Warkot silnika samolotu rozbrzmiewał w całej dolinie. Barles wiedział, że są na nim insygnia Narodów Zjednoczonych, ale instynktownie spojrzał na pobliskie drzewa, w poszukiwaniu miejsca, gdzie mógłby się schronić. Trzy lata wcześniej, w Vukovarze, powoli lecący serbski MIG 21 zaskoczył go w identycznej sytuacji jak teraz, kiedy szedł do samochodu po zapasową baterię. Tamten samolot pojawił się nagle, gdy Barles był zupełnie odsłonięty, w szczerym polu. Ucieczka nie miałaby sensu, stał więc bez ruchu zdjęty strachem, patrząc do góry i ściskając niepotrzebną baterię w dłoni, podczas gdy samolot przechylił się na skrzydło, żeby zidentyfikować samotną, nieruchomą sylwetkę i litery TV namalowane na dachu stojącego w pobliżu samochodu. Barles zapamiętał na zawsze złowrogi kadłub w barwach maskujących, odbicie słońca na blachach i postać pilota, pochylającego się, żeby mu się przyjrzeć. Potem MIG zrzucił bomby gdzieś dalej, na stare miasto, na inny, ważniejszy cel.
Kiedy Barles dotarł do nissana, dalej myślał o Vukovarze, chorwackim Stalingradzie. Jesienią 1991 miasto było burzone dom po domu, a w niektórych z nich właśnie bywali Marquez i on. Wyjeżdżali i wracali przez pola kukurydzy starym fordem transitem nawet wtedy, kiedy wszystko dookoła było jedynie górami gruzu, w których utrzymywali się, już bez nadziei, pozostali przy życiu obrońcy. Mieszkali w hotelu Dunav do czasu, aż został zburzony, a ostatniej nocy Gervasio Sanchez wyszedł ze schronu w poszukiwaniu Barlesa, podczas gdy serbskie bomby spadały wszędzie, a kutry patrolowe armii federalnej, których ciemne i złowrogie cienie przesuwały się z biegiem nurtu, ostrzeliwały Dunav od strony rzeki. Nie było innego schronu jak ubikacja i tam właśnie weszło pół tuzina chorwackich żołnierzy, Barles, Marquez, Jadranka, Gerva Sanchez, argentyński fotograf Manuel Ortiz i Alberto Peliez ze swoją ekipą z meksykańskiej Televisy. Była to noc długa, głośna i niewygodna, pośród odgłosu wybuchów i smrodu klozetów.
– Stąd już nie wyjdziemy – mówił Alberto Pelaez do młodych Chorwatów, zdjętych paniką. Alberto był urodzonym pesymistą i na wszystkich wojnach czuł się okropnie. Mimo to wracał wielokrotnie, choć nikt go nie zmuszał i torturowały go okrutnie wyrzuty sumienia, jeśli przepuścił coś ważnego. Był w tym podobny do Julio Fuentesa z “El Mundo", który fatalnie czuł się pośród bomb, ale czuł się jeszcze gorzej, kiedy pośród bomb nie był.
Tamtej nocy, gdy chronili się przed serbskim atakiem w ubikacji hotelu Dunav w Vukovarze, przy płomieniu świecy, dziennikarze wyciągnęli butelkę Jacka Danielsa, żeby lepiej znieść sytuację. Od czasu do czasu jakiś bliższy wybuch wstrząsał ścianami. Chorwaccy żołnierze, skuleni w kącie, trzymali się za głowy i patrzyli na reporterów, jakby byli stadem wariatów. Zastanawiali się, co też oni wyprawiają.
– Dlaczego tu jesteś? – jeden z nich spytał Manuela.
– Nigdy o to nie pytaj – odpowiedział Argentyńczyk.
– Ja tu jestem, bo się rozwiodłem – ktoś powiedział. – Niech ma za swoje.
Nikt nie zakwestionował mrocznej logiki tego wyjaśnienia. Marquez spał między nimi jak suseł, obojętny na bomby spadające obok, na smród z zatkanych pisuarów i na rozmowy.
