STRAŻNICY

Haviland Tuf był głęboko rozczarowany Biorolniczą Wystawą Sześciu Planet.

Spędził na Brazelournie długi męczący dzień, przemierzając gigantyczne hale wystawiennicze. Od czasu do czasu przystawał na chwilę, by przyjrzeć się jakiejś nowej odmianie zboża albo usprawnionemu genetycznie owadowi. Chociaż w magazynach „Arki” znajdowały się próbki tkanek milionów gatunków zwierząt i roślin z trudnych do zliczenia planet, Haviland Tuf nigdy nie rezygnował ze sposobności wzbogacenia asortymentu.

Niestety, tylko nieliczne spośród wystawionych eksponatów wyglądały choć trochę obiecująco, a w miarę upływu czasu Tufowi coraz bardziej dawał się we znaki wypełniający hale tłum. Zwiedzający tłoczyli się wszędzie: tunelowi farmerzy z Yagabonda w ciemnokasztanowatych futrach, wyperfumowani właściciele ziemscy z Areeni w bujnych pióropuszach, skromnie przyodziani ciemniacy i jaskrawo wystrojeni południowcy z Nowego Janusa, do tego zaś nieprzeliczone gromady tubylców. Wszyscy czynili ogromny hałas, wszyscy też bez skrępowania gapili się na Tufa. Niektórzy nawet ocierali się o niego, kiedy ich mijał, wywołując grymas niezadowolenia na jego bladej pociągłej twarzy.

Wreszcie, aby uciec ze ścisku, Tuf postanowił coś zjeść. Dostojnie przepchał się przez ciżbę w kierunku wyjścia z hali. Na zewnątrz, na obszernym placu między budynkami ekspozycyjnymi, stało około setki budek z najróżniejszymi smakołykami. Stosunkowo najmniejszy tłok panował przy stoisku z prażonymi gruszkami cebulowymi; Tuf uznał, że prażona gruszka cebulowa jest tym, czego w tej chwili najbardziej pragnie.

— Szanowny panie — zwrócił się do sprzedawcy — czy zechciałby pan podać mi jedną sztukę?

Sprzedawca był okrąglutki, różowiutki i miał na sobie brudny, zatłuszczony fartuch. Otworzył kuchenkę, sięgnął do środka ręką w ochronnej rękawicy, wyjął gorącą gruszkę i położył ją na ladzie przed Tufem.

— Spory jesteś — zauważył, spoglądając z podziwem na swego chwilowo jedynego klienta.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf z kamienną twarzą, po czym zatopił zęby w aromatycznie pachnącym owocu.

— I do tego nietutejszy — dodał sprzedawca. — Założę się, że przyleciałeś z daleka.

Tuf błyskawicznie uporał się z gruszką, a następnie wytarł palce w serwetkę.

— Stwierdza pan oczywiste fakty — odparł, po czym uniósł długi biały palec. — Proszę jeszcze jedną.

Nieco urażony sprzedawca spełnił jego życzenie bez żadnych komentarzy. Tuf jadł w milczeniu, rozkoszując się niezrównanym, słodkim, a jednocześnie cierpkim smakiem. Beznamiętnie obserwował ruch na obszernym placu, publiczność tłoczącą się przed wejściami do hal oraz same hale. Skończywszy posiłek, z nieruchomą twarzą zwrócił się do sprzedawcy:

— Czy zechciałby pan odpowiedzieć na jedno pytanie?

— O co chodzi? — warknął nadąsany tłuścioch.

— Mam przed sobą pięć hal wystawowych. Odwiedziłem każdą z nich. — Zaczął wyliczać, wskazując palcem: — Brazelourn, Yale Areen, Nowy Janus, Yagabond oraz Ptola. — Splótł długie białe palce i położył je na pokaźnym brzuchu. — Pięć, szanowny panie. Pięć hal, pięć planet. Jako cudzoziemiec doskonale zdaję sobie sprawę, że z pewnością nie orientuję się w większości miejscowych obyczajów, niemniej jednak ta zagadka wprawiła mnie w niejakie zdumienie i wciąż nie daje mi spokoju. W zdecydowanej większości miejsc, które do tej pory odwiedziłem, na Biorolniczej Wystawie Sześciu Planet prezentowano by eksponaty właśnie z sześciu, nie z pięciu globów. Tutaj jednak jest inaczej. Czy mógłby pan poinformować mnie, dlaczego tak się dzieje?

— Nikt nie przyleciał z Namoru — odparł lakonicznie sprzedawca.

— Zaiste.

— Mają tam nieliche kłopoty — rozszerzył swoją wypowiedź właściciel brudnego fartucha i budki z prażonymi gruszkami cebulowymi.

— W takim razie wszystko jasne — stwierdził Tuf. — A jeśli nie wszystko, to przynajmniej jakaś część. Zastanawiam się, czy zechciałby pan podać mi jeszcze jeden owoc, a przy okazji oświecić co do natury owych problemów? Obawiam się, że ciekawość jest moją największą wadą.

Sprzedawca ponownie założył rękawicę i sięgnął do kuchenki.

— Jest nawet takie powiedzenie: kto ciekawy, ten głodny.

— Zaiste — rzekł Tuf. — Przyznam, że nigdy do tej pory go nie słyszałem.

Grubas zmarszczył brwi.

— Chyba coś pokręciłem… O, już mam: kto głodny, ten ciekawy. Tak to idzie. Zresztą, nieważne. Po moich gruszkach prędko nie zgłodniejesz.

— Mam nadzieję — odparł Tuf, biorąc owoc do ręki. — Proszę mówić dalej.

Sprzedawca w dużym skrócie przedstawił mu problemy gnębiące mieszkańców planety Namor.

— Teraz sam rozumiesz, dlaczego nie biorą udziału w wystawie — zakończył. — Nie bardzo mieliby co pokazywać.

— Zgadzam się z panem — powiedział Tuf, wycierając usta serwetką. — Morskie potwory bywają ogromnie dokuczliwe.


Namor był ciemnozieloną, samotną planetą otoczoną postrzępionymi złocistymi chmurami. „Arka” majestatycznie weszła na orbitę. W długiej, wąskiej centrali łączności Haviland Tuf wędrował od fotela do fotela, studiując obrazy i dane przedstawiane na dziesiątkach ekranów. Towarzystwa dotrzymywały mu trzy małe szare kociaki. Skakały jak szalone po sprzętach, zatrzymując się od czasu do czasu tylko po to, żeby stoczyć krótką bitwę. Tuf nie zwracał na nie najmniejszej uwagi.

Wodna planeta. Z orbity gołym okiem widać było tylko jedną, niezbyt rozległą zwartą masę lądową, za pomocą kamer natomiast dało się dostrzec mnóstwo wysepek skupionych w długich, wygiętych łukowato archipelagach. Na tle szmaragdowej wody wyglądały jak naszyjniki z półszlachetnych kamieni rozrzucone na pokrytym delikatnymi zmarszczkami, ciemnozielonym atłasie. Niektóre ekrany pokazywały liczne punkciki świateł na nocnej stronie planety, większe skupiska ludności na stronie dziennej były natomiast oznaczone pulsującymi kropkami.

Tuf uważnie obejrzał to wszystko, po czym zasiadł przy nieczynnej do tej pory konsolecie, włączył ekran i rozpoczął grę wojenną z komputerem „Arki”. Jeden z kotów wskoczył mu na kolana i ułożył się do snu; Tuf bardzo się starał, żeby go nie obudzić, ale jego wysiłki nie na wiele się zdały, ponieważ zaledwie kilka minut później inny kociak wytropił pogrążonego we śnie towarzysza i napadł na niego znienacka, co oczywiście skończyło się wielkim wrzaskiem i zamieszaniem. Tuf delikatnie zepchnął zacietrzewionych wojowników na podłogę.

Co prawda później niż przypuszczał, ale jednak jego pojawienie się zbudziło czyjeś zainteresowanie.

— Statek na orbicie, statek na orbicie, tu kontrola lotów na Namorze. Podaj swoją nazwę i cel przybycia. Powtarzam: podaj nazwę i cel przybycia. Zespół przechwytujący jest już w drodze.

Sygnał dochodził z jedynej masy lądowej. „Arka” natychmiast skierowała tam anteny nadawcze. Chwilę później Tuf ujrzał na ekranie samotną jednostkę zbliżającą się do jego okrętu.

— Tu „Arka” — powiedział głośno i wyraźnie. — Dziękuję za powitanie.

Na głównym ekranie pojawiła się okrągła twarz kobiety o krótko obciętych włosach. Kobieta, ubrana w ciemnozielony mundur ze złoceniami, siedziała przy pulpicie łączności. Ujrzawszy Tufa, zmarszczyła brwi i szybko zerknęła w bok, przypuszczalnie na zwierzchnika albo inny ekran.

— Podaj miejsce pochodzenia. Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia.

Komputer poinformował Tufa, że zbliżający się statek również nawiązał łączność z planetą. Ożyły dwa sąsiednie ekrany; jeden pokazywał młodą szczupłą kobietę o sporym zakrzywionym nosie, stojącą na mostku, drugi sporo od niej starszego mężczyznę siedzącego przy konsolecie. Oni również mieli na sobie ciemnozielone mundury i z ożywieniem o czymś rozmawiali. Co prawda posługiwali się szyfrem, ale złamanie go zajęło komputerowi „Arki” zaledwie niespełna minutę.

— …trafi, jeśli wiem, co to jest — powiedziała kobieta. — W życiu nie widziałam czegoś tak wielkiego. Boże, tylko spójrzcie na to! Widzicie to samo co ja? Odpowiedzieli na nasze wezwania?

— Namor do „Arki”, Namor do „Arki”! Podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia. Powtarzam: podaj miejsce pochodzenia i cel przybycia.

— Tu „Arka” — powiedział Haviland Tuf, zwracając się jednocześnie do całej trójki. — Z przykrością muszę stwierdzić, że nie mam czegoś, co mógłbym uznać za miejsce pochodzenia, pragnę jednak państwa zapewnić o moich jak najbardziej pokojowych intencjach. Przybywam jako kupiec i doradca. Dowiedziawszy się o waszych kłopotach, czym prędzej pospieszyłem z pomocą. Zjawiłem się, żeby zaoferować wam moje usługi.

Kobieta ze statku wytrzeszczyła oczy.

— Co ty… — wykrztusiła, po czym umilkła.

Mężczyzna nic nie powiedział, tylko z otwartymi ustami wpatrywał się w niewzruszone, blade oblicze Tufa. Rezonu nie straciła tylko kobieta z kontroli lotów.

— Namor do „Arki”, Namor do „Arki”. Na planecie obowiązuje stan wojenny. Chwilowo nie prowadzimy żadnej wymiany handlowej. Powtarzam: nie prowadzimy wymiany handlowej.

Szczupła kobieta na pokładzie zbliżającego się statku odzyskała mowę:

— Tu Strażniczka Kefira Qay, dowódca NGS „Słoneczna Brzytwa”. Jesteśmy uzbrojeni. Natychmiast podajcie dokładne dane na swój temat. Jesteście tysiąc razy więksi od największego statku handlowego, jaki widziałam. Jeżeli natychmiast nie uzyskamy szczegółowych informacji, otworzymy do was ogień.

— Zaiste — westchnął Haviland Tuf. — Groźbami niewiele pani wskóra, Strażniczko. Proszę mi wierzyć, jestem ogromnie wzburzony. Przybyłem tu z Brazelournu, pokonując szmat drogi, żeby służyć wam pomocą i dobrą radą, wy zaś witacie mnie z nieufnością niewiele różniącą się od wrogości. — Na kolana wskoczył mu jeden z kotków. Tuf zgarnął go wielką ręką i postawił na konsolecie, w zasięgu kamery. — Wierz mi, niewiele przyjaznych uczuć pozostało w ludzkich duszach — zwrócił się do niego z wyrzutem.

— „Słoneczna Brzytwa”, wstrzymajcie się z otwarciem ognia — odezwał się starszy mężczyzna. — Wy, tam na „Arce”: jeśli rzeczywiście macie pokojowe zamiary, udowodnijcie to, przekazując nam więcej wiadomości na swój temat. Kim jesteście? Mamy tu naprawdę ciężką sytuację, a Namor to niewielka, słabo rozwinięta planeta. Nigdy nie widzieliśmy takiego statku jak wasz. Żądamy wyjaśnień.

Haviland Tuf pogłaskał kota.

— Jak widzisz, tutaj także muszę walczyć z przesądami i uprzedzeniami — powiedział ze smutkiem. — Na szczęście dla tych ludzi, jestem gołębiego serca, w przeciwnym bowiem razie natychmiast odleciałbym stąd, pozostawiając ich własnemu losowi. — Spojrzał w ekran. — Szanowny panie, jestem Haviland Tuf, właściciel, dowódca i zarazem cała załoga „Arki”. Dowiedziałem się, że gnębią was potwory zamieszkujące głębiny mórz. Jestem gotów pomóc wam się ich pozbyć.

— Tu „Słoneczna Brzytwa”. Jak zamierzasz to zrobić?

— „Arka” jest biowojenną jednostką Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego — wyjaśnił Tuf formalnym tonem — ja natomiast jestem inżynierem ekologiem, specjalistą w zakresie wojen biologicznych.

— Niemożliwe — stwierdził stanowczo mężczyzna. — Korpus przestał istnieć ponad tysiąc lat temu, w tym samym czasie, kiedy upadło Imperium Federalne. Nie ocalał żaden z ich okrętów.

— Jakie to smutne — westchnął Tuf. — Jestem więc tylko złudzeniem. Skoro mój statek jest iluzją, bez wątpienia lada chwila przebiję jego nie istniejący pancerz i runę ku waszej planecie, aby spłonąć w jej atmosferze.

— Lordzie Strażniku, może te okręty nie istnieją, ale według wskazań naszych przyrządów mamy przed sobą statek długości prawie trzydziestu kilometrów — odezwała się Kefira Qay ze „Słonecznej Brzytwy”. — To nie złudzenie.

— A ja wciąż nie spadam — pospieszył jej w sukurs Haviland Tiif.

— Czy naprawdę możesz nam pomóc? — zapytała kobieta z ośrodka kontroli lotów.

— Dlaczego wszyscy wątpią w moje zdolności? — spytał Tuf kota.

— Lordzie Strażniku, chyba powinniśmy dać mu szansę udowodnienia, że mówi prawdę — powiedziała kobieta o okrągłej twarzy.

Tuf zamrugał dwa razy.

