonio Losadą, producentem z Telewizji Hiszpańskiej. Josemi Wesołek był chudy, nerwowy, odważny i przez całe życie się rozwodził. Miał wygląd ładnego Cygana i pewnego razu, kiedy kręcił reportaż o kobiecych więzieniach, więźniarki chciały go na miejscu zgwałcić. W poranek rewolucji całe stado przybyło do Bukaresztu po szalonej podróży przez Karpaty z Antonio Losadą za kierownicą; ślizgali się na oblodzonych drogach, między płonącymi barykadami i chłopami uzbrojonymi po zęby, którzy blokowali mosty swoimi traktorami i patrzyli na nich z wysokości siodełek, jak na filmach z Indianami. Antonio Losadą natomiast był mężczyzną wysokim, przystojnym, o wielkim sercu. W Bukareszcie biegał codziennie do lokalnej telewizji, żeby nadać materiał przygotowany dla dzienników, i zawsze wchodził i wychodził, czołgając się, bo wszyscy do niego strzelali. Nigdy wcześniej nikt do niego nie strzelał, ale tak się do tego przyzwyczaił, że nawet kiedy nie miał materiału, brał papierosy i whisky i szedł do rumuńskich techników, którzy go uwielbiali, i skończyło się tym, że chcieli go wyswatać z montażystką – bardzo ładną. Potem trafił do Bagdadu na noc amerykańskiego bombardowania, z Marquezem i Niną Rodicio, kiedy wszyscy poza Alfonsem Rój o i Peterem Arnettem czmychnęli, a Marquez płakał z wściekłości, ściskając kamerę, bo Nina Rodicio nie chciała zostać. Antonio Losadą był najlepszym producentem w TVE – mówił po angielsku, co wśród producentów w Torrespańa stanowiło wartość najwyższą – i był twardą sztuką, choć czasem mu odbijało i ładował się w kłopoty. Pewnego razu, kiedy spóźnił się na samolot i został w Budapeszcie, poszedł na jednego, a że się nudził, zaczął się bić sam ze stadem węgierskich goryli w dyskotece, aż mu rozbili wargę. Następnego dnia pojawił się w Torrespańa z dwoma szwami na ustach, opuchnięty i szczęśliwy.
Zadźwięczały następne zbłąkane kule i Barles dostrzegł, że Marquez uśmiechnął się lekko, dopalając papierosa. Znał go na tyle dobrze, że odgadywał jego myśli. Dzień z dobrym światłem, papieros, wojna.
– Lubisz to, sukinsynu.
Marquez zaczął się śmiać, tym swoim śmiechem przypominającym starą kołatkę, nie odpowiadając od razu. Potem odrzucił daleko niedopałek i patrzył, jak dymi w trawie.
– Pamiętasz Kukunjevac? – zapytał wreszcie, jakby bez związku.
Barles jednak dobrze wiedział, że związek był.
Kukunjevac to był rok 1991, podczas chorwackiej ofensywy, która miała doprowadzić do zdobycia serbskiej wioski. Było to w czasach, kiedy szło się do żołnierzy, mówiło: cześć i pracowało bez żadnych formalności. Sześciusetosobowy batalion posuwał się w dwóch rzędach po obu stronach drogi do odległej o cztery kilometry wioski. To była główna siła ataku, szpica, i wszyscy wiedzieli, że czeka ich ciężkie zadanie; mimo że byli młodzi, nikt nie miał ochoty śmiać się ani żartować, kiedy Marquez zarzucił kamerę na ramię i zaczął pracować. Na początku zawsze udawał, że filmuje, żeby ludzie się przyzwyczaili i odzyskali naturalność i zaufanie. Nazywał to pracą w angielskim filmie. Ale tego dnia nie było to potrzebne. Kiedy spadły pierwsze bomby, niektórzy wyjęli pisaki i długopisy, żeby podczas marszu zapisać swoją grupę krwi na wewnętrznej stronie dłoni albo na przedramieniu.
Kukunjevac to była prawdziwa wojna. Dzień był szary, lekka mgła unosiła się nad zielonymi polami, w oddali płonęły jakieś kurniki. W miarę jak się zbliżali do wsi, ustawały rozmowy i komentarze, zapanowała cisza i słychać było tylko chrzęst kroków na żwirze drogi. Barles pamiętał, jak Marquez szedł w rzędzie po prawej, krok za krokiem, niosąc kamerę na ramieniu, ze spuszczoną głową, patrząc na buty żołnierza idącego przed nim; zatopiony w myślach albo skupiony jak wojownik przed bitwą. I rzeczywiście tak właśnie było. Czasem Marquez przypominał samotnego i posępnego samuraja, który sam sobie wystarcza i nie potrzebuje choćby jednego przyjaciela na świecie. Być może wszystko to, co jest człowiekowi niezbędne, co sprawia, że ma po co iść do przodu, on znajdował na wojnie.
Kukunjevac był tak trudny, jak się tego spodziewali; nawet bardziej. Na początku szedł oddział “Zebr", elitarnej jednostki złożonej z żołnierzy o głowach wygolonych w pasma, którzy zazwyczaj podczas walk zakrywali sobie twarze kominiarkami. Technika była prosta: podchodzili do domu, wyprowadzali na muszce ludzi ukrytych w piwnicy, kazali im iść przodem, jako ludzkiej tarczy, a domy po obu stronach drogi zaczynały płonąć. Jeden z żołnierzy podszedł do Marqueza i rzucił mu groźne no pictures, kiedy zauważył, że filmuje cywilów, resztę zdjęć musiał więc robić po kryjomu, z kamery na biodrze, jakby wcale nie filmował. Barles zawsze będzie pamiętał Kukunjevac poprzez zdjęcia Marqueza, które później, w sali montażowej w Zagrzebiu, inne ekipy telewizyjne oglądały we wstrząsającej ciszy. Grupa cywilów idących w przedzie z podniesionymi rękami, tulących się jedni do drugich, jak przestraszone stado. Żołnierze wystrzeliwujący serie płonące domy w tle. Pochyła droga, bo Marquezowi nie zawsze udawało się ustawić właściwie kamerę, żołnierze chroniący się za blachą pancerną osłaniającą działo kołyszące się z lewej na prawą w rytm kroków. Znów szare, przestraszone stado. W oddali grzyb czarnego dymu pobliskiego wybuchu. Młody żołnierz krzyczący z bramy, postrzelony w brzuch, i inny w szoku patrzący w kamerę szklanym wzrokiem, podczas gdy ktoś tamuje czy próbuje zatamować – nie zostali dość długo, żeby to sprawdzić – intensywny krwotok z roztrzaskanego uda. I wieśniak w cywilnym ubraniu, bardzo młody, którego przesłuchuje zamaskowany zebra, bijąc go w twarz tak silnie, że głowa odwraca mu się z jednej strony na drugą, i chłopak sika po sobie ze strachu, a ciemna plama rośnie, spływając w dół po nogawce spodni.
Tak. Kukunjevac to była prawdziwa wojna i w żadnym Hollywoodzie nie udałoby się tego odtworzyć: szare niebo, żołnierze idący drogą, płonące domy. I poczucie zagrożenia, niezwykły smutek, samotność, które przekazywał obraz z przekrzywionej kamery Marqueza. Barles pamięta go idącego pośród żołnierzy, z kamerą na biodrze, bez wyrazu, z rozszerzonymi nozdrzami i przymkniętymi oczami, rozkoszującego się smakiem wojny. I był całkowicie pewny, że tamtego dnia, w Kukunjevacu, Marquez czuł się szczęśliwy.