– Ja nie chcę umierać – powiedział Alberto, pół żartem, pół serio.
– Ja też nie.
– Ani ja.
– Może byście się wreszcie zamknęli. Ale wcale się nie zamknęli, bo napięcie rozstrają nerwy i rozwiązuje język. Butelka krążyła wokół i meksykański dźwiękowiec razem z Manuelem, trochę wstawieni, zaczęli śpiewać rancheras. Barles poszedł ze śpiworem położyć się wyżej, w hotelowym hallu, obok betonowego filaru, w ciemności sprawiającego wrażenie dość solidnego, a Gervasio Sanchez, który był jego przyjacielem, poszedł po niego, żeby jednak wrócił. Kiedy nie udało mu się go przekonać, spędził resztę nocy, leżąc obok, dla towarzystwa. Obu oświetlał od czasu do czasu blask bomb wybuchających na dworze.
– Jeśli mnie zabiją dziś w nocy – powiedział Gervasio – nigdy ci tego nie daruję.
Gerva Sanchez był jednym z najlepszych ludzi, którzy opisywali tę wojnę. Zaczął jako wolny strzelec na wojnach w Ameryce Łacińskiej, w Salwadorze i w Nikaragui, a teraz pracował dla “Cover" i dla “El Pais" i wysyłał korespondencje do swojego rodzimego dziennika, “El Heraldo de Aragón". Ciągle ryzykował, zarabiając na życie to po jednej stronie, to po drugiej, a po czasach Vukovaru i Osijeka długie miesiące spędzał w Sarajewie. Można go było spotkać, jak chodzi pieszo ulicami bośniackiej stolicy, dźwigając swoje aparaty fotograficzne, w zniszczonej kurtce reporterskiej koloru khaki, nałożonej na kamizelkę kuloodporną, kupioną z drugiej ręki.
– A ty dlaczego tu jesteś? – spytał go Barles złośliwie, tamtej nocy w hallu hotelu Dunav w Vukovarze.
– Bo lubię – odpowiedział Gervasio skromnie, po cichu.
Poza tym, że był dobrym człowiekiem, Gerva Sanchez był wspaniałym fotografem wojny. W ostatnich czasach często pracował razem z Alfonso Armadą z “El Pais", młodym chłopakiem w okrągłych okularach, który odniósł sukces jako autor sztuk teatralnych, ale pojechał do Sarajewa w czyimś zastępstwie i tak mu się spodobało, że nie dał się stamtąd odwołać. Byli nierozłączni, jak Lelum i Polelum.
Wspomnienie Gervasia wywołało uśmiech na twarzy Barlesa. Myśląc jednak o Vukovarze, nie miał wielu powodów, żeby się uśmiechać. Żaden z chorwackich żołnierzy, których wtedy poznali, już nie żył, pozostał po nich tylko film w archiwach Telewizji Hiszpańskiej. Kiedy miasto upadło, Serbowie zamordowali wszystkich jeńców w wieku poborowym, łącznie z Gruberem. Gruber był komendantem przyczółka Borovo Naseije, gdzie Marquez i Barles zazwyczaj przychodzili podczas walk, bo tam można było się poruszać jak się chciało. Pewnego razu Gruber nawet zorganizował kontratak i odbił pobliski budynek, o pierwszej w południe, przy bardzo dobrym świetle, po to, żeby mogli zrobić zdjęcia. Kontratak się nie udał, ale udało im się dotrzeć do zniszczonych serbskich samochodów opancerzonych, gdzie sfilmowali zwłoki żołnierzy federalnych, leżące na ziemi, zanim żywi Serbowie nie zmusili ich do wycofania się. Kapitan Gruber miał 24 lata, był wielokrotnie ranny, a ostatnie dni – z kompletnie podziurawionym płucem i stopą amputowaną w kostce – spędził razem z setkami innych żołnierzy w podziemiu szpitala, gdy promień strefy obrony zmniejszył się do kilku metrów. Kiedy przyszli Serbowie, wyciągnięto go na zewnątrz razem z innymi i wszystkich zabito kulą w kark. Wszyscy, Gruber i chłopcy z Borovo Naseije, Matę i Bośniak Mirko, nawet Rado, drobny blondynek, który zakochał się w Jadrance, tłumaczce, wszyscy teraz leżeli w zbiorowych grobach i zmieniali się w nawóz dla pól kukurydzy.
