Nazywała się Tolly Mune, ale mówiąc o niej, używano wielu różnych określeń.
Ci, którzy po raz pierwszy wkraczali na teren jej włości, wyrażali się ze sporym szacunkiem. Od ponad czterdziestu lat standardowych była kapitanem portu, a przedtem zastępcą kapitana, stanowiąc najbarwniejszą postać orbitalnej społeczności znanej oficjalnie pod nazwą Port S’uthlam. W dole, na planecie, jej funkcja mogła się wydawać tylko jedną z wielu, ale na orbicie kapitan portu był jednocześnie mistrzem, przewodniczącym zarządu, sędzią, burmistrzem, rozjemcą, prawodawcą, głównym mechanikiem i naczelnikiem policji. Mówiąc krótko, był po prostu najważniejszy. Port rozrastał się z biegiem stuleci, w miarę jak szybko powiększająca się populacja planety czyniła z niej coraz bardziej atrakcyjny rynek zbytu i kluczowe ogniwo w handlowej sieci w tym sektorze Galaktyki. Centralny punkt portu stanowiła stacja orbitalna — wydrążony asteroid o średnicy szesnastu kilometrów, z parkami, sklepami, hotelami, magazynami i laboratoriami. Sześć wybudowanych wcześniej stacji, każda większa od swojej poprzedniczki, a teraz wszystkie przestarzałe i niewystarczające, przylgnęły do powierzchni asteroidu, przypominając stalowe naroślą na kamiennym ziemniaku. Najstarsza liczyła sobie trzysta lat i ledwo dorównywała wielkością porządnemu statkowi kosmicznemu.
Ten centralny punkt portu nazywano Pajęcznikiem, jako że znajdował się w środku misternej, srebrzystometalowej pajęczyny rozpiętej na tle czarnego kosmosu. Ze stacji wybiegało we wszystkich kierunkach szesnaście potężnych odnóg; najnowsza liczyła sobie cztery kilometry długości i rosła niemal z każdym dniem, z pozostałych zaś siedem mierzyło aż po dwanaście kilometrów (kiedyś była jeszcze ósma, ale została zniszczona w wyniku eksplozji). Wewnątrz tych ogromnych rur umieszczono wszystko, co było niezbędne dla prawidłowego funkcjonowania portu: magazyny, fabryki, stocznie, składy celne, pasażerskie terminale, a także urządzenia dokujące umożliwiające przycumowanie i przeprowadzenie remontu każdego typu statku, używanego w tym sektorze Galaktyki. Środkiem każdej odnogi pędziły w tę i z powrotem długie, superszybkie pociągi pneumatyczne, wożąc ładunki i pasażerów od i do zatłoczonego, kipiącego ruchem Pajęcznika, gdzie znajdowała się końcowa stacja gigantycznej windy, łączącej stację z powierzchnią S’uthlam.
Od głównych odnóg oddzielały się inne, mniejsze, a od tych z kolei jeszcze mniejsze, biegnąc przez pustkę we wszystkich kierunkach i tworząc misterny, zawiły wzór. Z każdym rokiem stawał się bardziej skomplikowany, w miarę jak dobudowywano coraz to nowe odgałęzienia.
Między nićmi pajęczyny uwijały się muchy — promy transportujące na planetę ładunki zbyt duże lub zbyt niebezpieczne, żeby powierzyć je windzie, drobnicowce przylatujące z rudami metali albo lodem, statki załadowane żywnością z krążących bliżej słońca asteroidów, przekształconych dzięki osiągnięciom inżynierii planetarnej w żyzne i urodzajne tereny rolnicze, a wreszcie cała masa innego, włóczącego się po Galaktyce żelastwa: luksusowe liniowce Transcorp, statki handlarzy z planet tak bliskich jak Yandeen lub tak odległych jak Caissa i Newholme, całe floty przewoźników z Kimdiss, bojowe jednostki Bastionu i Cytadeli, a nawet pojazdy kosmiczne Obcych, w tym Wolnych Hruun, Raheemai i wielu innych, jeszcze bardziej niezwykłych gatunków. Wszyscy przybywali do Portu S’uthlam, gdzie oczekiwano na nich z otwartymi ramionami.
Ci, którzy mieszkali w Pajęczniku, pracowali w barach i restauracjach, zajmowali się przeładunkiem towarów, kupowali i sprzedawali, naprawiali statki i uzupełniali im paliwo, nazywali się z dumą pajęczarzami. Dla nich, a także dla tych much, które bywały tu wystarczająco często, żeby uznać je za swoje, Tolly Mune nazywała się Mama Pająk — wybuchowa, pyskata, rubaszna, zastraszająco kompetentna, wszechobecna, niezniszczalna, potężna niczym siły natury, tyle że dwa razy bardziej groźna. Ci, którzy jej nie kochali, bo narazili się w jakiś sposób, ściągając na siebie jej gniew, nie mówili o niej inaczej jak tylko Stalowa Wdowa.
Była grubokościstą, dobrze umięśnioną, prostą kobietą, chudą jak każdy porządny S’uthlamańczyk, ale jednocześnie tak wysoką (prawie dwa metry) i potężną (te bary!), że na dole uważano ją niemal za wybryk natury. Jej twarz była pomarszczona i wyprawiona jak stara skóra; Tolly liczyła sobie czterdzieści trzy lata miejscowe, czyli prawie dziewięćdziesiąt standardowych, lecz wyglądała tak, jakby dopiero co dobiegła sześćdziesiątki. Przypisywała to życiu na orbicie.
— Nic tak nie postarza, jak siła przyciągania — mawiała często. Z wyjątkiem kilku luksusowych uzdrowisk, szpitali i hoteli, a także wielkich liniowców wyposażonych w generatory grawitacji, w całym porcie nie było ani odrobiny ciążenia. Tolly Mune czuła się w stanie nieważkości jak ryba w wodzie.
Miała stalowoszare włosy, w czasie pracy związane w ciasny węzeł, ale po skończeniu służby natychmiast je rozpuszczała, tak że ciągnęły się za nią jak ogon komety, towarzysząc każdemu jej poruszeniu. A trzeba było przyznać, że poruszała się dosyć intensywnie. To duże, kościste ciało nabierało niezwykłego wdzięku, kiedy płynęła korytarzami Pajęcznika i przemykała przez hale, parki i hangary, odpychając się długimi ramionami i szczupłymi, umięśnionymi nogami. Nigdy nie nosiła butów, bo jej stopy były niemal równie chwytne jak ręce.
Nawet w otwartej przestrzeni, gdzie najbardziej doświadczeni pajęczarze korzystali z niezgrabnych skafandrów i poruszali się ostrożnie wzdłuż asekuracyjnych lin, Tolly Mune wolała swobodę ruchów i dopasowany, przylegający do ciała kombinezon. Strój ten nie zapewniał prawie żadnej ochrony przed twardym promieniowaniem S’ulstar, lecz Tolly była dumna z ciemnoniebieskiego odcienia swojej skóry i wolała codziennie rano łykać pełną garść pastylek przeciwnowotworowych, niż zrezygnować ze swojej niezależności na rzecz powolnego, nudnego bezpieczeństwa. Tam, w roziskrzonej czerni między segmentami pajęczyny, była panią samej siebie. Do przegubów dłoni i kostek miała przytroczone miniaturowe rakietki manewrowe, którymi posługiwała się z niedoścignioną wprawą. Przemykała błyskawicznie od jednej muchy do drugiej, zaglądając to tu, to tam, uczestnicząc we wszystkich zebraniach, nadzorując przebieg prac, witając co ważniejsze muchy, zatrudniając ludzi, wyrzucając ich z pracy i rozwiązując wszystkie problemy, jakie jej przedstawiono.
Kapitan portu Tolly Mune, Mama Pająk, Stalowa Wdowa, była w swojej pajęczynie tym, kim zawsze chciała być, gotowa stawić czoło każdemu wyzwaniu i bardziej niż zadowolona z losu, jaki jej przypadł w udziale.
Aż wreszcie nadeszła „noc”, kiedy została obudzona przez swojego zastępcę.
— Mam nadzieję, że to coś naprawdę ważnego — wycedziła, spoglądając na widoczną na ekranie twarz.
— Chyba powinnaś zawiadomić Kontrolę — powiedział.
— Dlaczego?
— Nadlatuje mucha — odparł. — Duża mucha. Tolly Mune skrzywiła się paskudnie.
— Nie odważyłbyś się mnie obudzić, gdyby chodziło tylko o to. Mów dalej.
— To naprawdę duża mucha — powtórzył z naciskiem jej zastępca. — Zaczekaj, aż sama ją zobaczysz. Słowo daję, w życiu nie widziałem nic tak wielkiego. To bydlę ma trzydzieści kilometrów długości.
— Niech to jasny szlag! — zaklęła Tolly Mune w ostatniej nieskomplikowanej chwili życia, zanim na jej drodze pojawił się Haviland Tuf.
Połknąwszy garść jasnobłękitnych pastylek antyrakowych, spłukała je potężnym haustem piwa, po czym skoncentrowała uwagę na stojącej przed nią, holograficznej projekcji.
— Masz spory statek — zauważyła od niechcenia. — Co to jest, do diabła?
— „Arka” jest biowojenną jednostką operacyjną Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego — odparł Haviland Tuf.
— IKE? — zapytała z niedowierzaniem. — Nie opowiadaj bzdur!
— Czy mam powtórzyć to, co powiedziałem, kapitanie Mune?
— Mówisz o Inżynierskim Korpusie Ekologicznym starego Imperium? Z bazą na Prometeuszu? O specjalistach od klonowania i wojny biologicznej, potrafiących sprowadzić każdy rodzaj katastrofy ekologicznej?
Mówiąc to, nie spuszczała wzroku z twarzy Tufa. Jego holograficzna postać dominowała nad zagraconym wnętrzem jej małego, zbyt rzadko odwiedzanego biura, unosząc się w powietrzu jak ogromny, biały duch. Od czasu do czasu przepływała przez niego jakaś niesiona podmuchem powietrza kartka papieru.
Tuf był bardzo duży. Tolly Mune spotykała już nieraz muchy, które lubiły powiększać się w przekazie holograficznym, żeby wywrzeć większe wrażenie, więc może ten robił to samo?… Jednak jakiś wewnętrzny głos szeptał jej, że tak nie jest, a poza tym Haviland Tuf nie wyglądał na takiego człowieka. Oznaczało to, że również w rzeczywistości miał około dwóch i pół metra wzrostu, czyli o przeszło pięćdziesiąt centymetrów więcej od najwyższego pajęczarza, jakiego w życiu widziała. Nie trzeba dodawać, że tamten także, podobnie jak ona, był uważany za wybryk natury. S’uthlamańczyków charakteryzował dość niski wzrost, co miało związek nie tylko z genetycznymi cechami, ale i sposobem odżywiania.
Twarz Tuf a nie zdradzała żadnych uczuć.
— O tym samym — odpowiedział spokojnie, splótłszy długie palce i położywszy dłonie na potężnym, wystającym brzuchu. — Pani historyczna erudycja budzi mój głęboki podziw, kapitanie Mune.
— Pięknie dziękuję — odparła uprzejmie. — Możesz mnie poprawić, jeśli się mylę, ale mam niejasne wrażenie, że Imperium rozpadło się co najmniej tysiąc lat temu, a wraz z nim Inżynierski Korpus Ekologiczny — rozproszony, zniszczony podczas bitew, zmuszony do ucieczki na Prometeusza i Starą Ziemię, wymazany z kosmosu. Co prawda ludzie gadają, że ci z Prometeusza dysponują znaczną częścią dawnych biotechnologii, ale tutaj żaden z nich się nie pojawił, więc nikt nie wie tego na pewno. Słyszałam jednak, że strzegą zazdrośnie swoich tajemnic. Pozwól więc, że powtórzę to, czego się od ciebie dowiedziałam, a ty mi powiesz, czy nic mi się nie poplątało. Przyleciałeś tu tysiącletnim, nadal funkcjonującym statkiem IKE, który przypadkiem znalazłeś pewnego dnia podczas spaceru, jesteś sam na pokładzie i statek należy do ciebie.
— Wszystko się zgadza. — odparł Haviland Tuf.
Tolly uśmiechnęła się szeroko.
— A ja jestem cesarzową z Mgławicy Kraba. Na twarzy Tufa nie drgnął ani jeden mięsień.
— Skoro tak, to obawiam się, że połączono mnie z niewłaściwą osobą. Chciałem rozmawiać z kapitanem Portu S’uthlam.
Tolly pociągnęła kolejny łyk piwa.
— To ja nim jestem — prychnęła. — Dobra, Tuf, starczy tych głupot! Przylatujesz tu czymś podejrzanie przypominającym jednostkę bojową, w dodatku trzydziestokrotnie większą od naszego największego tak zwanego krążownika naszej tak zwanej Flotylli Planetarnej, i wytrącasz z równowagi cholernie wielu ludzi. Połowa dżdżownic w hotelach myśli, że jesteś jakimś Obcym, który zjawił się po to, żeby zeżreć nam powietrze i ukraść dzieci, a druga połowa jest święcie przekonana, że stanowisz tylko efekt specjalny, przygotowany przez nas, żeby ich zabawić. Już ustawili się w kolejkach do wypożyczalni skafandrów i skuterów próżniowych i za parę godzin rozpełzną ci się po całym kadłubie. Co do moich ludzi, to po prostu nie wiedzą, co o tobie myśleć. Dlatego będzie lepiej, Tuf, jeśli od razu przejdziesz do rzeczy i powiesz, czego właściwie chcesz.
— Jestem okrutnie rozczarowany — oznajmił Tuf. — Zadałem sobie wiele trudu, żeby przybyć tutaj i zasięgnąć porady pajęczarzy i cybertechów Portu S’uthlam, słynących z ogromnej fachowości i nadzwyczajnej uczciwości. Nie spodziewałem się natrafić na agresję i bezzasadną podejrzliwość. Chciałem prosić o dokonanie pewnych napraw i modyfikacji, o nic więcej.
Tolly Mune słuchała go jednym uchem, wpatrując się w dolną część holograficznego obrazu, gdzie pojawił się niewielki, porośnięty sierścią, czarno-biały przedmiot.
— Przepraszam, Tuf — wykrztusiła przez ściśnięte gardło — ale jakiś przeklęty szkodnik ociera ci się o nogę.
Ponownie przyłożyła do ust tubę z piwem.
Haviland Tuf schylił się i podniósł zwierzę z podłogi.
— Nie wydaje mi się, kapitanie Mune, aby nazywanie kotów szkodnikami miało jakiekolwiek uzasadnienie — powiedział. — Wręcz przeciwnie, kot jest nieustraszonym wrogiem wielu pasożytów i mało użytecznych stworzeń, co zresztą stanowi zaledwie jedną z wielu fascynujących, pozytywnych cech tego wspaniałego gatunku. Czy wie pani o tym, że niegdyś ludzie oddawali kotom cześć boską? Ten, którego pani widzi, nazywa się Furia.
Kot ułożył się w zagięciu potężnego ramienia i zaczął wydawać z siebie głośne pomruki, kiedy Tuf gładził jego czarno-biaie futro.
— Hm… — chrząknęła Tolly. — Zwierzę… domowe, tak się na to mówi, prawda? U nas wszystkie zwierzęta są hodowane na mięso, ale niektórzy goście przywożą swoje, podobne do tego. Tylko nie pozwól, żeby twój… kot, zgadza się?
— Zaiste — potwierdził Tuf.
— No wiec, nie pozwól, żeby ten kot wydostał się poza statek. Pamiętam, jak dawno temu, kiedy jeszcze byłam zastępcą kapitana portu, mieliśmy tu niesamowity raban… Jakaś cholerna mucha zgubiła swojego zwierzaka akurat wtedy, kiedy zjawił się z wizytą wysłannik Obcych, i nasi strażnicy pomylili jednego z drugim. Nawet nie masz pojęcia, jaka potem wybuchła chryja.