— Choć pod moim adresem kierowano nieuzasadnione groźby, obrażano mnie i zarzucano kłamstwo, nie cofam mojej propozycji. Proponuję, żeby „Słoneczna Brzytwa” przycumowała do „Arki”. Strażniczka Qay może przejść na pokład mojego statku i spożyć ze mną wieczorny posiłek, a przy okazji porozmawiać. Chyba nie jesteście aż tak podejrzliwi, żeby obawiać się zwykłej rozmowy, ulubionej rozrywki wszystkich ludzkich istot?

Troje Strażników pogrążyło się w gorącej dyskusji, w której uczestniczyła również osoba albo osoby spoza ekranów. Haviland Tuf czekał cierpliwie, głaszcząc kotka.

— Nazwę cię Podejrzliwość — poinformował go — dla upamiętnienia przyjęcia, jakie mnie tu spotkało. Twoi bracia i siostry będą nosić imiona: Żal, Wrogość, Niewdzięczność i Głupota.

— Przyjmujemy twoją propozycję — oświadczyła wreszcie Strażniczka Kefira Qay. — Przygotuj się do operacji cumowania.

— Zaiste — odparł Tuf. — Czy lubi pani grzyby?


Lądowisko „Arki” dorównywało rozmiarami sporemu portowi planetarnemu, wyglądało natomiast jak złomowisko, na którym zgromadzono sporą kolekcję wiekowych pojazdów kosmicznych. Stosunkowo najlepiej prezentowały się stojące w równym szeregu promy orbitalne „Arki”: czarne statki o pękatych kadłubach i krótkich trójkątnych skrzydłach, przystosowane do lotów w atmosferze i, mimo upływu lat, ciągle sprawne. Pozostałe jednostki przedstawiały sobą znacznie gorszy widok: przypominający kształtem łzę avaloński frachtowiec przysiadł nisko na trzech podporach, nieco dalej przycupnął stateczek kurierski o mocno powgniatanym i w wielu miejscach podejrzanie osmalonym pancerzu, tuż obok zaś stał prom z Karaleo, zbudowany na podobieństwo lwa, ale prawie całkiem pozbawiony zdobiących go niegdyś ornamentów. Dalej, na okrągłych stanowiskach, trwały w bezruchu pojazdy jeszcze bardziej niezwykłych kształtów.

Ogromna kopuła podzieliła się na sto sierpowatych segmentów, które majestatycznie rozsunęły się na boki, odsłaniając niewielkie żółte słońce otoczone gwiazdami oraz ciemnozielony płaski statek mniej więcej wielkości promów orbitalnych „Arki”. Jak tylko „Słoneczna Brzytwa” łagodnie osiadła na lądowisku, kopuła zamknęła się nad nią, a pompy wtłoczyły powietrze do gigantycznej hali. Wkrótce potem zjawił się tam również Haviland Tuf.

Co prawda Kefira Qay zacisnęła usta w wąską kreskę i starała się zbytnio nie rozglądać, to jednak w jej oczach bez trudu można było dostrzec podziw i zdumienie. Towarzyszyli jej dwaj uzbrojeni mężczyźni w złocistych kombinezonach z zielonymi zdobieniami.

Haviland Tuf czekał na nich w otwartym trójkołowym pojeździe.

— Wydaje mi się, Strażniczko Qay, że moje zaproszenie dotyczyło tylko jednej osoby — powiedział na widok jej eskorty. — Przykro mi, jeśli zaszło nieporozumienie, ale nic nie mogę na to poradzić.

— W porządku. — Odwróciła się do obstawy. — Zaczekajcie z pozostałymi. Wiecie, co macie w razie czego robić. — Zajęła miejsce obok Tufa. — Jeśli za dwie godziny nie wrócę cała i zdrowa na pokład, „Słoneczna Brzytwa” wypruje flaki z twojej „Arki”.

Tuf zamrugał powoli.

— To przerażające — stwierdził beznamiętnym tonem. — Gdziekolwiek się ruszę, spotykają mnie groźby i pomówienia.

Jechali w milczeniu przez labirynt korytarzy i pomieszczeń, aż wreszcie dotarli do hali o wysokim łukowatym sklepieniu, ciągnącej się chyba przez całą długość statku. Jak okiem sięgnąć, tłoczyły się w niej przezroczyste zbiorniki najróżniejszych rozmiarów; większość była pusta i zakurzona, niektóre natomiast były wypełnione różnobarwnymi cieczami, w których poruszały się lekko albo tkwiły nieruchomo przedmioty o trudnych do zidentyfikowania kształtach. Kefira Qay przyglądała się uważnie, ale nic nie mówiła. Przejechali jeszcze około trzech kilometrów, a potem Tuf nagle skręcił ku ścianie, która otworzyła się przed nimi. Wkrótce potem zatrzymał pojazd.

W niewielkiej, spartańsko urządzonej mesie czekał nadzwyczaj obfity posiłek. Zaczęli od mrożonej zupy, słodko-pikantnej i czarnej jak smoła, potem była sałatka z neotrawy, główne danie zaś stanowiły pieczone kapelusze grzybów wielkości dużego talerza z dodatkiem kilku gatunków warzyw podanych na osobnych salaterkach. Strażniczka pałaszowała z apetytem.

— Odnoszę wrażenie, że ten skromny poczęstunek przypadł pani do gustu — zauważył Haviland Tuf.

— Nie pamiętam już, kiedy ostatnio jadłam posiłek z prawdziwego zdarzenia — odparła Kefira Qay. — Odżywiamy się głównie tym, co da nam morze. Kiedyś było tego pod dostatkiem, ale ostatnio… — Nadziała na widelec kilka ciemnych poskręcanych łodyżek, ociekających żółtobrązowym sosem. — Co to jest? Smakuje wyśmienicie.

— Grzeszniczak z Rhiannon w sosie musztardowym.

Qay wsadziła porcję do ust, przeżuła, po czym przełknęła z błogim uśmiechem.

— Ale przecież Rhiannon jest kawał drogi stąd! W jaki sposób… Nie dokończyła pytania, lecz Tuf ledwo dostrzegalnie skinął głową.

— Zgadła pani — powiedział, a następnie splótł dłonie i oparł na nich brodę, nie spuszczając nieruchomego spojrzenia z twarzy kobiety. — Wszystko, co pani je, zostało wyhodowane na „Arce”, choć produkty te wywodzą się co najmniej z dziesięciu planet. Może jeszcze trochę pikantnego mleka?

— Nie, dziękuję. — Rozejrzała się po stole zastawionym niemal całkowicie opróżnionymi naczyniami. — A więc nie kłamałeś. „Arka” to rzeczywiście okręt… Czyj?

— Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego dawnego Imperium. Jednostek takich jak ta było zaledwie kilka. Niemal wszystkie uległy zniszczeniu w trakcie działań wojennych. Ocalała jedynie „Arka” i przez ponad tysiąc lat czekała w częściowym uśpieniu na nowego właściciela. Nie będę zanudzał pani szczegółami; wystarczy, jeśli powiem, że znalazłem ją i uruchomiłem.

— Znalazłeś?

— O ile się nie mylę, przed chwilą to powiedziałem, używając zresztą tego samego słowa. Uprzejmie proszę, by zechciała pani słuchać mnie z większą uwagą, ponieważ nie lubię się powtarzać. Zanim znalazłem „Arkę”, wiodłem skromny żywot drobnego kupca. Mój poprzedni statek stoi na lądowisku. Możliwe, że zwróciła pani na niego uwagę.

— A więc tak naprawdę jesteś zwykłym kupcem!

— Ależ proszę pani! — odparł Tuf z urazą w głosie. — Jestem inżynierem ekologiem. „Arka” potrafi zmieniać los całych planet. To prawda, że samotnie kieruję olbrzymem, na którym niegdyś było pod dostatkiem zajęć dla dwustuosobowej załogi, oraz że brakuje mi wykształcenia i doświadczenia, jakimi setki lat temu dysponowali członkowie Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, niemniej jednak, na miarę moich skromnych możliwości, daję sobie jakoś radę. Jeśli Namor zwróci się do mnie z prośbą o pomoc, chętnie mu jej udzielę.

— Dlaczego? — zapytała podejrzliwie Strażniczka. — Czemu tak ci się spieszy, żeby nam pomagać?

Haviland Tuf bezradnie rozłożył duże białe ręce.

— Wiem, że być może uzna mnie pani za głupca, ale nic na to nie poradzę. Natura wyposażyła mnie w głęboko współczującą duszę, wrażliwą na cudze nieszczęścia. Nie mogę opuścić was w potrzebie, tak samo jak nie mógłbym świadomie skrzywdzić żadnego z moich kotów. Przypuszczam, że dawni właściciele „Arki” mieli twardsze serca, ja jednak, choćbym chciał, nie jestem w stanie zmienić swojej sentymentalnej natury. Dlatego właśnie siedzę teraz tutaj przed panią, gotów w każdej chwili przystąpić do dzieła.

— I nie chcesz niczego w zamian?

— W zupełności wystarczy mi zwrot kosztów. Ponieważ będą dość znaczne, przydałaby mi się mała zaliczka, powiedzmy, w wysokości trzech milionów kredytek. Czy sądzi pani, że to uczciwa propozycja?

— A jakże! — parsknęła z przekąsem. — Za takie pieniądze można oczekiwać przynajmniej uczciwości, ale my już nie damy się tak łatwo nabrać. Nie jesteś pierwszy, Tuf. Byli tu przed tobą inni, którzy też chcieli szybko wzbogacić się kosztem naszego nieszczęścia.

— Wyrządza mi pani wielką krzywdę — odparł ze smutkiem Tuf. — Nie dbam o siebie, tylko o „Arkę”; jest ogromna, a jej utrzymanie nadzwyczaj kosztowne. Może więc dwa miliony byłyby łatwiejsze do zaakceptowania? Chyba nie chce mi pani powiedzieć, że wasza planeta jest warta mniej niż nędzne dwa miliony kredytek?

Kefira Qay westchnęła głęboko.

— Nie — odparła z bolesnym grymasem na wąskiej twarzy. — Nie chcę ci tego powiedzieć. Jest tyle warta, ale pod warunkiem, że dotrzymasz słowa. Naturalnie zdajesz sobie sprawę, że dysponujemy ograniczonymi środkami, więc najpierw będę musiała porozumieć się z przełożonymi. Nie mogę sama podjąć takiej decyzji. — Niespodziewanie podniosła się z fotela. — Gdzie masz centralę łączności?

— Zaraz po wyjściu z jadalni proszę skręcić w lewo i iść wzdłuż błękitnej linii w podłodze. Piąte drzwi po prawej stronie.

Tuf zaczekał, aż Strażniczka wyjdzie, po czym wstał z godnością i przystąpił do sprzątania ze stołu.

Kiedy kobieta wróciła, czekał na nią z otwartym pojemnikiem zawierającym szkarłatny trunek, głaszcząc czarno-białego kota, który rozłożył się przed nim na stole.

— Dostałeś tę robotę, Tuf — oznajmiła Kefira Qay i usiadła naprzeciwko. — Dwa miliony kredytek, ale dopiero po wykonaniu zadania.

— Zgoda. Proponuję, byśmy omówili szczegóły, racząc się tym wyśmienitym napojem.

— Alkohol?

— Łagodny narkotyk.

— Strażnikowi nie wolno korzystać z żadnych środków pobudzających ani odurzających. Jesteśmy żołnierzami, a takie substancje zatruwają organizm i powodują spowolnienie reakcji. Strażnik musi być zawsze gotów do działania.

— Postawa godna najwyższej pochwały — stwierdził z uznaniem Tuf, po czym napełnił swój kielich.

— „Słoneczna Brzytwa” musi jak najprędzej wracać na planetę. Potrzebujemy jej siły ognia.

— W takim razie przygotuję wszystko do jej odlotu. A co z panią?

— Zostałam oddelegowana — odparła z niechętnym grymasem na twarzy. — Mam dostarczać ci wszelkich informacji i pełnić funkcję łącznika między tobą a naszymi ludźmi.


Woda rozciągała się od horyzontu po horyzont niczym doskonale gładkie zielone lustro.

Dzień był gorący. Jaskrawożółty słoneczny blask bez trudu przenikał przez cienką warstwę złocistych obłoków. Statek unosił się nieruchomo na wodzie; wysokie burty lśniły metalicznie w promieniach słońca, na odkrytym pokładzie trwała gorączkowa krzątanina — oaza ruchu na bezkresnym oceanie spokoju. Maleńcy jak owady, obnażeni do pasa mężczyźni i kobiety, w pocie czoła pracowali przy włókach i sieciach. Z wody wynurzyła się ogromna metalowa łapa wypełniona ociekającymi wodą roślinami, przesunęła się nad otwartą ładownię i zrzuciła tam ładunek. Nieco dalej stały skrzynie pełne dużych mlecznych meduz.

Nagle na pokładzie wybuchło zamieszanie. Z niewiadomego powodu część ludzi porzuciła pracę i zaczęła biegać w tę i z powrotem, inni natomiast znieruchomieli na swoich stanowiskach i rozglądali się dokoła ze zdziwieniem. Tylko nieliczni jakby nigdy nic dalej wykonywali swoje obowiązki. Wielka metalowa łapa opadła z pluskiem do wody; niemal w tej samej chwili przy drugiej burcie wyłoniła się taka sama. Zamieszanie wzmagało się z każdą chwilą. Dwaj mężczyźni zderzyli się i runęli na pokład.

A potem spod kadłuba wystrzeliła pierwsza macka.

Przy końcu miała średnicę męskiego ramienia, ale w miejscu, gdzie wyłaniała się z wody, dorównywała grubością pniu potężnego drzewa. Była biała i śliska, od spodu zaś pokrywały ją jaskrawopomarańczowe spodkowate naroślą, poruszające się i pulsujące niezależnie od niej. W pewnej chwili z koniuszka macki wyrosło kilkanaście mniejszych, znacznie ciemniejszych i bardziej ruchliwych.

Wznosiła się coraz wyżej, a potem spadła i owinęła się wokół kadłuba statku. Kilka sekund później z wody wyłoniła się druga macka, następnie trzecia i czwarta. Jedna z nich zaatakowała metalową łyżkę, inna bez najmniejszego trudu rozdarła na strzępy solidną sieć. Teraz już wszyscy ludzie biegali jak szaleni — wszyscy z wyjątkiem tych, których dosięgły macki. Kobieta, którą biały twór oplótł w pasie, walczyła za pomocą siekiery, ale niewiele jej to dało; w pewnej chwili wyprężyła się gwałtownie i znieruchomiała, siekiera wypadła jej z rąk, macka natomiast, brocząc lepką białawą cieczą z płytkich ran, porzuciła zwłoki i chwyciła kolejną ofiarę.