Ta sama Jadranka, platoniczna miłość małego Rado, siedząca teraz w nissanie i notująca wiadomości nadawane przez radio, podniosła głowę i spojrzała przestraszona na Barlesa, kiedy otworzył drzwiczki samochodu. Dziennikarz zastanawiał się, czy ona też pamięta Grubera i resztę chłopaków z Vukovaru. Myślał, że tak, choć Jadranka nigdy nie chciała o tym mówić, jakby starała się zapomnieć zły sen. Vukovar był dla niej chrztem bojowym – zaczęła jako płomienna patriotka, a teraz była całkowicie rozczarowana polityką i wojną, ludźmi, którzy pociągali za sznurki i tego, i tego. W 1992 zrezygnowała z wysokiego i wpływowego stanowiska w rządzie Tudźmana i wróciła na uniwersytet w Zagrzebiu, gdzie wykładała języki hiszpański i kataloński. Czasem robiła tłumaczenia dla ambasady hiszpańskiej, a na front wracała bardzo rzadko, tylko po to, żeby pracować razem z Barlesem i Marquezem, po 130 dolarów za dzień. Łączyły ich wyjątkowe więzy, przy nich trzy lata wcześniej odkryła wojnę, jeżdżąc po Chorwacji od Petrinji po Osijek, od Vukovaru po Pakrac; jej zawodowy życiorys tłumaczki latem i jesienią 1991 roku zawierał nazwy wszystkich najgroźniejszych bitew wojsk Federacji Jugosłowiańskiej z nacjonalistami chorwackimi. Była ciemnowłosa, wysoka i słodka, z włosami przedwcześnie przetkanymi siwizną, i twierdziła, że wiele siwych włosów było wynikiem współpracy z Marquezem i Barlesem. Nienawidziła korridy i uważała, że Hiszpanie nazbyt lubują się we krwi, co w ustach Chorwatki zakrawało na kpinę.
– Wszystko to razem źle wygląda – powiedziała Jadranka, wyłączając radio.
– Zauważyłem.
– Armija idzie w kierunku Cerno Polje. Jeśli dotrą tutaj, odetną drogę.
Dziennikarz zaklął wyraźnie, głośno i dosadnie. Szlag by to, jeśli Muzułmanie odetną drogę, trudno będzie stąd się wydostać. Zwłaszcza ona, ze swoim nazwiskiem – Vrsalović – nie przejdzie wolno przez żadną kontrolę Armii, mimo swojej oenzetowskiej akredytacji.
– Jak w Jasenovacu – mruknął Barles.
– Jak w Jasenovacu – powtórzyła, uśmiechając się z niepokojem.
Parę lat wcześniej, kiedy serbskie czołgi zamykały pierścień wokół Dubicy, wydostali się z Jasenovaca, jadąc na pełny gaz drogą, która dziesięć minut później została odcięta. Zanim wyjechali z Dubicy, Barles zdążył uratować z płonącego kościoła dwa osiemnastowieczne mszały i niewielkie stare płótno przedstawiające świętego Mikołaja, które wyciął z ramy czterema cięciami swojego victorinoxa.
– Inaczej by się spalił – powiedział.
Jadranka zrobiła mu szewską awanturę, kiedy się dowiedziała, że nie ma najmniejszego zamiaru oddać ich do żadnego muzeum ani do chorwackiego Ministerstwa Kultury.
– To się nazywa grabież – powtarzała oburzona, podczas gdy Marquez niemal frunął nad drogą prowadząc samochód. – Wstrętna grabież.
