REPETA

Było to bardziej przyzwyczajenie niż hobby i z pewnością nie stanowiło wyniku celowego, planowanego z zimną krwią działania, ale fakt pozostawał faktem: Haviland Tuf kolekcjonował statki kosmiczne.

Lepiej byłoby chyba powiedzieć, że je po prostu gromadził. Bez wątpienia miał na to wystarczająco wiele miejsca. Kiedy po raz pierwszy postawił stopę na pokładzie „Arki”, znalazł tam pięć pękatych promów orbitalnych o skrzydłach w układzie delta, rhianneński frachtowiec oraz trzy statki kosmiczne Obcych: silnie uzbrojony niszczyciel Hruun i dwa niezwykle wyglądające pojazdy, których dzieje i budowniczowie stanowili nieprzeniknioną tajemnicę. Tę zbieraninę uzupełniła uszkodzona handlowa jednostka Tufa, „Róg Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”.

Był to jednak tylko początek. Podczas licznych podróży Tufa różnorakie statki kosmiczne zaczęły gromadzić się na lądowisku „Arki” niczym kłębki kurzu, jakie zbierają się pod konsoletą komputera lub papiery zalegające biurko urzędnika.

Na Freehaven jednoosobowy skuter atmosferyczny głównego negocjatora został tak poważnie uszkodzony podczas udanej próby przedarcia się przez blokadę, że Tuf czuł się zobowiązany udostępnić negocjatorowi prom „Mantykora” — po podpisaniu kontraktu, ma się rozumieć. W ten sposób jego kolekcja wzbogaciła się o jednoosobowy skuter atmosferyczny.

Na Ganesi kapłani czczący słonie nigdy w życiu nie widzieli ich na oczy, w związku z czym Tuf wyklonował im spore stadko, dorzuciwszy dla urozmaicenia kilka mastodontów, włochatego mamuta i trygijskiego trąbokłacza. Kapłani, którzy nie życzyli sobie utrzymywać kontaktów z pozostałą częścią ludzkości, zapłacili mu w naturze, ofiarowując flotę zabytkowych statków kosmicznych, którymi podróżowali ich przodkowie. Tuf zdołał sprzedać dwie jednostki do muzeum, pozostałe zaś oddał na złom, ale zatrzymał sobie na pamiątkę jeden egzemplarz.

Na Karaleo pokonał w pijackich zawodach Księcia Złotodumnego i otrzymał w nagrodę luksusową szalupę kosmiczną w kształcie złotego lwa, choć pokonany dostojnik w zdradziecki sposób zdążył usunąć z niej większość ozdób wykonanych z lanego złota.

Rękodzielnicy z Mhure, szczycący się ponad miarę swymi zdolnościami manualnymi, byli tak zachwyceni sprytnymi smokami, które Tuf wyprodukował, by uporały się z gnębiącą planetę plagą latających szczurów, że nagrodzili go posrebrzanym promem w kształcie skrzydlatego smoka.

Rycerze św. Krzysztofa, których planeta straciła znacznie na atrakcyjności w związku z nieodpowiedzialnymi wybrykami wielkich latających jaszczurów zwanych tam smokami (częściowo dla osiągnięcia większego efektu, a częściowo z braku wyobraźni), z radością przyjęli stworzone przez Tufa niewielkie bezwłose małpki, żywiące się niemal wyłącznie smoczymi jajami. Również oni w dowód wdzięczności ofiarowali mu statek. Wyglądał jak jajko z kamieni i drewna. Wewnątrz znajdowały się miękkie fotele obite natłuszczoną smoczą skórą, setki fantastycznych dźwigni i przyrządów wykonanych z mosiądzu, zamiast ekranów zaś zainstalowano wspaniałe witraże. Na drewnianych ścianach wisiały ręcznie tkane kobierce przedstawiające czyny dzielnych rycerzy. Rzecz jasna, statek nie mógł latać — ekrany nic nie pokazywały, dźwignie i pokrętła niczego nie uruchamiały, system podtrzymywania życia zaś nie był w stanie podtrzymać niczyjego życia. Mimo to Tuf przyjął podarunek.

Tak to się właśnie odbywało — statek tu, statek tam — aż wreszcie lądowisko „Arki” przypominało wielki galaktyczny śmietnik. Kiedy Tuf postanowił wrócić na S’uthlam, dysponował ogromną liczbą najróżniejszych statków kosmicznych.

Już dawno temu doszedł do wniosku, że postąpiłby nadzwyczaj nieroztropnie, wracając do systemu Sulstar na pokładzie „Arki”. Kiedy ostatnio opuszczał ten rejon kosmosu, ścigała go cała Flotylla Planetarna, by zmusić go do oddania ostatniej ocalałej jednostki należącej do Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Mieszkańcy S’uthlam osiągnęli wysoki stopień technologicznego rozwoju i podczas pięciu lat standardowych, które minęły od ostatniej wizyty Tufa, z pewnością udoskonalili swoje krążowniki i niszczyciele. W związku z tym należało najpierw przeprowadzić ostrożny rekonesans. Na szczęście Haviland Tuf uważał się za mistrza w tej dziedzinie.


Wyłączył silniki „Arki” w lodowatej, pustej czerni przestrzeni między galaktycznej, w odległości jednego roku świetlnego od Sulstar, i pojechał na lądowisko, by dokonać inspekcji swojej floty. Po namyśle zdecydował się na szalupę w kształcie lwa. Była stosunkowo obszerna i szybka, miała sprawny napęd gwiezdny i układ podtrzymujący życie, Karaleo zaś leżał tak daleko od S’uthlam, że było zupełnie nieprawdopodobne, by te dwie planety prowadziły ze sobą wymianę handlową. Dzięki temu ewentualne niedoskonałości jego przebrania mogły ujść nie zauważone. Przed wyruszeniem w drogę Haviland Tuf zabarwił swą mlecznobiałą skórę na ciemnobrązowy kolor, okrył łysą czaszkę obfitą peruką, przykleił rudozłotą brodę i krzaczaste brwi, a wreszcie przyoblekł swe obfite kształty w mnóstwo różnokolorowych futer (sztucznych) i obwiesił się złotymi łańcuchami (fałszywymi, ma się rozumieć), dzięki czemu niczym się nie różnił od karaleońskiego szlachcica. Większość kotów pozostawił na pokładzie „Arki”, ale zabrał ze sobą Daxa, czarnego kociaka o błyszczących złotych ślepiach, obdarzonego zdolnościami telepatycznymi. Nadał statkowi odpowiednie imię, załadował spory zapas zupy grzybowej w puszkach i dwie beczułki piwa z planety św. Krzysztofa, wprowadził do pamięci komputera kilka ulubionych gier, po czym wyruszył w drogę.

Dostrzeżono go natychmiast, jak tylko pojawił się znowu w normalnej przestrzeni, w pobliżu planety S’uthlam i jej rozległego portu kosmicznego. Na głównym ekranie — któremu fantazja konstruktorów nadała kształt dużego oka — pojawiła się szczupła twarz drobnego mężczyzny o zmęczonym spojrzeniu.

— Tu Kontrola Ruchu Portu S'uthlam — przedstawił się. — Mamy cię, mucho. Czekam na identyfikację.

Haviland Tuf wyciągnął rękę i włączył mikrofon.

— Tu „Straszliwy Yeldt Zabójca” — powiedział spokojnym, pozbawionym emocji głosem. — Uprzejmie proszę o zezwolenie na dokowanie.

— Nigdy bym się nie domyślił — odparł kontroler ze znużonym sarkazmem. — Dok cztery-trzy-siedem. Koniec.

Jego twarz zastąpił schemat pokazujący położenie wyznaczonego doku, a następnie połączenie zostało przerwane.

Zaraz po cumowaniu na pokład weszło dwoje celników. Kobieta sprawdziła puste luki, upewniła się, czy ten dziwacznie skonstruowany pojazd nie może wybuchnąć, stopić się lub w jakiś inny sposób uszkodzić pajęczyny, po czym skontrolowała, czy na pokładzie nie ma żadnych szkodników. W tym czasie jej towarzysz poddał Tufa drobiazgowemu przesłuchaniu dotyczącemu miejsca pochodzenia, celu podróży, powodów, dla których zjawił się na S’uthlam, oraz innych szczegółów, wstukując wszystkie odpowiedzi do przenośnego komputerka.

Już prawie skończył, kiedy z kieszeni Tufa wygramolił się Dax i spojrzał na celnika zaspanymi ślepiami. Mężczyzna zerwał się z miejsca.

— Co to?!… — wykrztusił ze zdumieniem i niewiele brakowało, by wypuścił komputer.

Kociak — no, już prawie kot, ale na pewno najmłodszy z gromadki podróżującej na pokładzie „Arki” — miał długą jedwabistą sierść, czarną jak najczarniejsze otchłanie kosmosu, jaskrawozłote ślepia i zdumiewająco leniwe ruchy. Tuf wziął go na rękę i pogłaskał delikatnie.

— To jest Dax, proszę pana — wyjaśnił.

S’uthlamańczycy mieli nieprzyjemny zwyczaj traktowania wszystkich zwierząt jako szkodników, w związku z czym pragnął zapobiec jakiejś gwałtownej a trudnej do przewidzenia reakcji ze strony przedstawiciela władz. — Jest małym domowym zwierzątkiem, całkowicie nieszkodliwym.

— Wiem, wiem — odpowiedział nerwowo urzędnik. — Lepiej trzymaj go ode mnie z daleka, mucho. Jeśli rzuci mi się do gardła, narobisz sobie kłopotów.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Uczynię, co w mojej mocy, by okiełznać jego drapieżność.

Celnik trochę się odprężył.

— To tylko mały kot, prawda? Jak to się mówi, kotlak?

— Pańska znajomość zoologii budzi we mnie zdumienie.

— Nie mam pojęcia o zoologii, ale od czasu do czasu oglądam filmy w telewizji — odparł urzędnik, siadając z powrotem w fotelu.

— Wnoszę więc, iż są wśród nich również materiały dokumentalne — powiedział Tuf.

— Coś ty! — obruszył się mężczyzna. — Wolę romanse i przygodówki.

Haviland Tuf skinął głową.

— Rozumiem. Zapewne w jednym z tych filmów występował przedstawiciel kotowatych.

Celnik skinął głową. W tej samej chwili do kabiny weszła jego koleżanka.

— Wszystko w porządku — oznajmiła. Na widok Daxa spoczywającego w objęciach Tufa uśmiechnęła się szeroko. — Koci szkodnik! — wykrzyknęła z zachwytem. — Bardzo ciekawe.

— Uważaj — ostrzegł ją mężczyzna. — One wydają się łagodne i miłe, ale mogą w okamgnieniu wyszarpać ci płuca!

— Chyba jest na to za mały.

— Ha! Przypomnij sobie tego z Tufa i Mune!

Tuf i Mune — powtórzył Haviland Tuf głosem zupełnie pozbawionym emocji.

Celniczka usiadła obok swojego kolegi.

— Właściwie to miało tytuł Pirat i kapitan portu — wyjaśniła.

— On był niespokojnym panem życia i śmierci, podróżującym statkiem wielkości słońca, ona zaś królową Pajęcznika, rozdartą między poczuciem lojalności a miłością. Wspólnie zmienili świat — powiedział celnik.

— Możesz to sobie obejrzeć w Pajęczniku, jeśli lubisz takie rzeczy — poinformowała Tufa kobieta. — Tam właśnie występuje kot.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf i zamrugał powiekami. Dax zaczął cichutko mruczeć.

Jego dok znajdował się w odległości pięciu kilometrów od centrum portu, Tuf wsiadł więc do pociągu pneumatycznego, który zawiózł go do Pajęcznika.

W pociągu obijano go ze wszystkich stron. Nie było tu miejsc siedzących, w związku z czym musiał odbyć podróż na stojąco, z czyimś łokciem wbitym pod żebra, z wykonaną z zimnej plastostali twarzą cybertecha oddaloną zaledwie kilka milimetrów od jego własnej, oraz oślizgłym pancerzem jakiejś obcej istoty ocierającym się o jego grzbiet przy każdym hamowaniu wagonika. Wysiadając, odniósł wrażenie, że pociąg po prostu zwymiotował kłębiącą się w jego trzewiach tłuszczę. Na peronie panowały niepodzielnie chaos, zgiełk i zamieszanie. Niska młoda kobieta o niesamowicie ostrych rysach twarzy dotknęła obcesowo jego sztucznej grzywy i zaproponowała odwiedziny w salonie przeżyć erotycznych. Ledwo Tuf zdołał się od niej uwolnić, a już stanął twarzą w twarz z telereporterem wyposażonym we wszczepioną w środek czoła kamerę i przymilny uśmiech; reporter poinformował go, że przygotowuje program o interesujących muchach i chciałby przeprowadzić z nim wywiad.

Tuf przepchnął się obok niego do najbliższego straganu, kupił Tarczę Prywatności i przypiął ją sobie do paska. Od razu poczuł się lepiej; na widok Tarczy S’uthlamczycy uprzejmie odwracali spojrzenia, szanując jego wolę i pozwalając w miarę spokojnie dotrzeć tam, gdzie akurat miał zamiar się udać.

Najpierw skierował się do wizjosalonu. Wynajął indywidualną kabinę wyposażoną w wygodną kanapę, zamówił tubę miejscowego wodnistego piwa i wypożyczył kopię Tufa i Mune.

Po obejrzeniu filmu udał się do biura kapitana portu.

— Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, pragnąłbym zadać mu jedno pytanie — zwrócił się do mężczyzny siedzącego za konsoletą w głównym holu biura. — Czy Tolly Mune pełni jeszcze obowiązki kapitana Portu S’uthlam?

Urzędnik zmierzył go niechętnym spojrzeniem.

— Ech, te muchy!… — westchnął głęboko. — Oczywiście. A któżby inny?

— Zaiste, któżby inny — zgodził się Tuf. — Jest sprawą niezmiernej wagi, abym natychmiast się z nią spotkał.