Kiedy z morza wyłoniła się dwudziesta macka, statek raptownie przechylił się na prawą burtę. Nieliczni członkowie załogi, którzy jeszcze pozostali przy życiu, zaczęli zsuwać się po pokładzie. Przechył powiększał się w błyskawicznym tempie, a jednocześnie kadłub wyraźnie się zanurzał, jakby jakaś potworna siła ciągnęła go w głąb oceanu. Woda runęła do ładowni spienionym strumieniem i niemal w tej samej chwili statek rozpadł się na dwie części.

Haviland Tuf zatrzymał projekcję. Rozgrywająca się na ekranie tragedia zamieniła się w nieruchomy obraz przedstawiający intensywnie zielone morze, złociste słońce, roztrzaskany statek i opasujące go białe macki.

— Czy to był pierwszy atak? — zapytał.

— Tak i nie — odpowiedziała Kefira Qay. — Wcześniej zaginęły bez wieści dwie jednostki pasażerskie i jeden kombajn taki sam jak ten. Oczywiście przeprowadziliśmy szczegółowe dochodzenie, ale niczego nie zdołaliśmy ustalić. Ten atak został sfilmowany przez ekipę realizującą w pobliżu program edukacyjny. Przypadkiem trafiło im się coś znacznie ciekawszego.

— Zaiste — mruknął Tuf.

— Wszystko jedno. W każdym razie z mnóstwem, a nie z jednym zabłąkanym egzemplarzem. Natychmiast wysunięto teorię, że tam, w głębinach, doszło do trudnej do wyobrażenia katastrofy, w wyniku której cały gatunek musiał zmienić miejsce zamieszkania.

— Pani jednak w nią nie wierzy, prawda? — domyślił się Haviland Tuf.

— Nikt już w nią nie wierzy, bo została obalona. Okazało się, że pancerniki nie wytrzymałyby ciśnienia panującego na większych głębokościach. Tak więc wciąż nie wiemy, skąd się wzięły. — Skrzywiła się z odrazą. — Tylko tyle, że są.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Z pewnością nie czekacie z założonymi rękami, tylko stawiacie czynny opór?

— Oczywiście, ale na dłuższą metę nie mamy szans. Namor to młoda planeta; brakuje nam ludzi i środków na prowadzenie wyniszczającej wojny. Na ponad siedemnastu tysiącach wysp i wysepek mieszka zaledwie około trzech milionów kolonistów plus niecały milion na Nowej Atlantydzie, naszym jedynym kontynencie. Większość tych ludzi to rybacy i morscy farmerzy. Na początku konfliktu nas, Strażników, było tylko pięćdziesiąt tysięcy. Jesteśmy potomkami załóg, które przywiozły kolonistów ze Starego Posejdona i Aquariusa. Od początku zapewnialiśmy im spokój, ale przed pojawieniem się pancerników nasze zadanie było dziecinnie proste, ponieważ właściwie nie zdarzały się poważniejsze konflikty. Owszem, od czasu do czasu dochodziło do waśni między Posejdonianami i Aquarianami, ale nigdy nie było to nic poważnego. Strażnicy troszczyli się o bezpieczeństwo całej planety, choć najwięcej pracy mieli przy okazji rozmaitych katastrof, klęsk żywiołowych albo bardzo rzadkich zamieszek. Oprócz „Słonecznej Brzytwy” i jeszcze dwóch bliźniaczych jednostek, dysponujemy prawie setką szybkich łodzi patrolowych. Wykorzystujemy je do ratowania tych, którzy przeżyli atak pancerników, a niekiedy staramy się też przeprowadzać działania zaczepne — niestety, bez powodzenia. Niedawno zresztą przekonaliśmy się ponad wszelką wątpliwość, że pancerników jest więcej niż naszych łodzi.

— A na dodatek, jak przypuszczam, wasze łodzie nie rozmnażają się, w przeciwieństwie do pancerników.

— Właśnie. Mimo to robiliśmy, co w naszej mocy. Niszczyliśmy je bombami głębinowymi i torpedami. Ginęły setkami, ale zaraz zjawiały się nowe, a nasze straty, chociaż nieporównanie mniejsze, były znacznie bardziej dotkliwe, bo nieodwracalne. Nasze możliwości techniczne są mocno ograniczone. Za lepszych czasów importowaliśmy wszystko, czego nam trzeba, z Brazelournu i Yale Areen. Nie było tego wiele, bo nie mamy dużych wymagań. Poza tym, nawet gdybyśmy chcieli, i tak nie zdołalibyśmy rozwinąć przemysłu, bo Namor prawie nie ma złóż rud metali i jest zupełnie pozbawiony surowców energetycznych.

— Ile łodzi patrolowych wam jeszcze zostało? — zapytał Tuf. Głupota i Żal toczyły zażartą bitwę na jego kolanach.

— Około trzydziestu. Już prawie ich nie używamy. W ciągu roku po pierwszym ataku pancerniki przejęły kontrolę nad wszystkimi szlakami morskimi. Nie ocalał ani jeden kombajn, setki farm zostało zniszczonych albo opuszczonych, zginęła połowa indywidualnych rybaków, pozostali zaś bali się wychylić nos z portu. Pancerniki niepodzielnie zawładnęły morzami Namoru.

— Domyślam się, że doprowadziło to do przerwania komunikacji między wyspami?

— Niezupełnie. Strażnicy mieli dwadzieścia uzbrojonych śmigaczy, a oprócz tego w rękach prywatnych było około setki cywilnych śmigaczy i chyżolotów. Zarekwirowaliśmy je wszystkie i przygotowaliśmy do walki, ale w naszych warunkach z tych maszyn jest niewiele pożytku, bo są kosztowne w eksploatacji, a na dodatek ciągle brakuje nam części zamiennych. W związku z tym od początku osadnictwa do transportu powietrznego używano głównie wielkich, wypełnionych helem i napędzanych silnikami na baterie słoneczne sterowców. Było ich w sumie około tysiąca sztuk. Podczas kryzysu to one zaopatrywały w żywność mieszkańców wysp, którym zagrażał głód, natomiast pozostałe statki powietrzne wzięły na siebie ciężar walki. Wrzucaliśmy do wody trucizny, bomby, miny i torpedy, zabijając tysiące pancerników, ale koszty prowadzenia wojny były przerażające, ponieważ toksyny zabijały nie tylko naszych wrogów, ale i całe życie biologiczne na najbardziej żyznych terenach. Niestety, nie mieliśmy wyboru. Przez pewien czas wydawało nam się nawet, że uzyskaliśmy przewagę. Kilka kutrów eskortowanych przez śmigacze wypłynęło na łowiska, napełniło ładownie i bezpiecznie wróciło do portu.

— Najwyraźniej jednak nie był to koniec konfliktu, bo przecież nie siedzielibyśmy tutaj i nie rozmawiali na ten temat — zauważył Tuf. Żal tak mocno uderzył na odlew Głupotę w ucho, że mniejszy kociak aż spadł na podłogę. Tuf schylił się i zgarnął go wielką ręką. — Proszę go potrzymać — powiedział, wręczając kota Strażniczce. — Ich mała wojna nie pozwala mi skupić się na waszej, znacznie większej.

— Ja… To znaczy, oczywiście. — Kobieta ostrożnie wzięła do ręki puchatą czarno-białą kulkę. Była tak mała, że bez trudu zmieściła jej się na dłoni. — Co to jest?

— Kot — wyjaśnił Haviland Tuf. — Lada chwila zeskoczy na podłogę, jeśli nadal będzie pani trzymała go tak, jakby był nadpsutym owocem. Proszę go przygarnąć. Zapewniam panią, że jest całkowicie nieszkodliwy.

Kefira Qay bez przekonania położyła sobie kota na kolanach. Głupota zachwiała się i, żeby odzyskać równowagę, wbiła pazurki w ciemnozielony materiał.

— Au! — pisnęła zaskoczona Strażniczka. — To ma szpony!

— Pazury — sprostował Tuf. — Na razie bardzo małe i niegroźne.

— Chyba nie są zatrute?

— Na pewno nie. Proszę go pogłaskać, najlepiej od przodu ku tyłowi. Na pewno od razu się uspokoi.

Kefira Qay niepewnie dotknęła kociego łebka.

— Powiedziałem: pogłaskać, nie poklepać.

Strażniczka przesunęła ręką po zjeżonej sierści. Głupota niemal natychmiast zaczęła głośno mruczeć. Kobieta cofnęła rękę i z przerażeniem spojrzała na Tufa.

— To całe drży i wydaje groźne odgłosy!

— Taka reakcja świadczy o głębokim zadowoleniu — zapewnił ją Haviland Tuf. — Proszę kontynuować pieszczoty oraz wykład.

— Tak, oczywiście. — Ponownie zaczęła głaskać kota, który natychmiast odprężył się i wygodnie ułożył na jej kolanach. — Włącz następny zapis.

Tuf jednym naciśnięciem klawisza oczyścił główny ekran, po czym wywołał zupełnie inną scenę. Sądząc po kolorze nieba i wyglądzie wzburzonego morza, był wietrzny zimowy dzień. Na falach, niczym ogromny kwiat o dwudziestu smukłych płatkach, unosił się wielki pancernik. Kiedy maszyna, na której pokładzie zainstalowano urządzenie rejestrujące, przelatywała nad nim, wyciągnął ku niej dwie białe macki; była jednak za wysoko, żeby groziło jej jakieś niebezpieczeństwo. Plan zmienił się, dzięki czemu Tuf stwierdził, że obserwuje rozwój wypadków z przeszklonej gondoli ogromnego srebrzystego sterowca, majestatycznie sunącego nad falami w towarzystwie dwóch bliźniaczych jednostek.

— „Duch Aquariusa”, „Lyle D.” i „Cień na Niebie”, w drodze na jeden z północnych archipelagów, gdzie zapanowała klęska głodu. Miały odszukać tych, co przeżyli, i ewakuować ich na Nową Atlantydę — wyjaśniła Kefira ponurym tonem. — Nagrania dokonał reporter podróżujący „Cieniem na Niebie”, jedynym sterowcem, który ocalał. Patrz uważnie.

Potężne statki powietrzne spokojnie sunęły naprzód. Nagle pod srebrzystobłękitnym „Duchem Aquariusa” zakotłowała się woda. Jakiś ciemny kształt z ogromną prędkością pędził ku powierzchni. Kilka sekund później kipiel rozstąpiła się i z głębin wyprysnął gigantyczny czarny bąbel, przypominający rozmiarami sporą wyspę. Dostojnie wzniósł się w powietrze, bez trudu dogonił sterowiec, a kiedy znalazł się przy nim, chwycił go zwisającymi do tej pory bezwładnie mackami. Dalej wydarzenia potoczyły się w błyskawicznym tempie: powłoka sterowca została rozdarta z taką łatwością, jakby była wykonana z cienkiego papieru, metalowy szkielet uległ zmiażdżeniu, gondola rozprysła się niczym szklana bańka. Czarny stwór jeszcze przez chwilę zgniatał i ściskał resztki statku powietrznego, a następnie pozwolił im runąć do oceanu. Tuf zatrzymał obraz, po czym bez słowa wpatrzył się w maleńkie sylwetki unoszące się na wzburzonej wodzie wśród pogruchotanych szczątków.

— Ten sam los, tyle że w drodze powrotnej, spotkał „Lyle D.” — powiedziała Kefira Qay. — „Cień na Niebie” ocalał, ale nie na długo, bo zaginął bez wieści podczas kolejnej misji. W ciągu tygodnia po pojawieniu się ognistych balonów straciliśmy ponad sto sterowców i dwanaście śmigaczy.

— Ogniste balony? — zdziwił się Tuf, po czym pogłaskał Żala, który tymczasem wdrapał się na konsoletę. — Przyznam ze wstydem, że nie zauważyłem żadnego ognia.

— Nazwa powstała po tym, jak udało nam się zniszczyć pierwszy balon. Po trafieniu pociskiem eksplodował z ogromnym hukiem i stanął w płomieniach. Są cholernie łatwopalne. Wystarczy raz musnąć je promieniem lasera.

— Wodór — domyślił się Haviland Tuf.

— Zgadza się — potwierdziła Strażniczka. — Co prawda nigdy nie zdołaliśmy żadnego schwytać, ale ustaliliśmy to na podstawie oględzin szczątków. Te stworzenia potrafią przeprowadzić coś w rodzaju elektrolizy; tlen jest wydalany na zewnątrz, umożliwiając im poruszanie się w wodzie albo w powietrzu, natomiast wodór napełnia gumiastą powłokę, dzięki czemu stwór może wznieść się na całkiem sporą wysokość. Wystarczy otwarcie klapki na samym szczycie, żeby gaz uciekł, i wtedy pusty balon spada do wody. Są powolne, ale przebiegłe. Potrafią na przykład zaczaić się w chmurach i atakują z góry. Najgorsze jest to, że rozmnażają się równie szybko jak pancerniki.

— Nadzwyczaj interesujące — stwierdził Tuf. — Nie popełnię chyba wielkiego błędu, jeśli wyrażę przypuszczenie, że w chwili pojawienia się ognistych balonów utraciliście kontrolę również nad przestrzenią powietrzną waszej planety?

— Mniej więcej — przyznała niechętnie kobieta. — Sterowce są po prostu za wolne, żeby przed nimi uciec. Przez pewien czas organizowaliśmy konwoje eskortowane przez uzbrojone śmigacze i chyżoloty, ale to też nie dało rezultatu. Kiedy nastał Ognisty Świt… Widziałam to na własne oczy, bo dowodziłam śmigaczem eskorty. Okropność.

— Proszę mówić dalej — zachęcił ją Tuf.