Przytaczane przez Barlesa argumenty, że była to ortodoksyjna cerkiew serbska i że podpalili ją sami Chorwaci, ani trochę nie zmniejszały jej oburzenia. W owym czasie Jadranka zachowywała jeszcze nienaruszone przedwojenne pojęcie przyzwoitości. W tamtych czasach ekipa Telewizji Hiszpańskiej w ówczesnej Jugosławii składała się z pięciu osób: ich trójka, i jeszcze dźwiękowiec Alvaro Benavent, i Maite Lizundia, młoda producentka telewizyjna, dziewczyna jednego z muzyków z zespołu Los Ronaldos. Maite była drobna, milcząca i rezolutna. Pierwszy raz na wojnie, naśladowała we wszystkim Marqueza i Barlesa, chodząc za nimi ze swoim plecakiem na ramieniu i kuląc głowę, gdy spadały bomby albo przelatywały kule. W Vukovarze, w dniu, kiedy serbska artyleria pierwszy raz zaatakowała chorwacki sztab główny, musieli wybierać: zejść do schronu, co oznaczało chwilowe bezpieczeństwo, ale także możliwość, że nigdy się stamtąd nie wydostaną, czy pieszo jak najszybciej oddalić się od sektora, gdzie koncentrowało się bombardowanie. Wybrali drugą możliwość, a Maite towarzyszyła im bez słowa, przez długie pół godziny, gdy posuwali się przyklejeni do murów, nie mogąc filmować, ani nawet nie mając na to cienia ochoty, kiedy wszędzie dookoła wybuchały pociski i zrzucały im na głowę dachówki i gałęzie drzew. Alvaro, dźwiękowiec, był człowiekiem spokojnym i zdecydowanym, kiedyś nawet chwycił kamerę i nakręcił kilka znakomitych ujęć podczas walk o Górne Radici. Ale po Vukovarze, po tym, jak cudem w ostatniej chwili udało im się uciec z Dubicy i Jasenovaca, nigdy już nie był taki jak przedtem. Barles przypomniał sobie jego ciężki oddech i palce wbite w oparcie siedzenia, kiedy pędzili samochodem, a w oddali na horyzoncie przesuwały się serbskie czołgi. Już nigdy nie chciał z nimi pojechać na wojnę. Teraz, powtarzał, jadąc drogą z Jasenovaca, rachunki z ojczyzną mam wyrównane. Całujcie mnie w dupę. Obydwaj.
Kobiety na wojnie. Jadranka. Maite. Heidi i jej gołębie. Catherine Leroy obwieszona aparatami fotograficznymi, kiedy kłóci się z izraelskim żołnierzem w Tyrze. Carmen Romero, z agencji EFE, przemoczona od śniegu w bukareszteńskim Intercontinentalu, jak szuka telefonu, bo musi przekazać informację, że na ulicach jest wielu rannych. Carmen Postigo, zmysłowo tańcząca z Ulfem, swoim szwedzkim kamerzystą, w sylwestrową noc po upadku Ceausescu. Aglae Masini, kiedy biegnie ulicami Bejrutu w 1976, unikając strzałów snajperów, oślepiona kurzem wznieconym przez eksplodujące pociski, bo przecież musi nadać teleks z codzienną korespondencją dla dziennika “Pueblo". Carmen Sarmiento na żywo przekazująca informację z zasadzki, w którą wpadła gdzieś w Nikaragui. Lola Infante w Ndżamenie, patrząca bez mrugnięcia na Barlesa, kiedy położył jej na spódnicy obojczyk ze szkieletu – strzał w kark, ręce związane drutem – objedzonego przez krokodyle na brzegu rzeki Szari. Arianne, w kamizelce kuloodpornej i z papierosem w ustach, prowadząca samochód pod ostrzałem snajperów przez Sniper Avenue w Sarajewie, a w radiu Lou Reed śpiewa Walking on the wild side. Cristina Spengler w landrowerze pokrytym pyłem, jadąca między polami minowymi na północny zachód od Tindufu. Slobodanka ubrudzona krwią, kiedy stara się zatamować krwotok Paulowi Marchandowi. Oriana Fallaci opowiadająca Barlesowi o swoim