— Nie ty jeden tak myślisz. Nazwisko?

— Weemowet, wędrowiec z dalekiego Karaleo, właściciel „Straszliwego Yeldta Zabójcy”.

Urzędnik skrzywił się, wprowadził dane do komputera, po czym odchylił się do tyłu na fotelu, czekając na odpowiedź.

— Przykro mi, Weemowet — odezwał się po dłuższej chwili. — Mama jest zajęta, a jej komputer nigdy nie słyszał o tobie, twoim statku ani twojej planecie. Mogę cię umówić na przyszły tydzień, pod warunkiem, że powiesz, o co ci chodzi.

— Takie rozwiązanie absolutnie mnie nie zadowala. Sprawa, z którą przybywam, jest natury osobistej i dlatego chciałbym niezwłocznie zobaczyć się z kapitanem portu.

Urzędnik wzruszył ramionami.

— Wybieraj: defekacja albo ewakuacja. Nic ci nie poradzę.

Po namyśle Haviland Tuf sięgnął ręką do peruki, ściągnął ją z czaszki, a następnie odkleił sztuczną brodę i rzucił dwie sterty włosia na konsoletę.

— Zechce pan spojrzeć: nie jestem Weemowet, tylko Haviland Tuf. Przybywam w przebraniu.

— Haviland Tuf? — powtórzył mężczyzna.

— Tak jest.

Urzędnik parsknął śmiechem.

— Widziałem ten film, mucho. Jeśli ty jesteś Tuf, to ja jestem Stephan Kobaltowa Gwiazda Północy.

— Stephan Kobaltowa Gwiazda Północy nie żyje już od ponad tysiąca lat, ale ja naprawdę jestem Haviland Tuf.

— W ogóle go nie przypominasz — stwierdził urzędnik.

— Przybywam incognito, w przebraniu leońskiego szlachcica.

— A, prawda. Zapomniałem.

— Ma pan niezwykle krótką pamięć. Czy zechce pan poinformować Tolly Mune, że Haviland Tuf powrócił na Suthlam i pragnie natychmiast z nią rozmawiać?

— Nie — odparł bez ogródek urzędnik. — Ale na pewno opowiem o tym przyjaciołom podczas wieczornej orgii.

— Mam zamiar przekazać jej kwotę szesnastu milionów pięciuset tysięcy kredytek.

— Szesnaście milionów pięćset tysięcy? — powtórzył z podziwem mężczyzna. — To kupa forsy.

— Dysponuje pan zadziwiającą umiejętnością stwierdzania oczywistych faktów — powiedział Tuf z niewzruszoną miną. — Przekonałem się, że zawód inżyniera ekologa może przynosić znaczne profity.

— Bardzo się cieszę. — Urzędnik pochylił się do przodu w fotelu. — Słuchaj no, Tuf, Weemowet czy jak tam się nazywasz. Miło mi się z tobą gawędzi, ale mam mnóstwo pracy. Jeśli w ciągu paru sekund nie zabierzesz z pulpitu swojej sierści i nie znikniesz mi z oczu, wezwę ochroniarzy. — Miał chyba zamiar dodać coś jeszcze, ale przerwał mu brzęczyk, który rozległ się z konsolety. — Słucham? — zapytał, spoglądając na ekran. — Ach, tak. Jasne, Mamo. Cóż… duży, nawet bardzo duży, jakieś dwa i pół metra wzrostu, i potworne brzuszysko, wręcz nieprzyzwoite. Hmmm… Nie, mnóstwo włosów, przynajmniej do chwili, kiedy ściągnął je sobie z głowy i rzucił mi na konsoletę. Nie. Twierdzi, że podróżuje w przebraniu. Tak. Podobno ma dla ciebie jakieś niesamowite miliony kredytek.

— Szesnaście milionów pięćset tysięcy — uściślił Tuf. Urzędnik przełknął z wysiłkiem ślinę.

— Oczywiście, Mamo. Natychmiast. — Przerwał połączenie i spojrzał ze zdumieniem na Tufa. — Chce cię widzieć. Te drzwi. — Wskazał palcem. — Tylko uważaj, w jej gabinecie nie ma grawitacji.

— Nie jest mi obca awersja kapitana portu do siły ciężkości — odparł Haviland Tuf, po czym zgarnął z pulpitu perukę i brodę, wetknął je pod pachę i skierował się z godnością w stronę wskazanych drzwi, które rozsunęły się przed nim.

Czekała na niego w gabinecie, unosząc się w powietrzu wśród zmiętych papierów. Miała skrzyżowane nogi, a jej długie, stalowosrebrne włosy falowały wokół otwartej, szczerej, pospolitej twarzy niczym smuga dymu.

— Więc jednak wróciłeś — powiedziała, gdy do pokoju wpłynął Haviland Tuf.

Tuf nie czuł się dobrze w zerowej grawitacji. Dotarłszy do fotela przeznaczonego dla gości, starannie przymocowanego do tego, co powinno być podłogą, przypiął się pasami i złożył ręce na imponującej wypukłości brzucha. Zapomniana peruka unosiła się samotnie w powietrzu, przesuwana prądami powietrza.

— Pani sekretarz odmówił przekazania informacji, których mu udzieliłem — powiedział. — W jaki sposób domyśliła się pani, że to ja?

Uśmiechnęła się.

— A kto inny mógłby nazwać swój statek „Straszliwym Yeldtem Zabójcą”? Poza tym lada dzień minie dokładnie pięć lat. Miałam przeczucie, że jesteś z tych punktualnych, Tuf.

— Rozumiem. — Dostojnym ruchem sięgnął pod obfite fałdy swych sztucznych futer, otworzył wewnętrzną kieszeń i wydobył z niej winylowy portfel z wieloma małymi przegródkami, z których każda zawierała jeden kryształ pamięci. — Niniejszym mam przyjemność przekazać pani sumę szesnastu milionów pięciuset tysięcy kredytek, stanowiącą połowę należności, jaką jestem dłużny Portowi S’uthlam za wyremontowanie mi wyposażenie „Arki”. Kwota ta została zdeponowana w bankach na Ozyrysie, ShanDellor, Starym Posejdonie, Ptoli, Lyss i Nowym Budapeszcie. Te kryształy zapewnią swodobodny dostęp do niej.

— Dzięki — odparła Tolly Mune. Wzięła od Tufa portfel, zajrzała do niego bez większego zainteresowania, po czym wypuściła go z ręki. Natychmiast popłynął w kierunku peruki. — Byłam pewna, że zdobędziesz tę forsę.

— Pani wiara w mój zmysł do robienia interesów napełnia mnie dumą i radością — powiedział Haviland Tuf. — A teraz przejdźmy do filmu…

Tuf i Mune Widziałeś go?

— Zaiste.

— A niech mnie! — wykrzyknęła Tolly, uśmiechając się ze złośliwą satysfakcją. — I co o tym myślisz?

— Jestem zmuszony przyznać, iż z oczywistych powodów wywołał we mnie coś w rodzaju perwersyjnej fascynacji. Sam pomysł zrealizowania takiego dzieła mile łechce moją próżność, lecz jego wykonanie pozostawia wiele do życzenia.

— A co najbardziej ci się nie podobało? Tuf uniósł długi, biały palec.

— Ujmując to jednym słowem: nieścisłość.

Skinęła głową.

— Rzeczywiście, Tuf z filmu waży mniej więcej połowę tego co ty, ma znacznie bardziej ruchliwą twarz, nie wyraża się nawet w jednej trzeciej tak wyszukanie, ma mięśnie pajęczarza i koordynację ruchową akrobaty, ale przynajmniej ogolili mu głowę, żeby zachować zgodność z faktami.

— Ma wąsy — zauważył Haviland Tuf. — Ja ich nie posiadam.

— Widocznie uznali, że doda mu to charakteru. Zwróć jednak uwagę, co zrobili ze mną. Nie mam pretensji o to, że odjęli mi pięćdziesiąt lat, ani o to, że dali twarz księżniczki z Yandeen, ale te przeklęte piersi!…

— Bez wątpienia pragnęli w ten sposób podkreślić pani ssacze pochodzenie — odparł Tuf. — To wszystko można uznać za drobne korekty wprowadzone z myślą o podniesieniu walorów estetycznych dzieła. Znacznie większy sprzeciw budzi we mnie beztroska swoboda, z jaką potraktowano moje przekonania i filozofię życiową. Czuję się zmuszony stanowczo zaprotestować przeciwko mojej finałowej przemowie, w której dowodzę, jakoby rozkwitająca ludzkość mogła rozwiązać wszystkie problemy, jakie pojawią się na jej drodze rozwoju, oraz jakoby inżynieria ekologiczna uwolniła S’uthlamczyków od wszelkich obaw, pozwalając im rozmnażać się bez żadnych ograniczeń, a tym samym zbliżać się szybko do celu, jakim jest wielkość i osiągnięcie boskości. Stanowi to dokładne zaprzeczenie poglądów, które przedstawiłem pani poprzednim razem, kapitanie Mune. Jeśli sięgnie pani pamięcią do naszej ostatniej rozmowy, bez trudu przypomni pani sobie, że jasno i wyraźnie wyraziłem wówczas pogląd, iż jakakolwiek technologiczna lub ekologiczna ingerencja w wasze problemy może jedynie na jakiś czas przyhamować ich narastanie, lecz nie rozwiąże ich tak długo, jak długo wasi obywatele będą kontynuować niczym nie ograniczoną reprodukcję.

— Byłeś bohaterem — zauważyła Tolly Mune. — Nie mogli przedstawić cię jako przeciwnika życia.

— Dostrzegłem również wiele innych pomyłek i przeinaczeń. Widzowie, którzy mieli nieszczęście obejrzeć to dzieło, otrzymali całkowicie fałszywy obraz wydarzeń sprzed pięciu lat. Furia jest nieszkodliwą, aczkolwiek obdarzoną temperamentem kotką, której przodkowie zostali udomowieni u zarania dziejów ludzkości. O ile sobie przypominam, kiedy ona i ja zostaliśmy zdradziecko wplątani w oszukańczą aferę, mającą na celu zmuszenie mnie do oddania „Arki”, oboje nie stawialiśmy najmniejszego oporu. Furia nie rozszarpała ani jednego z funkcjonariuszy waszej ochrony, nie mówiąc już o sześciu.

— Ale zadrapała mnie raz w rękę — skontrowała Tolly. — Coś jeszcze?

— Odnoszę się z największym szacunkiem i aprobatą do poczynań Josena Raela i Rady Planety — ciągnął Tuf. — Co prawda ich postępowanie wobec mnie cechował całkowity brak skrupułów, ale muszę stanowczo stwierdzić, iż Josen Rael ani nie poddał mnie torturom, ani nie uśmiercił żadnego z moich kotów, by nakłonić mnie w ten sposób do podporządkowania się jego woli.

— Nawet nie miał takiego zamiaru — uzupełniła Tolly Mune. — W gruncie rzeczy to był porządny człowiek. — Westchnęła głośno. — Biedny Josen.

— Wreszcie dotarliśmy do sedna sprawy. Sedno, zaiste… Niezwykłe słowo, ale znakomicie pasujące do sytuacji. Otóż sednem sprawy, kapitanie Mune, była i nadal pozostaje natura naszego zakładu. Kiedy zjawiłem się tutaj na pokładzie „Arki”, by dokonać niezbędnych napraw, wasza Rada Planety postanowiła ją zdobyć. Ponieważ jednak odmówiłem sprzedaży, wy zaś nie mieliście żadnych prawnych podstaw, by dokonać konfiskaty, wzięliście podstępem do niewoli Furię i zagroziliście jej unicestwieniem, jeżeli nie zgodzę się na wasze warunki. Czy prawidłowo oddaję przebieg tamtych wydarzeń?

— Mniej więcej — zgodziła się uprzejmie.

— Udało nam się wyjść z impasu dzięki zakładowi. Podjąłem się zażegnać kryzys żywnościowy grożący waszej planecie, a tym samym oddalić widmo powszechnego głodu. Gdyby mi się nie udało, „Arka” stałaby się waszą własnością. Gdyby próba zakończyła się powodzeniem, mieliście zwrócić mi Furię, a także wykonać wszystkie naprawy, jakich sobie życzyłem, i dać mi dziesięć lat standardowych na zebranie sumy koniecznej do uregulowania rachunku.

— Tak właśnie było.

— Jednak mimo najszczerszych wysiłków nie mogę sobie przypomnieć, by w którymkolwiek punkcie naszej umowy znajdowała się choćby najdrobniejsza wzmianka o pani cielesnych powabach, kapitanie Mune. Jestem jak najdalszy od lekceważenia niezwykłej brawury, jaką wykazała pani, gdy Rada Planety unieruchomiła pociągi pneumatyczne i zamknęła wszystkie śluzy. Postawiła pani na szali swoje życie i karierę, rozbiła szybę z plastostali, przebyła kilka kilometrów próżni, chroniona jedynie cienkim materiałem skafandra i posługując się minirakietkami, umknęła pogoni funkcjonariuszy ochrony portu, a wreszcie cudem uniknęła śmierci, kiedy cała wasza Flotylla Planetarna ruszyła do ataku na „Arkę”. Nawet ktoś tak prostolinijny i nie znoszący przesady jak ja musi przyznać, że czyny te kwalifikują się do miana heroicznych, a nawet romantycznych, i że w zamierzchłych czasach z pewnością stałyby się zaczynem wielu legend. Mimo to pozostaję w niezachwianym przekonaniu, iż celem tej melodramatycznej, tudzież zuchwałej eskapady było zwrócenie mi Furii, a tym samym dopełnienie warunków umowy, nie zaś oddanie się we władanie moim — zamrugał dostojnie — żądzom. Co więcej, sama pani stwierdziła wówczas, iż motywem pani działań było poczucie honoru i obawa przed demoralizującym wpływem, jaki „Arka” mogłaby wywrzeć na waszych przywódców. O ile sobie przypominam, nie miały z tym nic wspólnego ani fizyczna namiętność, ani romantyczna miłość.