— Ludzie często reagują z nadmierną pobudliwością — zauważył Haviland Tuf.
— Jakie naprawy i modyfikacje miałeś na myśli?
Tuf majestatycznie wzruszył ramionami.
— Doprawdy, same drobiazgi, bez wątpienia nie stanowiące żadnego problemu dla tak znakomitych fachowców. Jak sama słusznie pani zauważyła, kapitanie Mune, „Arka” jest istotnie bardzo starym statkiem, a wojenne tułaczki i stulecia zaniedbań pozostawiły wyraźne ślady. Całe pokłady i sektory są pozbawione energii lub uszkodzone w stopniu uniemożliwiającym dokonanie samonaprawy, choć statek posiada wcale niemałe możliwości w tym zakresie. Chciałbym, aby te części naprawiono i przywrócono je do użytku.
Załoga „Arki”, jak zapewne pani wie dzięki swoim rozległym, historycznym studiom, liczyła niegdyś dwustu ludzi. Co prawda statek jest wystarczająco zautomatyzowany, żebym mógł nim samodzielnie kierować, ale muszę przyznać, że odbywa się to kosztem pewnych niewygód. Centrum sterownicze, usytuowane na głównym mostku, dzieli od mojej kwatery szmat drogi, sam mostek zaś nie jest w wystarczającym stopniu dostosowany do moich potrzeb, w związku z czym jestem zmuszony pokonywać pieszo znaczne odległości, przemieszczając się od jednego pulpitu do drugiego i wykonując skomplikowane czynności, niezbędne dla prowadzenia „Arki”. Często zdarza się nawet, że w celu dokonania niektórych z nich muszę opuścić mostek i udać się do którejś z najodleglejszych części statku. W związku z tą niedogodnością byłem zmuszony zrezygnować z tych wszystkich zamierzeń, które wymagały mojej jednoczesnej obecności w dwóch lub więcej miejscach, często oddalonych od siebie o wiele kilometrów. W pobliżu mojej kwatery znajduje się niewielka, ale bardzo wygodna zapasowa centrala łączności, sprawiająca wrażenie działającej bez zarzutu. Pragnąłbym, aby wasi technicy przeprogramowali cały system komputerowy, tak żebym w przyszłości mógł zawiadywać wszystkim stamtąd, bez konieczności odbywania codziennej męczącej podróży na mostek, a nawet bez potrzeby opuszczania fotela.
Poza tym mam na myśli zaledwie kilka dodatkowych zmian, czy może raczej poprawek. Zależałoby mi na nowoczesnej kuchni z pełnym zestawem przypraw i obszerną biblioteką przepisów kulinarnych, abym mógł posilać się potrawami nieco bardziej urozmaiconymi i bardziej interesującymi dla mego podniebienia niż obrzydliwe wojskowe racje, jakich w chwili obecnej dostarcza mi „Arka”. Przydałby się również pokaźny zapas wina i piwa, a także urządzenia niezbędne do wytwarzania tychże, abym mógł samodzielnie uzupełniać ubytki podczas długich, międzygwiezdnych podróży. Nie od rzeczy byłoby również uaktualnienie oferty moich rozrywek przez dostarczenie książek, holofilmów i nagrań muzycznych pochodzących z ostatniego tysiąclecia. Poza tym być może znalazłbym użytek dla kilku nowych programów sterujących urządzeniami obronnymi, a także paru innych drobnostek. Jestem gotów dostarczyć szczegółową listę.
Tolly Mune słuchała go ze zdumieniem.
— Do licha! — wykrzyknęła, kiedy skończył. — Ty naprawdę masz tam stary, zrujnowany statek Korpusu Ekologicznego, prawda?
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. Nieco wyniośle, jej zdaniem.
Uśmiechnęła się.
— W takim razie przepraszam. Zaraz zmontuję ekipę pajęczarzy i cybertechów i poślę ją do ciebie, żeby oszacowała zakres robót. Lepiej nie wstrzymuj oddechu, bo to duży statek i minie trochę czasu, zanim się we wszystkim zorientują. Chyba wyślę też paru ochroniarzy, bo w przeciwnym razie zaczną ci się pętać pod nogami tłumy wycieczkowiczów, wynoszących wszystko, co da się zabrać jako pamiątkę. — Zmierzyła spojrzeniem pełnym zastanowienia jego holograficzną postać. — Byłoby dobrze, gdybyś spotkał się z moimi ludźmi i powiedział im, gdzie czego mają szukać, a potem zniknął im z pola widzenia, żeby cię nie pobili, kiedy przekonają się, że nie ma mowy o wprowadzeniu tej skorupy do pajęczyny. Jest za wielka. Możesz się stamtąd jakoś wydostać?
— Na pokładzie „Arki” znajduje się cała flotylla promów orbitalnych — odparł Haviland Tuf — ale, jeśli mam być szczery, nie mam zbytniej ochoty porzucać wygód, jakie otaczają mnie w mojej kwaterze. Nie wątpię, że mój statek jest wystarczająco duży, aby moja obecność nie przeszkadzała w istotny sposób waszym ekipom.
— Do licha, ty o tym wiesz i ja o tym wiem, ale oni pracują najlepiej wtedy, kiedy wiedzą, że nikt nad nimi nie stoi i nie zagląda im przez ramię. Poza tym wydawało mi się, że będziesz chciał wyleźć na jakiś czas z tej puszki. Jak długo w niej siedziałeś?
— Kilkanaście miesięcy standardowych — przyznał Tuf — aczkolwiek nie mogę powiedzieć, żebym był sam w ścisłym znaczeniu tego słowa. Cieszyłem się towarzystwem moich kotów, pogłębiałem wiedzę na temat inżynierii ekologicznej, a także poznawałem możliwości „Arki”. Mimo to zgadzam się z pani opinią, iż przydałoby mi się nieco rozrywki. Nigdy nie należy rezygnować z możliwości skosztowania specjałów nowej, nie znanej do tej pory kuchni.
— Zaczekaj, aż spróbujesz naszego piwa! Poza tym w porcie jest cała masa interesujących rzeczy: hotele, rozgrywki sportowe, sensoria, dystrybutornie środków odurzających, żywy teatr, sale seksoszałowe, kasyna…
— Mam pewne niewielkie uzdolnienia, jeśli chodzi o kilka gier — przyznał Tuf.
— Nie wspominając o turystyce — ciągnęła Tolly. — Możesz wsiąść w kapsułę i zjechać windą aż na sam dół, a tam cały S’uthlam stanie przed tobą otworem!
— Zaiste, zaintrygowała mnie pani, kapitanie Mune — powiedział Tuf. — Obawiam się, że jestem nadzwyczaj ciekawski z natury. To moja największa słabość. Niestety, mam podstawy przypuszczać, iż skromność moich środków finansowych wyklucza dłuższy pobyt.
— Nic się nie bój — odparła z uśmiechem Tolly Mune. — Wszystko włączymy do rachunku za naprawę statku. No to wskakuj do tego cholernego promu i cumuj w… Zaczekaj chwilę… W doku 911, jest pusty. Najpierw obejrzyj sobie Pajęcznik, a potem zjedź na dół. Wywołasz niezłą sensację. Już teraz gadają o tobie w wiadomościach. Dżdżownice i muchy oblezą cię w ciągu paru sekund.
— Być może gnijący kawałek mięsa uradowałby się taką perspektywą — odrzekł Haviland Tuf. — Ja, niestety, nie mogę tego o sobie powiedzieć.
— W takim razie przyleć incognito.
Wkrótce po tym, jak Haviland Tuf zajął miejsce w kapsule, którą miał odbyć podróż na powierzchnię planety, obok niego pojawił się steward z wózkiem zastawionym przeróżnymi trunkami. Tuf zdążył już skosztować w Pajęczniku miejscowego piwa i przekonał się, że jest cienkie, wodniste i prawie zupełnie pozbawione smaku.
— Może w waszej ofercie znajdują się także produkty pochodzące spoza tej planety — zwrócił się uprzejmie do stewarda. — Jeżeli tak, chętnie nabyłbym jeden z nich.
— Oczywiście — odparł steward, podając mu tubę wypełnioną ciemnobrązowym płynem. Napis na etykietce był sporządzony pismem ShanDelor. Zaraz potem podsunął mu także kartę rachunkową, na której Tuf wystukał swój numer. Na S’uthlam rolę pieniędzy pełniły kalorie, należność zaś za tubę przekraczała niemal pięciokrotnie rzeczywistą wartość kaloryczną znajdującego się w niej piwa.
— Koszty importowe — wyjaśnił steward.
Kapsuła runęła w dół szybu sięgającego aż do powierzchni planety, a Tuf majestatycznie podniósł do ust tubę i pociągnął spory łyk. Podróż nie należała do najbardziej komfortowych. Tuf uznał, że cena za miejsce w kabinie klasy lux jest zdecydowanie zawyżona, w związku z czym wybrał pierwszą klasę, teoretycznie niewiele mniej komfortową; okazało się jednak, że był zmuszony wbić się w fotel zaprojektowany bez wątpienia z myślą o bardzo małym, s’uthlamańskim dziecku, ustawiony wraz z siedmioma innymi w rzędzie przedzielonym pośrodku wąskim przejściem.
Na całe szczęście ślepy traf zrządził, że przypadło mu miejsce przy samym przejściu. Gdyby nie to, należało mieć poważne wątpliwości, czy podróż w ogóle byłaby możliwa. Jednak nawet tutaj przy każdym ruchu ocierał się o chude, obnażone ramię siedzącej przy nim kobiety, co napawało go olbrzymim niesmakiem. Siedząc tak, jak to zwykł zawsze czynić, dotykał głową sufitu, w związku z czym musiał się przygarbić i pochylić, co z kolei zaowocowało dokuczliwym napięciem mięśni karku. W tylnej części kapsuły znajdowały się przedziały drugiej i trzeciej klasy; Tuf wzdragał się przed samą myślą o warunkach, jakie zapewniano tam podróżującym, i postanowił za wszelką cenę uniknąć konieczności przekonania się o tym na własnej skórze.
Kiedy kapsuła ruszyła, większość pasażerów naciągnęła na głowy kaptury izolujące ich od otoczenia i po naciśnięciu odpowiedniego przycisku oddała się ulubionemu rodzajowi rozrywki. Mogli wybierać spośród trzech programów muzycznych, dramatu historycznego, dwóch fantastyczno-erotycznych przygodowców, kanału przeznaczonego dla biznesu, czegoś określonego jako „pawana geometryczna”, a także bezpośredniej stymulacji ośrodków przyjemności w mózgu. Tuf miał ochotę zapoznać się z pawana, lecz okazało się, że kaptur nie chce wejść na jego zbyt dużą, według standardów obowiązujących na S’uthlam, głowę.
— To ty jesteś ta wielka mucha? — zapytał ktoś z drugiej strony przejścia.
Tuf spojrzał w tamtym kierunku. S’uthlamańczycy siedzieli w milczeniu na swoich miejscach, z naciągniętymi na głowy czarnymi, zasłaniającymi oczy kapturami. Jedyną przytomną osobą w przedziale, oprócz Tufa i stewardów, był mężczyzna siedzący jeden rząd dalej. Długie, splecione w warkocz włosy, skóra koloru miedzi i pełne, tłuste policzki już na pierwszy rzut oka zdradzały jego nietutejsze pochodzenie.
— Ta wielka mucha to ty, no nie?
— Jestem Haviland Tuf, inżynier ekolog.
— Od razu wiedziałem, żeś mucha — odparł mężczyzna. — Tak samo, jak ja. Ratch Norren, z Yandeen. — Wyciągnął rękę.
Haviland Tuf spojrzał na nią.
— Szanowny panie, znany jest mi starożytny rytuał wymieniania uścisków dłoni. Zdążyłem już zauważyć, że nie ma pan przy sobie żadnej broni. Z tego, co wiem, obyczaj ów miał początkowo na celu podkreślenie tego faktu. Ja także jestem nieuzbrojony. Może pan już cofnąć dłoń, jeśli ma pan na to ochotę.
Ratch Norren zrobił to z szerokim uśmiechem na twarzy.
— Śmieszna z ciebie kaczka — powiedział.
— Szanowny panie — odparł z godnością Tuf. — Nie jestem ani śmieszną kaczką, ani wielką muchą. Wydaje mi się, że powinno to być jasne dla każdego człowieka o choćby przeciętnej inteligencji, chyba że standardy obowiązujące na Yandeen odbiegają w drastyczny sposób od tych, do których jestem przyzwyczajony.
Ratch Norren uszczypnął się w policzek. Policzek był tłusty, pokryty grubą warstwą czerwonego pudru, a uszczypnięcie zdrowe i bynajmniej nie udawane. Tuf doszedł do wniosku, iż jest to albo szczególnie perwersyjny tik, albo jakiś gest charakterystyczny wyłącznie dla Vandeenan, którego znaczenie musiało na razie pozostać dla niego zagadką.
— Te muchy to gadanie pajęczarzy — wyjaśnił długowłosy mężczyzna. — Oni nas wszystkich nazywają muchami.
— Zaiste — odparł Tuf.
— To ty przyleciałeś tym ogromnym okrętem wojennym, zgadza się? Tym, co go pokazywali w wiadomościach? — Norren nie czekał na odpowiedź. — Dlaczego nosisz perukę?
— Podróżuję incognito — wyjaśnił Haviland Tuf — choć wszystko wskazuje na to, że mimo przebrania udało się panu mnie rozpoznać.
Norren ponownie uszczypnął się w policzek.
— Mów mi Ratch — powiedział, po czym zmierzył Tufa krytycznym spojrzeniem. — Marniutkie to twoje przebranie. W peruce czy bez, zawsze będziesz ogromnym grubasem o gębie jak muchomor-albinos.
— W przyszłości zastosuję także makijaż — oznajmił Tuf. — Na szczęście, żaden z tubylców nie dorównuje panu przenikliwością.
— Są zbyt uprzejmi, żeby to okazać. Tak to już u nich wygląda. Po prostu za dużo ich jest, rozumiesz? Większość nie może sobie pozwolić na prawdziwe odosobnienie, więc udają, że się nie widzą. Nikt nie zwróci na ciebie uwagi, jeśli nie dasz wyraźnie do zrozumienia, że sobie tego życzysz.
— Mieszkańcy Portu S’uthlam, których miałem okazję spotkać, nie wydawali się szczególnie dyskretni ani nie grzeszyli przesadną etykietą — zauważył Tuf.
— Pajęczarze to zupełnie co innego — wyjaśnił Ratch Norren. — Tam, na górze, mają trochę więcej luzu. Dam ci radę, koleś: nie sprzedawaj im swojego statku, tylko zaprowadź go na Yandeen. Zapłacimy ci dużo więcej niż oni.
— Nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać „Arki” — odparł Tuf.
— Nie musisz mi mydlić oczu, i tak nie mam pełnomocnictw, żeby ją kupić. Ani tylu kredytek. Cholernie żałuję. — Parsknął głośnym śmiechem. — Jak polecisz na Yandeen, skontaktuj się bezpośrednio z naszą Radą Koordynatorów. Mówię ci, nie pożałujesz tego. — Norren rozejrzał się ukradkiem, upewniając się, czy stewardzi są daleko, a pasażerowie mają głowy skryte w kapturach, po czym zniżył głos do konspiracyjnego szeptu. — Poza tym nawet jeśli nie chodzi o cenę, to doszły mnie słuchy, że ten twój statek ma niesamowicie silne uzbrojenie, zgadza, się? Chyba nie chcesz dać tego wszystkiego S’uthlamańczykom? Ja ich bardzo lubię, słowo daję, przylatuję tu często w interesach i wiem, że to porządni ludzie, kiedy spotka się jednego albo dwóch, ale ich jest tak cholernie dużo, Tuffer, a w dodatku mnożą się bez przerwy, jak jakieś przeklęte gryzonie! Sam zobaczysz. Kilkaset lat temu tylko z tego powodu wybuchła tu duża, lokalna wojna. Suthki zakładali kolonie, gdzie się tylko dało, i rozmnażali się tak szybko, że po prostu wyduszali tych, którzy tam byli przed nimi. Na szczęście, udało nam się wybić im to z głowy.