raku, na pokładzie samolotu między Az-Zahranem i Hafar al-Batin, na tydzień przed inwazją na Kuwejt. Peggy, kamerzystka z CNN, z dolną szczęką rozbitą przez pocisk rozpryskowy i z językiem wiszącym jak krawat. Maria Portugalka śpiąca z nagimi piersiami. Corinne Dufka, której sylwetka odcinała się na tle płomieni hotelu Europa, z włosami zebranymi w warkocz, w obcisłych dżinsach, z aparatami Nikon wiszącymi na szyi, fotografująca, kiedy Barles nie mógł już się powstrzymać i z płomieni wynosił na rękach dzieci. Corinne i Barles znali się od czasów Salwadoru; była to najodważniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział na wojnie. Jej zdjęcia z Bośni obiegały świat i znajdowały się na okładkach “Time'a", “Paris Matcha" i wielkich międzynarodowych magazynów. Siedziała w Sarajewie przez wiele miesięcy, do Mostaru dotarła pieszo, przez góry, a w 1992 wyleciała w powietrze na minie w Górni Vakuf. Wiele miesięcy wracała do zdrowia, a potem znów pojechała na wojnę, pokryta świeżymi bliznami, sąsiadującymi z bliznami starymi. Jak powiedział Gerva Sanchez, kiedy zobaczył ją znowu w hallu hotelu Holiday Inn, niektóre kobiety mają jaja.
– Powinniśmy już jechać – doradziła Jadranka. Wymieniając starą baterię na nową, Barles popatrzył na dym unoszący się znad Bijelo Polje. Wzruszył ramionami.
– Marquez chce mieć most.
– O mój Boże – odpowiedziała.
Zbyt dobrze znała Marqueza i wiedziała, że jeśli wbije sobie coś do głowy, to nie ma o czym gadać. Legenda jego życia pełna była takich historii, prawdziwych i apokryficznych. Opowiadano, że kiedyś w Wietnamie uparł się, żeby skazanego na śmierć północnego Wietnamczyka, który był ubrany na czarno, rozstrzelać pod jasną ścianą, żeby podczas egzekucji obraz był wyraźniejszy. Jeśli i tak mają go wykończyć, mówił, niech przynajmniej do czegoś się to nada. Spytano Wietnamczyka, a ten odpowiedział, że jest mu wszystko jedno, miał to gdzieś. No i postawiono go pod inną ścianą.
Barles miał spytać Jadrankę, co jeszcze mówili w radiu. Ale wtedy właśnie rozległ się straszliwy huk, a fala uderzeniowa szarpnęła otwartymi drzwiczkami nissana i przewróciła kartki w notesie tłumaczki. Barles pomyślał, że być może tym razem Marquez ma wreszcie swój pieprzony most.
Nie w most jednak trafiono. Kiedy podszedł do zakrętu obok zagrody, zobaczył, że pocisk, albo ciężki granat, być może kalibru 82 albo120 mm, spadł na skrzydło domu, burząc ścianę i zasypując potłuczonymi dachówkami drogę. Za plecami usłyszał kroki Jadranki, ale nie odwrócił się, tylko ruszył biegiem w stronę domu. Podbiegając do furtki, dostrzegł przelotnie, że w dali, po lewej, Marquez wstaje ze skarpy z kamerą przylepioną do twarzy i filmuje dym po wybuchu unoszący się jeszcze w powietrzu.
Furtka pokrzywiła się i wypadła z zawiasów. Przeskoczył ją, dostał się na podwórze i zaraz napotkał zabitą krowę. Obok leżał potłuczony szwajcarski zegar z kukułką, wyrzuconą teraz na zewnątrz. Czuć było silny zapach spalonego materiału wybuchowego. Drzwi do domu były otwarte, podłogę pokrywało potłuczone szkło, nie dostrzegł jednak nikogo. Zawołał na chorwackiego wieśniaka i po chwili zobaczył, jak wychodzi po schodach z piwnicy, z twarzą w kolorze popielatoszarym.
– Wszystko dobro? – zapytał, gestem wskazał ziemię, pokazując, że chodzi mu o dzieci. – Ne-ma problema?