Tolly Mune uśmiechnęła się szeroko.

— Spójrz na nas, Tuf. Za żadną cholerę nie wyglądamy na parę galaktycznych kochanków. Ale chyba sam przyznasz, że w ten sposób ta historia sporo zyskała na atrakcyjności.

Długa twarz Tufa w dalszym ciągu pozostała doskonale nieruchoma.

— Z pewnością nie chce pani bronić tego pozostawiającego tak wiele do życzenia filmu?

Parsknęła głośnym śmiechem.

— Bronić go? Do licha, sama napisałam scenariusz! Haviland Tuf zamrugał sześć razy.

Nim jednak zdołał cokolwiek odpowiedzieć, drzwi rozsunęły się i do gabinetu wpadła gromada rozwrzeszczanych jeden przez drugiego reporterów. Każdy miał pośrodku czoła trzecie oko, rejestrujące pilnie wszystko, co działo się dookoła.

— Spójrz tutaj, Tuffer! Uśmiechnij się!

— Masz ze sobą jakieś koty?

— Czy podpisze pani kontrakt ślubny, kapitanie?

— Gdzie jest „Arka”?

— Hej, obejmijcie się!

— Gdzie się tak opaliłeś, kupcze?

— Co się stało z twoimi wąsami?

— Jakie jest twoje zdanie na temat Tufa i Mune, obywatelu Tuf?

— Co porabia Furia?

Unieruchomiony w fotelu Haviland Tuf ocenił sytuację kilkoma szybkimi, precyzyjnymi spojrzeniami, po czym zamrugał i nic nie odpowiedział. Grad pytań sypał się bez przerwy aż do chwili, kiedy Tolly odepchnęła się od ściany, przedarła się bez trudu przez hordę reporterów, wylądowała na fotelu obok Tufa, wzięła go pod rękę i pocałowała lekko w policzek.

— Nie bądźcie tacy w gorącej wodzie kąpani — powiedziała. — Przecież on dopiero co tu przyleciał. — Podniosła rękę. — Przykro mi, ale nie odpowiadamy na żadne pytania. Chcemy zostać sami. Bądź co bądź, minęło już pięć lat. Dajcie nam trochę czasu, żebyśmy znowu przyzwyczaili się do siebie.

— Czy polecicie razem na „Arkę”? — zapytał któryś z bardziej agresywnych reporterów. Unosił się w powietrzu nie dalej niż pół metra przed twarzą Tufa, taksując go spojrzeniem trzeciego oka.

— Oczywiście — odparła Tolly Mune. — A gdzieżby indziej?


Dopiero kiedy „Straszliwy Yeldt Zabójca” oddalił się znacznie od Portu S’uthlam, lecąc w kierunku „Arki”, Haviland Tuf zjawił się ponownie w kabinie, którą oddał do dyspozycji Tolly Mune. Wziął prysznic, wyszorował się dokładnie i usunął resztki charakteryzacji. Jego pociągła, całkowicie bezwłosa twarz była biała i nieprzenikniona jak kartka papieru. Miał na sobie prosty szary kombinezon podkreślający rozmiary imponującego brzucha, jego łysą czaszkę zaś zdobiła zielona czapeczka z daszkiem i złotym emblematem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Na szerokim ramieniu usadowił się złotooki Dax.

Tolly Mune leżała w niedbałej pozie, sącząc piwo rycerzy św. Krzysztofa, ale uśmiechnęła się na jego widok.

— Diabelnie dobre to piwsko — powiedziała. — A to co? Chyba nie Furia?

— Furia przebywa na pokładzie „Arki” wraz ze swym partnerem i kociętami, choć w gruncie rzeczy trudno uważać je jeszcze za kocięta. Od mojej ostatniej bytności na S’uthlam kocia populacja „Arki” znacznie się powiększyła, choć z pewnością nie tak bardzo jak ludzka populacja pani planety, kapitanie. — Zasiadł dostojnie w fotelu. — To jest Dax. Jeśli każdy kot, ma się rozumieć, jest jedyny w swoim rodzaju, to tego można uznać za wręcz niezwykłego. Powszechnie wiadomo, że wszystkie koty dysponują zaczątkiem czegoś w rodzaju zdolności pozazmysłowych. W związku z niezwykłym splotem wydarzeń, w jakich uczestniczyłem na planecie Namor, uruchomiłem program mający na celu pogłębienie i rozszerzenie tych wrodzonych kocich zdolności. Dax stanowi rezultat tego programu, szanowna pani. Łączy nas niezwykłe zrozumienie, jego zdolności parapsychiczne zaś znacznie wykraczają Poza przeciętność.

— Krótko mówiąc, sklonowałeś sobie kota telepatę — stwierdziła Tolly.

— Bystrość pani umysłu w dalszym ciągu budzi mój najgłębszy podziw — odparł Tuf, splatając dłonie na brzuchu. — Odnoszę wrażenie, iż mamy wiele do omówienia. Może będzie pani tak miła i wyjaśni mi, dlaczego zażyczyła, sobie pani, bym ponownie sprowadził „Arkę” do Portu S’uthlam, dlaczego uparła się pani, by mi towarzyszyć, a wreszcie, czemu uznała pani za stosowne wplątać mnie w tę dziwaczną, aczkolwiek całkowicie zmyśloną historię, nie pytając mnie wcześniej o zdanie ani nie zasięgając mojej opinii?

Tolly Mune westchnęła głęboko.

— Tuf, czy pamiętasz, jak wyglądały sprawy, kiedy rozstawaliśmy się pięć lat temu?

— Moja pamięć w najmniejszym stopniu nie uległa osłabieniu.

— To dobrze. W takim razie chyba pamiętasz również, że zostawiłeś mnie tkwiącą po same uszy w cuchnącym bagnie?

— Spodziewała się pani natychmiastowego zwolnienia z funkcji kapitana portu, postawienia przed sądem pod zarzutem popełnienia zdrady stanu i zesłania do kolonii karnej na asteroidach Lardera. Mimo to odpowiedziała pani odmownie na moją ofertę zapewnienia nieodpłatnego transportu do dowolnego systemu planetarnego, wybierając więzienie i niełaskę.

— Tu jest mój dom, Tuf, i moi ludzie. Czasem zachowują się jak cholerni głupcy, ale ja jestem jedną z nich.

— Pani poczucie lojalności budzi mój najgłębszy szacunek. Jednak wnosząc z faktu, że wciąż jeszcze jest pani kapitanem portu, należy się domyślać, iż okoliczności uległy pewnym zmianom.

— Ja je zmieniłam.

— Zaiste.

— Musiałam, jeżeli nie chciałam spędzić reszty życia, zbierając kombajnem neotrawę w jakimś przeklętym ciążeniu, które rozrywałoby mnie na kawałki! — Skrzywiła się paskudnie. — Ochroniarze zwinęli mnie natychmiast, jak tylko wróciłam do portu. Odmówiłam podporządkowania się poleceniom Rady Planety, złamałam prawo, spowodowałam straty materialne i pomogłam ci uciec statkiem, na który wszyscy ostrzyli sobie zęby. Całkiem nieźle, nie uważasz?

— Moja opinia nie ma w tej sprawie żadnego znaczenia.

— Na tyle nieźle, że musiała to być nieprawdopodobna zbrodnia albo niesamowite bohaterstwo. Josen ciężko to odchorował. Powiadam ci, to wcale nie był zły człowiek, ale pełnił funkcję Przewodniczącego Rady Planety i wiedział, co musi zrobić: oskarżyć mnie o zdradę stanu. Ale ja też nie jestem głupia, Tuf, i też wiedziałam, co muszę robić. — Pochyliła się w jego stronę. — Wcale nie podobały mi się moje karty, ale miałam do wyboru: albo grać, albo rzucić je na stół. Żeby ratować swój kościsty tyłek, musiałam zniszczyć Josena, dyskredytując zarówno jego, jak i większość członków Rady Planety. Musiałam przedstawić siebie jako bohaterkę, jego zaś jako zbrodniarza, tak jasno i wyraźnie, żeby dotarło to do najgłupszego kretyna w najgłębszym zakątku dolnego miasta.

— Rozumiem — powiedział Tuf. Dax mruczał cichutko; Tolly była całkowicie szczera. — Stąd zapewne wzięło się to niesmaczne dzieło zatytułowane Tuf i Mune.

— Potrzebowałam kalorii na koszta sądowe, a to pozwoliło mi sprzedać moją wersję wydarzeń jednej z największych sieci informacyjnych. Powiedzmy, że lekko podkolorowałam całą historię. Byli tak zachwyceni, że zaraz potem postanowili zrealizować wersję fabularną. Oczywiście nie miałam nic przeciwko temu, żeby dostarczyć im scenariusz. Naturalnie robiłam to we współpracy z fachowcem, ale to ja mówiłam mu, co ma pisać. Josen niemal do samego końca nie wiedział, Co się dzieje. Okazało się, że nie był aż tak sprytny, za jakiego się uważał, i nie oddawał się swojej pracy całym sercem. Poza tym otrzymałam pomoc.

— Z jakiego źródła?

— Głównie od młodego człowieka nazwiskiem Cregor Blaxon.

— Nie jestem w stanie go sobie przypomnieć.

— Należał do Rady Planety. Był ministrem rolnictwa. To diabelnie ważne stanowisko, Tuf, a Blaxon był najmłodszym ministrem w historii i w ogóle najmłodszym członkiem Rady. Pewnie uważasz, że mu to wystarczyło, co?

— Byłbym wdzięczny, gdyby zechciała pani powstrzymać się przed odgadywaniem moich myśli, chyba że podczas mojej nieobecności udało się pani wykształcić w sobie zdolności telepatyczne. Nie, wcale tak nie uważam, kapitanie Mune. Przekonałem się już wielokrotnie, jaką moc mają ludzkie ambicje.

— Cregor Blaxon był i jest nadzwyczaj ambitnym człowiekiem. Obaj z Josenem należeli do technokratów, ale Cregor od początku mierzył w fotel Przewodniczącego Rady. Niestety, Josen Rael posadził tam tyłek jako pierwszy.

— Chyba pojmuję jego motywacje.

— Blaxon stał się moim sojusznikiem. To, co nam zaproponowałeś, wywarło na nim ogromne wrażenie — omnizboże, plankton, ślimaki odżywiające się zanieczyszczeniami powietrza, wszystkie te cholerne grzyby… Poza tym widział, co nam grozi. Robił wszystko, żeby skrócić do minimum testy i jak najszybciej rozpowszechnić twoje pomysły. Miażdżył wszystkich głupców, którzy odważyli się stanąć mu na drodze. Josen Rael był zbyt zajęty innymi rzeczami, żeby zwrócić na to uwagę.

— Inteligentni, a zarazem efektywni politycy stanowią gatunek niemal nie znany w galaktyce — zauważył Haviland Tuf. — Zastanawiam się, czy mógłbym uzyskać od tego Blaxona kilka komórek, by włączyć je do zbiorów zgromadzonych w chłodniach „Arki”.

— Nie pozwalasz mi dokończyć.

— Bo zakończenie tej historii jest najzupełniej oczywiste. Może zostanie mi to poczytane za próżność, lecz zaryzykuję twierdzenie, że moje dokonania inżynierskie zostały uznane za sukces, a energiczne wysiłki czynione przez Cregora Blaxona w celu wprowadzenia ich w życie przysporzyły mu sławy i uznania.

— Nazwał to Rozkwitem Tufa — powiedziała Tolly Mune z cynicznym uśmiechem. — Oczywiście dziennikarze natychmiast podchwycili ten termin. Rozkwit Tufa, nowa złota era dla S’uthlam. Wkrótce zbieraliśmy jadalne porosty ze ścian kanałów ściekowych, założyliśmy uprawy grzybów we wszystkich podziemiach, nasze morza pokryły się dywanami jadalnych wodorostów, ryby rozmnażały się w niesamowitym tempie. Zamiast neotrawy i nanopszenicy sialiśmy twoje omnizboże i już z pierwszego zbioru uzyskaliśmy trzykrotnie więcej kalorii niż kiedykolwiek do tej pory. Odwaliłeś kawał pierwszorzędnej roboty, Tuf.

— Komplement został przyjęty z należną satysfakcją.

— Na szczęście dla mnie Tuf i Mune trafił do rozpowszechniania w szczytowym punkcie Rozkwitu Tufa, na długo przed moją rozprawą.

Creg codziennie karmił sieci informacyjne bałwochwalczymi pieniami pod twoim adresem i zapewniał miliardy ludzi, że kryzys żywnościowy został bezpowrotnie zażegnany. — Tolly wzruszyła ramionami. — Żeby osiągnąć cel, uczynił cię bohaterem. Nie mógł inaczej postąpić, jeśli chciał zająć miejsce Josena. A przy okazji i ja na tym zyskałam. Mówię ci, wszystko splotło się w jeden wielki, cholerny węzeł, ale oszczędzę ci szczegółów. Koniec był taki, że Tolly Mune wróciła triumfalnie na swoje stanowisko, Josen Rael zaś popadł w niełaskę i został zmuszony do złożenia dymisji. Wraz z nim ustąpiła połowa Rady Planety. Cregor Blaxon został nowym przywódcą technokratów i zwyciężył w wyborach, które odbyły się wkrótce potem. Teraz Creg jest Przewodniczącym Rady, a Josen, biedaczek, umarł dwa lata temu. Jeżeli chodzi o nas, Tuf, to oboje przeszliśmy do legendy. Jesteśmy najbardziej romantyczną parą kochanków od… cholera, od tych wszystkich zakochanych idiotów ze starożytności. Wiesz, Romeo i Julia, Samson i Dalila, Sodoma i Gomora, Marks i Lenin.

Usadowiony na ramieniu Tufa Dax wydał groźny pomruk. Drobne pazurki przebiły materiał kombinezonu, zagłębiając się w miękkie ciało. Haviland Tuf zamrugał, a następnie podniósł rękę i pogładził uspokajająco kociaka.