— Tak, oczywiście… A więc, Ognisty Świt. Konwój składał się z trzydziestu sterowców i dziesięciu śmigaczy osłony. Trasa była wyjątkowo długa: z Nowej Atlantydy na Złamaną Rękę, jeden z większych archipelagów. Tuż przed świtem drugiego dnia, kiedy na wschodzie pojawiła się zorza, ocean pod nami zaczął… kipieć. Powiadam ci, zupełnie jak zupa w garnku. Zaraz potem w powietrze wzbiły się dziesiątki, setki czarnych balonów. Gdziekolwiek spojrzeć, wszędzie szybowały ohydne wzdęte potwory ze zwisającymi bezwładnie mackami. Użyliśmy laserów, broni palnej, ładunków wybuchowych — wszystkiego, czym dysponowaliśmy. Rozpętało się prawdziwe piekło. Wszystkie balony były wypełnione wodorem, a w powietrzu znalazło się dużo więcej tlenu niż zwykle, bo przecież bez przerwy go wydalały. Tak, to był prawdziwy Ognisty Świt. Coś potwornego. Krzyki ludzi płonących żywcem, nieustający huk eksplozji, nasze sterówce spadające do morza… W dole czekały pancerniki. Widziałam, jak ich ohydne białe macki owijają się wokół rozbitków i duszą ich albo wciągają pod wodę. Z całego konwoju ocalały cztery śmigacze. Cztery, rozumiesz? Straciliśmy osiem uzbrojonych śmigaczy, trzydzieści sterowców i wszystkich ludzi, którzy byli na ich pokładach.

— Ponura historia — powiedział Tuf. Na jego bladej pociągłej twarzy nie drgnął ani jeden mięsień.

Kefira Qay zacisnęła usta i nerwowo głaskała Głupotę, nie odrywając wzroku od ekranu, na którym ognisty balon wisiał nieruchomo nad szczątkami „Ducha Aquariusa”. Milczenie przeciągało się, aż wreszcie Strażniczka podjęła opowieść:

— Od tamtej pory nasze życie zamieniło się w koszmar. Ocean jest dla nas prawie niedostępny, a trzy czwarte ludności cierpi głód, ponieważ tylko na Nowej Atlantydzie istnieją warunki do rozwoju tradycyjnego rolnictwa. Musieliśmy rzucić do walki „Słoneczną Brzytwę” oraz dwa pozostałe statki kosmiczne. Używamy ich do bombardowań, rozrzucania trucizny i do ewakuowania ludzi z mniejszych wysepek. Dzięki ocalałym chyżolotom i śmigaczom udaje nam się utrzymywać łączność między osiedlami. Mamy też radio, ale i tak z trudem dajemy sobie radę. W ciągu minionego roku zamilkło ponad dwadzieścia nadajników. Prawie za każdym razem wysyłaliśmy śmigacze, żeby sprawdzić, co się stało. Załogi tych, które wróciły, przedstawiały identycznie brzmiące raporty: wszędzie trupy rozkładające się w promieniach słońca, zrujnowane budowle, martwa cisza. Tylko na jednej wyspie znaleźliśmy coś szczególnego… i przerażającego. Zresztą, sam zobacz.

Tuf dotknął kilku przycisków.

Na błękitnej plaży leżało ogromne gnijące cielsko. W przeciwieństwie do poprzednich nagrań, tym razem mieli do czynienia z pojedynczym zdjęciem. Tuf i Kefira długo przyglądali się w milczeniu gigantycznej padlinie otoczonej wianuszkiem ludzkich zwłok, dzięki czemu łatwiej było oszacować jej rozmiary. Martwy okaz przypominał kształtem odwróconą do góry dnem miskę i dorównywał wielkością sporemu domowi. Jego gruba skóra, w wielu miejscach popękana i pokryta bąblami, miała szarozieloną barwę. Od korpusu promieniście rozbiegały się kończyny: dziesięć poskręcanych zielonych macek z wyraźnie widocznymi, białoróżowymi ssawkami oraz dziesięć znacznie grubszych, niemal czarnych, ze stawami.

— Nogi — wycedziła z odrazą Strażniczka. — To cholerstwo poruszało się na nogach. Znaleźliśmy tylko ten jeden okaz, ale w zupełności nam to wystarczy. Teraz już wiemy, dlaczego milkną nadajniki na wyspach. Potwory wychodzą z morza. Takie jak ten, większe i mniejsze, chodzą jak pająki i chwytają ludzi mackami. Ich skóra jest tak gruba, że przypomina pancerz; jeden celny strzał to za mało, żeby pozbyć się przybysza. Sam widzisz, co się dzieje: najpierw woda, potem powietrze, teraz ląd. Wyłażą z morza tysiącami i prą naprzód jak przypływ, którego nic nie może zatrzymać. W zeszłym tygodniu straciliśmy dwie kolejne wyspy. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce zabraknie dla nas miejsca na planecie. Być może nieliczni ocaleją na Nowej Atlantydzie, w najtrudniej dostępnych górskich rejonach, ale na jak długo? — Zawiesiła głos, po czym sama odpowiedziała na swoje pytanie: — Tylko do chwili, kiedy Namor wypuści na nas kolejną koszmarną zjawę.

Jej głos balansował blisko krawędzi histerii. Haviland Tuf wyłączył wszystkie ekrany.

— Proszę się uspokoić, Strażniczko — powiedział, odwróciwszy się do kobiety. — Pani obawy są zrozumiałe, choć stanowczo przedwczesne. Teraz, kiedy już dokładnie poznałem waszą sytuację, mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że choć istotnie poważna, to jednak na pewno nie jest beznadziejna.

— Wciąż uważasz, że możesz nam pomóc? — zapytała z niedowierzaniem. — Zupełnie sam na tym ogromnym statku? Oczywiście nie chciałabym cię zniechęcić, bo jesteśmy gotowi chwytać się każdej szansy, ale…

— Ale nie wierzy mi pani — dokończył za nią Tuf, po czym westchnął cicho. — Zaiste — zwrócił się do szarego kotka, głaszcząc go dużą białą ręką — gdyby było was sześcioro, nazwałbym jednego z was Niedowiarkiem. — Przeniósł wzrok z powrotem na Strażniczkę. — Jestem jednak człowiekiem, który nie potrafi długo nosić urazy w sercu, a poza tym zdaję sobie sprawę, że ostatnio przeżyła pani wiele ciężkich chwil, w związku z czym przymknę oczy na lekceważenie, z jakim, jeśli się nie mylę, traktuje pani mnie i moje umiejętności. Wybaczy pani, ale muszę niezwłocznie wziąć się do pracy. Po to, aby obmyślić ratunek, należy przede wszystkim zapoznać się z naturą nieszczęścia. Natychmiast zagłębię się w lekturze waszych raportów oraz zapoznam się z informacjami wizualnymi. Dziękuję, że zechciała pani osobiście wprowadzić mnie w problem.

Keflra Qay zmarszczyła brwi, zdjęła Głupotę z kolan, postawiła ją na podłodze i podniosła się z fotela.

— W porządku — powiedziała. — Kiedy będziesz gotowy?

— Przybliżony termin będę mógł podać nie wcześniej niż po przeprowadzeniu pierwszych symulacji — odparł Tuf. — Być może przystąpimy do działania już jutro, może za miesiąc, a może jeszcze później.

— Jeśli się nie pospieszysz, będziesz miał problemy z odebraniem zapłaty — zauważyła z przekąsem. — Trudno wyciągnąć forsę od nieboszczyka.

— Zaiste. Zapewniam panią, iż uczynię wszystko, co w mojej mocy, żeby sprawy nie przybrały takiego obrotu. Teraz proszę mi wybaczyć, ale udaję się do pracy. Spotkamy się przy kolacji. Zapraszam panią na zupę warzywną według przepisu z Arion oraz pieczone grzyby w kwaśnym sosie śmietankowym.

— Znowu grzyby? — jęknęła kobieta. — Przecież były już na śniadanie i obiad!

— Lubię grzyby — wyjaśnił Tuf bez drgnięcia powieki.

— A ja mam ich już dosyć. — Spojrzała w dół na Głupotę, która otarła się o jej łydkę. — Może zjedlibyśmy coś z mięs? Albo owoce morza? Nie pamiętam, kiedy ostatnio miałam w ustach małże błotne. Czasem śnią mi się po nocach. Bierzesz takiego małżyka, gotujesz, otwierasz skorupkę, kładziesz do środka masełko i wybierasz mięsko łyżeczką… Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to pyszne! Albo płaskopłetwę! Ach, oddałabym wszystko za płaskopłetwę z sałatką z wodorostów!

— Z przykrością muszę panią poinformować, że na pokładzie „Arki” nie jada się zwierząt — oznajmił Haviland Tuf oficjalnym tonem, odwrócił się i pogrążył w pracy.

Strażniczce nie pozostało nic innego, jak opuścić pomieszczenie. Uczyniła to, za nią zaś, podskakując wesoło, pogoniła Głupota.

— Zaiste — mruknął Tuf — trudno o trafniejszy komentarz.

Cztery dni i wiele grzybów później Kefira Qay zaczęła się domagać wyników.

— Co ty właściwie robisz? — zapytała przy obiedzie. — Kiedy zamierzasz przystąpić do działania? Sytuacja pogarsza się z dnia na dzień. Godzinę temu, kiedy ty znowu ślęczałeś przy komputerach, rozmawiałam z Głównym Strażnikiem Harvanem. Podczas naszych przyjacielskich pogawędek straciliśmy Małego Aquariusa i Roztańczone Siostry.

— Przyjacielskich pogawędek? — powtórzył Haviland Tuf głosem pozbawionym emocji. — Szanowna pani, z całym szacunkiem pragnę stwierdzić, że choć pani obecność na pokładzie „Arki” sprawia mi dużą, choć niezasłużoną przyjemność, to jednak nigdy nie pozwoliłbym sobie określić naszych dyskusji mianem „przyjacielskich pogawędek”, tym bardziej że w ich trakcie ani na chwilę nie przerywałem pracy, dokonując wielu istotnych przemyśleń.

— Chciałeś chyba powiedzieć: trawiąc wiele smakowitych grzybów — powiedziała z przekąsem Kefira Qay, strząsnęła Głupotę na podłogę i podniosła się z fotela. Od jakiegoś czasu ona i czano-biała kotka stanowili nierozłączną parę. — Na Małym Aquariusie mieszkało dwanaście tysięcy ludzi, prawie tyle samo na Roztańczonych Siostrach. Pomyśl o tym, kiedy będziesz trawił.

Odwróciła się na pięcie i wymaszerowała z jadalni.

— Zaiste — mruknął flegmatycznie Haviland Tuf, po czym skupił uwagę na deserze.

Minął tydzień, zanim spotkali się ponownie.

— No i co? — zapytała Strażniczka, zastępując drogę Tufowi, który właśnie zmierzał majestatycznym krokiem do swego miejsca pracy.

— Cóż… Chyba dzień dobry, szanowna pani.

— Wcale nie dobry! — parsknęła. — Właśnie dowiedziałam się, że straciliśmy Wyspy Wschodzącego Słońca, a razem z nimi dwanaście broniących je śmigaczy i wszystkie jednostki pływające zacumowane w portach. I co ty na to?

— Ogromnie mi przykro — odparł Tuf. — Jestem do głębi wstrząśnięty.

— A kiedy będziesz gotowy?

Dostojnie wzruszył ramionami.

— Tego nie potrafię powiedzieć. Zleciła mi pani niełatwe zadanie. Już pobieżne badanie pozwoliło mi stwierdzić, że problem jest złożony. Złożony… Tak, to właściwe słowo. Można by chyba nawet rzec: złożony i skomplikowany. Zapewniam panią, iż nieszczęście mieszkańców Namoru poruszyło moje serce, natomiast poszukiwanie dróg wyjścia z trudnej sytuacji bez reszty zaprzątnęło mój umysł.

— A więc to dla ciebie tylko „złożony i skomplikowany problem”, nic więcej?

Haviland Tuf lekko zmarszczył brwi, po czym splótł dłonie i położył je na imponującym brzuchu.

— Zaiste.

— Mylisz się, Tuf. To nie problem ani nie gra strategiczna. Tam, w dole, umierają prawdziwi ludzie. Giną dlatego, że Strażnicy nie są w stanie ich obronić, i dlatego, że ty nic nie robisz!

— Proszę się uspokoić. Zapewniam panią, że nieprzerwanie pracuję nad tą sprawą. Proszę wziąć pod uwagę, że moje zadanie jest znacznie trudniejsze od tego, jakiego podjęła się pani i pozostali Strażnicy. Zrzucanie bomb na pancerniki albo strzelanie z laserów do ognistych balonów nie wymaga szczególnego wysiłku umysłowego, chociaż przyzna pani chyba, że nie daje też zamierzonych efektów. Inżynieria ekologiczna wiąże się z koniecznością brania pod uwagę nieporównanie większej liczby danych. Skrupulatnie studiuję wszystkie raporty, meldunki i doniesienia, zastanawiam się i analizuję, tworzę robocze teorie i przeprowadzam symulacje na komputerach „Arki”. Prędzej czy później z pewnością znajdę odpowiedź.

— Prędzej! — zażądała stanowczo Strażniczka. — Członkowie Rady Naczelnej domagają się konkretnych wyników, a ja całkowicie się z nimi zgadzam. Musimy otrzymać odpowiedź prędzej, nie później. Później nas nie interesuje. Potraktuj to jako ostrzeżenie.

Pozwoliła mu przejść.

Kolejne półtora tygodnia zajęło jej unikanie Tufa. Jadała nieregularnie, o dziwnych porach, a w korytarzach starannie schodziła mu z drogi. Codziennie natomiast odwiedzała centralę łączności, skąd prowadziła długie rozmowy z przełożonymi i gdzie odbierała najświeższe wiadomości.

Wszystkie były fatalne.

Wreszcie miarka się przebrała. Blada i wściekła, wtargnęła do pogrążonego w mroku pomieszczenia, które Tuf nazwał swoim „pokojem dowodzenia”, i zastała go siedzącego przed rzędem ekranów pokrytych wykresami, na tle których ganiały się falujące czerwone i błękitne linie.

— Tuf! — ryknęła.

Wyłączył ekrany, odwrócił się w jej stronę, zrzucił z kolan Niewdzięczność i, spowity półmrokiem, skierował na Strażniczkę nieruchome spojrzenie.

— Rada Naczelna wydała mi rozkaz.

— Cieszę się razem z panią — odparł Haviland Tuf. — Domyślam się, że przeciągająca się przymusowa bezczynność dawała się pani mocno we znaki.

— Rada domaga się podjęcia natychmiastowych działań. Natychmiastowych! Rozumiesz, co to oznacza?

Tuf złączył długie białe palce w niemal modlitewnym geście i oparł na nich brodę.

— Czy oprócz wrogości i niecierpliwości muszę tolerować także i uwagi podające w wątpliwość moją inteligencję? — zapytał absolutnie i obojętnym tonem. — Doskonale rozumiem, co oznacza słowo „natychmiastowy”, wiem też dokładnie, czego należy się spodziewać po pani zwierzchnikach. Nie pojmuję tylko jedynych w swoim rodzaju, niespotykanych nigdzie indziej praw, które rządzą ekologią waszej planety. Dopóki ich nie poznam, nie mogę działać.