Chorwat przecząco pokręcił głową. Kiedy Barles podszedł do schodów, usłyszał płacz dzieci z piwnicy. Marquez razem z Jadranką pojawił się w drzwiach; szedł z włączoną kamerą jakby szukał, czy wewnątrz nie ma czegoś godnego uwagi. Barles zaprzeczył gestem. Jedyne ciekawe zdjęcia można by zrobić w piwnicy, ale lampa oświetleniowa została w nissanie. Zresztą tę piwnicę już mieli sfilmowaną w stu różnych wersjach, bo zawsze była to ta sama piwnica – tak samo jak wszystkie płonące domy i zabici, którzy zawsze przypominali Sekssymbola – z matką skuloną w kącie, tulącą przerażone dzieci. Z niedołężną staruszką o niewidzącym spojrzeniu, pogrążoną w czarnej toni swojej przeszłości, poza dobrem i złem. I z mężczyzną, którego skóra nabierała tłustego, szarego wyglądu, jaki nadaje jej strach. Mężczyzna upokorzony, zagubiony, niezdolny, żeby zrobić cokolwiek dla swoich bliskich. Nie warto było iść do nissana po lampę, żeby jeszcze raz filmować to samo.
– Nie warto – powiedział do Marqueza.
Kamerzysta wzruszył ramionami i wyszedł na podwórze. Jadranką rozmawiała z mężczyzną po serbsko-chorwacku, a ten potakiwał, zmieszany, załamując ręce. Niebo zwaliło mu się na głowę, pomyślał Barles. Całe życie wierzymy, że nasz wysiłek, nasza praca, to, do czego dochodzimy, jest stałe i niezmienne. Wierzymy, że to będzie trwać, że my będziemy trwać. I któregoś dnia niebo nam się zarywa nad głową. Nie ma niczego równie kruchego, jak to, co masz, pomyślał. A najbardziej kruche jest twoje życie.
Wyszedł na podwórze. Marquez robił panoramiczne ujęcie od zabitej krowy do rozwalonego muru. Czasem zabite zwierzę wygląda bardziej przejmująco niż człowiek. Wszystko zależy od tego, jak skomponujesz ujęcie czy kadr. Czasem nawet żywe zwierzę. Pamiętał pewnego psa z łapą przestrzeloną przez kulę, który kiedyś, kulejąc, szedł za nim i Paco Olmediiią w Bejrucie podczas oblężenia Sabry i Szatni. Na wojnie spojrzenie rannego zwierzęcia jest identyczne jak spojrzenie dziecka, bo patrzy na człowieka tak, jak dzieci patrzą na dorosłych: z wyrzutem, że czują ból i nie rozumieją jego przyczyny. Wszystkie oczy dzieci oparzonych napalmem, źrenice rozszerzone cierpieniem, pomiędzy bandażami pokrywającymi ich twarze, w Chorramszahr, w Esteli, w Tyrze i w setkach innych miejsc, które zawsze były tym samym miejscem, wszystkie oczy wszystkich dzieci na wszystkich wojnach były długim oskarżeniem bez słów świata dorosłych. Nawet nie musiały być ranne czy zabite jak ten sześciolatek, malutki i samotny, z niepotrzebnym bandażem wokół głowy, niezwykle delikatny, z otwartymi ustami, gołymi ramionkami i piersią, którego filmowali, jak leżał na posadzce kostnicy w Sarajewie i tego dnia Paco Custodio oddał kamerę Miguelowi de la Fuente i, siedząc na schodach, rozpłakał się, a łzy spływały mu po wąsach. Czasem przerażenie spokojnie czeka na ciebie przyczajone w oczach żywego malucha, na drodze prowadzącej donikąd albo w jakiejś piwnicy. Na twarzy żydowskiego dziecka, które podnosiło – podnosi albo podniesie – ręce do swojej matki, przed niewzruszonym katem w getcie warszawskim. Pamięć reportera jest zawsze pamięcią grubego albumu ze starymi zdjęciami, obrazami łączącymi się z innymi, ze wspomnieniami własnymi i cudzymi. Dół na śmieci zapełniony ciałami chłopców torturowanych i zabitych w Salwadorze. Więzienia Ceau-sescu. Zdobycie Quarantiny przez libańskich falangistów.