— Nam? — zapytał Haviland Tuf.
— Oficjalnie w koalicji były Yandeen, Skrymir, Planeta Henry’ego i Jazbo, ale dostaliśmy dużą pomoc jeszcze od paru innych, rozumiesz? Traktat pokojowy nakazał S’uthłamańczykom nie wychylać nosa poza ich układ planetarny. Jeśli dasz im ten swój diabelski statek, Tuf, może im przyjść ochota znowu zacząć hasać.
— Z tego, co wiem, S’uthlamańczycy są nadzwyczaj honorowymi i uczciwymi ludźmi.
Ratch Norren po raz kolejny uszczypnął się w policzek.
— Honorowi, uczciwi… Jasne, jasne. Świetnie się z nimi handluje i są znakomici w łóżku. Mówię ci, znam ich chyba z tysiąc i wszyscy są moimi przyjaciółmi, ale problem polega na tym, że ten tysiąc moich s’uthlamańskich przyjaciół ma co najmniej dziesięć tysięcy dzieci. Ci ludzie się rozmnażają, Tuf, oto cały kłopot! Posłuchaj Ratcha, dobrze ci radzę. Oni wszyscy to życioszajbusy, rozumiesz?
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Czy wolno mi zapytać, co to są życioszajbusy?
— Życioszajbusy to życioszajbusy — wyjaśnił niecierpliwie Norren. — Antyentropiści, czciciele bachorów, wielbiciele płodności, po prostu religijni fanatycy, Tuffer, kompletne świry…
Może powiedziałby coś więcej, ale właśnie w tej chwili w ich stronę ruszył jeden ze stewardów, pchając przed sobą wózek z napojami. Norren umilkł i oparł się jakby nigdy nic w swoim fotelu.
Haviland Tuf uniósł długi, biały palec, by zwrócić na siebie uwagę stewarda.
— Poproszę jeszcze jedną tubę, jeśli można — powiedział.
Pozostałą część podróży spędził pogrążony w myślach, od czasu do czasu pociągając w milczeniu łyk piwa.
Tolly Mune unosiła się w powietrzu w swojej zagraconej kwaterze, popijając piwo i myśląc intensywnie. Jedną ze ścian pokoju stanowił ogromny ekran o wymiarach sześć metrów na trzy; zwykle wypełniały go rozległe panoramy, gdyż Tolly lubiła oddawać się złudzeniu, że jest to okno wychodzące na niebotyczne, zimne góry Skrymiru, przepastne kaniony Yandeen wypełnione bystrymi, spienionymi rzekami lub na nieprzeliczone światła miasta S’uthlam ze smukłą, srebrzystą wieżą windy wznoszącą się wysoko w górę aż do czarnego, bezksiężycowego nieba, ponad dachy najbardziej luksusowych, czterokilometrowych drapaczy chmur.
Dziś jednak na ekranie widniał obraz usianego gwiazdami kosmosu, na którego tle wisiał w bezruchu gigantyczny statek o nazwie „Arka”. Nawet tak duży ekran — jeden z przywilejów związanych z pełnieniem funkcji kapitana portu — nie był w stanie oddać jego prawdziwych rozmiarów.
Tolly Mune zdawała sobie doskonale sprawę, że niebezpieczeństwo i nadzieja, związane z pojawieniem się statku, były od niego nieporównywalnie większe.
Rozległ się brzęczyk wzywający ją do konsolety. Komputer nie niepokoiłby jej, gdyby nie była to rozmowa, na którą czekała.
— Przełącz na główny ekran — poleciła Tolly.
Gwiazdy zgasły, „Arka” rozpłynęła się w nicość, a na ekranie pojawiła się twarz Przewodniczącego Josena Raela, przywódcy ugrupowania dysponującego aktualnie większością w Radzie Planety.
— Kapitanie Mune… — powiedział. Bezlitosne powiększenie ujawniało napięcie mięśni karku, ściągnięte usta i twardy błysk ciemnobrązowych oczu. Mimo pudru, pokrywającego łysinę na czubku głowy, zaczęły się tam formować krople potu.
— Panie Przewodniczący… — odparła. — Dobrze, że pan dzwoni. Zapoznał się pan z raportem?
— Tak. Czy ten kanał jest zabezpieczony przed podsłuchem?
— Oczywiście. Może pan swobodnie mówić.
Josen Rael westchnął głęboko. Niedawno minęło już dziesięć lat od chwili, kiedy po raz pierwszy wystąpił na politycznej scenie. Najpierw dał się poznać za pośrednictwem programów informacyjnych jako minister wojny, potem awansował na ministra rolnictwa, a cztery lata temu został przywódcą większościowej frakcji technokratów w Radzie Planety, stając się tym samym najpotężniejszym człowiekiem S’uthlamu. Władza postarzyła go i zmęczyła, ale Tolly jeszcze nigdy nie widziała go w tak złej formie jak dzisiaj.
— Czy jest pani pewna wszystkich danych? — zapytał. — Nie popełniliście żadnego błędu? Chyba nie muszę mówić, że nie możemy sobie pozwolić na najmniejszą pomyłkę. Czy to na pewno jest jednostka operacyjna Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego?
— Na pewno — odparła Tolly Mune. — Uszkodzona i w kiepskim stanie, ale nadająca się do użytku, a co ważniejsze, z nienaruszonymi magazynami tkanek. Wszystko dokładnie sprawdziliśmy.
Rael przygładził długimi palcami swoje siwe, mocno przerzedzone włosy.
— Przypuszczam, że powinienem stanowić uosobienie radości i zadowolenia — powiedział. — Spróbuję tak wyglądać, kiedy będzie już po wszystkim i zaczną ze mną przeprowadzać wywiady, ale na razie potrafię myśleć wyłącznie o niebezpieczeństwach. Przed chwilą skończyło się zamknięte posiedzenie Rady. Nie możemy ryzykować nadmiernego rozgłosu, dopóki sprawa się ostatecznie nie wyjaśni. Rada była niemal jednomyślna — technokraci, ekspansjoniści, zeroiści, partia kościelna, wszystkie odłamy. — Roześmiał się. — Jeszcze nigdy, przez tyle lat, nie widziałem takiej zgodności. Kapitanie Mune, ten statek musi być nasz.
Tolly Mune spodziewała się, że to usłyszy. Pełniąc tak długo funkcję kapitana Portu S’uthlam, zdążyła dokładnie poznać polityczne zasady rządzące społeczeństwem jej planety. S’uthlam niemal od początku istnienia był uwikłany w nie kończący się kryzys.
— Spróbuję go dla was kupić — powiedziała. — Ten Haviland Tuf był kiedyś niezależnym kupcem, dopóki nie natrafił na „Arkę”. Moi ludzie znaleźli na lądowisku jego stary statek, zresztą w okropnym stanie. Wszyscy kupcy to chciwe bestie, co do jednego. Chyba uda nam się to wykorzystać.
— Proszę mu zapłacić, ile będzie chciał — polecił Josen Rael. — Rozumie pani, kapitanie? Ma pani nieograniczone pełnomocnictwa finansowe.
— Rozumiem — odparła Tolly Mune. Pozostało jedno pytanie, które koniecznie musiała zadać. — A jeśli nie zechce go sprzedać?
Josen Rael zawahał się przez chwilę.
— Musi — powiedział wreszcie. — Odmowa oznaczałaby prawdziwą tragedię. Może nie dla niego, ale na pewno dla nas.
— Co mam zrobić, jeżeli nie będzie chciał go sprzedać? — powtórzyła Tolly Mune. — Powinnam chyba wiedzieć, jaką mam możliwość manewru.
— Musimy zdobyć ten statek — oświadczył Rael. — Jeżeli Tuf okaże się głuchy na rozsądne argumenty, nie pozostawi nam wyboru. Rada Planety skorzysta ze swoich uprawnień i skonfiskuje „Arkę”. Oczywiście, damy mu odpowiednią rekompensatę.
— Do licha! Czyli po prostu zajmiecie statek siłą.
— Wcale nie — odparł Josen Rael. — Wszystko będzie w porządku, już to sprawdziłem. W chwilach najwyższego zagrożenia prawo jednostki do indywidualnej własności musi ustąpić przed interesami ogółu.
— Niech cię drzwi ścisną, to tylko nieudolne usprawiedliwienia, Josen — powiedziała Tolly. — Kiedy byłeś tu, na górze, gadałeś bardziej do rzeczy. Co oni tam z tobą zrobili?
Przewodniczący Rady Planety skrzywił się paskudnie i przez chwilę przypominał znowu młodego człowieka, który pracował z nią przez rok, kiedy ona była jeszcze zastępcą kapitana portu, a on trzecim zastępcą kierownika działu zajmującego się handlem międzyplanetarnym. Jednak zaraz potem potrząsnął głową i na ekranie znowu pojawiła się twarz starego, zmęczonego polityka.
— Mnie to też wcale się nie podoba, Mamo — powiedział — ale czy mamy jakiś wybór? Widziałem najnowsze prognozy: najdalej za dwadzieścia siedem lat grozi nam masowy głód, jeśli nie nastąpi jakiś przełom, a jak na razie na żaden się nie zanosi. Jednak zanim do tego dojdzie, ekspansjoniści najprawdopodobniej odzyskają władzę i będziemy mieli kolejną wojnę. Tak czy inaczej, umrą miliony, może nawet miliardy ludzi. W porównaniu z tym, jakie znaczenie mają prawa jednego człowieka?
— Nie będę dyskutowała na ten temat, Josen, choć dobrze wiesz, że są tacy, którzy nie przepuściliby okazji. Mniejsza o to. Skoro starasz się być taki praktyczny, to podsunę ci parę cholernie praktycznych spraw do przemyślenia. Nawet jeśli uda nam się legalnie odkupić ten statek od Tufa, czeka nas przeprawa z Yandeen, Skrymirem i ich sojusznikami, choć bardzo wątpię, czy zdecydowaliby się na podjęcie jakichś konkretnych działań. Jeżeli jednak zabierzemy mu go siłą, wszystko będzie wyglądać zupełnie inaczej. Mogą nas oskarżyć o piractwo, mogą uznać „Arkę” za okręt wojenny — którym zresztą jest, nawiasem mówiąc, i to najpotężniejszym, jaki kiedykolwiek zbudowano — i zarzucić nam naruszenie postanowień traktatu pokojowego.
— Porozmawiam osobiście z ich ambasadorami — powiedział ze znużeniem Josen Rael. — Zapewnię ich, że dopóki władzę sprawują technokraci, program kolonizacji nie zostanie wznowiony.
— A oni uwierzą ci na słowo, tak? Już widzę, jak to zrobią. A może uda ci się także ich przekonać, że technokraci nigdy nie utracą władzy i że do głosu nie dojdą znowu ekspansjoniści? Jak chcesz to zrobić, jeśli łaska? A może masz zamiar za pomocą „Arki” sięgnąć po pozycję dobrotliwego dyktatora?
Przewodniczący zacisnął wargi w wąską kreskę, a na jego twarzy pojawił się wyraźny rumieniec.
— Przecież mnie znasz. Nic takiego nawet mi nie przeszło przez myśl. Zgoda, istnieją pewne niebezpieczeństwa, ale nie można zapominać, że statek znacznie wzmocniłby naszą zdolność obronną. Gdyby tamci zdecydowali się nas zaatakować, mielibyśmy w dłoni kartę nie do przebicia.
— Nonsens — odparowała Tolly Mune. — Najpierw musimy go naprawić, a potem dokładnie poznać. Technologie, które tam zastosowano, zostały zapomniane ponad tysiąc lat temu. Zanim naprawdę nauczymy się korzystać z tej cholernej skorupy, minie wiele miesięcy, a może nawet lat. Nikt nie da nam tyle czasu. Armada z Yandeen zjawi się najdalej po kilku tygodniach, żeby nam go odebrać, a reszta nie pozostanie daleko z tyłu.
— To już nie pani zmartwienie, kapitanie — odparł lodowatym tonem Josen Rael. — Rada Planety dokładnie rozważyła ten problem.
— Nie próbuj naskakiwać na mnie z góry, Josen. Pamiętasz, jak kiedyś naszprycowałeś się jakimiś prochami i uparłeś się, że wyjdziesz w przestrzeń, żeby sprawdzić, jak szybko powstają w próżni kryształki moczu? Tylko dzięki mnie nie odmroziłeś sobie wtedy węża, szanowny panie Przewodniczący. Wyczyść swoje cholerne uszy i posłuchaj mnie uważnie: może wojna rzeczywiście nie jest moją sprawą, ale handel na pewno tak. Ten port stanowi dla nas jedyną szansę na przeżycie. Importujemy trzydzieści procent niezbędnych kalorii…
— Trzydzieści cztery procent — poprawił ją Rael.
— Właśnie, trzydzieści cztery — zgodziła się Tolly Mune. — I obydwoje wiemy, że ten udział nie będzie malał, tylko rósł. Płacimy za żywność naszą technologiczną wiedzą i umiejętnościami. Remontujemy, naprawiamy i budujemy więcej statków kosmicznych niż jakakolwiek planeta w tym sektorze, a wiesz, dzięki czemu? Dzięki temu, że ja staję na mojej cholernej głowie i robię wszystko, żebyśmy byli najlepsi! Sam Tuf to powiedział. Przyleciał do nas dlatego, że mamy dobrą reputację — jesteśmy uczciwi, kompetentni, przestrzegamy zasad etyki i znamy się na robocie. Jak sądzisz, co zostanie z naszej reputacji, jeśli skonfiskujemy mu ten jego skubany statek? Ilu jeszcze kupców i handlarzy powierzy nam swoje jednostki, jeżeli rozejdzie się fama, że zabieramy te, które nam się spodobają? Co się stanie z moim cholernym portem, do stu diabłów?
— Rzeczywiście, mogłoby to odnieść niepożądany skutek — przyznał Josen Rael.
Tolly prychnęła pogardliwie.
— Nasza ekonomia zostałaby całkowicie zniszczona! — stwierdziła bez ogródek.
Po wysoko sklepionym, łysym czole Raela płynęły strużki potu. Otarł je wydobytą z kieszeni chusteczką.
— W takim razie musi pani zrobić wszystko, żeby do tego nie doszło, kapitanie Mune. Musi pani się postarać, żeby nic takiego nie nastąpiło.
— Jak?
— Kupując „Arkę”. Udzielam pani wszelkich pełnomocnictw, bo wygląda na to, że doskonale pani rozumie złożoność sytuacji. Proszę postarać się przekonać tego Tufa. Ponosi pani całkowitą odpowiedzialność za rezultaty swoich działań.
Przewodniczący Rady Planety skinął głową i ekran ściemniał.
Haviland Tuf odgrywał rolę turysty.
Z pewnością nie można było zaprzeczyć, że na swój sposób S’uthlam robił ogromne wrażenie. Podczas wielu lat, jakie Haviland Tuf spędził jako kupiec na pokładzie „Rogu Obfitości Znakomitych Towarów po Nadzwyczaj Niskich Cenach”, podróżując od gwiazdy do gwiazdy, odwiedził więcej planet, niż był w stanie spamiętać, ale wydawało się mało prawdopodobne, żeby mógł szybko zapomnieć to, co zobaczył tym razem.
Miał już okazję podziwiać wiele widoków zapierających dech w piersi: kryształowe wieże Avalonu, podniebne pajęczyny Arachne, spienione morza Starego Posejdonu, czarne, bazaltowe góry Clegg… Miasto S’uthlam — stare nazwy oznaczały teraz jedynie dzielnice i rejony, bo rozrastające się niepohamowanie ośrodki miejskie już wiele stuleci temu połączyły się w jedno ogromne megalopolis — mogło równać się z każdym z nich.