— Będziesz działał, Tuf. — W ręce Strażniczki nie wiadomo skąd znalazł się pistolet laserowy wycelowany prosto w głowę Tufa. — I to zaraz.

— Przemoc — stwierdził Haviland Tuf z ledwo wyczuwalną odrazą w głosie. — Może jednak, zanim wypali pani we mnie otwór, pozbawiając mnie życia, a siebie i swoich rodaków wszelkich szans na ocalenie, zechce pani wysłuchać moich wyjaśnień?

— Gadaj! — warknęła. — Tylko nie rozwódź się za bardzo, bo nie mam wiele czasu.

— Doskonale. — Haviland Tuf położył splecione dłonie na wydatnym brzuchu. — Szanowna pani, czuję się zmuszony stwierdzić, że na Namorze dzieje się coś bardzo dziwnego.

— Coś takiego! — parsknęła. — Ty też to zauważyłeś? Pistolet w jej ręce nawet nie drgnął.

— Zaiste. Nęka was plaga stworzeń, które, z braku lepszego określenia, musimy nazwać potworami morskimi. W ciągu pięciu lat standardowych pojawiły się trzy gatunki, wszystkie zupełnie nowe, albo przynajmniej całkowicie nieznane. Doprawdy zdumiewające zjawisko. Kolonizacja Namoru trwa już blisko sto lat, a jednak aż do tej pory nikt nie natrafił na najmniejszy ślad istot nazwanych przez was pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Można by odnieść wrażenie, iż jakiś mroczny odpowiednik mojej „Arki” rzucił wam biowojenne wyzwanie. Na szczęście, nic takiego się nie zdarzyło. Nowe czy stare, te morskie potwory stanowią produkt tutejszej ewolucji. W waszym oceanie żyją ich bliscy krewniacy. Co z tego wynika?

— Nie mam pojęcia — warknęła Kefira Qay.

— Ani ja, szanowna pani. W związku z tym idźmy dalej. Te morskie potwory mnożą się bez opamiętania. W oceanie jest od nich aż gęsto, tłoczą się w powietrzu, tratują kolejne wyspy, sieją śmierć i zniszczenie. Nie stwierdzono jednak, żeby walczyły między sobą ani żeby miały naturalnych wrogów. W ich przypadku nie zadziałały okrutne prawa normalnego ekosystemu. Z ogromnym zainteresowaniem przestudiowałem raporty waszych uczonych. Wiele cech potworów budzi moje zdumienie, najbardziej niezwykły jednak wydaje mi się fakt, że pokazują się wyłącznie jako dorosłe, w pełni ukształtowane osobniki. Ogromne pancerniki grasują po morzu i zatapiają statki, monstrualne ogniste balony wiszą na niebie… Gdzie, jeśli wolno zapytać, są młode pancerniki i dorastające balony?

— Głęboko pod wodą.

— Być może, Strażniczko. Być może. Ani pani, ani ja nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić. Te monstra rzeczywiście budzą przerażenie, ja jednak widywałem na innych planetach jeszcze groźniejsze stwory, choć nigdzie ich liczba nie była równie oszałamiająca. Dlaczego? Ano dlatego, że ich młode, albo jaja, albo pisklęta, albo cokolwiek, są znacznie mniej przerażające niż rodzice, w związku z czym większość ginie, zanim zdąży osiągnąć wiek dorosły. Tutaj, na Namorze, ta reguła zdaje się nie mieć zastosowania. Co to może oznaczać? — Tuf wzruszył ramionami. — Jeszcze nie wiem, ale intensywnie pracuję nad rozwiązaniem tego problemu. Jestem głęboko przekonany, że już w niedługim czasie znajdę wyjaśnienie zagadki.

Kefira Qay skrzywiła się z niesmakiem.

— A tymczasem my wszyscy zginiemy. Już giniemy, ale ciebie to nic nie obchodzi!

— Ośmielę się zaprotestować przeciwko… Strażniczka nie pozwoliła mu dokończyć.

— Cisza! — wrzasnęła, wymachując laserem. — Ty już powiedziałeś, co miałeś do powiedzenia. Teraz moja kolej. Dziś utraciliśmy łączność ze Złamaną Ręką. To czterdzieści trzy wyspy, Tuf. Boję się myśleć, ilu ludzi. Wszyscy zginęli w ciągu jednego dnia. Kilka niezrozumiałych sygnałów, histeria, potem cisza. A ty siedzisz tu sobie i jakby nigdy nic opowiadasz o zagadkach i tajemnicach. Dość tego! Żądam, żebyś natychmiast przystąpił do działania. Później zastanowimy się co i dlaczego, ale na razie musimy pozabijać te… te potwory, nie tracąc czasu na jakieś bajdurzenia!

— Była sobie kiedyś rajska planeta — odparł jakby nigdy nic Haviland Tuf. — Byłaby doskonała pod każdym względem, gdyby nie pewien maleńki owad wielkości drobinki kurzu. Był całkowicie nieszkodliwy, ale wciskał się wszędzie, w każdy zakamarek. Żywił się mikroskopijnymi zarodnikami grzybka żyjącego w powietrzu. Mieszkańcy cudownej planety nienawidzili maleńkich owadów, które niekiedy nadlatywały tak wielkimi i gęstymi chmarami, że zasłaniały słońce. Obsiadały każdego, kto wyszedł na dwór, okrywając jego ciało żywym, ruchomym ubraniem. Pewien niedouczony inżynier ekolog zaproponował drastyczne rozwiązanie: z odległej planety sprowadził innego, znacznie większego owada, który miał za zadanie pożreć małego utrapieńca. Początkowo wszystko wskazywało na to, że plan się powiedzie: przybysze, którzy w nowym ekosystemie nie mieli żadnych naturalnych wrogów, rozmnażali się w szaleńczym tempie, aż w końcu wytępili znienawidzonego owada. Niestety, radość tubylców trwała krótko, ponieważ niebawem dały się odczuć nieoczekiwane skutki uboczne kuracji. Importowane owady, rozprawiwszy się z jedną formą życia, przystąpiły do eksterminacji kolejnych, mniej szkodliwych, a niekiedy wręcz pożytecznych. Coraz więcej gatunków miejscowych owadów ulegało zagładzie, co doprowadziło do masowego wymierania tamtejszych odpowiedników ptaków, nagle pozbawionych naturalnego pożywienia. Spadły plony, nie było bowiem komu zapylać roślin, poważnie ucierpiały lasy, natomiast zarodniki grzybka, stanowiące pokarm wytępionego owada, rozprzestrzeniały się bez najmniejszych problemów. W krótkim czasie grzybek rósł niemal wszędzie: na budynkach, żywności, nawet na zwierzętach. Krótko mówiąc, funkcjonowanie ekosystemu zostało poważnie zakłócone. Dzisiaj planeta ta stanowi ponurą pustynię pokrytą grubym kożuchem odrażającego grzybka. Takie są rezultaty pochopnego działania, nie poprzedzonego wystarczającym namysłem. Tego, kto przedkłada czyny nad rozum, spotykają niekiedy przykre niespodzianki.

— Albo pewna śmierć, jeśli będzie się tylko zastanawiał — odparła Strażniczka. — Nic z tego, Tuf. Opowiadasz przerażające historie, ale my naprawdę mamy nóż na gardle. Strażnicy są gotowi zaryzykować, a ja bez wahania wypełnię rozkaz. — Ponownie wycelowała pistolet w głowę Tufa. — Jeśli mnie nie posłuchasz, nacisnę spust.

Haviland Tuf skrzyżował ramiona na piersi.

— Postąpiłaby pani nadzwyczaj nierozważnie. Co prawda z pewnością nauczylibyście się korzystać z „Arki”, ale nauka zajęłaby wam wiele lat, a przecież właśnie na czasie, jeśli wierzyć pani słowom, najbardziej wam zależy. Wybaczę to zasługujące na potępienie zachowanie i nadal będę pracował nad rozwiązaniem waszych problemów, lecz do działania przystąpię dopiero wtedy, kiedy uznam to za stosowne. Jestem inżynierem ekologiem, szanowna pani, i muszę dbać o swoje dobre imię oraz opinię wysokiej klasy specjalisty. Czuję się zmuszony zwrócić pani uwagę, że bez mojej pomocy będziecie zupełnie bezradni. Zupełnie. Tak więc, skoro wyjaśniliśmy sobie pewne sprawy, proponuję, byśmy rozeszli się każde do swoich zadań. Nie użyje pani tego lasera.

Przez chwilę wydawało się, że Kefira Qay nie ma pojęcia, co robić.

— Ty… — Ręka, w której ściskała pistolet, wyraźnie zadrżała, ale zaraz potem Strażniczka odzyskała pewność siebie i ciemny wylot lufy znowu spojrzał Tufowi prosto w oczy. — Mylisz się — powiedziała spokojnie. — Użyję go.

Haviland Tuf nie odpowiedział.

— Ale nie przeciwko tobie, tylko przeciwko twoim kotom — ciągnęła lodowatym tonem. — Codziennie będę zabijała jednego, aż wreszcie zdecydujesz się coś zrobić. — Przesunęła broń, celując już nie w głowę Tufa, ale w Niewdzięczność, która wałęsała się bez celu po pomieszczeniu, nieufnie zaglądając w zacienione kąty. — Zacznę od tego — powiedziała Strażniczka. — Liczę do trzech.

Tuf siedział nieruchomo, z twarzą nie wyrażającą żadnych uczuć.

— Jeden.

Wciąż żadnej reakcji.

— Dwa.

Zmarszczył brwi, a na jego wysokim bladym czole pojawiły się dwie głębokie zmarszczki.

— Trzy — wycedziła kobieta przez zaciśnięte zęby.

— Proszę nie strzelać — odezwał się Haviland Tuf. — Postąpię zgodnie z pani życzeniem. Za godzinę rozpocznę klonowanie.

Strażniczka schowała pistolet do kabury.

Tak więc, choć niechętnie, Haviland Tuf poszedł na wojnę.

Cały pierwszy dzień spędził w pokoju dowodzenia przed głównym terminalem komputera, poruszając pokrętłami, wciskając podświetlone klawisze i dotykając holograficznych przycisków. Daleko od niego, w trzewiach „Arki”, mętne ciecze z bulgotem wlewały się do zbiorników ustawionych w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu ciągnącym się wzdłuż całego statku, a ultraprecyzyjne manipulatory przenosiły z magazynu mikroskopijne fragmenty tkanek, niekiedy zaś nawet pojedyncze komórki. Tuf nie oglądał tego na własne oczy, bo nie musiał; niezmordowanie trwał na posterunku i uruchamiał kolejne procesy klonowania.

Drugiego dnia wykonywał te same czynności.

Trzeciego dnia dźwignął się z fotela i wyruszył na przechadzkę od zbiornika do zbiornika, w których błyskawicznie rosły wyselekcjonowane przez niego organizmy. Niektóre były już całkiem dobrze widoczne, obecności innych można było się tylko domyślać na podstawie poruszeń wypełniającej je cieczy. Kilka zbiorników niemal dorównywało rozmiarami lądowisku „Arki”, ale trafiały się i takie wielkości paznokcia. Haviland Tuf przystawał przy każdym, studiował wskazania przyrządów pomiarowych i niekiedy wprowadzał drobne korekty. U schyłku dnia miał za sobą dopiero połowę inspekcji.

Czwartego dnia dokończył przegląd.

Piątego włączył pole czasowe.

— Dzięki niemu dysponujemy władzą nad czasem — wyjaśnił Strażniczce, kiedy zapytała go, co to takiego. — Możemy wstrzymywać lub przyspieszać jego upływ. Tym razem sprawimy, żeby biegł jak najprędzej, aby żołnierze, których powołałem do mojej armii, mogli szybciej wkroczyć do akcji.

Szóstego dnia prawie nie opuszczał lądowiska, na którym modernizował dwa promy orbitalne, dostosowując je do potrzeb istot, które zamierzał przetransportować na planetę. Najpoważniejsze przeróbki polegały na zainstalowaniu wielkich, średnich oraz całkiem małych zbiorników i na napełnieniu ich wodą.

Rankiem siódmego dnia Haviland Tuf oświadczył przy śniadaniu:

— Szanowna pani, możemy ruszać.

— Już? — zdziwiła się Strażniczka.

— Co prawda nie wszystkie stworzenia osiągnęły pełną dojrzałość, ale tak właśnie jest lepiej, choćby z tego względu, że łatwiej będzie je nam przetransportować. Rzecz jasna, klonowanie nie zostanie przerwane ani na chwilę. Musimy wytworzyć wystarczającą liczbę osobników, żeby mogły utworzyć w miarę stabilną populację, lecz nic nie stoi na przeszkodzie, żebyśmy już teraz zaczęli przenosiny.

— Jaki masz plan? — zapytała Kefira Qay.

Tuf odsunął talerz, zacisnął usta i przez chwilę przyglądał się jej z dezaprobatą.

— Z pewnością niedoskonały, Strażniczko, ponieważ musiałem przygotowywać go w pośpiechu, nie dysponując wystarczającą wiedzą. W związku z tym nie biorę żadnej odpowiedzialności za rezultaty podjętych działań. Proszę pamiętać, że przystąpiłem do akcji pod presją natarczywych ponagleń, a nawet niewybrednych gróźb, które ktoś mniej wyrozumiały ode mnie z pewnością nazwałby ordynarnym szantażem.

Kobieta lekceważąco machnęła ręką.

— Nieważne — prychnęła. — Powiedz lepiej, co zamierzasz zrobić. Tuf położył na brzuchu splecione dłonie.

— Broń biologiczna, podobnie jak inne rodzaje uzbrojenia, występuje w wielu postaciach. W walce bezpośredniej najpewniejszym sposobem uśmiercenia przeciwnika jest oddanie celnego strzału z lasera w środek jego czoła. Odpowiednikiem tej metody na gruncie wojny biologicznej jest stworzenie naturalnego nieprzyjaciela-drapieżcy albo pasożyta atakującego tylko jeden, wybrany gatunek istot. Niestety, z braku czasu nie miałem szans na zastosowanie tego najprostszego, ale zarazem wymagającego najwięcej cierpliwości, rozwiązania.