Co to jest potworność? Barles poruszył głową: ludzie nie mają ani odrobiny pojęcia. Każdy dureń może przeczytać Jądro ciemności i już myśli, że wie wszystko o potwornościach, przyjeżdża na dwa dni do Sarajewa, żeby opracować racjonalną teorię na temat krwi i gówna, a po powrocie pisze o tym trzysta pięćdziesiąt stron i potem bierze udział w konferencjach wyjaśniających wszystko, wespół z innymi dupkami, którzy nigdy nie musieli się bić o skórkę czerstwego chleba ani nie słyszeli krzyku gwałconej kobiety, ani żadne dziecko nie umarło im na rękach i jeszcze przez pięć dni trzeba było nosić na koszuli ślady jego krwi, bo nie było wody, żeby ją uprać. Manifestami solidarności, intelektualnymi zobowiązaniami, artykułami zawierającymi opinie zaangażowanych myślicieli z podpisami czołowych postaci sztuki i nauki serbscy artylerzyści podcierali sobie tyłki od przeszło trzech lat. Barles naraził się kiedyś na potworną awanturę ze strony swoich szefów, bo nie chciał przeprowadzić wywiadu z Susan Sontag, która w tym czasie z grupą lokalnych aktorów wystawiała w Sarajewie Czekając na Godota. Przyślijcie tu jakąś redaktorkę z działu kulturalnego, powiedział. A jeszcze lepiej jakiegoś zaangażowanego intelektualistę. Ja jestem pieprzonym analfabetą i ruszają mnie tylko wojna i zamęt.
Popatrzył na zabitą krowę, a potem na odbicie własnej twarzy w kawałku potłuczonej przy wybuchu szyby, trzymającym się jeszcze w ramie okiennej, i skrzywił się sam do siebie. Potworność można przeżyć i można ją pokazać, ale nigdy nie da się oddać prawdy o niej. Ludzie myślą, że najgorsze na wojnie są krew, zabici, ranni. Ale potworność bywa tak prosta, jak spojrzenie dziecka czy pustka w oczach żołnierza, którego mają rozstrzelać. Albo wzrok opuszczonego psa, który kuleje za tobą pośród ruin, z łapą przestrzeloną kulą, którego zostawiasz w tyle, bo idziesz szybko, i jest ci wstyd, że nie masz na tyle odwagi, żeby go dobić.
Czasem potworność kryje się w domu starców w Petrinji. O tym myślał Barles, podchodząc do Marqueza, który skończył filmować krowę i zapalał następnego papierosa, jeszcze z kamerą na ramieniu.
– Co jest w piwnicy? – spytał kamerzysta.
– To, co zawsze. Dzieci, kobieta. Staruszka. Marquez wypuścił dym i rozejrzał się wokół, jakby nadal szukał, co by tu jeszcze sfilmować.
– Złe jest być starym – zauważył, i Barles wiedział, że mówi o wojnie. Marquez, o ile w ogóle się odzywał, zawsze mówił o wojnie.
– Kiedyś tego nie będzie – powiedział Barles. – Mam na myśli to wszystko i nas samych. Marquez przymknął oczy i potaknął głową.
– Wolę tego nie dożyć. – Głęboko zaciągnął się papierosem, a potem zaśmiał skrzeczące, niechętnie. – Dlatego palę dwie paczki dziennie.