Tuf żywił znaczne upodobanie do wysokich budynków, w związku z czym zarówno w dzień, jak i w nocy podziwiał często panoramę miasta z platform obserwacyjnych umieszczonych na wysokości kilometra, dwóch, pięciu, czy nawet dziewięciu. Niezależnie od tego, jak wysoko się znalazł, światła ciągnęły się we wszystkich kierunkach aż po horyzont. Kwadratowe, pozbawione wyrazu czterdzieste- i pięć-dziesięciopiętrowe budynki tłoczyły się jeden przy drugim w nie kończących się rzędach, ukryte w wiecznym cieniu pokrytych błyszczącymi zwierciadłami wież wystrzelających wysoko w niebo, by przechwycić jak najwięcej promieni słońca. Kolejne poziomy wznosiły się niemal w nieskończoność, a ruchome chodniki mijały się i krzyżowały mnóstwo razy, tworząc nieprawdopodobnie skomplikowane, pogmatwane wzory. Pod powierzchnią ziemi znajdowała się gęsta sieć tuneli, którymi mknęły z szybkością kilkuset kilometrów na godzinę kapsuły zaopatrzeniowe, jeszcze niżej zaś zaczynała się plątanina drążonych coraz głębiej piwnic, korytarzy i najróżniejszych pomieszczeń, tworząc drugie miasto, sięgające w dół równie daleko, jak wysoko pięło się w niebo to na górze.
Z orbity, skąd Tuf widział światła metropolii, miasto wydawało się obejmować pół kontynentu; oglądane z powierzchni planety sprawiało wrażenie, jakby rozciągało się poza granice Galaktyki. Na S’uthlam znajdowały się również inne kontynenty i one także lśniły w nocy blaskiem cywilizacji. W morzu świateł nie było żadnych wysp cienia, gdyż S’uthlamańczycy nie mieli dość miejsca, żeby pozwolić sobie na luksus w rodzaju parków. Tuf nie miał im tego za złe, zawsze uważał parki za perwersyjny pomysł, mający głównie na celu bezustanne przypominanie cywilizowanej ludzkości, jak niewygodne, niebezpieczne i okrutne było życie wtedy, kiedy wszyscy mieszkali jeszcze na łonie natury.
Podczas swoich rozlicznych wędrówek Haviland Tuf zetknął się z wieloma różnymi kulturami i musiał przyznać, że ta, którą zastał na S’uthlam, nie ustępowała żadnej z wcześniej poznanych. Był to świat pełen oszałamiających możliwości, różnorodny i bogaty, jednocześnie kipiący życiową energią i nurzający się w dekadencji, całkowicie kosmopolityczny, utrzymujący ożywione kontakty z wieloma odległymi planetami, korzystający obficie z produktów kultury obcych ludów, lecz zarazem nie zapominający o rozwoju własnej. Samo miasto oferowało więcej możliwości wypoczynku i rozrywek, niż Tuf kiedykolwiek widział w jednym miejscu; turysta, który zechciałby ze wszystkich skorzystać, bez wątpienia musiałby na to poświęcić kilka lat standardowych.
W ciągu wielu lat spędzonych na bezustannych podróżach Haviland Tuf miał okazję podziwiać wysoko rozwiniętą naukę i techniczną maestrię Avalonu, Newholme, ToberVeil, Starego Posejdonu, Balduru, Arachne i dziesiątków innych planet, kroczących w awangardzie rozwoju ludzkości. S’uthlam dorównywał pod tym względem najbardziej rozwiniętym spośród nich. Już sama orbitalna winda stanowiła nie lada osiągnięcie — podobno w dawnych czasach, jeszcze przed Upadkiem, takie konstrukcje wznoszono na Starej Ziemi, a raz pokuszono się o to na Newholme, gdzie niebotyczna wieża runęła wkrótce podczas wojny. Tuf jeszcze nigdy nie widział na własne oczy równie ogromnej konstrukcji, nawet na Avalonie, gdzie z przyczyn ekonomicznych zrezygnowano z budowy takiej windy. Ruchome chodniki, linie przesyłowe kapsuł zaopatrzeniowych, fabryki — wszystko było nowoczesne i wydajne. Nawet rząd zdawał się funkcjonować bez zarzutu.
S’uthlam był zadziwiającą planetą.
Haviland Tuf przemieszczał się z miejsca na miejsce przez trzy dni i upajał się wszystkimi cudownościami, po czym wrócił do swojego maleńkiego pokoiku pierwszej klasy na siedemdziesiątym dziewiątym piętrze gigantycznego hotelu i wezwał właściciela.
— Pragnę w możliwie krótkim czasie powrócić na mój statek — oświadczył z dłońmi splecionymi na wystającym brzuchu, siedząc na krawędzi wąskiego, wysuwanego ze ściany łóżka.
Właściciel, mały człowieczek sięgający mu zaledwie do pasa, wydawał się bardzo zakłopotany.
— Wydawało mi się, że zamierzasz u nas pozostać jeszcze przez dziesięć dni — powiedział.
— Zgadza się — odparł Tuf. — Jednak plany mają to do siebie, że często ulegają zmianom. Pragnę wrócić na orbitę tak szybko, jak tylko możliwe. Będę panu niezmiernie zobowiązany, jeśli zechce się pan zająć wszystkimi koniecznymi przygotowaniami.
— Nie widziałeś jeszcze tylu rzeczy!
— Zaiste. A jednak wydaje mi się, że to, co widziałem, choćby stanowiło tylko niewielką cząstkę całości, w zupełności mi wystarczy.
— Nie podoba ci się S’uthlam?
— Żyje na nim zbyt wielu S’uthlamańczyków — odparł Tuf. — Mogę się pokusić o wymienienie jeszcze kilku wad — dodał, unosząc długi palec. — Jedzenie jest wstrętne, pochodzące niemal całkowicie z chemicznego odzysku, pozbawione jakiegokolwiek smaku, często o niemiłej konsystencji, zabarwione na niezwykłe, budzące niemiłe skojarzenia kolory. Muszę także wspomnieć o ciągłej, natrętnej obecności gromady reporterów i dziennikarzy. Nauczyłem się ich rozpoznawać po obiektywach kamer zainstalowanych na ich czołach w charakterze trzeciego oka. Być może pan również ich zauważył, kłębiących się w głównym holu, sensorium i restauracji. Według moich szacunkowych obliczeń jest ich co najmniej dwudziestu.
— Jesteś osobą publiczną, prawdziwą sensacją — wyjaśnił człowieczek. — Cały S’uthlam chciałby jak najwięcej się o tobie dowiedzieć. Mam nadzieję, że reporterzy nie narzucali się, skoro nie wyraziłeś chęci udzielenia wywiadu? Etyka zawodowa…
— Była skrupulatnie przestrzegana — dokończył za niego Haviland Tuf — a także muszę przyznać, że trzymali się ode mnie w pewnym oddaleniu. Niemniej jednak co wieczór, kiedy powracałem do tego zdecydowanie niewystarczająco obszernego pomieszczenia i włączałem wiadomości, miałem okazję oglądać siebie podziwiającego miasto, jedzącego niesmaczne, gumiaste potrawy, odwiedzającego przeróżne atrakcje turystyczne, a także wchodzącego do lokali mieszczących urządzenia sanitarne. Nie da się ukryć, iż próżność jest jedną z moich największych wad, lecz mimo to zadowolenie z tak szybko zdobytej popularności szybko zgasło. W dodatku większość ujęć przedstawiała mnie w nadzwyczaj niekorzystny sposób, poczucie humoru komentatorów łatwo zaś mógłbym uznać za obraźliwe.
— To żaden problem — odparł właściciel. — Powinieneś przyjść do mnie wcześniej. Wypożyczylibyśmy ci emiter sygnałów zwierających im obwody w kamerach. Przypina się go do paska; jak któryś z reporterów się zbliży, kamera przestaje działać, a jego natychmiast zaczyna potwornie boleć głowa.
— Zdecydowanie większy problem stanowi całkowity brak życia zwierzęcego — ciągnął z niewzruszoną miną Tuf.
— Szkodniki?! — wykrzyknął z przerażeniem człowieczek. — Jesteś niezadowolony, że nie mamy żadnych szkodników?
— Nie wszystkie zwierzęta są szkodnikami — wyjaśnił Haviland Tuf. — Na wielu planetach ptaki, psy, a także inne gatunki, cieszą się powszechną sympatią i są trzymane w domach. Ja osobiście bardzo lubię koty. W każdym naprawdę cywilizowanym społeczeństwie jest dla nich odpowiednie miejsce, ale odniosłem wrażenie, iż mieszkańcy S’uthlam nie potrafią dostrzec żadnej różnicy między nimi, a, powiedzmy, wszami i pijawkami. Kiedy zdecydowałem się odwiedzić tę planetę, kapitan Tolly Mune zapewniła mnie, że jej pracownicy zaopiekują się moimi kotami, a ja przyjąłem te zapewnienia za dobrą monetę, lecz teraz, przekonawszy się naocznie o tym, że właściwie żaden S’uthlamańczyk nie miał nigdy do czynienia z przedstawicielem innego gatunku niż ludzki, powziąłem pewne obawy co do jakości tej opieki.
— Oczywiście, że mamy zwierzęta! — zaprotestował właściciel. — W strefach rolniczo-hodowlanych. Całe masy zwierząt, sam widziałem filmy.
— Nie wątpię w to — odparł Tuf. — Chyba jednak zgodzi się pan ze mną, że film przedstawiający kota i żywy kot to dwie całkowicie różne rzeczy, i jako takie wymagają odmiennego traktowania. Filmy można przechowywać na półce. Kotów, niestety, nie. — Wycelował długi palec w małego człowieczka. — To wszystko są jednak drobiazgi. Sedno sprawy, jak już uprzednio wspomniałem, leży nie tyle w obyczajach S’uthlamańczyków, co w ich liczbie. Tutaj po prostu jest zbyt dużo ludzi, łaskawy panie. Niemal co chwile byłem przez kogoś potrącany. W pomieszczeniach jadalnych stoły są ustawione zbyt blisko siebie, krzesła są dla mnie za małe, a siedzący obok mnie nieznajomi osobnicy dźgają mnie łokciami. Miejsca w teatrach i sensoriach są wąskie i niewygodne, chodniki zaś wiecznie zatłoczone, podobnie jak korytarze i kapsuły transportowe. Wszędzie dokoła kłębi się masa ludzi, dotykających mnie wbrew mojej woli i przyzwyczajeniom. Na twarzy właściciela pojawił się profesjonalny uśmiech.
— Ach, ludzkość! — wykrzyknął w uniesieniu. — Chwała S’uthlam! Rozkołysane masy, ocean twarzy, nie kończący się korowód, spektakl życia! Czyż może istnieć coś bardziej inspirującego niż otarcie się grzbietem o grzbiet innego człowieka?
— Być może nie — odparł spokojnie Haviland Tuf — ale jeśli chodzi o mnie, to czuję się już wystarczająco zainspirowany. Poza tym pozwolę sobie zauważyć, iż przeciętny S’uthlamańczyk jest zbyt niski, żeby otrzeć się o mój grzbiet, w związku z czym jest zmuszony zadowolić się kontaktem z mymi rękoma, nogami i brzuchem.
Uśmiech zniknął z twarzy człowieczka.
— Oceniasz nas z niewłaściwej perspektywy. Żeby w pełni zrozumieć, na czym polega wspaniałość naszej planety, trzeba na nią spojrzeć oczami S’uthlamańczyka.
— Przykro mi, ale nie mam zamiaru pełzać na kolanach — odparł Tuf.
— Chyba nie występujesz przeciwko życiu, prawda?
— Zaiste nie — powiedział Haviland Tuf. — W porównaniu z tym, co stanowi jego przeciwność, życie wydaje mi się znacznie bardziej atrakcyjne. Jednakże z moich doświadczeń wynika jasno, że wszystkie dobre rzeczy, kiedy występują w nadmiarze, stają się nie do zniesienia. Wydaje mi się, że w tym przypadku mam do czynienia właśnie z taką sytuacją. — Uniósł białą dłoń, nakazując właścicielowi milczenie. — W dodatku — mówił dalej — odczułem coś w rodzaju gwałtownej antypatii, bez wątpienia pochopnej i niewystarczająco usprawiedliwionej, wobec kilku osobników, spotkanych podczas mego pobytu na tej planecie, którzy zareagowali na mój widok z otwartą wrogością, obrzucając mnie obraźliwymi epitetami dotyczącymi moich rozmiarów i masy.
— Cóż… — wybąkał człowieczek, rumieniąc się po uszy. — Bardzo mi przykro, ale jesteś, hm, dosyć pokaźnej postury, a na S’uthlam, że tak powiem, nadwaga jest uważana za wykroczenie przeciwko społecznym normom…
— Waga, łaskawy panie, zależy bezpośrednio od siły ciążenia i jako taka może ulegać daleko idącym zmianom. Poza tym nie uważam za stosowne przyznawać panu prawa do oceny mojej wagi, gdyż jest to kwestia bardzo subiektywna i wymykająca się precyzyjnej klasyfikacji. Upodobania estetyczne różnie wyglądają na różnych planetach, podobnie jak genotypy i dziedziczne predyspozycje. Wracając do najważniejszej sprawy: pragnę natychmiast zakończyć mój pobyt na tej planecie.
— Jak sobie życzysz — odparł właściciel. — Zarezerwuję ci miejsce na jutro rano, w pierwszej kapsule.
— To mnie nie zadowala. Chcę wyruszyć jak najprędzej. Zapoznałem się z rozkładem jazdy i znalazłem tam kapsułę wyruszającą w drogę za trzy godziny standardowe.
— Pełna — parsknął właściciel. — Zostały tylko miejsca drugiej i trzeciej klasy.
— Mimo to jestem zdecydowany z niej skorzystać — odparł Haviland Tuf. — Bez wątpienia tak bliski kontakt ze współpasażerami zainspiruje mnie i sprawi, że stanę się lepszym człowiekiem.
Tolly Mune unosiła się w powietrzu w pozycji lotosu i spoglądała z góry na Havilanda Tufa.
W swoim biurze miała specjalne krzesło przeznaczone dla much i dżdżownic nie przyzwyczajonych do nieważkości. Było dość niewygodne, ale miało tę zaletę, że było mocno przykręcone do podłogi i wyposażone w uprząż przytrzymującą tego, kto zechciał na nim usiąść. Tuf pożeglował do niego z niezgrabnym dostojeństwem i natychmiast przypiął się mocno, Tolly zaś usiadła wygodnie w powietrzu, mniej więcej na wysokości jego głowy. Człowiek tego wzrostu z pewnością nie był przyzwyczajony patrzeć na nikogo z dołu. Tolly Mune doszła do wniosku, że w ten sposób uzyska pewną przewagę psychologiczną.
— Kapitanie Mune — przemówił Tuf, nie okazując niepokoju ani niepewności. — Jestem zmuszony kategorycznie zaprotestować. Rozumiem, że bezustanne określanie mojej osoby mianem „muchy” wynika z barwności miejscowego slangu i nie niesie ze sobą żadnych obraźliwych treści, ale żeby podchwycić tę niezbyt lotną przenośnię, nie mogę nie zareagować na brutalną próbę oderwania mi skrzydełek.
Tolly Mune uśmiechnęła się do niego.
— Przykro mi, Tuf. To ostateczna cena.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — Ostateczna. Cóż za interesujące słowo. Gdyby nie to, że jestem onieśmielony faktem przebywania w towarzystwie tak znakomitej osoby, oraz gdyby nie fakt, że żywię głęboką niechęć do obrażania kogokolwiek, odważyłbym się zasugerować, iż ostateczność tej oferty do złudzenia upodabnia ją do ultimatum. Zwykła uprzejmość nakazuje mi powstrzymać się przed użyciem takich określeń, jak chciwość, skąpstwo i kosmiczne piractwo. Nie zawaham się jednak wskazać, że wymieniona kwota pięćdziesięciu milionów kredytek wielokrotnie przewyższa roczny całkowity dochód brutto niejednej planety.
— Małej planety — wpadła mu w słowo Tolly. — A to jest duża robota. Masz cholernie wielki statek.