Inne sposoby nie dają równie dobrej gwarancji osiągnięcia pożądanego rezultatu. Mógłbym na przykład wypuścić z „Arki” chorobę, która uwolniłaby waszą planetę od pancerników, ognistych balonów i kroczarzy, ale przy okazji z pewnością ucierpiałyby również pożyteczne gatunki, będące bliskimi krewniakami znienawidzonych potworów. Według przeprowadzonych przeze mnie symulacji, poważne niebezpieczeństwo zawisłoby nad trzema czwartymi istot, które obecnie żyją w oceanie Namoru. Mógłbym także zasypać waszą planetę zarodnikami błyskawicznie rozmnażających się grzybów oraz mikroskopijnymi zwierzętami, które w krótkim czasie rozpleniłyby się tak bardzo, że w morzu nie zostałoby miejsca dla innych stworzeń, ale takie rozwiązanie również jest nie do zaakceptowania, ponieważ ostatecznie doprowadziłoby do całkowitego wyjałowienia globu, który stałby się niezdatny do zamieszkania. Jeśli miałbym rozwinąć porównanie, do którego uciekłem się przed chwilą, metoda ta równałaby się zabiciu pojedynczego człowieka za pomocą kilkumegatonowej bomby jądrowej, zdetonowanej w mieście, w którym mieszkała upatrzona ofiara.

Zrezygnowawszy z powyższych planów, wybrałem coś, co chyba można nazwać „strategią mieszaną”; zakłada ona wprowadzenie do planetarnego ekosystemu kilkudziesięciu nowych gatunków, w nadziei, że przynajmniej niektóre z nich okażą się naturalnymi nieprzyjaciółmi morskich potworów i wydatnie przyczynią się do zmniejszenia ich liczebności. Wśród moich żołnierzy są gigantyczne bestie, zdolne w okamgnieniu rozprawić się nawet z największym pancernikiem, niewielcy myśliwi polujący dużymi grupami oraz stworzenia wręcz mikroskopijnych rozmiarów. Liczę na to, że będą w stanie atakować potwory w ich wcześniejszych stadiach rozwoju albo, być może, wpłynąć na osłabienie ich zdolności prokreacyjnych. Zamiast postawić wszystko na jedną kartę, staram się wykorzystać jednocześnie wszystkie atuty. Biorąc pod uwagę okoliczności, a szczególnie ultimatum, które mi pani przedstawiła przed kilku dniami, jest to jedyny sensowny sposób. — Lekko skłonił głowę w jej kierunku. — Mam nadzieję, że będzie pani usatysfakcjonowana.

Zmarszczyła brwi i nie odpowiedziała.

— Możemy od razu przystąpić do dzieła, naturalnie jeśli uporała się już pani z deserem — dodał Tuf. — Nie chciałbym ściągnąć na siebie podejrzeń, że się ociągam. Przypuszczam, że posiada pani licencję pilota?

— Oczywiście! — parsknęła.

— Znakomicie. W takim razie niezwłocznie zapoznam panią z niuansami sterowania moimi promami orbitalnymi. Są już gotowe do startu. Będziemy wykonywać loty nad oceanem i wrzucać do niego ładunek stanowiący rezultat moich eksperymentów genetycznych. Ja usiądę za sterami „Bazyliszka” i udam się nad półkulę północną, pani wsiądzie do „Mantykory” i zajmie się półkulą południową. Jeżeli nie ma pani żadnych zastrzeżeń, proponuję, abyśmy bezzwłocznie wzięli się do pracy.

Majestatycznie podniósł się z fotela.

Przez kolejne dwadzieścia dni Haviland Tuf i Kefira Qay przemierzali niebezpieczne niebo nad Namorem i zrzucali do morza żywy ładunek. Strażniczka ochoczo wykonywała swoją pracę; świadomość, że nie siedzi bezczynnie, tylko znowu coś robi, napełniała ją nadzieją. Pancerniki, ogniste balony i kroczarze wreszcie spotkają godnych przeciwników z kilkudziesięciu planet rozrzuconych po galaktyce.

Ze Starego Posejdona przybyły krwiożercze węgorze, nessie oraz pajęcze wodorosty, prawie niewidoczne, za to śmiertelnie niebezpieczne, bo o niewiarygodnie ostrych włóknach.

Tuf wskrzesił żyjące niegdyś na Aquariusie czarne i jeszcze szybsze szkarłatne krukoły, trujące pufki i aromatyczną mięsożerną przewłoczkę.

Z planety Jamisona pochodziły piaskowe smoki, dreerhanty oraz kilkanaście rodzajów dużych i małych wodnych węży.

Dzięki magazynowi tkanek „Arki” udało się także odtworzyć legendarne stworzenia żyjące niegdyś na Starej Ziemi: żarłacze olbrzymie, barakudy, ośmiornice, a nawet rozumne orki.

W oceanie Namoru pojawił się monstrualny szary kraken z Lissadoru i nieco mniejszy, błękitny, z Ance. Towarzystwa dotrzymywały im parzące meduzy z Nobornu, wirobicze z Drannon, pijawki z Cathaday, ryby-fortece z Dam Tullian, pseudowieloryby z Guliwera, ghrin’da z Hruun 2, błyszczoskrzypy z Avalonu, pasożytujące caesni z Anandy oraz śmiertelnie groźne morskie osy z Deirdry. Do walki z ognistymi balonami wyruszyły zastępy niezrównanych lotników: szybujące płaszczki, jaskrawoczerwone brzytwoskrzydła, chmary krzyrlików, powietrzne wyjce, a także najbardziej przerażający, bezimienny twór, pół roślina i pół zwierzę, prawie nieważki, czający się w obłokach jak nieuchronna śmierć. Tuf nazwał go cieniem zagłady i surowo przykazał Strażniczce, żeby pod żadnym pozorem nie przelatywała przez chmury.

Z ładowni „Bazyliszka” i „Mantykory” sypały się rośliny i zwierzęta, a także twory, które trudno było zaliczyć do jakiejkolwiek kategorii, drapieżniki i pasożyty, istoty czarne jak noc i pyszniące się feerią najwspanialszych barw, piękne jak marzenie i tak ohydne, że sama myśl o nich mogła doprowadzić do szaleństwa. Pochodziły zarówno z planet, których nazwy często przewijały się przez karty historii, jak i takich, o których nikt nigdy nie słyszał, a nawet z bezimiennych globów gdzieś na samym skraju wszechświata. Dzień w dzień dwa promy śmigały nad oceanem, za szybkie i zbyt potężne, żeby obawiać się ponawianych co jakiś czas ataków ognistych balonów.

Po wykonaniu zadania wracały na „Arkę”, gdzie Haviland Tuf natychmiast udawał się na odpoczynek, Kefira Qay natomiast, zawsze w towarzystwie Głupoty, zasiadała w centrali łączności, by zapoznać się z najświeższymi doniesieniami.

— Strażnik Smitt donosi o spotkaniu z niezwykłą istotą w Cieśninie Pomarańczowej. Nie stwierdzono obecności pancerników.

— W pobliżu Batthernu widziano pancernika walczącego z jakimś dwukrotnie większym od niego stworem. Szary kraken, powiadasz? Znakomicie. Wygląda na to, że będziemy musieli szybko nauczyć się tych nazw!

— Z Cieśniny Mullidor donoszą, że na przybrzeżnych skałach osiedliła się kolonia szybujących płaszczek. Strażniczka Horn twierdzi, że bez trudu dają sobie radę z balonami. Wspaniale!

— Dzisiaj dotarł do nas raport z Błękitnej Plaży. Wydarzyła się tam dziwna historia. Na brzeg wyszły trzy kroczarze, ale to nie był atak. Szły z trudem, zataczały się i były oblepione jakąś dziwną półprzeźroczystą substancją. Wszystkie trzy zdechły po dziesięciu minutach.

— Dzisiaj na Nowej Atlantydzie morze wyrzuciło na brzeg martwego pancernika. Załoga „Słonecznej Brzytwy” zauważyła jeszcze jedno ciało, unoszące się na falach. Zdaje się, że jakieś niezwykłe ryby izszarpywały je na strzępy.

— W drodze na Płomieniste Wyspy „Gwiezdny Miecz” napotkał tyko pięć balonów. Rada Naczelna rozważa możliwość wznowienia regularnych lotów na Ostrygową Perłę. Co o tym myślisz, Strażniczko Qay? Sądzisz, że powinniśmy spróbować, czy uważasz, że jeszcze na to za wcześnie?

Codziennie napływały nowe raporty i codziennie Kefira Qay uśmiechała się coraz szerzej, siadając za sterami „Mantykory”. Haviland Tuf, jak zwykle, żadnym gestem ani słowem nie dał poznać, co myśli.

Trzydziestego czwartego dnia wojny Główny Strażnik Lysan powiedział:

— Dzisiaj znaleźliśmy jeszcze jednego martwego pancernika. Sądząc po jego wyglądzie, przed śmiercią stoczył nielichą bitwę. Nasi uczeni zbadali zawartość jego żołądków; wszystko wskazuje na to, że co najmniej od kilku dni żywił się wyłącznie orkami i błękitnymi krakenami.

Kefira Qay zmarszczyła brwi, ale po chwili rozpogodziła się i machnęła ręką.

— Na plażę Boreen fale przyniosły szarego krakena — poinformował ją kilka dni później Strażnik Moen. — Mieszkańcy uskarżają się na straszliwy odór. Według ich relacji, na ciele są ślady po kilkudziesięciu ukąszeniach. Przypuszczalnie to robota pancernika, tyle że znacznie większego niż te, z którymi mieliśmy do czynienia do tej pory.

Strażniczka Qay poruszyła się niepewnie w fotelu.

— Z Morza Bursztynowego znikły wszystkie rekiny. Nasi biologowie nie potrafią wyjaśnić tego zjawiska. Co o tym myślicie, Strażniczko? Proszę zapytać Tufa.

Słuchała w milczeniu, czując, jak jej ciało powoli pokrywa się gęsią skórką.

— Otrzymaliśmy niepokojące informacje. Na Głębinie Coherin zauważono jakiś dziwny obiekt poruszający się ze zmienną prędkością. Doniesienie potwierdzają załogi „Słonecznej Brzytwy” i „Noża w Chmurach” oraz patrole na śmigaczach. Obiekt jest tak ogromny, że właściwie można uznać go za żywą wyspę, i niszczy wszystko, co napotka na swej drodze. Czy to wasze dzieło? Jeśli tak, to trochę przesadziliście. Podobno pożera przede wszystkim barakudy i błyszczoskrzypy.

Kefira Qay skrzywiła się boleśnie.

— Nad Cieśniną Mullidor znowu pojawiły się ogniste balony. Latają całymi setkami. Nie chce mi się wierzyć, ale naoczni świadkowie twierdzą, że szybujące płaszczki nie są w stanie przebić ich powłok i odbijają się jak od ściany. Czy…

— Pancerniki wróciły, wyobrażacie sobie? Byliśmy już prawie pewni, że całkiem znikły. Jest ich mnóstwo i jakby nigdy nic pożerają ryby Tufa. Musicie natychmiast…

— Pancerniki ponownie zaczęły zestrzeliwać obiekty latające nad…

— Mamy coś zupełnie nowego, Strażniczko. Coś w rodzaju szybowca, który startuje z balonu, wykonuje zadanie i zaraz wraca. Straciliśmy już trzy śmigacze. Płaszczki nie potrafią sobie z nimi poradzić.

— …do niczego. Balony nic sobie z nich nie robią; przelatują przez chmury, kiedy i jak chcą.

— …martwych os morskich. Nie wiem ile dokładnie, ale na pewno parę tysięcy. Skąd…

— …kroczarze. Utraciliśmy łączność z Zamkiem Świtu. Nie jesteśmy w stanie tego zrozumieć; przecież wyspę otaczały kolonie pijawek i meduz! Mieszkańcom nie powinno nic zagrażać, chyba że…

— Błękitna Plaża milczy już od tygodnia.

— …o trzydziestu, może nawet czterdziestu balonach nad Cabben. Rada obawia się, że…

— …ani słowa z Lobbadoon…

— …martwa ryba-forteca prawie tak wielka jak wyspa…

— …pancerniki jakby nigdy nic wpłynęły do portu i…

— …kroczarze…

— Strażniczko Qay, mam tragiczną wiadomość: przed kilkoma minutami straciliśmy „Gwiezdny Miecz”. Ostatni meldunek był mocno zniekształcony, ale wydaje nam się, że…

Kefira Qay zerwała się z fotela i odwróciła gwałtownie, żeby czym prędzej wybiec z centrali łączności, gdzie ze wszystkich stron docierały do niej wieści o porażkach, nieszczęściach, śmierci i zniszczeniu. Nie zrobiła jednak nawet jednego kroku, ponieważ tuż przed sobą ujrzała stojącego nieruchomo Tufa z Niewdzięcznością przycupniętą na jego lewym ramieniu.

— Co się dzieje, do cholery?! — wrzasnęła.

— Wydaje mi się, że nawet osoba o inteligencji odrobinę niższej od przeciętnej bez trudu znalazłaby odpowiedź na to pytanie — odparł spokojnie Tuf. — Przegrywamy, proszę pani. Kto wie, czy już nie ponieśliśmy ostatecznej klęski.

— A ty zamierzasz przyglądać się z założonymi rękami? Nie przejdziesz do kontrataku? To wszystko twoja wina! Nie jesteś żadnym inżynierem ekologiem, tylko zwykłym kupcem, który nie zna się na tym, co robi. To dlatego…

Tuf uciszył ją majestatycznym ruchem ręki o długich białych palcach.

— Sprawiła mi pani już wystarczająco dużo przykrości, więc proszę, by zechciała pani powstrzymać się przed dalszymi zniewagami. Jestem pokojowo usposobionym człowiekiem o łagodnym charakterze, ale nawet mnie można niekiedy wyprowadzić z równowagi. Pani już się prawie to udało. W żadnym wypadku nie poczuwam się do odpowiedzialności za niepomyślny bieg wydarzeń. Nie ja wpadłem na pomysł rozpoczęcia nie przemyślanej i nie do końca przygotowanej wojny biologicznej; zostałem zmuszony do wzięcia w niej czynnego udziału wbrew swojej woli. Na szczęście, podczas gdy pani spędzała wieczory, upajając się wątpliwymi zwycięstwami, ja nadal ciężko pracowałem. Uważnie śledziłem przebieg działań wojennych, a w jednym z największych zbiorników skopiowałem całą biosferę Namoru, wzbogacając ją organizmami sklonowanymi z próbek pobieranych z martwych okazów. Obserwowałem i analizowałem, aż wreszcie mogłem wyciągnąć wnioski. Nie twierdzę, że uważam je za ostateczne, ale przebieg wydarzeń zdaje się potwierdzać ich słuszność i dostarczać mi podstaw do wysunięcia konkretnej hipotezy. Dlatego byłbym niezmiernie zobowiązany, gdyby przestała pani mnie obrażać. Teraz udam się na spoczynek, by podreperować nadwątlone siły, jutro zaś z samego rana polecę na planetę i położę kres nieszczęściom.