— Kapitanie Mune, uśmiecha się pani szeroko i stara się sprawiać wrażenie, jakby cała ta historia zakończyła się jakże popularnym wśród szerokich mas happy endem, lecz mimo to Dax wyraźnie się zaniepokoił, wyczuwając groźne wiry kłębiące się pod zwodniczo gładką powierzchnią. Czy jest pani pewna, że nie pominęła żadnej istotnej części opowieści?

— Najwyżej jeden dopisek.

— Zaiste. Cóż to może być?

— Dwadzieścia siedem lat, Tuf. Kojarzy ci się to z czymś?

— Zaiste. Zanim podjąłem się dzieła przekształcenia ekologii S’uthlam, wasze prognozy wykazywały, że od powszechnej klęski głodu dzieli was zaledwie dwadzieścia siedem lat, zakładając, że nie nastąpi znaczący spadek przyrostu naturalnego i co najmniej równie wyraźny Wzrost produkcji żywności.

— To było pięć lat temu — uzupełniła Tolly Mune.

— Zaiste.

— Dwadzieścia siedem minus pięć…

— …równa się dwadzieścia dwa. Zakładam, że te ćwiczenia z podstaw arytmetyki mają jakiś konkretny cel.

— Zostały dwadzieścia dwa lata. Tyle że tych wyliczeń dokonano przed pojawieniem się „Arki”, zanim genialny ekolog Tuf i zuchwała pajęczarka Mune doprowadzili do zmian na lepsze, zanim nastąpił cud z rozmnożeniem chleba i ryb, zanim młody i odważny Cregor Blaxon zapoczątkował Rozkwit Tufa.

Haviland Tuf odwrócił głowę i spojrzał w oczy siedzącemu na jego ramieniu Daxowi.

— Wyczuwam w jej głosie wyraźną nutę sarkazmu — powiedział do kota.

Tolly Mune westchnęła głęboko, sięgnęła do kieszeni i wyjęła pojemnik z kryształami pamięci.

— Łap, mój romantyczny kochanku.

Tuf bez trudu chwycił pojemnik swoją wielką, białą ręką, ale zachował milczenie.

— Jest tam wszystko, czego potrzebujesz. Prosto z banków pamięci Rady Planety. Dane o najwyższym stopniu tajności, ma się rozumieć. Wszystkie raporty, przewidywania i analizy, ale wyłącznie do twojej wiadomości, rozumiesz? Właśnie dlatego byłam tak cholernie tajemnicza i dlatego lecimy na „Arkę”. Creg i Rada Planety doszli do wniosku, że nasz romans zapewni nam znakomitą zasłonę dymną. Niech miliardy ludzi tam, na dole, myślą, że kochamy się jak wariaci. Dopóki będą sobie wyobrażać, że ja i ty zdobywamy nowe, nie zbadane do tej pory obszary seksualnych rozkoszy, dopóty nie zaczną się zastanawiać, co tu naprawdę robimy, i wszystko będzie można załatwić po cichu. Znowu chcemy chleba i ryb, Tuf, ale tym razem na przykrytym półmisku, rozumiesz? Takie otrzymałam instrukcje.

— Jakie są najnowsze przewidywania? — zapytał Haviland Tuf bezbarwnym, pozbawionym emocji głosem.

Dax zerwał się raptownie na cztery łapy, sycząc z przerażenia.

Tolly Mune pociągnęła łyk piwa i opadła na oparcie fotela. Przymknęła powieki.

— Osiemnaście lat. — Nie wyglądała teraz na tryskającą energią sześćdziesięciolatkę, tylko na stuletnią kobietę, którą w rzeczywistości była. W jej głosie dało się słyszeć ogromne znużenie. — Osiemnaście lat — powtórzyła — i odliczanie trwa bez przerwy.


Tolly Mune z pewnością nie należała do prostaczków, których łatwo zadziwić byle czym. Całe życie spędziła na S’uthlam, z jego zajmującymi całe kontynenty miastami, nieprzeliczonymi miliardami istot ludzkich, wieżami dziesięciokilometrowej wysokości, drogami komunikacyjnymi ukrytymi głęboko pod powierzchnią i gigantyczną windą orbitalną, w związku z czym rozmiary nie robiły na niej większego wrażenia. Mimo to musiała przyznać, że w „Arce” było coś niesamowitego.

Poczuła to od samego początku, jak tylko wielka kopuła okrywająca lądowisko rozsunęła się na ich powitanie, a Tuf sprowadził w dół „Straszliwego Yeldta Zabójcę” i posadził go delikatnie na rozjaśnionym delikatną zieloną poświatą stanowisku wśród niezliczonych promów orbitalnych i innego złomu. Kopuła zamknęła się nad ich głowami, ogromna przestrzeń zaś wypełniła się powietrzem, które napłynęło pod postacią huraganowego wiatru. Wreszcie Tuf otworzył drzwi śluzy i zszedł pierwszy po ozdobnych schodkach, które wysunęły się z paszczy lwa niczym pozłacany język. U ich podnóża czekał już niewielki trójkołowy wózek. Tuf zasiadł za kierownicą. Przez długi czas jechali wzdłuż szeregów martwych statków kosmicznych, z których część była dziwniejsza niż wszystko, co zdarzyło się jej widzieć do tej pory. Tuf prowadził w milczeniu, patrząc przed siebie, z Daxem zwiniętym na kolanach w miękką, pomrukującą kulkę.

Oddał jej do dyspozycji cały pokład. Setki koi, komputerowych terminali, laboratoriów, korytarzy, kabin sanitarnych, sal treningowych, kuchni, a wszystko to dla niej jednej. Na S’uthlam w takiej przestrzeni mieszkałoby co najmniej tysiąc ludzi, w komórkach niewiele większych od szaf. Tuf wyłączył na tym pokładzie grawitację, gdyż wiedział, że jego gość najlepiej czuje się w stanie nieważkości.

— Gdyby mnie pani potrzebowała, znajdzie mnie pani na najwyższym pokładzie, przy pełnym ciążeniu. Zamierzam poświęcić całą energię rozwiązaniu problemów S’uthlam. Nie sądzę, bym musiał korzystać z pani rady ani pomocy. Nie zamierzam pani urazić, kapitanie, ale z moich gorzkich doświadczeń wynika jasno, iż kontakty tego rodzaju przysparzają więcej kłopotów niż korzyści i odrywają mnie od pracy.

Jeżeli w ogóle można znaleźć wyjście z pożałowania godnej sytuacji, w jakiej się znaleźliście, najszybciej uda mi się do niego dotrzeć własnymi siłami, pracując w całkowitym spokoju. Nakażę głównemu komputerowi, by skierował „Arkę” w niespiesznym tempie w stronę Portu S’uthlam. Ufam, iż kiedy tam dotrzemy, będę mógł przedstawić gotowe rozwiązanie.

— Jeśli ci się nie uda, zabierzemy statek — przypomniała mu ostro. — Takie były warunki umowy.

— Jestem tego całkowicie świadom — odparł Haviland Tuf. — Gdyby znużyła się pani podróżą, „Arka” oferuje szeroką gamę rozrywek, uciech i sposobów spędzania wolnego czasu. Proszę także korzystać bez ograniczeń z usług automatycznych kuchni. Serwowane przez nie pożywienie nie dorównuje posiłkom, które przygotowuję własnoręcznie, choć z pewnością przewyższa pod względem smakowym dietę przeciętnego S’uthlamczyka. Ma się rozumieć, liczba posiłków nie jest w żaden sposób ograniczona. Czułbym się zaszczycony, mogąc gościć panią u siebie na kolacji codziennie o osiemnastej zero zero czasu pokładowego. Uprzejmie proszę o punktualne przybycie.

Powiedziawszy to, odszedł.

System komputerowy sprawujący pieczę nad gigantycznym statkiem wprowadzał naprzemiennie okresy światła i ciemności, symulując cykl dzień-noc. Tolly Mune spędzała noce przed monitorem holowizyjnym, oglądając liczące sobie setki lat filmy z planet, które zdążyły już częściowo przejść do legendy. Dni natomiast zajmowało jej zwiedzanie — najpierw pokładu, który przydzielił jej Tuf, a potem pozostałych części statku. Im więcej widziała, tym większy ogarniał ją podziw i niepokój.

Wiele godzin przesiedziała w starym fotelu kapitana na mostku nawigacyjnym, który Tuf uznał za niewygodny i nie odpowiadający jego wymaganiom, oglądając wybrane na chybił trafił zapisy z liczącego sobie wiele tysięcy lat dziennika pokładowego „Arki”.

Przemierzając labirynt pokładów i korytarzy, znalazła w jednym miejscu trzy szkielety (z czego tylko dwa ludzkie) oraz natrafiła na skrzyżowanie korytarzy o sczerniałych i popękanych ścianach, jakby przez jakiś czas działała tam bardzo wysoka temperatura.

Dużo czasu spędziła w odkrytej przypadkowo bibliotece, dotykając i biorąc do ręki zabytkowe książki drukowane na cienkich płatkach metalu lub plastiku, a niektóre na prawdziwym papierze.

Zajrzała także na lądowisko, gdzie oglądała ze zdumieniem starożytne statki zgromadzone przez Tufa. W arsenale oszołomił ją widok niesamowitej ilości uzbrojenia; niektóre rodzaje broni były od dawna zapomniane, inne zakazane, a zasad działania jeszcze innych nie mogła w żaden sposób się domyślić.

Przeszła na piechotę cały trzydziestokilometrowy główny korytarz, ciągnący się od dziobu do rufy statku. Odgłos jej kroków powracał zwielokrotnionym echem, a ciężki oddech niósł się daleko w ograniczonej metalowymi ścianami przestrzeni. Otaczały ją nieduże zbiorniki służące hodowli tkanek i znacznie większe, przeznaczone dla klonowanych organizmów. Dziewięćdziesiąt procent z nich była pusta, ale tu i ówdzie widziała rosnące żywe istoty. Przyglądała się przez zakurzone szkło i gęsty, półprzeźroczysty płyn kształtom wielkości dłoni i dorównującym rozmiarami wagonikom pneumatycznych pociągów i czuła, jak po grzbiecie przebiegają jej nieprzyjemne ciarki.

Ogólnie rzecz biorąc, statek wywarł na Tolly Mune niemiłe, a nawet lekko przerażające wrażenie.

Jedyna oaza ciepła znajdowała się w tym zakątku górnego pokładu, gdzie mieszkał Haviland Tuf. Długie i wąskie pomieszczenie komunikacyjne, które kazał przerobić na centralną sterownię, było przytulne i wygodne. Pokoje, które obrał za swoją kwaterę, wypełniały ogromniaste meble oraz zadziwiająca zbieranina przeróżnych drobiazgów zgromadzonych podczas wielu podróży. W powietrzu unosił się zapach jedzenia i piwa, odgłos kroków nie budził martwego echa, było tu światło, dźwięki i życie. A także koty.

Koty mogły swobodnie poruszać się po całym statku, lecz większość z nich wolała przebywać w pobliżu Tufa. Miał ich teraz siedem. Chaos, długowłosy szary kocur o wyniosłym spojrzeniu i leniwych, nonszalanckich ruchach, sprawował niekwestionowaną władzę. Najczęściej można było go zobaczyć leżącego na głównym pulpicie sterowniczym, z puszystym ogonem poruszającym się jak metronom. Furia w ciągu pięciu lat straciła sporo energii, przybierając w zamian na wadze. W pierwszej chwili nie poznała przyjaciółki, ale po kilku dniach dawna zażyłość powróciła; przyjaźń została nawiązana dokładnie w tym miejscu, w ktorym została zerwana, i od czasu do czasu Furia nawet towarzyszyła Tolly w jej wędrówkach.

Oprócz tego były jeszcze Niewdzięczność, Żal, Wrogość i Podejrzliwość.

— Te kocięta — powiedział Tuf, choć były już raczej młodymi kotami — stanowią potomstwo Chaosa i Furii. Było ich pięć, ale Głupotę zostawiłem na planecie Namor.

— Zawsze dobrze jest pozbyć się głupoty — zauważyła. — Nigdy bym nie przypuszczała, że rozstaniesz się z którymś ze swoich kotów.

— Głupota zapałała trudną do wytłumaczenia afektacją w stosunku do niestałej i zmiennej kobiety z Namor — wyjaśnił. — Ponieważ ja miałem wiele kotów, ona zaś żadnego, taki gest wydawał się jak najbardziej na miejscu. Choć koty są tak wspaniałymi i godnymi podziwu istotami, to w obecnych czasach stanowią w galaktyce prawdziwą rzadkość. Dlatego właśnie moja wrodzona hojność i poczucie obowiązku każą mi obdarowywać kotami takie planety jak Namor. Cywilizacje obcujące z kotami są znacznie bogatsze i bardziej ludzkie niż te pozbawione ich nie dającego się z niczym porównać towarzystwa.

— Masz rację — zgodziła się z uśmiechem Tolly Mune. Podniosła Wrogość, która akurat znalazła się w zasięgu jej ręki, i pogładziła jej delikatne futerko. — Ale nadałeś im bardzo dziwne imiona.

— To prawda — potwierdził Tuf. — Bardziej pasują do ludzi niż do kotów. Akurat taką miałem wtedy fantazję.

Niewdzięczność, Żal i Podejrzliwość były szare jak ojciec, Wrogość zaś czarno-biała jak Furia. Żal był tłusty i hałaśliwy, Wrogość agresywna i swarliwa, Podejrzliwość zaś nieśmiała, w związku z czym najchętniej przebywała pod fotelem Tufa. Wszystkie uwielbiały wspólne zabawy, tworząc rozwrzeszczaną kocią bandę, wszystkie też zdawały się zafascynowane osobą Tolly, obłażąc ją za każdym razem, kiedy składała Tufowi wizytę. Czasem pojawiały w najmniej spodziewanych miejscach. Pewnego dnia Wrogość wylądowała jej na karku, kiedy wjeżdżała na jeden z wyższych pokładów, i Tolly o mało nie zemdlała z wrażenia. Przywykła natomiast do stałej obecności Żalu, który podczas posiłków sadowił się jej na kolanach, dopraszając się o smakowite kąski.