Tuf zachował kamienny spokój.
— Przyznaję, iż „Arka” jest rzeczywiście dużym statkiem, lecz obawiam się, że w sprawie stanowiącej przedmiot naszego zainteresowania nie ma to większego znaczenia, chyba że ustalacie swoje honorarium w zależności od powierzchni, nie od liczby przepracowanych godzin.
Tolly parsknęła śmiechem.
— To nie to samo, co wyposażyć jakiś stary frachtowiec w nowe pulsatory albo przeprogramować komputer nawigacyjny. Mówisz o tysiącach roboczogodzin, nawet przy trzech pełnych zespołach pracujących na trzy zmiany, o potwornym wysiłku naszych najlepszych cybertechów i o wyprodukowaniu części nie wytwarzanych od setek lat, a to wszystko dopiero początek. Zanim zaczniemy rozbierać to twoje wielgachne muzeum, musimy je najpierw dokładnie poznać, bo jak nie, to nigdy w życiu nie uda nam się go z powrotem złożyć do kupy. Trzeba będzie ściągnąć z powierzchni kilkudziesięciu specjalistów, a kto wie, czy nawet nie spoza naszego systemu. Pomyśl tylko, ile na to trzeba czasu, energii i kalorii! Sama opłata za cumowanie… Przecież to bydlę ma trzydzieści kilometrów długości! Nie można wprowadzić go do sieci. Będziemy musieli obudować go specjalnym dokiem, a nawet wtedy zajmie nam tyle miejsca, ile trzeba by dla trzystu normalnych statków. Nawet nie masz pojęcia, Tuf, jakie to są koszty. — Policzyła coś szybko na kalkulatorze i potrząsnęła głową. — Zakładając optymistycznie, że będziesz tu tylko jeden lokalny miesiąc, samo postojowe wyniesie prawie milion kalorii, czyli ponad trzysta tysięcy kredytek.
— Zaiste — powiedział Haviland Tuf. Tolly Mune rozłożyła bezradnie ręce.
— Jeżeli nie podoba ci się nasza cena, oczywiście możesz zwrócić się do kogoś innego.
— Ta sugestia jest w najwyższym stopniu niepraktyczna — odparł Tuf. — Muszę z żalem stwierdzić, że choć moje wymagania nie są zbyt wielkie, tylko kilka planet dysponuje wystarczającymi możliwościami, żeby im sprostać. Jest to nadzwyczaj smutny fakt, świadczący o obecnym technologicznym ubóstwie ludzkości.
— Tylko kilka planet? — powtórzyła Tolly Mune, unosząc wysoko brwi. — Więc może zbyt nisko wyceniliśmy nasze umiejętności?
— Mam nadzieję, że nie zechce pani wykorzystać mojej naiwnej prostolinijności.
— Nie — odparła krótko. — Jak powiedziałam, to ostateczna cena.
— Wygląda na to, że utknęliśmy w nieprzyjemnym, zagmatwanym impasie. Wystawiliście rachunek, którego ja, obawiam się, nie będę w stanie uiścić.
— Nigdy bym nie przypuszczała. Wydawało mi się, że jak ktoś ma taki statek, to parę kalorii nie stanowi dla niego problemu.
— Bez wątpienia już wkrótce rozpocznę lukratywną karierę inżyniera ekologa, ale na razie jeszcze to nie nastąpiło, co zaś do mojej poprzedniej profesji, to w niedawnym czasie poniosłem o tyle niespodziewane, co poważne straty finansowe. Może zamiast zapłaty w gotówce zechcielibyście przyjąć znakomite plastykowe kopie cooglijskich masek orgiastycznych? Mogą stanowić niezwykły, inspirujący element ściennych dekoracji, a niektórzy twierdzą, że mają działanie zbliżone do najlepszych afrodyzjaków, które…
— Obawiam się, że nie — przerwała mu Tolly Mune. — Ale wiesz co, Tuf? Masz dzisiaj szczęśliwy dzień.
— Żywię niejasne podejrzenia, że raczy pani. sobie ze mnie żartować, kapitanie Mune — odparł Haviland Tuf. — Nawet jeżeli za chwilę poinformuje mnie pani o nadzwyczajnej, pięćdziesięcioprocentowej bonifikacie albo udzieli mi pani szalenie korzystnego rabatu, to obawiam się, że nie będę mógł z tego skorzystać. Będę z panią brutalnie szczery, kapitanie Mune, i powiem wprost, że w chwili obecnej doskwiera mi dość poważny niedobór środków finansowych.
— Mam na to sposób — oznajmiła Tolly Mune.
— Zaiste.
— Jesteś handlarzem, Tuf. W gruncie rzeczy nie potrzebujesz tak wielkiego statku jak „Arka”, prawda? Poza tym nie masz najmniejszego pojęcia o inżynierii ekologicznej. Ten zabytek do niczego ci się nie przyda, choć, oczywiście, sam w sobie przedstawia pewną wartość. — Obdarzyła go promiennym uśmiechem. — Pogadałam z paroma ludźmi z dołu. Rada Planety uważa, że byłoby dla ciebie korzystne, gdybyś zechciał sprzedać nam „Arkę”.
— Ich troskliwość jest doprawdy wzruszająca.
— Zapłacimy ci uczciwą cenę — ciągnęła Tolly. — Trzydzieści procent szacunkowej wartości statku.
— Którą sami ustalicie, ma się rozumieć — zauważył Tuf głosem pozbawionym śladu jakichkolwiek emocji.
— Tak, ale to nie wszystko. Oprócz tego dorzucimy jeszcze milion kredytek, a także damy ci nowy statek. Nowiutki jak spod igły Longhaul Dziewięć, największy frachtowiec, jaki produkujemy, z całkowicie zautomatyzowaną kuchnią, kabinami dla sześciu osób, generatorem grawitacji, dwoma promami orbitalnymi, ładowniami wystarczająco dużymi, żeby stanęły koło siebie dwa największe transportowce z Avalonu i Kimdis, potrójnym systemem podtrzymywania życia, najszybszym komputerem serii Smartalec z procesorem mowy, a nawet możliwością zainstalowania uzbrojenia, gdybyś sobie tego życzył. Byłbyś najlepiej wyposażonym niezależnym kupcem w całym sektorze.
— Jestem jak najdalszy od niedoceniania tak wielkiej hojności — odparł Haviland Tuf. — Sama myśl o waszej wielkodusznej ofercie sprawia, że kręci mi się w głowie. Jednak, choć bez wątpienia na pokładzie tego znakomitego nowego statku, który mi proponujecie, czekałyby na mnie wszystkie możliwe wygody, muszę wyznać, iż zdążyłem już zapałać do „Arki” głupim, irracjonalnym sentymentem. Choć zniszczona i bezużyteczna, jest przecież ostatnią jednostką operacyjną pozostałą po nie istniejącym już Inżynierskim Korpusie Ekologicznym, a tym samym obiektem o nadzwyczajnej wartości historycznej, pomnikiem rozmachu i geniuszu ludzkości, w dalszym ciągu mogącym znaleźć pewne drobne zastosowania. Jakiś czas temu, kiedy przemierzałem samotnie niezmierzone przestrzenie kosmosu, powziąłem postanowienie, żeby porzucić niepewne życie kupca na rzecz profesji inżyniera ekologa. Mimo że była to decyzja pozbawiona wszelkiej logiki i nie opierająca się na żadnych konkretnych przesłankach, zdążyłem się już jednak z nią nieco oswoić, a obawiam się, iż upór stanowi jedną z największych wad mego charakteru. Właśnie dlatego, kapitanie Mune, z najwyższą przykrością muszę odrzucić pani propozycję. Zatrzymam „Arkę” dla siebie.
Tolly Mune rozplatała się z pozycji lotosu, odepchnęła się lekko od sufitu i zawisła głową w dół w ten sposób, że jej twarz znalazła się dokładnie naprzeciwko twarzy Tufa.
— Niech to nagły szlag trafi! — zaklęła, mierząc w niego palcem wskazującym. — Nie mam cierpliwości wykłócać się o każdą cholerną kalorię! Jestem ciężko pracującą kobietą i nie mam czasu ani energii na wasze kupieckie zabawy. Obydwoje wiemy, że prędzej czy później i tak musisz nam go sprzedać, więc załatwmy wszystko od razu. Powiedz, ile chcesz dostać. — Zbliżyła palec do jego twarzy i powtórzyła ostatnie zdanie, po każdym wyrazie dotykając lekko czubka jego nosa. — Powiedz… ile… chcesz… dostać.
Haviland Tuf rozpiął uprząż przytrzymującą go na krześle i odbił się od podłogi. Był tak wielki, że Tolly czuła się przy nim jak karlica — ona, którą przez całe życie nazywano olbrzymką.
— Uprzejmie proszę, aby zechciała pani zaprzestać tej czynnej napaści na moją osobę — powiedział. — Z pewnością nie wywrze ona pozytywnego wpływu na moją decyzję. Obawiam się, że źle mnie pani zrozumiała, kapitanie Mune. Istotnie, byłem kupcem, ale bardzo ubogim, być może dlatego, że nigdy nie opanowałem sztuki targowania się, o co mnie pani mylnie posądza. Moje stanowisko jest ostateczne i nieodwołalne: „Arka” nie jest na sprzedaż.
— Mam dla ciebie sporo szacunku po tych latach spędzonych na górze, a w dodatku nie można zaprzeczyć, że cieszysz się znakomitą opinią — powiedział sucho Josen Raen do specjalnego, zabezpieczonego przed podsłuchem i podglądem nadajnika. — Gdyby nie to, odwołałbym cię bez chwili namysłu. Pozwoliłaś mu wrócić na statek? Jak mogłaś zrobić coś takiego? Wydawało mi się, że masz więcej oleju w głowie!
— A mnie się wydawało, że jesteś politykiem, Josen — odparła z przekąsem Tolly Mune. — Pomyśl o wszystkich cholernych konsekwencjach, jakie musielibyśmy ponieść, gdybym kazała ochronie zgarnąć go w środku Pajęcznika! Tuf nie jest trudny do zauważenia, nawet kiedy wsadzi sobie na głowę tę idiotyczną perukę i podróżuje incognito. Wszędzie wokół aż roi się od ludzi z Yandeen, Jazbo, Planety Henry’ego i pięćdziesięciu innych światów, nie spuszczających z oka Tufa i „Arki” i czekających na to, co zrobimy. Jakiś przeklęty agent z Yandeen zdążył się już do niego dobrać w drodze na powierzchnię. Widziano ich w kapsule, pogrążonych w rozmowie.
Przewodniczący Rady Planety skinął markotnie głową.
— Wiem o tym. Mimo to coś powinno… Powinnaś była zatrzymać go w sposób nie wzbudzający podejrzeń…
— A co miałabym z nim potem zrobić, jeśli łaska? — zapytała Tolly Mune. — Zabić i wypchnąć na zewnątrz przez śluzę? Nie zrobię tego, Josen, i niech ci nawet przez myśl nie przejdzie wysłać tu kogoś, kto zrobiłby to za mnie. Jeśli tylko spróbujesz, natychmiast roztrąbię całą sprawę i nie zawaham się wskazać palcem w twoją stronę.
Josen Rael otarł pot z czoła.
— Nie ty jedna masz zasady — powiedział takim tonem, jakby próbował się usprawiedliwić. — Nie miałem zamiaru proponować niczego w tym rodzaju. Mimo to musimy zdobyć ten statek, a teraz, kiedy Tuf wrócił na pokład, nasze zadanie stało się jeszcze trudniejsze. „Arka” w dalszym ciągu dysponuje potężnym uzbrojeniem. Nasi ludzie dokonali kilku obliczeń, z których wyszło czarno na białym, że mogłaby nawet odeprzeć zmasowany atak całej Flotylli Planetarnej.
— Do jasnej cholery, Josen! Przecież on wisi ledwie pięć kilometrów od piątego terminalu! Każdy zmasowany atak, wszystko jedno, przez kogo przeprowadzony, najprawdopodobniej zniszczyłby cały port i zwalił wieżę windy na twoją głupią głowę. Lepiej wstrzymaj siusiu i pozwól mi nad tym popracować. Doprowadzę do tego, że zdecyduje się sprzedać „Arkę”, a w dodatku załatwię to legalnie.
— W porządku — odparł Przewodniczący. — Dam ci jeszcze trochę czasu. Ale ostrzegam cię: Rada śledzi uważnie całe przedsięwzięcie, a jej członkowie stają się coraz bardziej niecierpliwi. Masz trzy dni. Jeżeli do ego czasu Tuf nie podpisze umowy sprzedaży, wyślę oddziały szturmowe.
— Nie obawiaj się — powiedziała Tolly Mune. — Mam pewien plan.
Centrala łączności „Arki” mieściła się w długim, wąskim pomieszczeniu o ścianach pokrytych szeregami pustych, ciemnych ekranów. Haviland Tuf zasiadł tu do pracy w towarzystwie swoich ulubieńców. Furia, niesforna czarno-biała kotka, spała na jego kolanach zwinięta w kłębek, podczas gdy długowłosy, szary Chaos, jeszcze raczej kociak niż dorosły kot, wędrował w tę i z powrotem po szerokich ramionach Tufa, ocierając się za każdym nawrotem o jego kark i mrucząc donośnie. Tuf położył splecione dłonie na potężnym brzuchu i czekał cierpliwie na rezultat działań komputerów, wykonujących jego polecenia. Czekał tak już od dłuższego czasu. Kiedy wreszcie na usytuowanym przed nim ekranie ustał taniec geometrycznych kształtów, pojawiła się tam szczupła, sucha twarz dość zaawansowanej wiekiem obywatelki S’uthlam.
— Kurator Planetarnego Banku Informacji — przedstawiła się.
— Jestem Haviland Tuf z „Arki”…
— Widziałam cię w wiadomościach — przerwała mu z uśmiechem. — Czym mogę służyć? — Nagle zamrugała raptownie powiekami. — Uhm… Przepraszam, ale coś łazi ci po karku…
— To kociak, szanowna pani — wyjaśnił Tuf. — Bardzo miły — dodał, wyciągając rękę i drapiąc Chaosa pod brodą. — Chciałbym uzyskać pani pomoc w pewnej drobnej sprawie. Z racji tego, iż jestem bezradnym niewolnikiem własnej ciekawości, zawsze chętnie poszerzającym swoją szczupłą i niewystarczającą wiedzę, zajmowałem się ostatnio studiami nad waszą planetą — jej historią, zwyczajami, folklorem, polityką, strukturą społeczną i innymi podobnymi zagadnieniami. W trakcie tych badań korzystałem ze wszystkich powszechnie dostępnych dzieł i popularnych źródeł informacji, lecz nigdzie nie udało mi się natrafić na jeden dość istotny szczegół. W gruncie rzeczy to prawdziwy drobiazg, który bez wątpienia można odnaleźć w bardzo łatwy sposób, pod warunkiem jednak, że się wie, gdzie należy szukać. Mnie, niestety, nie dane było posiąść tej wiedzy. W pogoni za tym okruchem informacji zwróciłem się do Centrum Edukacyjnego S’uthlam i do głównej biblioteki waszej planety, lecz obie te instytucje skierowały mnie do was. Tak więc, oto jestem.
Na twarzy Kuratora pojawił się wyraz głębokiej rezerwy.
— Rozumiem… Zwykle nie udostępniamy naszego banku danych prywatnym osobom, ale może będę mogła zrobić wyjątek. Czego konkretnie szukasz?
Tuf uniósł długi biały palec.
— Zaledwie maleńkiego okruszka informacji, jak już wspomniałem ale byłbym pani niezmiernie zobowiązany, gdyby zechciała pani łaskawie zaspokoić moją nieposkromioną ciekawość. Dokładnie ile ludności liczy sobie w chwili obecnej S’uthlam?
Twarz kobiety ścięła się w lodowatą maskę.
— To zastrzeżona informacja — oświadczyła krótko. Zaraz potem ekran ściemniał.