Kefira Qay wytrzeszczyła oczy. Nie wierzyła mu, ale mimo to w jej sercu na nowo zapłonął płomyk nadziei.

— A więc jednak masz rozwiązanie?

— Zaiste. Wydaje mi się, że już to powiedziałem.

— Jakie? Pewnie wyhodowałeś coś nowego, prawda? Co to jest? Jakiś potwór? A może choroba?

Haviland Tuf uniósł rękę.

powtarzania najbardziej oczywistych stwierdzeń, które jakoś nie mogą utorować sobie drogi do pani świadomości. Dałem wam krakeny, szybujące płaszczki i osy morskie. Niestety, nie spełniły pokładanych w nich nadziei, więc poświęciłem sprawie jeszcze więcej namysłu i sklonowałem Daxa.

— Przecież to kociak — wymamrotała bezradnie. — Wystawiasz kociaka do walki z pancernikami, ognistymi balonami i kroczarzami. Jednego. Małego. Słabiutkiego. Kociaka.

— Zaiste — odparł z niewzruszonym spokojem Haviland Tuf, po czym schował puszystą czarną kulkę do przepastnej kieszeni, odwrócił się i majestatycznie oddalił się w kierunku „Feniksa”.


Kefirę Qay ogarniał coraz większy niepokój. Dwudziestu pięciu Lordów Strażników, tworzących Radę Naczelną odpowiedzialną za spokój i porządek na planecie, z rosnącym zniecierpliwieniem czekało w pomieszczeniu na szczycie Wieży Wododziałowej na Nowej Atlantydzie. Czekali od wielu godzin, niektórzy już niemal cały dzień. Na długim stole konferencyjnym walały się osobiste komunikatory, mikro-konsolety i wydruki komputerowe, tu i ówdzie stały całkowicie lub częściowo opróżnione szklanki. Do tej pory podano dwa posiłki. Przy ogromnym wygiętym oknie stali pogrążeni w rozmowie Strażnicy Alis i Lysan; obaj co chwila posyłali ciężkie znaczące spojrzenia w kierunku Kefiry. Za ich plecami właśnie zachodziło słońce, a rozległa zatoka przybierała uroczy szkarłatny odcień. Widok byłby jeszcze piękniejszy, gdyby nie szpeciły go ruchliwe czarne punkciki śmigaczy, strzegących bezpieczeństwa zebranych.

Szybko zapadał zmierzch, członkowie Rady niecierpliwie wiercili się w miękkich rozłożystych fotelach, a Haviland Tuf wciąż się nie zjawiał. — Na którą się zapowiadał? — zapytał po raz piąty Lord Strażnik Khem.

— Nie określił precyzyjnie czasu — odparła po raz piąty Kefira Qay. Khem zmarszczył brwi i wymamrotał coś pod nosem.

Chwilę potem ożył jeden z leżących na stole komunikatorów. Lord Lysan podszedł szybkim krokiem, wyłączył natarczywy sygnał i podniósł urządzenie do ust.

— Tak?… Rozumiem. Znakomicie. Eskortujcie go na lądowisko, a potem od razu przyprowadźcie tutaj. — Zastukał komunikatorem w blat stołu. Członkowie Rady umilkli i odwrócili się w jego stronę. W pomieszczeniu zapadła cisza. — Jeden z patroli zauważył prom Tufa. — Zerknął z ukosa na Kefirę Qay. — Nareszcie.

Strażniczka najchętniej znalazłaby się zupełnie gdzie indziej, byle jak najdalej stąd. Nie dość, że Tuf kazał na siebie tak długo czekać, to za chwilę wkroczy majestatycznie do sali z małym kotkiem wychylającym łebek z którejś z jego kieszeni. Próbowała kilka razy, ale nie zdobyła się na odwagę, by powiedzieć zwierzchnikom, że Haviland Tuf zamierza ocalić Namor, korzystając z pomocy małego czarnego kotka. Wcisnęła się głębiej w fotel, pochyliła głowę i bezwiednie przesuwała palcem po orlim nosie. Miała przeczucie, że będzie niedobrze.

Było jeszcze gorzej.

Lordowie czekali w milczeniu. Wreszcie drzwi otworzyły się i do sali posiedzeń wmaszerował Haviland Tuf w asyście czterech uzbrojonych wartowników. Przedstawiał sobą tragiczny widok: przesiąknięte wodą buty wydawały mlaskające odgłosy, długi szary płaszcz był powalany błotem. Tak jak się spodziewała, z lewej kieszeni wystawały łebek i górne łapki Daxa. Jednak Strażnicy nie patrzyli na kota, tylko na zabłocony, oblepiony zielonkawym szlamem kamień wielkości ludzkiej głowy, który Tuf taszczył pod pachą. Z kamienia, płaszcza i butów kapała brudna woda.

Tuf bez słowa podszedł do długiego stołu i położył na nim kamień, dopiero wtedy Kefira dostrzegła wystające z prawie niewidocznej szczeliny końcówki bladych wiotkich macek i zorientowała się, że to wcale nie kamień.

— Małż błotny! — powiedziała głośno ze zdumieniem.

Nic dziwnego, że zorientowała się dopiero po pewnym czasie. Do tej pory widywała te stworzenia wyłącznie na talerzu, ugotowane, z usuniętymi mackami. Zazwyczaj podawano do nich młotek i dłuto, ponieważ tylko za pomocą tych narzędzi można było rozbić twardą skorupę, obok zaś stawiano talerzyki z masłem i przyprawami.

Pozostali Strażnicy jeszcze przez chwilę przyglądali się ociekającemu Wodą i szlamem obiektowi, a potem zaczęli mówić prawie jednocześnie:

— Przecież to małż błotny! Nic nie rozumiem…

— Co to ma znaczyć?

— Najpierw każe nam czekać cały dzień, a potem zjawia się umorusany od stóp do głów. Moim zdaniem doszło do poważnego naruszenia…

— …nie jadłem czegoś takiego już od…

— …człowiek, który ma ocalić…

— Szaleństwo! Po prostu czyste szaleństwo!

— A co on ma w kieszeni? Słuchajcie, to się rusza! Słowo daję, widziałem, jak się rusza!

— Cisza! — ryknął Lysan. Gwar natychmiast ucichł, a Strażnicy jak jeden mąż spojrzeli w jego kierunku. — Zebraliśmy się tutaj, tak jak sobie życzyłeś — zwrócił się lodowatym tonem do Tufa. — Obiecałeś przedstawić nam rozwiązanie naszych problemów, a tymczasem wygląda na to, że przyniosłeś nam kolację.

Ktoś parsknął śmiechem, ale szybko umilkł.

Haviland Tuf zmarszczył brwi, spojrzał na brudne ręce, wytarł je w płaszcz, po czym wyjął Daxa z kieszeni i postawił go na stole. Kociak przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, a następnie leniwie skierował ku siedzącej w pobliżu Strażniczce, która wybałuszyła z przerażeniem oczy i pospiesznie cofnęła się z fotelem. Tymczasem Tuf zdjął przemoczony płaszcz, rozejrzał się za wieszakiem, a nie znalazłszy go, przewiesił płaszcz przez lufę laserowej strzelby jednego z eskortujących go żołnierzy.

— Szacowni Lordowie Strażnicy — zwrócił się do zebranych. — Mylicie się. To, co przed sobą widzicie, bynajmniej nie jest waszą kolacją. W tym właśnie tkwią korzenie wszystkich waszych problemów. Istota, którą wam dostarczyłem, jest ambasadorem wysoce rozumnej rasy zamieszkującej wraz z wami planetę Namor. Niestety, nie udało mi się jeszcze poznać nazwy tego gatunku, niemniej jednak zapewniam was, iż jego pobratymcy nie byliby zachwyceni, gdybyście go zjedli.

Minęło sporo czasu, zanim ktoś wreszcie przyniósł Lysanowi młotek, a i tak Lord Strażnik musiał długo łomotać w stół, zanim wrzawa nieco ucichła, a uczestnicy posiedzenia przynajmniej częściowo ochłonęli z wrażenia po nieoczekiwanym oświadczeniu. Tuf czekał cierpliwie z kamienną twarzą i rękami skrzyżowanymi na piersi.

— Wydaje mi się, że jestem państwu winien trochę bardziej szczegółowe wyjaśnienia — powiedział, kiedy w sali zapadł jaki taki spokój.

— Ty oszalałeś — stwierdził bezbarwnym głosem Lord Harvan, przenosząc spojrzenie z małża na Tufa i z powrotem. — Zupełnie oszalałeś.

Haviland Tuf zgarnął Daxa ze stołu, ułożył go sobie w zagięciu ramienia i począł głaskać po czarnym futrze.

— Nawet teraz, w chwili zwycięstwa, jesteśmy wykpiwani i obrażani — powiedział do niego z powagą.

— To niemożliwe — oświadczył stanowczo Lysan. — Przed rozpoczęciem kolonizacji, a także w jej trakcie, przeprowadziliśmy dokładne badania planety i stwierdziliśmy z całą pewnością, że nie zamieszkuje jej żadna inteligentna rasa. Nie znaleźliśmy miast, dróg, ruin, żadnych produktów technologii… Nigdzie, ani na powierzchni, ani w głębi morza.

— A nawet gdyby żyły tu inteligentne istoty — odezwała się przysadzista Strażniczka o czerwonej twarzy — to na pewno nie byłyby nimi małże błotne. To prawda, mają mózgi zbliżone rozmiarami do ludzkich, ale nic poza tym. Nie mają oczu, uszu ani nosów, ani prawie żadnych organów czuciowych. Wszystko, czym dysponują, to te cieniutkie macki, zbyt słabe, żeby poruszyć średnio ciężki kamień, w związku z czym służą niemal wyłącznie do zakotwiczenia ich na dnie morza. Są obojnakami o bajecznie prostej budowie ciała, a przemieszczają się tylko w pierwszym miesiącu życia, bo potem, kiedy skorupa stwardnieje, stają się zbyt ciężkie. Przyrastają do dna i trwają tam bez ruchu setkami lat.

— Tysiącami, szanowna pani — poprawił ją Haviland Tuf. — To nadzwyczaj długowieczne stworzenia. Fakty, które byliście uprzejmi przedstawić, oczywiście są prawdziwe, ale wyciągnęliście z nich państwo błędne wnioski. Zaślepiły was wojenny zapał i lęk. Gdybyście spróbowali spojrzeć na problem z większej perspektywy, tak jak ja to uczyniłem, bez wątpienia nawet najbardziej zacietrzewieni spośród was zrozumieliby, że wasze problemy nie są i nie mogą być spowodowane naturalnymi przyczynami. Tylko celowe działania umysłów dysponujących godną podziwu inteligencją mogły doprowadzić do aż tak tragicznych następstw.

— Chyba nie chcesz, żebyśmy uwierzyli, że… — odezwał się jeden ze Strażników, ale Tuf nie pozwolił mu dokończyć.

— Proszę mi wybaczyć, ale teraz ja mówię. Jeśli nikt nie będzie mi przerywał, postaram się wszystko wyjaśnić. Potem odbiorę należną zapłatę i wyruszę w drogę, wy zaś zdecydujecie, czy chcecie mi wierzyć. — Spojrzał kociakowi w oczy. — Idioci, Dax — stwierdził ze smutkiem. — Gdziekolwiek się ruszymy, wszędzie spotykamy idiotów. — Przeniósł wzrok z powrotem na zgromadzonych wokół stołu Strażników Namoru. — Jak już wspomniałem, nie ulegało dla mnie wątpliwości, iż mamy do czynienia z celowym, przemyślanym działaniem wysoce inteligentnej formy życia. Problem polegał na jej znalezieniu. Prześledziłem dokonania waszych biologów, zapoznałem się z dziełami systematyzującymi waszą florę i faunę, odtworzyłem wiele endemicznych gatunków na pokładzie „Arki”. Niestety, bez rezultatu. Zgodnie z powszechnie przyjętą opinią, inteligente formy życia charakteryzują się dużym mózgiem, ruchliwością, zdolnością odbierania wielorakich bodźców ze środowiska oraz chwytnymi narządami stanowiącymi odpowiednik naszego przeciwstawnego kciuka. W trakcie moich badań stwierdziłem ponad wszelką wątpliwość, że na Namorze nie istnieje stworzenie dysponujące tymi wszystkimi atrybutami; ponieważ jednak nadal byłem przekonany o słuszności mojej teorii, nie pozostało mi nic innego jak, z braku oczywistych kandydatów, zająć się tymi mniej obiecującymi.

Zacząłem od szczegółowego zapoznania się z historią konfliktu i od razu zwróciłem uwagę na kilka dość oczywistych luk w waszym rozumowaniu. Wszyscy zgodnym chórem twierdzicie, że gnębiące was potwory wynurzyły się z morskich głębin, ale czy ktoś zadał sobie trud, by sprawdzić, gdzie pojawiły się po raz pierwszy? Otóż nie gdzie indziej, jak na przybrzeżnych płyciznach, gdzie łowicie najwięcej ryb i zakładacie morskie farmy. Jaką wspólną cechę mają te rejony? Oczywiście obfitość form życia, tyle że nie tych samych form. Na przykład gatunki, od których aż roi się wokół Nowej Atlantydy, w ogóle nie pokazują się w okolicy Złamanej Ręki. Odkryłem tylko dwa wyjątki od tej reguły, dwa gatunki, których przedstawicieli można spotkać we wszystkich akwenach: małże błotne, setkami lat tkwiące bez ruchu w morskim dnie, oraz istoty, które pierwsi osadnicy ochrzcili mianem krążowników. Odwieczni władcy tej planety nazywają je… strażnikami.

Później wystarczyło już tylko dopracować szczegóły teorii, która całkowicie potwierdziła moje podejrzenia. Z pewnością doszedłbym do tych wniosków znacznie prędzej, gdyby nie brutalna interwencja oficera łącznikowego Qay, która najpierw z uporem godnym lepszej sprawy uniemożliwiała mi należytą koncentrację, potem zaś uciekła się do ordynarnego szantażu, zmuszając mnie do masowej produkcji szarych krakenów, szybujących płaszczek oraz mnóstwa innych, równie mało sympatycznych stworzeń. W przyszłości jak ognia będę się wystrzegał oficerów łącznikowych w ogóle, a takich jak ona w szczególności.