– Tak, to lepsze niż dom starców w Petrinji. Dostrzegł, że Marqueza też poruszyło to wspomnienie, bo jego spojrzenie zatrzymało się na nieokreślonym punkcie w przestrzeni, a usta wykrzywił mu grymas. Ten dom starców spotkali na początku wojny, kiedy pół Petrinji, ewakuowanej przez Chorwatów, nie dostało się jeszcze w ręce Serbów. Było to terytorium Komanczów w najczystszej formie, a potłuczone szkło głośno trzeszczało pod ich stopami, kiedy ostrożnie szli pustą ulicą, obserwując budynki, każdy po swojej stronie, szczególnie uważając na snajperów przy skrzyżowaniach. 2 tym dreszczem na wewnętrznej stronie ud i w żołądku, dreszczem, którego doznaje się jedynie chodząc po ziemi niczyjej. Znaleźli trochę żywności w splądrowanym sklepie: czekolada, herbatniki, butelka wina. Później, w ograbionym dużym eleganckim magazynie Barles wypatrzył sweter z angielskiej wełny w swoim rozmiarze, a Marquez muszkę, którą założył do koszuli khaki. Potem nakręcili jedno wejście na podziurawionym placu, jesteśmy w zupełnie opuszczonym mieście, i tak dalej. Barles z mikrofonem Telewizji Hiszpańskiej w ręce, a Marquez filmujący w planie średnim, z jednym okiem przy wizjerze, a drugim uważnie rozglądając się wokół. I kiedy już odchodzili, natknęli się na dom starców.
Ominęliby go z daleka, gdyby nie byli usłyszeli głosu, czy raczej jęku, dobiegającego zza rozbitej szyby w oknie. W budynku, oficjalnie ewakuowanym przed serbskim atakiem, zostało – opuszczonych przez pielęgniarzy, którzy uciekli – około tuzina niedołężnych starców, leżących na polowych łóżkach w ciemnym korytarzu za drzwiami. Od trzech dni nie dostawali wody ani jedzenia, leżeli w fetorze odchodów, pośród bzyczenia much. A kiedy Marquez i Barles zaświecili latarki, żeby coś zobaczyć, zaraz tego pożałowali. Kilku starców było już martwych. Żywi mieli zostać przy życiu jeszcze bardzo krótko. Zgasili latarki, włączyli lampy oświetleniowe i sfilmowali wszystkich, żywych i martwych. Kiedy zbliżała się do nich kamera, starcy kulili się na łóżkach, pośród moczu i ekskrementów, którymi zabrudzone mieli ubrania i pościel, i zasłaniając rękami nieprzytomne, niewidzące oczy oślepione przez światło lampy, popiskiwali śmiertelnie przerażeni, cichutko, błagalnie w kierunku dwóch cieni, które kręciły się wokół nich. Marquez i Barles pracowali bez słowa, nie patrząc na siebie, a ostre światło nadawało ich bladym, napiętym twarzom wygląd duchów. Przerwali tylko raz, na chwilę, kiedy Barles oparł się o ścianę i zaczął wymiotować, ale żaden nie odezwał się słowem. Potem rozdali całą wodę i jedzenie, jakie mieli przy sobie, i weszli na piętro, gdzie wybuch bomby zaskoczył jakiegoś staruszka, który przygotowywał się do ucieczki. Nadal tam siedział. Nie żył od trzech dni i siedział samotnie wśród gruzu, pokryty warstwą pyłu i potłuczonego gipsu, nieruchomy, z parą butów stojących przy nogach, obok wzruszającej walizki z kartonu i kapelusza, miał zamknięte oczy i spokojny wyraz twarzy, brodę opuszczoną na piersi, pasmo suchej krwi biegło mu od nosa do nieogolonej brody i brudnego kołnierzyka koszuli, i Barles poprosił Marqueza, żeby sfilmował jego twarz, ten jednak wolał zrobić ujęcie pleców, kadrując tak, jak zobaczyli go z korytarza: siedząca na wprost okna wybitego przez wybuch bomby szara, patetyczna sylwetka, nieruchoma w przerażającej samotności zniszczonego pokoju, pośród cegieł i połamanych mebli, pokrzywionych blach, obok strzępów – walizka, kapelusz, buty, ubrania, papiery między gruzami – jego ubogiego życia, zakończonego w ciemności, przy odgłosie szybkich kroków w korytarzu, kiedy po omacku szukał butów, żeby uciec.
Przerażenie. Marquez śmiał się jakby do siebie, z miną gorzką, zamyśloną. Barles też zaśmiał się przez zęby, patrząc w oczy zabitej krowie.