Haviland Tuf siedział przez chwilę bez ruchu, a następnie połączył się ponownie z siecią informacyjną, z której usług korzystał.
— Interesuje mnie ogólny przegląd religii planety — oznajmił programowi poszukującemu — a szczególnie opis doktryny i systemu etycznego Kościoła Życia Rozkwitającego.
Kilka godzin później, kiedy Tuf był głęboko pogrążony w lekturze, jedną ręką głaszczący machinalnie Furię, która obudziła się głodna i tryskająca energią, otrzymał od komputera informację, że chce z nim rozmawiać Tolly Mune. Wprowadziwszy do pamięci pokładowego mózgu całość tekstu, wcisnął przycisk i na sąsiednim ekranie pojawiła się jej twarz.
— Kapitanie — powitał ją.
— Właśnie się dowiedziałam, Tuf, że wtykasz nos w nasze najpilniej strzeżone tajemnice — powiedziała z uśmiechem.
— Zapewniam panią, iż nie miałem takiego zamiaru — odparł — ale nawet gdybym miał, to okazałem się bardzo nieudolnym szpiegiem, gdyż moja próba zakończyła się całkowitym niepowodzeniem.
— Zjedzmy razem kolację, a może przy okazji uda mi się zaspokoić twoją ciekawość — zaproponowała Tolly.
— W takim razie, kapitanie, zapraszam panią na pokład „Arki”. Potrawy serwowane z mojej kuchni, choć z pewnością niewymyślne, mają bez wątpienia lepszy smak i bogatszy aromat niż te, które można spożywać w waszym porcie.
— Chyba nie dam rady, Tuf — odparła Tolly Mune. — Mam tyle spraw na głowie, że nie mogę się ani na chwilę stąd ruszyć. Co do jedzenia, możesz się nie niepokoić. Właśnie przyleciał duży frachtowiec z Larderu — jeden z naszych rolniczych asteroidów, położony trochę bliżej słońca od nas, żyzny i wydajny jak cholera. Kapitan portu zawsze załapie się na kilka smakołyków. Świeża sałatka z neotrawy, steki w sosie z brązowego cukru, przyprawy korzenne, chleb grzybowy, galaretka owocowa ze śmietanką z mleka strzykacza, i piwo. — Uśmiechnęła się. — Importowane piwo.
— Chleb grzybowy? — powtórzył Haviland Tuf. — Nie jadam zwierzęcego mięsa, lecz pozostałe składniki wymienionego przez panią menu wydają się nadzwyczaj atrakcyjne. Z chęcią przyjmę pani łaskawe zaproszenie, kapitanie. Gdyby zechciała pani przygotować wolny dok na moje przybycie, niebawem wyruszę moim promem „Mantykora”.
— Zacumuj w doku numer cztery — powiedziała. — To bardzo blisko Pajęcznika. Czy ten kot to Furia czy Chaos?
— Furia — odparł Tuf. — Chaos oddalił się w jakimś tajemniczym, znanym tylko sobie celu, jak to zwykły czynić wszystkie koty.
— Jeszcze nigdy nie widziałam z bliska żywego zwierzęcia — przyznała Tolly.
— Wezmę ze sobą Furię, aby mogła pani nadrobić ten brak.
— W takim razie do zobaczenia — zakończyła rozmowę Tolly Mune.
Jedli przy 1/4 g.
Kryształowa Sala wisiała przyczepiona do spodniej strony Pajęcznika, mieszcząc się. we wnętrzu idealnie przejrzystej kopuły z przezroczystej plastostali. Ucztujących gości otaczała głęboka czerń kosmosu usiana niezliczonymi zimnymi gwiazdami oraz biegnące we wszystkie strony, grubsze i cieńsze nici sieci. W dole widać było skalistą powierzchnię asteroidu, poprzecinaną trasami kapsuł transportowych i naznaczoną w wielu miejscach zgrupowaniami kopuł mieszkalnych i strzelistych, luksusowych hoteli, sięgających daleko w lodowatą pustkę. W górze wisiała ogromna, błękitnobrązowa kula S’uthlam, częściowo przesłonięta wirującymi powoli chmurami, na jej tle zaś widać było smukłą wieżę windy orbitalnej, zwężającą się do grubości ledwie dostrzegalnej nici, a wreszcie zupełnie niknącą w oddali. Skala widoku roztaczającego się z wnętrza kopuły była oszałamiająca, a niektórych mogła nawet przyprawić o lekki niepokój.
Salę wykorzystywano głównie podczas ważnych uroczystości państwowych. Została otwarta przed trzema laty, kiedy Josen Rael przybył do Pajęcznika, żeby osobiście powitać jakiegoś dygnitarza. Jednak dla Tolly Mune nie było rzeczy niemożliwych; potrawy przygotował szef kuchni, którego wypożyczyła na ten wieczór z liniowca Transcorpu, piwo pochodziło z ładowni statku lecącego na Planetę Henry’ego, zastawa była na co dzień eksponowana w gablotach Muzeum Historii Planety, przy wielkim mahoniowym stole mogło się swobodnie zmieścić dwanaście osób, obsługę zaś stanowili milczący, dyskretni kelnerzy w czarno-złocistych strojach.
Tuf wkroczył do sali, trzymając w ramionach kota, popatrzył na bogato zastawiony stół, a następnie przeniósł spojrzenie na otaczający ich kosmos.
— Możesz stąd zobaczyć „Arkę” — poinformowała go Tolly Mune. — To ta jasna kropka na górze po lewej stronie, zaraz obok sieci.
Tuf zerknął we wskazanym kierunku.
— Czy to trójwymiarowa projekcja? — zapytał, głaszcząc futro kota.
— Ależ skąd. Wszystko jest prawdziwe. — Uśmiechnęła się. — Nie bój się, nic ci nie grozi. To potrójna warstwa plastostali. Nie zanosi się, żeby spadła na nas wieża windy albo planeta, a szansę na to, żeby w kopułę rąbnął meteor, są astronomicznie małe.
— Widzę, że w porcie panuje dość intensywny ruch — zauważył Haviland Tuf. — Jakie są szansę na to, że w kopułę uderzy jakieś zagubione narzędzie, wypalony pierścień pulsacyjny albo turysta pilotujący wypożyczony skuter próżniowy?
— Większe — przyznała Tolly. — Ale gdyby coś takiego się stało, zaraz pozamykałyby się grodzie, rozdzwoniły dzwonki alarmowe i otworzyły się szafki ze sprzętem ratunkowym. Muszą być w każdym pomieszczeniu graniczącym bezpośrednio z próżnią, takie są przepisy.
Tak więc, nawet gdyby coś takiego się stało, co jest prawie niemożliwe, mielibyśmy kombinezony, butle z tlenem, a nawet palniki laserowe, gdyby przyszła nam ochota wziąć się od razu za naprawę. Przez te wszystkie lata były tylko dwa albo trzy takie wypadki, więc nic się nie bój, tylko podziwiaj widok.
— Szanowna pani — odparł z godnością Haviland Tuf. — Ja się nie boję, tylko po prostu jestem ciekaw.
— Oczywiście — zgodziła się natychmiast i zaprosiła go gestem do zajęcia miejsca.
Uczynił to dostojnie i siedział w milczeniu, gładząc czarno-białą sierść Furii, podczas gdy kelnerzy rozstawiali tace z zakąskami i koszyki z gorącym grzybowym chlebem. Były dwa rodzaje zakąsek: drobne ciasteczka z serowo-grzybowym nadzieniem i małe węże, albo też duże robaki, gotowane w aromatycznym pomarańczowym sosie. Tuf dał dwa kotu, który zjadł je ze smakiem, a następnie sam wziął delikatnie w palce ciasteczko, powąchał je i ugryzł kawałek. Połknąwszy pierwszy kęs, skinął głową.
— Wyśmienite — oznajmił.
— A więc to jest kot… — mruknęła Tolly Mune.
— Zaiste — odparł Tuf, odrywając kawałek chleba (kiedy to uczynił, z bochenka buchnęły kłęby gorącej pary) i smarując go grubą warstwą masła.
Tolly również oderwała niewielką porcję, parząc sobie przy tym palce, ale nie cofnęła ręki; postanowiła nie okazywać przed Tufem żadnej słabości.
— Dobre — powiedziała z pełnymi ustami. — Wiesz, Tuf — dodała, przełknąwszy na raz cały kęs — ta kolacja, którą nam podadzą… Większość S’uthlamańczyków nie jada tak dobrze.
— Ten fakt nie uszedł mojej uwagi — odparł Tuf, biorąc z półmiska następnego węża i podając go Furii, która wspięła się prawie do połowy jego ramienia, żeby dosięgnąć przysmaku.
— W gruncie rzeczy — ciągnęła Tolly Mune — wartość kaloryczna tego posiłku równa się dokładnie temu, co przeciętny obywatel zjada przez cały tydzień.
— Skosztowawszy zaledwie przystawek i chleba, jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, iż zaznaliśmy już więcej smakowych rozkoszy, niż przeciętny S’uthlamańczyk doświadcza przez całe życie — zauważył bezbarwnym głosem Tuf.
Na stole pojawiła się sałatka; Tuf wziął odrobinę do ust i oznajmił, że jest dobra. Tolly Mune grzebała widelcem w swojej porcji, czekając, aż kelnerzy oddalą się na wystarczającą odległość.
— Zdaje się, że chciałeś mnie o coś zapytać — powiedziała wreszcie.
Haviland Tuf podniósł wzrok znad talerza i przyglądał się jej przez chwilę; jego długa, blada twarz nie zdradzała żadnych uczuć.
— Słusznie — przyznał po pewnym czasie. Furia również się jej przyglądała zmrużonymi oczami koloru świeżej neotrawy.
— Trzydzieści dziewięć miliardów — powiedziała cicho Tolly suchym, szorstkim głosem.
Tuf mrugnął powiekami.
— Zaiste.
— Czy to wszystko, co masz do powiedzenia? — zapytała go z uśmiechem.
Haviland Tuf spojrzał na wiszącą nad ich głowami kulę S’uthlam.
— Skoro życzy sobie pani ułyszeć moją opinię, kapitanie, to pozwolę sobie zauważyć, że choć widoczna nad nami planeta wydaje się bardzo duża, to nie mogę nie zacząć się zastanawiać, czy jest wystarczająco duża. Daleki jestem od krytykowania waszych zwyczajów, wierzeń i przekonań, muszę jednak wyrazić opinię, iż populacja licząca sobie trzydzieści dziewięć miliardów osób może, po wzięciu pod uwagę wszystkich okoliczności, okazać się nieco zbyt liczna.
Tolly Mune uśmiechnęła się szeroko.
— Co ty powiesz? — Rozparła się wygodnie w fotelu, wezwała kelnera i poleciła przynieść napoje. Piwo było brązowe, z gęstą, aromatyczną pianą. Podawano je w dużych kuflach z rżniętego szkła. Uniosła niezgrabnie swój, obserwując kołyszący się płyn. — Jedyna rzecz, z którą nigdy nie mogę sobie poradzić przy ciążeniu — mruknęła. — Wszystkie płyny powinny być w tubach, do cholery! Te naczynia są takie… niepewne. To jak prowokowanie nieszczęścia. — Pociągnęła łyk, a kiedy odsunęła kufel od ust, na jej wargach pozostał pienisty zarost. — Niezłe — przyznała, ocierając usta wierzchem dłoni. — Pora skończyć te podchody, Tuf — ciągnęła tym samym tonem, odstawiwszy kufel na stół z przesadną ostrożnością osoby nie przyzwyczajonej nawet do tak małej, symbolicznej grawitacji. — Na pewno podejrzewałeś, że mamy jakieś kłopoty z przeludnieniem, bo inaczej nie przyszłoby ci do głowy o to pytać. Oprócz tego wchłonąłeś całą masę innych informacji. Po co ci to?
— Ciekawość stanowi moją ogromną wadę, szanowna pani — odparł Tuf. — Pragnąłem jedynie rozwiązać zagadkę, jaką stanowił dla mnie S’uthlam, kierując się jednocześnie ledwie uświadamianą nadzieją, że przy okazji uda mi się natrafić na coś, co pomogłoby nam rozwiązać chwilowy impas, w jakim się znaleźliśmy.
— I co?
— Przed chwilą była pani uprzejma potwierdzić domysły, jakie narodziły się w mojej głowie w związku z liczbą ludności zamieszkującej tę wspaniałą planetę. Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Wasze miasta pną się coraz wyżej, gdyż musicie gdzieś pomieścić nowych mieszkańców, jednocześnie rozpaczliwie starając się zachować w nienaruszonym stanie tereny rolnicze. W waszym ogromnym porcie panuje bezustanny ruch, a orbitalna winda pracuje bez chwili przerwy, gdyż nie jesteście w stanie samodzielnie nakarmić całej ludności i musicie importować żywność z odległych światów. Wasi sąsiedzi boją się was, a może nawet nienawidzą, bo kilka wieków temu usiłowaliście rozwiązać swój problem poprzez masową emigrację i aneksję okolicznych planet, i dokonalibyście tego, gdyby nie okrutna wojna. Nie trzymacie domowych zwierząt, gdyż na S’uthlam po prostu nie ma miejsca na żadne inne stworzenia oprócz ludzi, które nie stanowiłyby niezbędnego i zarazem wydajnego ogniwa łańcucha pokarmowego. Ze względu na trwające od wielu stuleci chroniczne niedożywienie jesteście znacznie mniejsi od ludzi zamieszkujących inne planety, a każde następne pokolenie jest drobniejsze i chudsze, będąc zmuszone zaspokoić swój apetyt jeszcze mniejszą ilością kalorii. Bezpośrednią przyczyną tych wszystkich nieszczęść jest nie co innego, jak właśnie przeludnienie.
— Nie wydajesz się nami zachwycony, Tuf — zauważyła Tolly Mune.
— estem jak najdalszy od wszelkiego krytycyzmu. Ponad wszelką wątpliwość macie wiele zalet. Jesteście zaradną, zdolną, cywilizowaną, chętną do współpracy i pomysłową rasą, a struktura waszego społeczeństwa, poziom technologii, a przede wszystkim tempo intelektualnego rozwoju są godne najwyższego podziwu.
— Tylko dzięki technologii udało się nam do tej pory ocalić nasze cholerne tyłki — stwierdziła sucho Tolly. — Importujemy trzydzieści cztery procent niezbędnych kalorii, jakieś dwadzieścia uzyskujemy ze skrawków terenów rolniczych, jakie nam jeszcze zostały, a całą resztę produkujemy w fabrykach, z każdym rokiem coraz więcej. Nic dziwnego, bo tylko fabryki przetwarzające ropę na żywność mogą zwiększać produkcję wystarczająco szybko, żebyśmy nadążyli za krzywą wzrostu liczby ludności. Ale i tak mamy z tym cholerny problem.
— Kończą się wam zapasy ropy naftowej — podsunął Haviland Tuf. — Żebyś wiedział. — Tolly skinęła głową. — Sam wiesz, jak to jest: nieodnawialny surowiec, i w ogóle…
— Bez wątpienia kierownicze gremia planety wiedzą w przybliżeniu, kiedy może wam grozić klęska głodu?
— Za dwadzieścia siedem lat standardowych — odparła. — Mniej więcej, ma się rozumieć. Dane zmieniają się bez przerwy, wraz z różnymi czynnikami. Zanim dopadnie nas głód, możemy mieć wojnę, tak w każdym razie przypuszczają niektórzy eksperci. Albo będziemy mieli jednocześnie głód i wojnę. Tak czy inaczej, zginie masa ludzi. A my jesteśmy cywilizowani, Tuf, sam to powiedziałeś. Tak cholernie cywilizowani, że nigdy byś w to nie uwierzył. Chętni do współpracy, uczciwi, kochający życie, co tylko sobie życzysz. Ale teraz nawet to zaczyna pękać. Warunki w podziemnych miastach stają się coraz gorsze, choć nigdy nie były dobre, a niektórzy z naszych przywódców twierdzą nawet, że zaczęła się tam już wsteczna ewolucja, robiąca z ludzi jakieś przeklęte szkodniki. Wskaźniki morderstw, gwałtów i innych przestępstw rosną z roku na rok. W ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy zarejestrowano dwa przypadki kanibalizmu. A to dopiero początek. Będzie jeszcze gorzej, w miarę wzrostu tej przeklętej krzywej. Rozumiesz, co do ciebie mówię, Tuf?