Siódmym kotem był Dax.

Dax, o futrze koloru nocy i oczach przypominających małe złote lampki. Dax, najbardziej leniwy szkodnik, jakiego zdarzyło się jej widzieć w życiu, który wolał być noszony, niż chodzić o własnych siłach. Dax, wyglądający z kieszeni Tufa albo spod jego czapki, podróżujący na jego kolanach lub ramieniu. Dax, który nigdy nie bawił się ze starszymi kociętami, rzadko wydawał jakiś odgłos, którego złociste spojrzenie potrafiło zmusić nawet dostojnego, ogromnego Chaosa do opuszczenia fotela, na którym obaj mieli ochotę poleżeć. Czarny kociak nie opuszczał Tufa ani na chwilę.

— Twój wspólnik — powiedziała Tolly podczas któregoś posiłku, mniej więcej dwadzieścia dni po sprowadzeniu się na „Arkę”. — Wyglądasz jak… Jak to się mówi?

— Istnieje kilka bliskoznacznych nazw — odparł Tuf. — Czarownik, czarnoksiężnik, mag. Podejrzewam, że wszystkie wywodzą się z mitów Starej Ziemi.

Tolly skinęła głową.

— Otóż to. Czasem wydaje mi się, że to nawiedzony statek.

— Co dowodzi, czemu mądrzej jest polegać na rozsądku niż na uczuciach, kapitanie Mune. Zapewniam panią, że nawet gdyby duchy lub jakieś inne nadnaturalne stworzenia istniały naprawdę, to w chłodniach „Arki” mielibyśmy próbki ich komórek, na podstawie których moglibyśmy je odtworzyć. Ja jednak nigdy nie natrafiłem na takie próbki. Owszem, dysponuję możliwościami wyklonowania kapturzastych smoków, widm wietrznych, lykantrofów, wampirów, wiedźmo-krzewów i wielu innych gatunków o podobnych nazwach, lecz obawiam się, iż nie mają one nic wspólnego ze swymi mitycznymi odpowiednikami.

— I bardzo dobrze — odparła z uśmiechem Tolly.

— Może jeszcze wina? To znakomity gatunek z Rhiann.

— Dobry pomysł — zgodziła się, dolewając sobie do kieliszka. Znacznie pewniej czułaby się z tubą; płyny w otwartych naczyniach zachowywały się bardzo zdradliwie, przejawiając tendencję do rozlewania się. — Zaschło mi w gardle. Nie trzeba ci żadnych potworów, Tuf. Twój statek i tak mógłby zniszczyć niejedną planetę.

— To oczywiste — zgodził się Tuf. — Równie oczywiste jak to, że mógłby niejedną ocalić.

— Na przykład naszą? Masz w zanadrzu jeszcze jakiś cud?

— Cuda należą do tej samej kategorii mitycznych zjawisk co duchy i upiory, w zanadrzu zaś nic nie mam, gdyż jak pani z pewnością widzi, w ogóle takowego nie posiadam. Mimo to mogę stwierdzić, że ludzki intelekt jest w stanie dokonać wielu znakomitych, choć nie mających nic wspólnego z cudownością osiągnięć. — Wstał powoli z fotela i wyprostował się na pełną wysokość. — Jeśli uporała się już pani z deserem, proponuję, by zechciała pani udać się ze mną do sali komputerowej. Pracowałem pilnie nad gnębiącymi was problemami i ośmielę się zaryzykować twierdzenie, iż udało mi się dojść do kilku interesujących wniosków.

Tolly Mune zerwała się z miejsca.

— W takim razie chodźmy.


— Proszę o uwagę — powiedział Haviland Tuf. Nacisnął klawisz i na jednym z monitorów pojawił się wykres.

— Co to jest?

— Graficzne przedstawienie obliczeń, których dokonałem pięć lat temu. — Dax wskoczył mu na kolana; Tuf pogładził go po jedwabistej, czarnej sierści. — Opierałem się wówczas na aktualnych danych dotyczących liczebności mieszkańców S’uthlam i przewidywanym tempie jej wzrostu. Z mojej analizy wynikało, że dzięki dodatkowym źródłom pożywienia rozpowszechnionym w wyniku tego, co Cregor Blaxon był łaskaw nazwać Rozkwitem Tufa, powinny minąć co najmniej dziewięćdziesiąt cztery lata, zanim mieszkańcom waszej planety ponownie zajrzy w oczy widmo głodu.

— Wygląda na to, że ta cholerna analiza nie była warta funta kłaków — zauważyła bez ogródek Tolly.

Tuf uniósł palec.

— Ktoś o mniej stałym charakterze mógłby poczuć się urażony podejrzeniem, że jego wyliczenia okazały się mało wiarygodne, ja jednak na szczęście hołduję zasadom samokontroli i tolerancji. Znajduje się pani w ogromnym błędzie, kapitanie Mune. Moja analiza była tak dokładna, jak to tylko było możliwe.

— Chcesz więc powiedzieć, że za osiemnaście lat nie grozi nam głód i powszechny kryzys? Że mamy przed sobą prawie sto lat spokoju? — Potrząsnęła głową. — Bardzo chciałabym w to uwierzyć, ale…

— Nic takiego nie twierdzę, kapitanie. Ostatnie obliczenia dokonane przez waszych specjalistów także wydają się najzupełniej prawidłowe, uwzględniając konieczny margines błędu, ma się rozumieć.

— To niemożliwe, żeby obie analizy były słuszne — stwierdziła spokojnie. — To po prostu niemożliwe.

— Pozostaje pani w błędzie. Podczas minionych pięciu lat wszystkie najistotniejsze czynniki uległy daleko idącym zmianom. Proszę spojrzeć. — Nacisnął kolejny klawisz. Na wykresie pojawiła się nowa linia, pnąca się raptownie ku górze. — Oto krzywa obrazująca obecne tempo przyrostu naturalnego na S’uthlam. Wznosi się zdumiewająco szybko. Gdybym był obdarzony duszą poety, rzekłbym, iż ulatuje ku niebiosom. Na szczęście ominęła mnie ta przykrość. Jestem prostym człowiekiem, który mówi wprost to, co myśli. — Podniósł palec. — Zanim przystąpimy do prób poprawy sytuacji, musimy przede wszystkim zdać sobie sprawę z tego, jaka ona naprawdę jest i w jaki sposób do tego doszło. Sprawa jest zupełnie jasna. Przed pięciu laty wykorzystałem zasoby „Arki” i — za pani pozwoleniem odsunę na chwilę na bok wrodzone poczucie skromności — dostarczyłem wam w rekordowo krótkim czasie wiele nadzwyczaj efektywnych rozwiązań. Jednak S’uthlamczycy, nie zwlekając, przystąpili z entuzjazmem do niszczenia wszystkiego, co im ofiarowałem. Ujmijmy rzecz krótko i szczerze, kapitanie: Rozkwit nie zdążył się jeszcze na dobre zacząć, kiedy wasi obywatele popędzili gromadnie do alków i zaczęli rozmnażać się szybciej niż kiedykolwiek do tej pory, dając upust swoim wyuzdanym chuciom i ulegając moralnym nakazom wypełnienia rodzicielskiego obowiązku. Przez pięć lat liczebność statystycznej rodziny zwiększyła się o 0,072 osoby, statystyczny obywatel zaś staje się rodzicem o 0,102 roku wcześniej. Może powie pani, że zmiany są niewielkie, ale jeśli weźmie się pod uwagę, że zaszły w tak niesamowicie licznym społeczeństwie, ich wagę trudno będzie przecenić. Stąd właśnie wzięła się ta różnica — osiemnaście zamiast dziewięćdziesięciu czterech lat.

Tolly Mune przez dłuższą chwilę wpatrywała się w wykres.

— A niech to szlag… — wymamrotała wreszcie. — Powinnam była się domyślić! Takie informacje są ściśle utajnione, wiadomo dlaczego, ale i tak powinnam była się domyślić! — Zacisnęła pięści. — Niech to wszystko nagły szlag trafi! Nic dziwnego, że to się stało, skoro Creg tak rozdmuchał cały ten przeklęty Rozkwit. Dlaczego ktoś miałby powstrzymywać się przed rozmnażaniem? Przecież problem żywnościowy został rozwiązany, zgadza, się? Przecież tak powiedział sam Przewodniczący Rady Planety! Nadeszły dobre czasy, hura! Ci przeklęci zeroiści znowu okazali się wstrętnymi, występującymi przeciwko życiu panikarzami. Technokraci dokonali kolejnego cudu. Czy ktokolwiek mógł wątpić, że zrobią to jeszcze raz i jeszcze jeden, i jeszcze? Skądże znowu! Słuchaj tego, co mówią w kościele, produkuj dzieci, pomagaj ludzkości w dążeniu do boskości i walce z entropią. Pewnie, czemu nie? — Parsknęła z oburzeniem. — Tuf, dlaczego ludzie są takimi cholernymi kretynami?

— Obawiam się, iż jest to zagadnienie znacznie bardziej złożone niż dylemat, wobec jakiego stanęli mieszkańcy S’uthlam, i nie sądzę, aby udało mi się udzielić zadowalającej odpowiedzi. Skoro jednak zajęła się pani rozdziałem odpowiedzialności za taki stan rzeczy, kapitanie, byłoby chyba wskazane, by zrzuciła pani jej część na swoje barki. Fałszywe wrażenie, jakie starał się stworzyć Przewodniczący Rady Planety Cregor Blaxon, zostało przecież poparte finałową przemową osobnika odtwarzającego moją postać w Tufie i Mune.

— Zgoda, ja też jestem winna. Pomogłam to wszystko upichcić, ale to było wtedy, a teraz jest teraz. Problem polega na tym, czy możemy coś na to poradzić?

— Obawiam się, że nie możecie — odparł Haviland Tuf z pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu twarzą.

— A ty? Przecież dokonałeś cudu z chlebem i rybami. Czy możemy liczyć na repetę?

Haviland Tuf zamrugał ospale.

— Jako inżynier ekolog dysponuję teraz znacznie większym doświadczeniem niż wtedy, kiedy po raz pierwszy zmierzyłem się z problemami trapiącymi S’uthlam. Znam dużo więcej gatunków, których komórki są przechowywane w sejfach „Arki”, J wiem, w jaki sposób oddziałują one na różne ekosystemy. Podczas rozlicznych podróży udało mi się nawet zwiększyć nieco stan posiadania. Zaiste, myślę, że mógłbym okazać się pomocny. — Wyłączył monitor i splótł dłonie na wypukłości brzucha. — Obawiam się jednak, że będziecie musieli za to zapłacić.

— Zapłacić? Przecież już ci zapłaciliśmy, nie pamiętasz? Moi pajęczarze naprawili ten cholerny statek!

— Zaiste, ja zaś w tym samym czasie naprawiłem waszą ekologię. Tym razem nie wymagam dalszych napraw ani uzupełnienia wyposażenia „Arki”. Wy jednak zdołaliście w ciągu pięciu lat doprowadzić swoją ekologię do takiej ruiny, że moje usługi stały się dla was wręcz nieodzowne. Wydaje mi się słuszne, bym został wynagrodzony za swoje wysiłki. Największy procentowy udział w ponoszonych przeze mnie kosztach ma mój wciąż jeszcze znaczny dług wobec Portu S’uthlam. Dzięki znojnej, wyczerpującej harówce na wielu planetach udało mi się uzbierać połowę kwoty trzydziestu trzech milionów kredytek, jaką mnie obciążyliście, ale pozostaje mi do spłacenia jeszcze drugie tyle, a mam na to zaledwie pięć krótkich lat. Skąd mogę wiedzieć, czy to będzie możliwe? Kto wie, czy następne dziesięć planet, które odwiedzę, nie będzie miało doskonałych, niczym nie zakłóconych ekosystemów albo nie okaże się tak ubogimi, że będę zmuszony udzielić im znacznych rabatów, by w ogóle mogły skorzystać z moich usług? Ogromne rozmiary mego długu nie dają mi spokoju ani w dzień, ani w nocy. Rozmyślam o tym bez ustanku, co w znaczny sposób pogarsza mą profesjonalną sprawność, a odnoszę graniczące z pewnością wrażenie, iż byłoby lepiej, gdybym borykając się z tak wielkimi problemami, wobec których stanęła planeta S’uthlam, mógł korzystać bez żadnych ograniczeń z całego potencjału intelektualnego.

Tolly Mune spodziewała się czegoś w tym rodzaju. Uprzedziła Crega, on zaś udzielił jej ograniczonych pełnomocnictw finansowych. Mimo to zdołała przywołać na twarz nieprzychylny grymas.

— Ile chcesz, Tuf?

— Przychodzi mi na myśl suma dziesięciu milionów kredytek — odparł. — Jest tak okrągła, że da się bez trudu odliczyć od mojego długu, nie powodując żadnych komplikacji związanych z koniecznością przeprowadzania trudnych operacji arytmetycznych.

— Za dużo — stwierdziła stanowczo. — Może udałoby mi się nakłonić Radę, żeby odjęła ci jakieś dwa miliony, ale na pewno nie więcej.

— Pójdźmy na kompromis i zgódźmy się na dziewięć milionów — zaproponował Tuf. Długi biały palec podrapał Daxa za czarnym uchem. Kot w milczeniu skierował spojrzenie swoich złotych oczu na Tolly.

— Dziewięć milionów to żaden kompromis między dziesięcioma i dwoma — odparła sucho.

— Zdaje się, że jestem znacznie lepszym inżynierem ekologiem niż matematykiem — przyznał Tuf. — W takim razie może osiem?