Jednak, w pewnym sensie, te niefortunne eksperymenty okazały się nie całkiem bezużyteczne, utwierdziły mnie bowiem w przekonaniu o trafności mojego rozumowania. Podniesiony na duchu, kontynuowałem pracę. Szczegółowe badania pozwoliły mi stwierdzić, iż najwięcej potworów spotykano właśnie w pobliżu stanowisk małży błotnych, tam również dochodziło do najczęstszych i najbardziej krwawych starć. Wszystko wskazywało na to, że właśnie te istoty, traktowane jako najłatwiej dostępne źródło pożywienia, są waszymi prawdziwymi wrogami, ale jak to było możliwe? Istotnie, dysponowały pokaźnymi mózgami, jednak Natura pozbawiła je wszelkich innych atrybutów, które przywykliśmy kojarzyć ze stworzeniami obdarzonymi inteligencją. I o to właśnie chodzi, czcigodne panie i panowie! Najwyraźniej ich intelekt objawiał się w sposób zupełnie inny od tego, do jakiego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Jakie rozumne stworzenie może żyć pod powierzchnią morza, nieruchome, ślepe, głuche, pozbawione kontaktu z otaczającym go środowiskiem? Długo rozmyślałem nad tym pytaniem, aż wreszcie znalazłem odpowiedź. Jest zaskakująco prosta. Otóż takie stworzenie musi korzystać z nie znanego nam sposobu komunikowania się z otoczeniem i odbierania bodźców. Sposobem tym jest telepatia. Zaiste, im dłużej zastanawiałem się nad problemem, tym bardziej oczywiste wydawało mi się znalezione przeze mnie rozwiązanie.

Później nie pozostało mi nic innego, jak tylko przeprowadzić eksperyment, który jednoznacznie rozstrzygnie moje i państwa wątpliwości. W tym celu powołałem do życia Daxa. Musicie państwo wiedzieć, że wszystkie koty są początkującymi telepatami; dawno temu, podczas Wielkiej Wojny siły Imperium starły się z istotami dysponującymi przerażającymi zdolnościami parapsychicznymi — Umysłami z Hranganu oraz odduszaczami githyanki. Szukając sposobu rozprawienia się z groźnymi przeciwnikami, genetycy rozpoczęli eksperymenty z kotami i doprowadzili do znacznego wzmocnienia ich zdolności telepatycznych.

Zmodyfikowane genetycznie koty, takie jak obecny tu Dax, bez trudu mogą nawiązać myślową łączność z człowiekiem.

— Chcesz powiedzieć, że ten zwierzak czyta w naszych umysłach? — zapytał podejrzliwie Lysan.

Tufowi nawet nie drgnęła powieka.

— Obawiam się, że miałby poważne kłopoty z ich odnalezieniem, ale w tej chwili to najmniej istotna sprawa. Znacznie ważniejsze jest to, że za pośrednictwem Daxa zdołałem nawiązać kontakt z prastarymi istotami określanymi przez was mianem małży błotnych.

Od niezliczonych tysiącleci w ciszy i spokoju żyły w ciepłym oceanie, który pokrywa większą część tej planety. Są rasą powolną, o filozoficznym nastawieniu do życia; wszyscy jej członkowie mają ze sobą stały kontakt, w związku z czym każdy jest równocześnie niezależną jednostką i częścią składową ogromnego kolektywnego umysłu. W pewnym sensie są nieśmiertelni, doświadczenie jednego z nich staje się bowiem od razu własnością wszystkich, natomiast śmierć jednego elementu nie wpływa w żaden sposób na funkcjonowanie całości. Jednak życie na morskim dnie nie obfituje w dramatyczne wydarzenia, w związku z czym mogli spokojnie oddawać się filozoficznym rozmyślaniom oraz śnić trwające latami, przedziwne zielone sny, których ani wy, ani ja nigdy nie zdołamy zrozumieć. Trochę przypominają muzyków grających na bezgłośnych instrumentach. Wspólnie tkają nie mające początku ani końca monumentalne symfonie snów.

Od milionów lat — aż do pojawienia się ludzi — nie musieli z nikim walczyć, ale w zamierzchłej przeszłości było zupełnie inaczej. W tamtej odległej epoce w oceanie aż roiło się od stworzeń, którym co najmniej tak samo jak wam przypadły do gustu walory smakowe flegmatycznych filozofów. Ponieważ już wtedy doskonale znali tajemnice genetyki i ewolucji, wspólnym wysiłkiem sprzęgniętych umysłów zdołali wpłynąć na materię życia i nadać jej pożądany kształt. W ten sposób stworzyli sobie strażników, groźnych drapieżców, dla których jedynym celem istnienia jest obrona ich twórców. Strażnikami tymi są istoty zwane przez was krążownikami. Od tamtej pory aż do niedawna krążowniki strzegły spokoju myślicieli, ci zaś bez przeszkód mogli oddawać się swym ulubionym zajęciom.

Potem zjawiliście się wy. Przybyliście z Aquariusa i Starego Posejdona i od razu wzięliście się ostro do roboty. Łowiliście ryby, zakładaliście morskie farmy, bardzo prędko odkryliście walory smakowe błotnych małży. Minęło wiele lat, zanim pogrążeni w rozmyślaniach prawowici władcy planety zorientowali się, że dzieje się coś niedobrego, i doświadczyli nie lada szoku. Wyobraźcie sobie tylko: za każdym razem, kiedy wrzucaliście któregoś z nich do wrzątku, wszyscy współuczestniczyli w jego agonii. Z pewnością doszli do wniosku, że na lądzie, którym do tej pory w ogóle się nie interesowali, zamieszkał jakiś przerażający drapieżnik. Nawet nie zaświtało im podejrzenie, że możecie być myślącymi istotami, im bowiem koncepcja inteligentnego gatunku pozbawionego zdolności telepatycznych wydaje się równie obca jak nam myśl o rozumnych stworzeniach pozbawionych wzroku, węchu i słuchu, nieruchomych, a do tego jadalnych. W ich pojęciu wszystko, co się porusza, dokonuje przemieszczeń obiektów i zjada inne istoty, jest zwierzęciem, niczym więcej.

Resztę wiecie, albo przynajmniej możecie się domyślać. Myśliciele nigdy nie spieszą się z działaniem. Początkowo po prostu was ignorowali, przekonani, że ekosystem sam upora się z dokuczliwym wynaturzeniem. Tak się jednak nie stało. Z ich punktu widzenia nie mieliście żadnych naturalnych wrogów. Rozmnażaliście się w szybkim tempie, rozprzestrzenialiście się coraz bardziej, coraz więcej umysłów milkło na zawsze. W końcu nie pozostało im nic innego, jak tylko sięgnąć po wypróbowane sposoby z zamierzchłej przeszłości. Przyspieszyli tempo rozwoju i rozmnażania swoich strażników, ale nawet te groźne istoty, które ongiś bez trudu dawały sobie radę z każdym zagrożeniem, nie mogły wam sprostać. W związku z tym myśliciele musieli zmienić strategię. Ich umysły przerwały tkanie kolejnej monumentalnej symfonii, zaczęły badać i analizować, a potem przystąpiły do tworzenia nowych strażników — takich, którzy byliby w stanie uchronić ich przed niebezpieczeństwem. Początkowo odnosili znaczne sukcesy, ale kiedy zjawiłem się tu na „Arce” i Kefira Qay wymusiła na mnie rozpoczęcie masowej produkcji przerażających biologicznych narzędzi zabijania, zostali zepchnięci do defensywy. Jednak dotychczasowa walka zahartowała ich na tyle, że coraz łatwiej przychodziło im znajdować odpowiedzi na moje posunięcia. Nawet teraz, kiedy dyskutujemy w tej potężnej wieży, w morskiej toni powstają kolejne okrutne potwory, które już niebawem zaczną was gnębić, chyba że wcześniej zawrzecie pokój. Decyzja należy do was. Ja, skromny inżynier ekolog, nigdy nie ośmieliłbym się dyktować wam, co macie robić; pozwolę sobie jedynie podpowiedzieć, że moim zdaniem, pokój jest dla was jedyną nadzieją. Dlatego właśnie, zadając sobie sporo trudu, wydobyłem z morskiego dna tego oto ambasadora i przyniosłem go tutaj. Wśród marzycieli panuje teraz nie lada zamęt, kiedy bowiem po raz pierwszy nawiązali kontakt z umysłem Daxa, ich świat uległ raptownemu rozszerzeniu. Dzisiaj po raz pierwszy dowiedzieli się o istnieniu gwiazd, dzisiaj też przekonali się, że nie są jedynymi rozumnymi mieszkańcami kosmosu. Przypuszczam, że będą rozsądnymi negocjatorami, jako że obszary lądowe są im zupełnie niepotrzebne, ryb zaś, zamieszkujących razem z nimi ocean, nie traktują jako pożywienia. Oddaję wam do dyspozycji Daxa, jak również moją skromną osobę. Czy możemy od razu przystąpić do rozmów?

Kiedy Haviland Tuf umilkł, w sali posiedzeń zapadła głucha cisza. Milczenie trwało minutę, dwie, pięć… Cześć członków Rady wpatrywała się w nieruchomą twarz Tufa, inni gapili się z niedowierzaniem na wilgotną, pokrytą szlamem skorupę.

Pierwsza odzyskała głos Kefira Qay.

— Czego… Czego chcą? — zapytała schrypniętym głosem.

— Chodzi im głównie o to, żebyście przestali je zjadać — odparł Haviland Tuf. — Wydaje mi się, że to rozsądna propozycja. Jak brzmi wasza odpowiedź?


— Dwa miliony kredytek to stanowczo za mało — oświadczył Tuf jakiś czas później w centrali łączności „Arki”. Dax rozłożył się na jego kolanach, nie wykazując nawet setnej części energii, którą kipiały pozostałe koty. Podejrzliwość i Wrogość dokazywały jak szalone, ganiając się między konsoletami i ekranami.

Na twarzy widocznej na głównym ekranie Kefiry Qay pojawił się nieprzyjemny grymas.

— O co ci chodzi? — zapytała podejrzliwie. — Przecież na taką kwotę opiewała nasza umowa. Jeśli chcesz nas wykiwać, to…

— Wykiwać! — westchnął Haviland Tuf. — Słyszałeś, Dax? Po tym wszystkim, czego dokonaliśmy, na nasze głowy wciąż sypią się obelgi i oskarżenia! Zaiste. — Przeniósł wzrok z powrotem na ekran. — Strażniczko Qay, doskonale pamiętam, jaką cenę ustaliliśmy. Za dwa miliony kredytek dogłębnie przeanalizowałem sytuację, rozwiązałem wasze problemy i dostarczyłem wam tłumaczy, dzięki którym będziecie mogli bez trudu porozumiewać się ze współmieszkańcami Namoru. Dysponujecie teraz dwudziestoma pięcioma telepatycznymi kotami, po jednym dla każdego-członka Rady Naczelnej. Już niedługo, naturalnym biegiem rzeczy, będzie ich więcej. Ponieważ w głębi serca jestem bardziej filantropem niż biznesmenem, dodatkowo pozwoliłem pani zatrzymać Głupotę, która, z bliżej nie znanych mi przyczyn, poczuła do pani przedziwny sentyment. Za to również nie domagam się zapłaty.

— W takim razie, dlaczego żądasz dodatkowych trzech milionów?

— Jest to rekompensata za całkowicie zbędne wydatki, do których poniesienia zostałem podstępnie zmuszony — odparł spokojnie Tuf. — Życzy sobie pani szczegółowego wykazu?

— Oczywiście! — parsknęła.

— Bardzo proszę, oto on: Rekiny. Barakudy. Olbrzymie ośmiornice. Orki. Szare krakeny. Błękitne krakeny. Pijawki. Meduzy. Za te okazy życzę sobie po dwadzieścia tysięcy za sztukę. Ryby-fortece, pięćdziesiąt tysięcy za sztukę. Cienie zagłady, po osiemdziesiąt tysięcy…

Wyliczanie trwało bardzo długo. Kiedy Tuf wreszcie skończył, Kefira Qay wycedziła lodowatym tonem:

— Przedstawię twoje żądania Radzie Naczelnej, ale od razu powiem ci, że moim zdaniem są nieuzasadnione i wygórowane, a poza tym nasz budżet nie zniósłby takiego wydatku. Możesz sobie wisieć na orbicie nawet sto lat, a i tak nie dostaniesz pięciu milionów kredytek.

Haviland Tuf bezradnie rozłożył ręce.

— Wygląda więc na to, że przez moją naiwność poniosę kolejną stratę. Twierdzi pani stanowczo, że mi nie zapłacicie?

— Zapłacimy dwa miliony. Tyle, na ile się umówiliśmy.

— Cóż, nie pozostaje mi nic innego, jak pogodzić się z tą okrutną i niesprawiedliwą decyzją i potraktować ją jako jeszcze jeden dowód na okrucieństwo praw rządzących życiem. Niech i tak będzie. — Pogłaskał drzemiącego Daxa. — Powiada się, że ci, co nie potrafią wyciągać wniosków z historii, są zmuszeni powtarzać jej błędy. To wszystko moja wina. Przecież nie dalej jak kilka miesięcy standardowych temu oglądałem historyczny dramat, w którym przedstawiono niemal identyczną sytuacje: biowojenna jednostka bardzo podobna do „Arki” uwolniła pewną małą planetkę od dokuczliwego szkodnika, jednak nieuczciwy rząd odmówił uiszczenia pełnej zapłaty. Gdybym był sprytniejszy, zażądałbym całej należności z góry. — Westchnął głęboko. — Niestety, nie byłem wystarczająco sprytny, w związku z czym teraz muszę ponieść konsekwencje. — Przeniósł wzrok na ekran i spojrzał Strażniczce prosto w oczy. — Być może wasza Rada Naczelna zechciałaby obejrzeć to interesujące dzieło, naturalnie wyłącznie w celach rozrywkowych. Jest sprawnie zrealizowane z udziałem utalentowanych aktorów, a co najważniejsze, prezentuje pełnię destrukcyjnych możliwości biowojennych jednostek operacyjnych Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Tytuł brzmi: „Zagłada Hamelin”.

Jasne, że mu zapłacili.

Загрузка...