— Zaiste — odparł beznamiętnym tonem.
Kelnerzy wnieśli główne dania. Na półmiskach piętrzyły się gorące plastry mięsa, a w salaterkach leżały cztery rodzaje jarzyn. Haviland Tuf pozwolił, by nałożono mu na talerz obfitą porcję każdego z nich, po czym poprosił, żeby kelner ukroił dla Furii cztery cienkie plasterki szynki. Tolly Mune wzięła sobie najgrubszy kawałek i polała go brązowym sosem, ale po przełknięciu pierwszego kęsa przekonała się, że właściwie nie ma apetytu, więc ograniczyła się do obserwowania jedzącego Tufa.
— No więc? — ponagliła go.
— Być może mógłbym wam oddać drobną przysługę — rzucił niezobowiązująco Tuf, zręcznie przenosząc do ust widelec ze smakowitą zawartością.
— Mógłbyś nam oddać ogromną przysługę — poprawiła go Tolly Mune. — Sprzedaj nam „Arkę”. To jedyne wyjście, Tuf. Ty o tym wiesz i ja o tym wiem. Powiedz, ile chcesz za nią dostać. Odwołuję się do twojego cholernego poczucia moralności. Sprzedaj, a ocalisz miliony, może nawet miliardy istnień ludzkich. Staniesz się nie tylko bogaty, ale zostaniesz bohaterem. Powiedz jedno słowo, a nazwiemy tę głupią planetę twoim imieniem.
— Interesująca propozycja — zauważył Tuf. — Mimo to, odkładając na bok moją próżność, obawiam się, że znacznie pani przecenia możliwości starożytnego Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego. Tak czy inaczej, „Arka” nie jest na sprzedaż, o czym zdążyłem już panią poinformować. Czy wolno mi jednak zaproponować oczywisty sposób rozwiązania waszych problemów? Jeśli okazałby się skuteczny, byłbym zachwycony i w pełni usatysfakcjonowany, gdyby moje imię zostało nadane jakiemuś miastu lub niewielkiemu asteroidowi.
Tolly parsknęła śmiechem i pociągnęła spory łyk piwa. Potrzebowała tego jak jeszcze nigdy w życiu.
— Dawaj, Tuf. Oświeć mnie, jaki to oczywisty, prosty sposób.
— W tym momencie przychodzi mi na myśl cała plejada najróżniejszych nazw i określeń. Najbliższe sedna sprawy jest „ograniczenie przyrostu ludności”, osiągnięte dzięki mechanicznej lub biochemicznej kontroli urodzeń, abstynencji seksualnej, odpowiedniej propagandzie albo zakazom prawnym. Mechanizmy mogą być różnorodne, lecz skutek ten sam: S’uthlamańczycy muszą się rozmnażać w cokolwiek wolniejszym tempie.
— To niemożliwe — odparła krótko Tolly Mune.
— Nie wydaje mi się — zaoponował Haviland Tuf. — Wielu innym planetom, nawet znacznie starszym od waszej, udało się osiągnąć ten rezultat.
— To o niczym nie świadczy, do cholery! — Wykonała gwałtowny ruch ręką, w której trzymała kufel, wylewając na stół część jego zawartości, ale nie zwróciła na to uwagi. — Nie wymyśliłeś nic nowego, Tuf. To nie jest żaden odkrywczy pomysł. Mamy na dole partię, która optuje za takim rozwiązaniem już od dobrych paruset lat. Nazywamy ich zeroistami, bo chcą wy zerować krzywą przyrostu ludności. Wydaje mi się, że popiera ich siedem, może osiem procent społeczeństwa.
— Powszechny głód z pewnością spowoduje gwałtowne zwiększenie liczby ich zwolenników — zauważył Tuf, przenosząc do ust kolejny załadowany widelec. Furia miauknęła z aprobatą.
— Wtedy będzie już za późno i ty o tym doskonale wiesz. Problem polega na tym, że masy kłębiące się tam, w dole, nie wierzą w istnienie żadnego niebezpieczeństwa, bez względu na to, co mówią politycy i jak dużo ponurych przepowiedni nadaje się codziennie w wiadomościach. „Słyszeliśmy to już wcześniej”, mówią, i niech mnie szlag trafi, jeśli nie mają racji. Ich babki i pradziadkowie bez przerwy musieli słuchać o tym, że głód jest tuż-tuż za rogiem, ale do tej pory zawsze jakoś udawało się uniknąć katastrofy. Technokraci od kilkuset lat utrzymują się u władzy wyłącznie dzięki temu, że ciągle udaje im się odsuwać nieszczęście w przyszłość. Za każdym razem znajdowali jakieś rozwiązanie i większość ludzi jest święcie przekonana, że tak będzie zawsze.
— Rozwiązania, o których pani wspomniała, z samej swojej natury jedynie odraczały termin egzekucji, ale jej nie anulowały — powiedział Haviland Tuf. — Mam wrażenie, że jest to oczywiste. Jedynym prawdziwym rozwiązaniem jest wprowadzenie kontroli przyrostu naturalnego.
— Nic nie rozumiesz, Tuf. Kontrola urodzeń to dla większości S’uthlamańczyków prawdziwa anatema. Nigdy nie uda się do tego przekonać wystarczającej liczby ludzi, a już na pewno nie po to, żeby uchronić ich przed jakąś cholerną katastrofą, w którą i tak nikt z nich nie wierzy. Próbowało już tego paru wyjątkowo głupich polityków-idealistów. Zniszczono ich niemal z dnia na dzień, ogłaszając niemoralnymi, występującymi przeciwko życiu zbirami.
— Rozumiem — odparł Haviland Tuf. — Czy jest pani osobą o głębokich przekonaniach religijnych, kapitanie Mune? Tolly skrzywiła się i pociągnęła kolejny łyk piwa.
— Do licha, nie. Wydaje mi się, że jestem agnostyczką. Zresztą, nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale jestem też zeroistką, choć tam, na dole, nigdy bym się do tego nie przyznała. Cała masa pajęczarzy jest zeroistami. W takim małym, zamkniętym systemie, jakim jest port, rezultaty nieograniczonego rozmnażania nie każą na siebie długo czekać. Widać je gołym okiem, a od tego, co widać, włosy jeżą się na głowie. Na dole wcale nie jest to takie cholernie oczywiste. W dodatku Kościół… Słyszałeś o Kościele Życia Rozkwitającego?
— W ostatnim czasie udało mi się pobieżnie zaznajomić z głoszonymi przez niego naukami — odparł Tuf.
— S’uthlam został skolonizowany przez wyznawców Kościoła — wyjaśniła Tolly Mune. — Uciekali przed prześladowaniami na Tarze, a byli tam prześladowani, bo rozmnażali się tak cholernie szybko, że w krótkim czasie mogli opanować całą planetę, co nie podobało się pozostałym jej mieszkańcom.
— Jestem w stanie ich zrozumieć — oznajmił Tuf.
— Dokładnie to samo doprowadziło kilkaset lat temu do klęski programu kolonizacyjnego rozpoczętego przez ekspansjonistów. Kościół uważa, że przeznaczeniem rozumnego życia jest rozprzestrzeniać się po całym wszechświecie i że życie jako takie stanowi ostateczne dobro, antyżycie zaś, czyli entropia, jest złem. Życie i antyżycie bez przerwy ścigają się ze sobą. Musimy się bezustannie rozwijać, twierdzi Kościół, żeby wspinając się na coraz wyższe poziomy intelektu, osiągnąć wreszcie boskość, a musimy to zrobić wystarczająco prędko, by zdążyć przed cieplną śmiercią wszechświata. Ponieważ podstawowym narzędziem działania ewolucji jest biologiczny mechanizm rozmnażania, musimy się wciąż rozmnażać, wzbogacając garnitur genowy i niosąc nasze nasienie do coraz to nowych gwiazd. Wprowadzając kontrolę urodzeń, moglibyśmy uniemożliwić ludzkości osiągnięcie kolejnego stopnia rozwoju, nie dopuszczając do przyjścia na świat tego jednego, jedynego nosiciela nowego, zmutowanego genu, dzięki któremu cały gatunek dokonałby następnego kroku na drodze ku doskonałości.
— Odnoszę wrażenie, że pojmuję już podstawowe zasady tego credo — powiedział Haviland Tuf.
— Jesteśmy wolnymi ludźmi, Tuf — ciągnęła Tolly. — Wolność wyznania, swoboda wyboru i tak dalej… Mamy Erikanerów, Starych Chrystów, Dzieci Snu, obozy Stalowych Aniołów i komuny Melderów — wszystko, czego tylko chcesz. Mimo to w dalszym ciągu ponad osiemdziesiąt procent ludności należy do Kościoła Życia Rozkwitającego i wierzy w jego nauki chyba jeszcze mocniej niż kiedykolwiek do tej pory. Wystarczy, że rozejrzą się dookoła i widzą oczywiste dowody słuszności nauk ich Kościoła. Tam, gdzie są miliardy ludzi, muszą być miliony geniuszy, a tym samym istnieje potrzeba rywalizacji i dążenia do osiągnięcia jak najlepszych wyników. Nic dziwnego, że S’uthlam osiągnął tak wysoki poziom rozwoju technologicznego. Ludzie widzą miasta, orbitalną windę, widzą gości przylatujących z dziesiątków planet, żeby nas podziwiać, widzą, jak przyćmiewamy wszystkich sąsiadów, ale za cholerę nie mogą zauważyć zbliżającej się katastrofy. Na dodatek zwierzchnicy Kościoła zapewniają ich, że wszystko jest w porządku, więc niby dlaczego, do stu tysięcy piorunów, mieliby przestać się rozmnażać? — Rąbnęła pięścią w stół. — Ej, ty! — zawołała na kelnera. — Przynieś jeszcze piwa. Tylko szybko! — Odwróciła się z powrotem do Tufa. — Więc lepiej daruj sobie te naiwne propozycje. W naszej sytuacji nie ma nawet mowy o wprowadzeniu kontroli przyrostu naturalnego. To niemożliwe, Tuf, rozumiesz? Po prostu niemożliwe.
— Nie ma potrzeby, żeby podawała pani w wątpliwość moją inteligencję, kapitanie — odparł Haviland Tuf, głaszcząc delikatnie Furię, która ułożyła się w jego objęciach, nasyciwszy się szynką. — Rozpaczliwa sytuacja S’uthlam poruszyła moje serce. Uczynię wszystko, co w mojej mocy, aby oddalić od waszej planety widmo zagłady.
— A więc sprzedasz nam „Arkę”? — zapytała ostro Tolly.
— To przypuszczenie nie opiera się na żadnych realnych podstawach — poinformował ją Tuf — niemniej jednak z pewnością postaram się zrobić maksymalny użytek z moich umiejętności inżyniera ekologa, zanim udam się w dalszą wędrówkę.
Kelnerzy przynieśli deser — błękitnozieloną galaretkę z gęstą, białą śmietaną z mleka strzykacza. Zwietrzywszy smakowity zapach, Furia wskoczyła miękko na stół w celu przeprowadzenia dokładnego rekonesansu, natomiast Haviland Tuf uniósł długą srebrną łyżeczkę.
Tolly potrząsnęła głową.
— Zabierzcie to! — prychnęła. — Za dużo tego dla mnie. Tylko piwo. Tuf podniósł mały palec.
— Chwileczkę! Nie ma potrzeby, żeby pani porcja tych specjałów została zmarnowana. Furia z pewnością doceni jej zalety smakowe.
Kapitan Portu S’uthlam skrzywiła się, pociągnąwszy łyk piwa z nowego kufla.
— Powiedziałam już wszystko, co miałam do powiedzenia, Tuf. Mamy tu poważny kryzys i musimy dostać ten statek. To twoja ostatnia szansa. Sprzedasz go?
Haviland Tuf długo wpatrywał się w nią w milczeniu, podczas gdy Furia pałaszowała ze smakiem deser.
— Moja decyzja pozostanie nie zmieniona — oświadczył wreszcie.
— W takim razie bardzo mi przykro — odparła Tolly Mune. — Nie chciałam do tego doprowadzić. — Strzeliła palcami.
W całkowitej ciszy, wypełnionej jedynie mlaskaniem Furii pochłoniętej zlizywaniem śmietany, suchy odgłos zabrzmiał jak huk wystrzału. Stojący pod kryształowo przejrzystymi ścianami kelnerzy sięgnęli pod swoje czarno-złociste marynarki i wyciągnęli paralizatory.
Tuf zamrugał raptownie, po czym odwrócił głowę najpierw w lewą, a potem w prawą stronę, przypatrując się otaczającym go mężczyznom. Furia dotarła już do galaretki.
— Zdrada — oznajmił głuchym tonem. — Jestem niemile zaskoczony. W perfidny sposób nadużyto mego zaufania i naiwności.
— Sam mnie do tego zmusiłeś, przeklęty głupcze!
— Ta potwarz jedynie podkreśla rozmiary zdrady, ale jej nie usprawiedliwia — odparł Tuf, w dalszym ciągu trzymając w uniesionej dłoni srebrną łyżeczkę. — Czy zostanę podstępnie i w okrutny sposób zgładzony?
— Jesteśmy cywilizowanymi ludźmi, do cholery! — warknęła Tolly, wściekła na Tufa, na Josena Raela, na przeklęty Kościół Życia Rozkwitającego, a przede wszystkim na siebie, za to, że do tego dopuściła. — Nikt cię nie zabije. Nawet nie ukradniemy ci tej cholernej muzealnej skorupy, na której ci tak bardzo zależy. To wszystko jest legalne, Tuf. Zostałeś aresztowany.
— Zaiste — odrzekł Tuf. — Skoro tak, to się poddaję. Zawsze staram się ze wszystkich sił podporządkowywać wszelkim miejscowym prawom. Pod jakim zarzutem będę sądzony?
Tolly Mune uśmiechnęła się bez cienia wesołości, zdając sobie doskonale sprawę, że tego wieczoru w Pajęczniku znowu wszyscy będą ją nazywać Stalową Wdową. Wskazała ruchem głowy na przeciwny koniec stołu, gdzie siedziała Furia, wylizując sobie starannie wąsy.
— Za nielegalne sprowadzenie szkodnika do Portu S’uthlam — oznajmiła.
Tuf odłożył starannie łyżeczkę i splótł dłonie na brzuchu.
— Wydaje mi się, że przywiozłem ze sobą Furię na pani osobiste życzenie.
Potrząsnęła głową.
— To nie przejdzie, Tuf. Mam nagraną naszą rozmowę. To prawda, powiedziałam, że jeszcze nigdy nie widziałam z bliska żywego zwierzęcia, ale to tylko zwykłe stwierdzenie faktu. Żaden sąd nie uzna tego za zachętę do naruszenia przepisów obowiązujących w Porcie. W każdym razie na pewno żaden nasz sąd. — Jej uśmiech stał się niemal przepraszający.
— Rozumiem — mruknął Haviland Tuf. — Wobec tego proponuję, abyśmy zrezygnowali z czasochłonnych czynności prawnych. Jestem gotów uznać się za winnego i uiścić pieniężną karę przewidzianą w przepisach za tego typu wykroczenie.
— Znakomicie — odparła Tolly. — Kara wynosi pięćdziesiąt kredytek. — Dała znak ręką i jeden z kelnerów zdjął ze stołu oblizującą się Furię. — Ma się rozumieć — dodała — nielegalnie przywieziony szkodnik musi ulec zniszczeniu.