— Cztery i ani kalorii więcej. Cregor i tak rozerwie mnie na strzępy.

Tuf bez słowa wpatrywał się w nią nieruchomym spojrzeniem. Jego twarz nie odzwierciedlała żadnych uczuć.

— Cztery i pół — wykrztusiła Tolly, uginając się pod ciężarem jego spojrzenia. Czuła na sobie także wzrok Daxa; nagle zaświtało jej podejrzenie, czy ten cholerny kocur przypadkiem nie czyta w jej myślach. — Cholera, ten mały czarny drań dokładnie wie, jak daleko mogę się posunąć, prawda? — zapytała.

— Interesująca uwaga — odparł Haviland Tuf. — Sądzę, że usatysfakcjonowałoby mnie siedem milionów. Jestem dzisiaj w wyjątkowo dobrym nastroju.

— Pięć i pół.

— Co oznacza, że zostanie mi do spłacenia jedenaście milionów w ciągu pięciu lat. Zgoda, kapitanie Mune, ale pod jednym dodatkowym warunkiem.

— Jakim? — zapytała podejrzliwie.

— Że wnioski, do jakich doszedłem, będę mógł przedstawić pani i Przewodniczącemu Rady Planety na otwartej konferencji prasowej, transmitowanej bezpośrednio przez wszystkie sieci informacyjne waszej planety.

Tolly Mune wybuchnęła głośnym śmiechem.

— To niemożliwe — stwierdziła stanowczo. — Creg nigdy się na to nie zgodzi. Wybij to sobie z głowy.

Haviland Tuf w milczeniu głaskał czarne futerko Daxa.

— Nie doceniasz trudności. Sytuacja jest diabelnie niestabilna. Musisz zrezygnować z tego warunku.

Milczenie przeciągało się.

— Niech mnie szlag trafi! — zaklęła Tolly. — Wiesz co? Napisz to, co chcesz powiedzieć, i daj nam do przejrzenia. Jeśli będziesz unikał wszystkiego, co mogłoby sprowadzić na nas kłopoty, myślę, że pozwolimy ci wystąpić przed kamerami.

— Wolałbym wygłosić swoje uwagi w bardziej spontaniczny sposób.

— W takim razie może zarejestrujemy konferencję i nadamy ją po montażu?

Tuf nic nie odpowiedział. Dax wpatrywał się w nią szeroko otwartymi ślepiami.

Tolly Mune zajrzała w nie głęboko i westchnęła.

— Wygrałeś. Cregor wścieknie się jak diabli, ale przecież ja jestem cholerną bohaterką, a ty powracającym zdobywcą, więc myślę, że uda mi się jakoś wepchnąć mu to do gardła. Ale dlaczego tak ci na tym zależy?

— To jedna z moich słabostek — odparł Haviland Tuf. — Ostatnio coraz częściej zdarza mi się im ulegać. Być może pragnę rozkoszować się popularnością i odegrać rolę wybawcy, a może chcę pokazać wszystkim S’uthlamczykom, że nie noszę wąsów.

— Prędzej uwierzę w duchy i upiory niż w te brednie. Pamiętaj o tym, że istnieją poważne powody, dla których informacje o tempie przyrostu naturalnego i groźbie klęski głodu są utrzymywane w ścisłej tajemnicy. Względy polityczne. Chyba nie chciałbyś otworzyć tej… eee… puszki ze szkodnikami?

— Interesujący pomysł — stwierdził Haviland Tuf z doskonale nieruchomą twarzą.

Dax zamruczał cichutko.


— Mimo iż nie przywykłem do publicznych wystąpień i taniej popularności — rozpoczął Haviland Tuf — to jednak uznałem za nieodzowne stawić się przed wami i wyjaśnić pewne zagadnienia.

Stał przed czterometrowym ekranem w największej sali Pajęcznika, mogącej pomieścić prawie tysiąc osób. Wszystkie miejsca były zajęte; dwadzieścia pierwszych rzędów zajmowali stłoczeni w niesamowity sposób telereporterzy, rejestrujący zainstalowanymi pośrodku czoła kamerami przebieg wydarzeń. Dalsze rzędy roiły się od gapiów, których przyciągnęła niezwykłość sytuacji. Znajdowali się wśród nich pajęczarze różnych płci i profesji — od cybertechów i urzędników poczynając, na erotycystach i poetach kończąc — zamożne dżdżownice, które specjalnie na tę okazję przybyły z planety windą orbitalną, a nawet muchy z odległych systemów gwiezdnych. Na podniesionej platformie oprócz Tufa znajdowali się kapitan Portu S'uthlam Tolly Mune oraz Przewodniczący Rady Planety Cregor Blaxon. Na twarzy Blaxona widniał nieszczery uśmiech; być może Przewodniczący wciąż jeszcze rozpamiętywał trwającą, wydawałoby się, w nieskończoność chwilę, kiedy Tuf, mrugając, niespiesznie przyglądał się jego wyciągniętej ręce, a reporterzy filmowali tę żenującą sytuację. Z tego samego powodu Tolly Mune sprawiała wrażenie lekko zaniepokojonej.

Tuf natomiast wyglądał wręcz imponująco. Ubrany w obszerny szary płaszcz i czapkę ze złotym emblematem IKE górował nad wszystkimi zebranymi.

— Po pierwsze — kontynuował — niech mi będzie wolno zwrócić uwagę na fakt, że nie mam wąsów. — Odpowiedział mu chóralny wybuch śmiechu. — Nie jest również prawdą, abym wraz z kapitanem portu kiedykolwiek uczestniczył w jakichś seksualnych igraszkach, aczkolwiek mam wszelkie powody, by przypuszczać, iż jej umiejętności w tym względzie zadowoliłyby nawet najbardziej wybrednych znawców i młośników sztuki erotycznej.

Stado reporterów, niczym jakiś stugłowy potwór, skierowało spojrzenia swoich trzecich oczu na Tolly Mune. Kapitan Portu S’uthlam osunęła się w fotelu najniżej, jak mogła, i drżącą dłonią pocierała skronie. Jej rozpaczliwe westchnienie dotarło aż do czwartego rzędu.

— Obie te sprawy nie mają jednak większego znaczenia, a poruszam je tylko ze względu na moje zamiłowanie do ścisłości i jasności. Główny powód, dla którego optowałem za zwołaniem tego zebrania, jest bardziej natury profesjonalnej niż osobistej. Nie ulega dla mnie najmniejszej wątpliwości, że każdy, kto teraz słucha mego wystąpienia, zdaje sobie sprawę z istnienia zjawiska, które wasza Rada Planety nazwała Rozkwitem Tufa.

Cregor Blaxon uśmiechnął się i skinął głową.

— Obawiam się jednak, iż nie macie pojęcia o tym, że nieuniknione jest nadejście czegoś, co pozwolę sobie szczerze i otwarcie nazwać Uwiądem S’uthlam.

Uśmiech Przewodniczącego zwiądł także. Tolly skrzywiła się boleśnie, a reporterzy skoncentrowali uwagę na Tufie.

— Zaiste macie ogromne szczęście, że jestem człowiekiem płacącym długi i wypełniającym zobowiązania, gdyż mój punktualny powrót na S’uthlam pozwolił mi po raz wtóry pośpieszyć wam z pomocą. Wasi przywódcy nie byli zupełnie szczerzy. Gdyby nie moja interwencja, najdalej za osiemnaście lat mieszkańcom S’uthlam zagroziłoby widmo powszechnego głodu.

W sali zapadła głucha cisza. Dopiero po dłuższej chwili przerwały ją odgłosy jakiejś szamotaniny dobiegające od strony drzwi; ktoś był siłą usuwany na korytarz. Tuf nie zwrócił na ten incydent najmniejszej uwagi.

— Program inżynierii ekologicznej, który zapoczątkowałem podczas mojej poprzedniej wizyty, zaowocował istotnym wzrostem produkcji żywności, co udało się osiągnąć dość konwencjonalnymi metodami. Wprowadzenie nowych gatunków roślin i zwierząt pozwoliło zdecydowanie zwiększyć wydajność rolnictwa, nie powodując jednocześnie poważniejszych zmian w ekologii waszej planety. Bez wątpienia możliwe są dalsze wysiłki zmierzające w tym samym kierunku, lecz obawiam się, że nie przyniosłyby spodziewanych efektów. Tym razem za główne założenie przyjąłem konieczność wprowadzenia radykalnych zmian nie tylko w waszym ekosystemie, lecz także w łańcuchu pokarmowym. Być może niektórzy z was zareagują niechętnie na moje propozycje, ale zapewniam was, że alternatywa — to znaczy głód, epidemie i wojny — jest jeszcze mniej atrakcyjna. Niemniej jednak wybór należy do was i nawet przez myśl by mi nie przeszło pozbawiać was możliwości jego dokonania.

W sali powiało lodowatym chłodem. W martwej ciszy słychać było jedynie szum pracujących kamer. Haviland Tuf uniósł palec.

— Po pierwsze… — Zawiesił głos, a na wielkim ekranie za jego plecami pojawił się obraz przekazywany bezpośrednio z „Arki”, przedstawiający jakąś rozdętą potworność wielkości sporego pagórka, pokrytą błyszczącą oleiście skórą. Drżała lekko, jakby składała się z półprzeźroczystej, różowej żelatyny. — Mięsozwierz — oznajmił Tuf. — Znaczną część użytków rolnych wykorzystujecie na wypas rzeźnych zwierząt, których mięso stanowi przysmak nielicznej grupy zamożnych S’uthlamczyków mogących pozwolić sobie na luksus spożywania gotowanych, smażonych lub duszonych tkanek zwierzęcych. Jest to postępowanie nad wyraz nieekonomiczne, jako że istoty te pochłaniają znacznie więcej kalorii, niż mogą potem oddać, a ponieważ stanowią produkt naturalnej ewolucji, znaczna część ich ciała w ogóle nie nadaje się do spożycia.

Dlatego właśnie proponuję, byście natychmiast wyeliminowali je ze swojego ekosystemu.

Mięsozwierz, którego widzicie przed sobą, należy do najwspanialszych osiągnięć inżynierii genetycznej. Z wyjątkiem niewielkiego jądra, stworzenie to składa się z masy samopowielających się, nie zróżnicowanych komórek, będąc jednocześnie pozbawione tak nieistotnych przyczynków, jak narządy zmysłów, nerwy czy kończyny. Gdyby ktoś zechciał posłużyć się wyszukaną metaforą, mógłby określić go jako gigantyczny jadalny nowotwór. Tusza mięsozwierza zawiera wszystkie niezbędne składniki odżywcze, obfitując w proteiny, witaminy i sole mineralne. Jeden dorosły osobnik hodowany w podziemiach wieży mieszkalnej dostarczy w ciągu roku tyle kalorii co dwa znane wam do tej pory zwierzęta, tereny zaś, wykorzystywane dotąd jako pastwiska, będzie można zamienić w pola uprawne.

— A jak smakuje to cholerstwo? — zawołał ktoś z końca sali. Haviland Tuf majestatycznie odwrócił głowę i spojrzał prosto na człowieka, który zadał pytanie.

— Nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi, jako że sam nie spożywam pokarmów pochodzenia zwierzęcego, niemniej jednak wyobrażam sobie, że każdy głodujący mieszkaniec S’uthlam uzna mięsozwierza za niezrównany i wyrafinowany przysmak. — Podniósł otwartą dłoń. — Idźmy dalej — powiedział i obraz za jego plecami uległ zmianie. Teraz zebrani mogli podziwiać bezkresną równinę, nad którą świeciło podwójne słońce. Równina od horyzontu po horyzont była porośnięta roślinami — były paskudne, dorównujące wysokością Tufowi, o czarnych liściach i takich samych łodygach, uginających się pod ciężarem nabrzmiałych białych strąków, z których kapała jakaś biaława, półprzeźroczysta ciecz.

— To, co widzicie, z nie znanych mi bliżej powodów nazwano krowimi strąkami — oznajmił Haviland Tuf. — Pięć lat temu dałem wam omnizboże o wydajności kalorycznej z metra kwadratowego zdecydowanie przewyższającej wydajność nanopszenicy, neotrawy i innych roślin, które wówczas uprawialiście. Dostrzegam, że potrafiliście wykorzystać jego zalety, lecz nie umknęło również mojej uwagi, że w dalszym ciągu uprawiacie nanopszenicę, neotrawę, smaczniaki i pikantną fasolę, bez wątpienia mając na uwadze urozmaicenie diety i przyjemności podniebienia. Trzeba położyć temu kres. S’uthlamczycy nie mogą już sobie pozwolić na urozmaicanie diety. Od tej pory wszystkie wysiłki musicie skoncentrować na osiągnięciu maksymalnej wydajności. Każdy metr kwadratowy powierzchni planety oraz waszych asteroidów rolniczych musi natychmiast zostać oddany pod uprawę krowich strąków.

— A co z nich kapie? — odezwał się czyjś głos.

— To właściwie owoc czy warzywo? — zainteresował się jeden z reporterów.

— Można z tego zrobić chleb? — chciał wiedzieć inny.

— Krowie strąki są niejadalne — wyjaśnił Tuf.

W sali wybuchła niesamowita wrzawa, na którą złożyły się krzyki co najmniej setki ludzi, którzy zerwali się z miejsc, wywrzaskiwali jeden przez drugiego pytania i wygłaszali opinie. Haviland Tuf czekał cierpliwie tak długo, aż wreszcie ponownie zapanowała cisza.

— Obecny tu Przewodniczący Rady Planety mógłby potwierdzić, gdyby tylko zechciał, że co roku zmniejsza się procentowy udział terenów rolniczych S’uthlam w ogólnej produkcji kalorii. Wciąż powiększający się niedostatek wyrównuje wzmożona praca fabryk żywności, przetwarzających surowce petrochemiczne na jadalne pasty, wafle i odżywcze napoje. Jednak zapasy ropy naftowej, jakimi dysponuje wasza planeta, zaczynają się powoli wyczerpywać. Ten proces można spowolnić, lecz z pewnością nie uda się. go zupełnie powstrzymać. Import żywności osiągnął już taki poziom, że nie da się go zwiększyć w istotny sposób. Przed pięciu laty wprowadziłem do waszych, mórz gatunek planktonu zwany szalem Neptuna, którego kolonie okupują teraz niemal wszystkie plaże i żyją w płytkich wodach szelfu kontynentalnego. Po obumarciu plankton ten może być wykorzystywany w fabrykach żywności jako substytut ropy naftowej.

Krowie strąki stanowią coś w rodzaju jego lądowego odpowiednika. Ciecz, którą wytwarzają, na tyle przypomina ropę naftową, że po niewielkich przeróbkach dokonanych w fabrykach żywności — przeróbkach, które dla cywilizacji stojącej na tak wysokim poziomie rozwoju technologicznego nie powinny nastręczać żadnych trudności — z łatwością uda się wykorzystać ją jako surowiec do produkcji substancji Pokarmowych. Muszę jednak wyraźnie podkreślić, iż nie wystarczy Posiać krowie strąki tu i ówdzie jako uzupełnienie dotychczasowych upraw. Dla osiągnięcia maksymalnego efektu trzeba wprowadzić je wszędzie, zastępując nimi omnizboże, neotrawę oraz inne rośliny stanowiące dotychczasowe źródło pożywienia.

Jakaś szczupła kobieta siedząca w jednym z dalszych rzędów zerwała się z miejsca.

— Kim jesteś, żeby żądać od nas, byśmy w ogóle zrezygnowali z naturalnej żywności? — wykrzyknęła z gniewem w głosie.

— Ja, szanowna pani? Jestem tylko skromnym inżynierem ekologiem, który całkowicie poświęcił się wykonywaniu swego zawodu. Nie do mnie należy podejmowanie decyzji. Moje, jakże niewdzięczne, zadanie sprowadza się do tego, by przedstawić wam fakty i zaproponować efektywne, aczkolwiek być może nieprzyjemne sposoby wyjścia z sytuacji. Rząd i obywatele S’uthlam muszą samodzielnie wybrać sposób postępowania. — Na salę znowu wkradł się niepokój. Tuf uniósł długi palec. — Proszę o ciszę. Wkrótce zakończę swoje wystąpienie.

Obraz na ekranie zmienił się raz jeszcze.

— Zarówno niektóre gatunki, jak i ekostrategie, jakie wprowadziłem na S’uthlam przed pięciu laty, mogą i powinny być w dalszym ciągu wykorzystywane. Założone w podziemiach miast farmy grzybów i porostów należy utrzymywać i rozbudowywać. Dysponuję wieloma nowymi gatunkami porostów, które jestem gotów w każdej chwili zademonstrować. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, iż trzeba przystąpić do intensywniejszej eksploatacji mórz, przez co rozumiem nie tylko wykorzystywanie powierzchniowych warstw wody, ale również dna oceanów. Stosując odpowiednie metody, można wzmóc tempo rozmnażania szalu Neptuna, tak by pokrył każdy skrawek słonej wody na planecie. Dysponujecie roślinami, które znakomicie sobie radzą w rejonach podbiegunowych. Wasze pustynie rozkwitają, bagna zostały osuszone i dają ogromne plony. Osiągnęliście wszystko, co można osiągnąć na ziemi i wodzie. Pozostaje tylko powietrze. W związku z tym proponuję wprowadzenie do górnych warstw atmosfery S’uthlam całkiem nowego, kompletnego ekosystemu.

Na ekranie za moimi plecami widzicie ostatnie ogniwo nowego łańcucha pokarmowego, który pragnę wam ofiarować. Ta wielka istota o czarnych, trójkątnych skrzydłach jest pochodzącym z Claremontu powietrznym żeglarzem znanym także pod nazwą ororo, odległym odpowiednikiem czarnego banshee z Kavalaan i biczoogoniastej płaszczki z Hemadoru. Jest to drapieżca grasujący w wyższych warstwach atmosfery, szybownik i myśliwy, rodzący się i umierający w powietrzu, który nigdy nie styka się z ziemią ani wodą, gdyby bowiem wylądował, prędko by zginął, jako że nie mógłby ponownie poderwać się do lotu. Na Claremoncie ororo dorasta do niewielkich rozmiarów, jego mięso zaś uważane jest za włókniste i niesmaczne. Odżywia się ptakami, które lekkomyślnie zapuszczą się na wysokości, gdzie grasuje, a także różnymi unoszącymi się w powietrzu mikroorganizmami, latającymi grzybami i skupiskami pleśni, którą także mam zamiar wprowadzić do waszej atmosfery. Z myślą o S’uthlam przygotowałem genetycznie zmodyfikowaną wersję powietrznego żeglarza — ma skrzydła o rozpiętości dwudziestu metrów, może latać niemal nad samą powierzchnią gruntu i dysponuje masą ciała sześciokrotnie większą od swego pierwowzoru. Niewielki pęcherz wypełniony wodorem, umieszczony bezpośrednio za organami zmysłów, pozwoli tej istocie na swobodny lot mimo znacznie zwiększonego ciężaru. Dzięki swoim maszynom latającym nie będziecie mieli żadnych kłopotów z polowaniem na ororo, który stanie się dla was wspaniałym źródłem protein.

Ponieważ zawsze ogromną wagę przywiązywałem do uczciwości, muszę stwierdzić, iż te ekologiczne innowacje pociągną za sobą pewne niedogodności. Pozbawione naturalnych wrogów mikroorganizmy, pleśń i grzyby będą szybko rozmnażać się w atmosferze, osiadając na wyższych kondygnacjach waszych wielopiętrowych budowli, co będzie oznaczało konieczność częstszego niż do tej pory przeprowadzania zabiegów pielęgnacyjnych. Większość ptaków zamieszkujących od dawien dawna S’uthlam, jak również gatunki przywiezione z Tary i Starej Ziemi, ulegnie zagładzie, nie mogąc przystosować się do zmienionych warunków. Po pewnym czasie niebo nad waszymi głowami pociemnieje, do powierzchni planety zacznie docierać mniej światła słonecznego, klimat zaś ulegnie istotnym zmianom. Wątpię jednak, by doszło do tego przed upływem około trzystu lat. Ponieważ w przypadku, gdybyście zdecydowali się nie podejmować żadnych działań, zagłada spotka was znacznie wcześniej, z całym przekonaniem namawiam was do zastosowania metod, które przed chwilą przedstawiłem w najbardziej ogólnym zarysie.

Reporterzy zerwali się na równie nogi i jeden przez drugiego zaczęli zadawać pytania. Tolly Mune siedziała z kwaśną miną, Cregor Blaxon zaś nie wykonał najmniejszego ruchu, wpatrując się przed siebie szklanym spojrzeniem. Na jego szczupłej twarzy o ostrych rysach zastygł bezmyślny uśmiech.

— Jeszcze chwilę, jeśli wolno prosić — powiedział Haviland Tuf. — Zbliżam się już do końca mego wystąpienia. Usłyszeliście moje rady i zobaczyliście nowe gatunki, przy pomocy których mam zamiar dokonać przebudowy waszej ekologii. Teraz proponuję, byście w szczególny sposób wytężyli uwagę. Opierając się na założeniu, iż Rada Planety zdecyduje się wykorzystać mięsozwierze, krowie strąki i ororo w sposób zgodny z moimi sugestiami, komputery „Arki” dokonały nowych obliczeń mających na celu ustalenie, jak wiele czasu pozostało wam do początku poważnego kryzysu żywnościowego. Oto wynik tych obliczeń.

Wszystkie oczy skierowały się na ekran. Nawet Tolly Mune odwróciła głowę, Cregor Blaxon zaś, wciąż z tępym uśmiechem przyklejonym do twarzy, wstał z fotela, wbił kciuki głęboko w kieszenie spodni i stanął przodem do ekranu. Na ekranie pojawił się układ współrzędnych, a w chwilę potem dwie linie, zielona i czerwona.

Hałas ucichł.

Przez długie sekundy nic nie zakłócało niezmąconej ciszy.

Przerwał ją dopiero Cregor Blaxon. Jego niepewne chrząknięcie usłyszeli nawet siedzący w ostatnich rzędach.

— Słuchaj no, Tuf… — bąknął z wahaniem. — Chyba coś tu się nie zgadza.

— Zapewniam pana, że tak nie jest.

— Ta kreska — wskazał palcem — to „przed”, nie „po”, prawda? Chodzi mi o to, że ta cała inżynieria ekologiczna, uprawianie strąków, rozmnażanie planktonu, wdmuchiwanie różnych świństw do atmosfery, hodowanie w każdej piwnicy gór mięsa…

— Mięsozwierzy — poprawił go Tuf. — Aczkolwiek muszę przyznać, iż określenie „góra mięsa” nie jest pozbawione swoistego uroku. Posługuje się pan bardzo obrazowym językiem i wykazuje talent do tworzenia łatwo wpadających w ucho terminów, panie Przewodniczący.

— To bardzo radykalne środki — brnął uparcie Blaxon. — Wydaje mi się, że w związku z tym mamy prawo oczekiwać radykalnej poprawy.

Na sali odezwały się potwierdzające okrzyki jego popleczników.

— Ale z tych obliczeń wynika… To znaczy, jeśli prawidłowo odczytuję ten wykres…

— Panie Przewodniczący, obywatele S’uthlam — przerwał mu Haviland Tuf. — Odczytujecie go jak najbardziej prawidłowo. Jeśli wprowadzicie w życie wszystkie moje propozycje, uda wam się oddalić niebezpieczeństwo katastrofy. Tylko oddalić, nie zlikwidować. Powszechny głód nadejdzie albo za osiemnaście lat, na co wskazują aktualne wyliczenia, albo za sto dziewięć, jak wynika z tych, które wam przedstawiłem, ale nadejdzie z całą pewnością. — Uniósł palec. — Jedyne prawdziwe i trwałe rozwiązanie waszych problemów nie znajduje się na pokładzie „Arki”, lecz w umyśle i lędźwiach każdego obywatela S’uthlam. Musicie narzucić sobie wstrzemięźliwość i wprowadzić ścisłą kontrolę przyrostu naturalnego. Musicie natychmiast zaprzestać niczym nie ograniczonej prokreacji!

— O, nie… — jęknęła Tolly Mune. Domyślała się, jednak, że coś takiego nastąpi, i rzuciła się w jego stronę, wzywając na pomoc strażników, zanim rozpętało się prawdziwe piekło.


— Ratowanie cię zaczyna powoli wchodzić mi w krew — powiedziała Tolly Mune znacznie później, kiedy znaleźli się już w bezpiecznym wnętrzu promu „Feniks”, cumującym w jednym z najbardziej odległych doków przy ramieniu numer sześć. Statek otaczały dwa oddziały strażników uzbrojonych w paralizatory, starając się utrzymać w ryzach szybko gęstniejący i coraz bardziej niespokojny tłum. — Masz trochę piwa? — zapytała. — Przydałoby mi się. Niech to wszystko szlag trafi! — Powrót na prom przypominał paniczną ucieczkę, mimo podwójnej eskorty strażników. Tuf poruszał się niezgrabnym kłusem, ale Tolly musiała przyznać, że rozwijał zadziwiająco dużą szybkość. — A tak w ogóle to jak się czujesz?

— Dzięki intensywnym zabiegom higienicznym udało mi się usunąć z mego ciała większość plwocin — odparł Haviland Tuf, sadowiąc się dostojnie w fotelu. — Piwo znajdzie pani w chłodziarce, pod pulpitem do gier. Proszę korzystać, jeśli ma pani ochotę. — Dax zaczął wspinać się po jego nodze, wbijając pazurki w materiał bladoniebieskiego kombinezonu, w który Tuf przebrał się natychmiast po powrocie na statek.

Wyciągnął rękę i podniósł czarnego kociaka. — W przyszłości będziesz mi wszędzie towarzyszył, aby uprzedzić mnie zawczasu o podobnych niebezpieczeństwach.

— Ja bym cię uprzedziła, i to porządnie, gdybyś zechciał poinformować mnie wcześniej, że masz zamiar potępić w czambuł nasze przekonania, wiarę i cały cholerny sposób życia. Czego się spodziewałeś? Że dadzą ci medal?

— W zupełności usatysfakcjonowałaby mnie długotrwała owacja.

— Już cię kiedyś ostrzegałam, Tuf. Na S’uthlam lepiej nie występować przeciwko życiu.

— Kategorycznie protestuję przeciwko rozpowszechnianiu takich opinii o mojej osobie. Jestem ogromnym zwolennikiem życia. Sam je codziennie tworzę w komorach wzrostu i inkubatorach. Nabrałem zdecydowanej awersji do śmierci, entropia budzi mój największy niesmak, a gdyby poproszono mnie, bym uczestniczył w cieplnej śmierci wszechświata, z pewnością kategorycznie bym odmówił. — Podniósł palec. — Niemniej, kapitanie Mune, powiedziałem to, co należało powiedzieć. Nieograniczona prokreacja zalecana przez Kościół Życia Rozkwitającego i praktykowana przez niemal wszystkich S’uthlamczyków, z wyjątkiem pani oraz nielicznych zeroistów, świadczy o całkowitym braku odpowiedzialności i głupocie, gdyż przyczynia się do geometrycznego wzrostu populacji, co ostatecznie musi doprowadzić do zagłady waszej wspaniałej cywilizacji.

— Haviland Tuf, prorok nieszczęścia — westchnęła Tolly. — Znacznie bardziej lubili cię jako zuchwałego ekologa i romantycznego kochanka.

— Wszędzie, gdzie się zjawiam, bohaterowie stanowią gatunek zagrożony wymarciem. Możliwe, iż wywołuję korzystniejsze wrażenia estetyczne, wygłaszając zza zasłony sztucznego zarostu fałszywe, acz pocieszające zapewnienia, najlepiej w finale melodramatycznego dzieła filmowego ociekającego nieszczerym optymizmem i poorgazmowym zidioceniem. Tu właśnie czai się największe niebezpieczeństwo dla S’uthlamczyków: postrzegacie rzeczy takimi, jakimi chcielibyście je widzieć, nie takimi, jakie są naprawdę. Najwyższa pora, byście ujrzeli nagą prawdę, czy to w mojej bezwłosej twarzy, czy w niedalekiej perspektywie klęski powszechnego głodu.

Tolly Mune pociągnęła łyk piwa.

— Pamiętasz, co ci powiedziałam pięć lat temu?

— O ile sobie przypominam, mówiła pani wówczas wiele rzeczy.

— Pod sam koniec, kiedy zdecydowałam się pomóc ci w ucieczce, zamiast oddać „Arkę” w ręce Josena. Zapytałeś mnie wtedy, dlaczego to robię, a ja wyjaśniłam ci powód.

— Powiedziała pani, że władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie, że „Arka” zdeprawowała już Przewodniczącego Josena Raela i jego współpracowników i że lepiej, bym to ja zachował we władaniu statek Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, ponieważ nie można mnie zdeprawować.

Uśmiechnęła się lekko.

— Niezupełnie. Powiedziałam, że nie wydaje mi się, by istniał człowiek, którego nie można zdeprawować, ale gdyby istniał, to byłbyś nim właśnie ty.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf, gładząc czarną sierść Daxa. — Tak właśnie było.

— Teraz jednak poważnie się zastanawiam — ciągnęła Tolly Mune. — Czy wiesz, co zrobiłeś w tamtej sali? Obaliłeś kolejny rząd. Creg nie zdoła utrzymać się na stanowisku po tym, jak oznajmiłeś całemu światu, że jest kłamcą. Może to słusznie — ty go stworzyłeś i ty zniszczyłeś. Wygląda na to, że żaden Przewodniczący nie ma szans zostać na fotelu, kiedy zdecydujesz się odwiedzić naszą planetę. Ale to nieistotne. Oprócz tego poinformowałeś trzydzieści kilka miliardów wiernych Kościoła Życia Rozkwitającego, że ich najgłębsze religijne przekonania nie są warte funta kłaków. Dałeś jasno do zrozumienia, że cała technokratyczna filozofia, którą Rada kieruje się od ładnych paru stuleci, opiera się na fałszywych podstawach. Będziemy mieli dużo szczęścia, jeśli w następnych wyborach nie zwyciężą ekspansjoniści, bo jeśli tak się stanie, to będzie oznaczało wojnę. Yandeen, Jazbo i ich sprzymierzeńcy nie zaakceptują rządu złożonego z ekspansjonistów. Wydaje mi się też, że zrujnowałeś moją karierę. Znowu. Chyba będę musiała zwijać się jeszcze szybciej niż poprzednim razem. Będzie mi cholernie trudno, bo teraz nie jestem już bohaterskim kapitanem portu i nieokiełznaną kochanką, tylko kościstą starą wiedźmą, która lubi bajdurzyć o swoich zmyślonych przygodach seksualnych, a w dodatku pomaga paskudnym typkom występującym otwarcie przeciwko życiu. — Westchnęła ciężko. — Chyba uparłeś się, żeby mnie gnoić, Tuf. Ale to też nic. Jakoś dam sobie radę. Najgorsze jest to, że uznałeś za stosowne narzucać swoje zdanie czterdziestu paru miliardom ludzi, nie zdając sobie prawie wcale sprawy z konsekwencji takiego postępowania. Na jakiej podstawie, Tuf? Kto dał ci do tego prawo?

— Odnoszę niejasne wrażenie, że każda istota ludzka ma prawo mówić prawdę.

— Akurat wtedy, kiedy jej słowa są transmitowane na całą cholerną planetę? Jesteś tego pewien? Na S’uthlam znajdzie się kilka milionów osób należących do frakcji zeroistów. Ja jestem jedną z nich. Powiedziałeś to samo, co my powtarzamy od lat, tyle, że zrobiłeś to znacznie głośniej.

— Zdaję sobie z tego sprawę. Żywię ogromną nadzieję, że wypowiedziane tego wieczoru słowa, choć gorzkie i brutalne, wywrą jednak dobroczynny wpływ na politykę i społeczeństwo S’uthlam. Być może Cregor Blaxon i jego technokraci pojmą wreszcie, iż prawdziwego ratunku nie należy szukać ani w Rozkwicie Tufa, ani w tym, co nazwała pani kiedyś cudownym rozmnożeniem chleba i ryb. Może od tej chwili poglądy ulegną pewnej zmianie. Może następne wybory zakończą się zwycięstwem zeroistów.

Tolly Mune skrzywiła się paskudnie.

— To diabelnie mało prawdopodobne i lepiej, żebyś o tym wiedział. Nawet gdybyśmy wygrali, powstaje pytanie, co powinniśmy zrobić. — Pochyliła się do przodu w fotelu. — Czy mielibyśmy prawo wprowadzić przymusową kontrolę urodzeń? Nie wydaje mi się. Zresztą, nie to jest w tej chwili najbardziej istotne. Chcę powiedzieć tylko tyle, że nie masz żadnego cholernego monopolu na prawdę. Każdy zeroista mógłby powiedzieć dokładnie to samo co ty. Do licha, nawet połowa technokratów zdaje sobie doskonale sprawę z tego, na jakim jedzie wózku. Creg nie jest idiotą. Biedny Josen też nim nie był. Wiesz, co pozwoliło ci zrobić to, co zrobiłeś? Władza. Władza, jaką daje ci „Arka”. Możliwość udzielenia nam pomocy lub jej wstrzymania, zależnie od twojej woli.

— Zaiste — odparł Haviland Tuf i mrugnął dwa razy. — Trudno mi dyskutować z panią w tej sprawie. Ze smutnych nauk wynikających z historii da się jednak wyciągnąć oczywisty wniosek, iż nierozumne masy są zawsze gotowe pójść za silnym, nigdy zaś za mądrym.

— A kim t y jesteś, Tuf?

— Jestem tylko skromnym…

— Tak, wiem! — parsknęła. — Przeklętym skromnym inżynierem ekologiem, który uznał za stosowne odegrać rolę proroka. Skromnym inżynierem ekologiem, który odwiedził S’uthlam tylko dwa razy w życiu, przebywał na nim w sumie nie więcej niż sto dni, a mimo to ma czelność obalać nasze rządy, dyskredytować religię i pouczać czterdzieści parę miliardów ludzi, ile mają mieć dzieci! Może są krótkowzrocznymi idiotami, może nawet są ślepi, ale ja jestem jedną z nich, i nic tego nie zmieni. Szczerze mówiąc, wcale mi się nie podoba, że zjawiasz się tu nie wiadomo skąd i próbujesz przerobić nas zgodnie z własnymi oświeconymi wzorcami.

— Kategorycznie protestuję, szanowna pani. Bez względu na to, jak wyglądają moje osobiste przekonania, nie usiłuję ich nikomu narzucać. Postanowiłem tylko wyrazić głośno pewne oczywiste prawdy i uświadomić waszemu społeczeństwu obiektywne fakty, których suma zapowiada nieodwracalne nieszczęście i których nie da się zmienić samą tylko silą wiary, modlitwami ani melodramatycznymi romansami prezentowanymi przez sieci informacyjne.

— Zapłacono ci…

— Stanowczo zbyt mało — przerwał jej Tuf.

Tolly uśmiechnęła się na przekór samej sobie.

— Zapłacono ci za dokonanie zmian w ekologii, nie za wygłaszanie pouczeń dotyczących polityki i religii.

— Z całą pewnością, kapitanie Mune. — Tuf z namysłem złożył dłonie. — Ekologia… Warto zastanowić się nad znaczeniem tego słowa. Jeśli przyjmiemy, że ekosystem wchodzi w skład znacznie większej biologicznej maszyny, to posuwając się dalej tropem tej anologii, będziemy zmuszeni uznać, iż ludzkość także stanowi jej część, i to nawet bardzo istotną. W żadnym wypadku nasz gatunek nie istnieje gdzieś „obok”, jak często głosili siewcy fałszywych poglądów. Ergo, jeśli ktoś taki jak ja podejmuje się zadania kształtowania ekologii, siłą rzeczy musi zajmować się także współistniejącymi z nią ludźmi.

— Zaczynam się ciebie bać, Tuf. Chyba zbyt długo byłeś sam na tym ogromnym statku.

— Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą opinią.

— Ludzie to nie maszyny, które można zmieniać i modernizować.

— Zaiste, przewyższają stopniem skomplikowania wszystkie istniejące mechanizmy — zgodził się Tuf.

— Niezupełnie to miałam na myśli.

— Mieszkańcy S’uthlam osiągnęli chyba szczególnie wysoki stopień komplikacji.

Tolly Mune pokręciła głową.

— Pamiętaj, co powiedziałam. Władza deprawuje.

— Zaiste — odparł.

Nie miała pojęcia, jak powinna to zinterpretować. Haviland Tuf podniósł się z fotela.

— Już wkrótce mój pobyt tutaj dobiegnie końca — oświadczył. — Dokładnie w tej chwili w polu czasowym „Arki” następuje przyśpieszony rozwój organizmów, które przygotowałem z myślą o waszej planecie. Moje promy orbitalne przygotowują się do dostarczenia towaru, oczywiście zakładając, że Cregor Blaxon albo jego następca zdecydują się zaakceptować moje propozycje. Szacuję, że najdalej za dziesięć dni S’uthlam będzie już dysponował mięsozwierzami, krowimi strąkami, ororo, a także wszystkimi pozostałymi organizmami, o jakich wspominałem. Kiedy to nastąpi, pozwolę sobie opuścić ten rejon galaktyki, kapitanie Mune.

— Ponownie porzucona przez gwiezdnego kochanka… — mruknęła z przekąsem Tolly. — Może uda mi się to jakoś wykorzystać.

Tuf spojrzał na Daxa.

— Kpina zaprawiona goryczą — stwierdził, po czym zamrugał kilkakrotnie. — Sądzę, że wyświadczyłem waszej planecie ogromną przysługę. Żałuję, jeśli moje metody uraziły pani uczucia. Zapewniam, iż nie leżało to w moich zamiarach. Pragnąłbym wynagrodzić pani poniesione straty moralne.

Przechyliła głowę i utkwiła w nim ostre spojrzenie.

— Ciekawa jestem, jak masz zamiar to zrobić?

— Za pomocą drobnego podarunku — odparł Tuf. — Przebywając z panią na pokładzie „Arki”, zwróciłem uwagę na przyjazne uczucia, zresztą w pełni odwzajemnione, jakimi obdarzała pani gromadkę kociąt. W dowód ogromnego szacunku, jaki wobec pani żywię, chciałbym ofiarować pani dwoje z nich.

— Masz nadzieję, że odstraszą strażników, którzy zjawią się, by mnie aresztować? Nic z tego, Tuf. Doceniam twoją propozycję i kusi mnie jak cholera, żeby ją przyjąć, ale trzymanie szkodników jest surowo zakazane.

— Jako kapitan Portu S’uthlam może pani zmieniać niektóre przepisy.

— Jasne. Świetnie by to wyglądało. Nie dość, że występuje przeciwko życiu, to jeszcze jest całkowicie skorumpowana. Zdobyłabym nielichą popularność.

— Sarkazm — poinformował Tuf Daxa.

— A co będzie, jeśli usuną mnie ze stanowiska? — zapytała.

— Nie ulega dla mnie żadnej wątpliwości, że zdoła pani przetrwać zawieruchę i wyciągnąć z niej nie mniejsze korzyści niż z poprzedniej.

Tolly Mune wybuchnęła donośnym śmiechem.

— Cieszę się, że tak myślisz, ale nic z tego. Po prostu nie da rady. Haviland Tuf milczał przez dłuższą chwilę. Na jego bladej, pociągłej twarzy nie malowały się żadne uczucia. Wreszcie uniósł palec.

— Wydaje mi się, że znalazłem rozwiązanie tego problemu — oznajmił. — Oprócz dwojga kociąt ofiaruję pani także statek kosmiczny. Jak pani z pewnością wie, posiadam ich znaczny zapas. Może pani trzymać koty na jego pokładzie, poza jurysdykcją Portu S’uthlam. Zaopatrzę panią nawet w zapas pokarmu na pięć lat, tak by nikt nie mógł zarzucić, iż karmi pani szkodniki, odbierając kalorie głodującym ludziom. W celu poprawienia swojego wizerunku w środkach masowego przekazu może pani oświadczyć, iż wzięła koty jako zakładników, aby upewnić się, że na pewno powrócę za pięć lat i ureguluję pozostałą część długu. Na otwartą twarz Tolly wypełzł chytry uśmieszek.

— Do licha, to może się udać! Trudno ci się oprzeć. Statek kosmiczny, powiadasz?

— Zaiste. Uśmiechnęła się szeroko.

— W porządku, przekonałeś mnie. Które kociaki?

— Żal i Niewdzięczność.

— Jestem pewna, że chcesz mi coś przez to powiedzieć, ale nie będę wnikać co. I zapas pokarmu na pięć lat?

— Z dokładnością do jednego dnia. Do chwili, kiedy powrócę, by doprowadzić do końca nasze rozliczenia.

Tolly Mune spojrzała na niego — na wydłużoną, nieruchomą, białą twarz, blade dłonie splecione na imponującej wypukłości brzucha, na czapkę z daszkiem tkwiącą na pozbawionej włosów czaszce, na małego czarnego kota spoczywającego na jego kolanach. Przyglądała mu się bardzo długo i bardzo uważnie, a potem z jakiegoś tajemniczego powodu zadrżała jej ręka. Piwo chlapnęło na jej rękaw, przesiąkło przez cienki materiał i pociekło w kierunku łokcia.

— O rety… — westchnęła. — Nic, tylko ten Tuf i Tuf. Wprost nie mogę się doczekać…

Загрузка...