— Nienawidzę ciążenia — powiedziała Tolly Mune do uśmiechniętego, wypełniającego cały ekran oblicza Josena Raela, kiedy już zdała mu szczegółową relację z przebiegu kolacji. — Męczy mnie, a poza tym boję się myśleć, co wyrabia z moimi mięśniami i organami wewnętrznymi. Jak wy, dżdżownice, możecie żyć w takich warunkach? A do tego to cholerne żarcie! Mówię ci, jak to wyglądało, kiedy zostawiał nie dokończone porcje… A te zapachy!…
— Wydaje mi się, że mamy ważniejsze sprawy do omówienia — przerwał jej Rael. — Więc jak w końcu, udało się? Mamy go?
— Mamy jego kota — odparła ponuro. — To znaczy ja mam jego cholernego kota.
Jakby rozumiejąc, że o niej mowa, Furia miauknęła donośnie, przyciskając pyszczek do prętów klatki z plastostali, zmontowanej w kącie pomieszczenia. Miauczała głośno i często; wyglądało na to, że nie czuje się dobrze w stanie nieważkości, bo przy każdym ruchu kręciła się bezradnie w powietrzu, nie mogąc zapanować nad swoim ciałem. Za każdym razem, kiedy kot wpadał na pręty, Tolly Mune krzywiła się boleśnie.
— Byłam pewna, że sprzeda „Arkę”, żeby ocalić to przeklęte zwierzę.
Uśmiech zniknął z twarzy Raela, ustępując miejsca wyrazowi niepokoju.
— Nie jestem pewien, czy mogę pochwalić twój plan. Dlaczego ktokolwiek miałby poświęcać statek tej wartości co „Arka”, żeby ocalić pojedynczy egzemplarz jakiegoś zwierzęcia? Tym bardziej jeśli, jak mówisz, ma jeszcze kilka sztuk tego samego gatunku?
— Dlatego że jest emocjonalnie związany właśnie z tym egzemplarzem — odparła z głębokim westchnieniem Tolly Mune. — Tyle, że Tuf okazał się sprytniejszy, niż myślałam. Domyślił się, że blefuję.
— W takim razie zniszcz tego szkodnika! Udowodnij mu, że nie rzucamy słów na wiatr!
— Daj spokój, Josen! — prychnęła niecierpliwie. — I co nam to da, twoim zdaniem? Jeżeli utrupię tego cholernego kota, zostaniemy z pustymi rękoma. Tuf doskonale o tym wie i wie, że ja o tym wiem, a także wie, że ja wiem, że on wie. W tej chwili przynajmniej mamy coś, na czym mu zależy. Doprowadziliśmy do sytuacji patowej.
— Może zmienimy prawo — zaproponował Rael. — Zaczekaj, niech no chwilę pomyślę… Tak, karą za nielegalne sprowadzenie szkodnika do Portu będzie natychmiastowa konfiskata narzędzia przestępstwa, czyli statku, na którym dokonano przemytu!
— Znakomite posunięcie — mruknęła z przekąsem Tolly Mune. — Jaka szkoda, że prawo nie może działać wstecz.
— Proszę bardzo, możesz zaproponować coś lepszego.
— Na razie nic nie wymyśliłam, Josen. Ale wymyślę, możesz być pewien. Przekonam go albo wykiwam, musi się udać. Znamy jego słabości: jedzenie, koty… Może odkryjemy coś jeszcze, coś, co będziemy mogli wykorzystać. Jakieś poczucie winy, libido, skłonność do alkoholu albo hazardu… — Umilkła na chwilę, pogrążona w myślach. — Hazard — powtórzyła. — Racja. Sam powiedział, że lubi gry. — Wycelowała palec w ekran. — Trzymaj się od tego z daleka, Josen. Dałeś mi trzy dni, więc czas jeszcze nie minął. Wstrzymaj siusiu i czekaj cierpliwie.
Przyciśnięciem guzika usunęła z ekranu jego twarz, zastępując ją widokiem kosmosu, z „Arką” unoszącą się nieruchomo na tle świecących stałym blaskiem gwiazd.
Kot chyba rozpoznał kształt widoczny na ekranie, bo wydał płaczliwy, żałosny odgłos. Tolly Mune spojrzała na niego, zmarszczyła brwi, po czym połączyła się z Centrum Bezpieczeństwa Portu.
— Gdzie jest Tuf? — warknęła.
— W salonie gier Hotelu Widokowego, Mamo — odparła kobieta pełniąca służbę.
— Hotel Widokowy? — jęknęła Tolly. — Jakże inaczej, oczywiście wybrał ten cholerny pałac dla dżdżownic… Ile tam jest, l g? Zresztą, nieważne. Dopilnujcie tylko, żeby się stamtąd nie ruszył. Już tam jadę.
Zastała go grającego w trójwymiarowe domino w towarzystwie kilku podstarzałych dżdżownic, cybertecha, którego kilka tygodni temu osobiście przesłuchiwała w sprawie tajemniczych włamań do systemu komputerowego, oraz tłustego agenta handlowego z Jazbo, o twarzy jak księżyc w pełni. Sądząc z ilości piętrzących się przed nim żetonów, Tuf zdecydowanie wygrywał. Tolly pstryknęła palcami i jedna z hostess przyniosła jej krzesło. Tolly Mune usiadła obok Tufa i dotknęła lekko jego ramienia.
— Tuf… — powiedziała.
Spojrzał na nią, po czym odsunął się o kilka centymetrów.
— Uprzejmie panią proszę, kapitanie Mune, aby zechciała pani powstrzymać się od dotykania mojej osoby.
Cofnęła rękę.
— Co robisz? — zapytała.
— W chwili obecnej realizuję w rozgrywce z agentem Dezem interesujący stratagem mego pomysłu. Obawiam się, iż może okazać się nieskuteczny, ale zobaczymy. W bardziej ogólnym sensie natomiast usiłuję zyskać kilka nędznych kredytek, korzystając z osiągnięć analizy statystycznej i psychologii stosowanej. S’uthlam z całą pewnością nie należy do najtańszych planet, kapitanie Mune.
Długowłosy Jazbota o twarzy pokrytej gęstą siecią blizn świadczących o jego wysokiej pozycji społecznej roześmiał się chrapliwie, prezentując garnitur czarnych, lśniących zębów inkrustowanych małymi rubinami.
— Dostawiam, Tuf — oznajmił, wciskając przycisk zapalający wydłużony sześcian w polu gry.
Tuf nachylił się nad stołem.
— Zaiste — powiedział, po czym wykonał oszczędny ruch długim, białym palcem. — Obawiam się, że pan przegrał. Mój eksperyment zakończył się sukcesem, aczkolwiek nie wątpię, iż stało się tak wyłącznie dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności.
— Niech szlag trafi ciebie i twoje szczęście! — ryknął Jazbota, podnosząc się niepewnie z krzesła. Kolejne żetony uzupełniły stos piętrzący się na stole przed Tufem.
— Dobrze grasz, Tuf — stwierdziła Tolly Mune. — Ale to nic ci nie da. Jedynym, który naprawdę wygrywa, jest zawsze właściciel kasyna. Nigdy nie uda ci się w ten sposób zdobyć potrzebnych pieniędzy.
— Nie jestem nieświadom tego faktu — odparł Haviland Tuf.
— Może byśmy trochę porozmawiali?
— Wydaje mi się, że właśnie w tej chwili jesteśmy pogrążeni w rozmowie.
— Chodzi mi o rozmowę na osobności.
— Podczas naszej ostatniej rozmowy na osobności zostałem osaczony przez ludzi uzbrojonych w paralizatory, kilkakrotnie werbalnie znieważony, okrutnie oszukany, pozbawiony towarzystwa ulubionego kompana, a także możliwości spokojnego spożycia deseru. Jeśli mam być szczery, nie pałam zbytnią chęcią przyjęcia kolejnego zaproszenia.
— Postawię ci drinka — zaproponowała Tolly Mune.
— Bardzo proszę.
Tuf podniósł się dostojnie z miejsca, zgarnął swoje żetony i pożegnał się z pozostałymi graczami. We dwójkę skierowali się do przytulnego boksu po drugiej stronie sali; Tolly sapała nieco, uginając się pod ciężarem swego ciała. Dotarłszy do maleńkiego pomieszczenia, zamówiła dwa mrożone narkodrinki i zasunęła nieprzejrzystą zasłonę.
— Konsumpcja trunków zawierających środki narkotyczne nie wpłynie w najmniejszym stopniu na moją zdolność podejmowania decyzji, kapitanie Mune — poinformował ją Tuf. — Choć jestem gotów przyjąć pani zaproszenie jako chęć przynajmniej częściowego zadośćuczynienia za wcześniejsze barbarzyńskie naruszenie ogólnie przyjętych zasad gościnności, moje stanowisko pozostaje nie zmienione.
— Czego ty właściwie chcesz, Tuf? — zapytała go ze znużeniem, kiedy przyniesiono im napoje. W wysokich, oszronionych szklankach znajdowała się kobaltowa ciecz.
— Jak większość przedstawicieli naszego gatunku, mam wiele pragnień. Obecnie najsilniejszym z nich jest chęć możliwie szybkiego odzyskania Furii.
— Już ci mówiłam: wymienię kota za statek.
— Omawialiśmy tę propozycję, a ja odrzuciłem ją jako niemożliwą do przyjęcia. Czy musimy do tego wracać?
— Mam nowy argument.
— Zaiste. — Tuf podniósł szklankę do ust.
— Zastanów się nad prawem własności, Tuf. Z jakiej racji jesteś właścicielem „Arki”? Zbudowałeś ją? Odegrałeś jakąś rolę przy jej powstawaniu? Za cholerę, nie!
— Znalazłem ją — odparł Haviland Tuf. — Co prawda dokonałem tego odkrycia w towarzystwie jeszcze pięciu osób i nie mogę zaprzeczyć, że niektóre z nich miały w tym nieco większy udział ode mnie, ale teraz wszystkie one są już martwe, ja natomiast żyję. Chyba przyzna pani, kapitanie, że stawia mnie to w uprzywilejowanej sytuacji. Co więcej, w obecnej chwili obiekt mogący być przedmiotem ewentualnego sporu znajduje się w moim posiadaniu. W wielu systemach etycznych posiadanie stanowi klucz do własności.
— Ale są też planety, gdzie wszystko, co posiada jakąkolwiek wartość, należy do państwa. Tam zabraliby ci twój statek, zanim zdążyłbyś mrugnąć okiem.
— Zdaję sobie z tego sprawę i dlatego właśnie unikałem tych planet, wybierając cel podróży — poinformował ją Tuf.
— Gdybyśmy chcieli, moglibyśmy zająć go siłą. Siła też czasem decyduje o własności, nie uważasz?
— To prawda, że dysponujecie kohortą lojalnych i groźnych sług uzbrojonych w paralizatory i lasery, podczas gdy ja jestem zaledwie samotnym, skromnym kupcem i początkującym inżynierem ekologiem, któremu towarzyszą tylko łagodne koty, ale i ja mam w zanadrzu pewne środki. Teoretycznie jest całkiem możliwe, żebym zaprogramował system obronny „Arki” w taki sposób, że atak, o którym była pani łaskawa wspomnieć, okazałby się znacznie trudniejszy do przeprowadzenia, niżby to się mogło wydawać. Ma się rozumieć, iż taka ewentualność jest czysto hipotetyczna, lecz na pani miejscu wolałbym jednak starannie ją rozważyć. Zresztą, w świetle prawa obowiązującego na S’uthlam tego typu brutalna militarna akcja byłaby całkowicie nielegalna.
Tolly Mune westchnęła ciężko.
— W niektórych cywilizacjach uważa się, że właścicielem przedmiotu powinien być ten, kto umie znaleźć dla niego jakiś użytek. W jeszcze innych, że ten, kto go najbardziej potrzebuje.
— Żadna z tych doktryn nie jest mi zupełnie obca.
— To dobrze. S’uthlam potrzebuje „Arki” bardziej od ciebie, Tuf.
— Myli się pani, kapitanie. Ja potrzebuję „Arki”, by uprawiać nowo wybrany zawód i zarabiać w ten sposób na życie. Wasza planeta nie potrzebuje jej jako takiej, tylko porady, a być może także działań inżyniera ekologa. Właśnie dlatego zaproponowałem wam moje usługi, lecz moja hojna oferta została odrzucona i uznana za niewystarczającą.
— Chodzi o możliwości wykorzystania — wtrąciła się Tolly. — Mamy na pęczki genialnych naukowców, a ty sam przyznałeś, że jesteś tylko zwyczajnym kupcem. My potrafimy lepiej ją wykorzystać.
— Wasi genialni naukowcy są w większości specjalistami w dziedzinie fizyki, chemii, cybernetyki i innych, pokrewnych gałęziach wiedzy. Jeżeli chodzi o biologię, genetykę czy ekologię, to S’uthlam pozostaje dość daleko w tyle za innymi planetami. To oczywiste, bo gdyby tak nie było, to po pierwsze, nie potrzebowalibyście tak pilnie usług „Arki”, a po drugie, nie pozwolilibyście, aby wasze problemy osiągnęły obecne, monstrualne rozmiary. Z tych właśnie względów pozwalam sobie wątpić w pani zapewnienia, że wasi ludzie będą potrafili wykorzystać statek bardziej efektywnie ode mnie. Od pierwszej chwili, kiedy postawiłem stopę na pokładzie „Arki” i wyruszyłem w podróż na S’uthlam, pogrążyłem się w intensywnych studiach i teraz mogę sobie pozwolić na pozornie śmiałe stwierdzenie, iż jestem obecnie najlepiej przygotowanym inżynierem ekologiem w znanym ludzkości kosmosie, może z wyłączeniem Prometeusza.
Na długiej, bladej twarzy Havilanda Tufa nie malowały się żadne uczucia. Starannie formułował stwierdzenia i odpalał je z zimną krwią kolejnymi salwami, ale Tolly wyczuwała instynktownie, że pod tą nieprzeniknioną fasadą kryje się jakaś słabość — zarozumiałość, duma lub próżność — którą powinno jej się udać wykorzystać na swoją korzyść. Raptownie wycelowała palec w jego twarz.
— To tylko słowa, Tuf, cholerne, puste słowa. Możesz twierdzić, że jesteś inżynierem ekologiem, ale to nic nie znaczy. Możesz nawet nazwać się galaretką owocową, ale będziesz cholernie głupio wyglądał z wiadrem śmietany na głowie.
— Zaiste — przyznał bez większych oporów.
— Jestem gotowa się założyć — ciągnęła, zmierzając szybko do celu — że nie masz najmniejszego pojęcia, jak wykorzystać ten twój przeklęty statek.
Haviland Tuf zamrugał powiekami i położył na stole splecione dłonie.
— To bardzo interesująca propozycja — powiedział. — Proszę kontynuować, kapitanie.
Tolly uśmiechnęła się przebiegle.
— Kot przeciwko statkowi — oświadczyła. — Wytłumaczyłam ci, na czym polega nasz problem. Jeśli go rozwiążesz, dostaniesz Furię z powrotem, całą i zdrową. Jeśli ci się nie uda, oddasz nam „Arkę”.
Tuf uniósł palec na znak protestu.
— Pozwolę sobie zwrócić pani uwagę na wady tej koncepcji. Choć zadanie jest nadzwyczaj trudne, nie miałbym nic przeciwko temu, żeby się go podjąć, gdyby niejedno małe „ale”. Otóż zarówno „Arka”, jak i Furia należą do mnie, choć pani osobiście zechciała bezwzględnie, aczkolwiek podobno zgodnie z prawem, odebrać mi tę drugą. Tym samym wszystko wskazuje na to, że wygrywając zakład, odzyskam jedynie to, co i tak prawnie mi się należy, podczas gdy wy możecie w razie zwycięstwa zdobyć nadzwyczaj cenną nagrodę. Z przykrością muszę stwierdzić, że jest to nie do przyjęcia. Mam natomiast kontrofertę: jak pani wiadomo, kapitanie, przybyłem na S’uthlam w celu dokonania pewnych napraw i modyfikacji. Proponuję, aby w przypadku mego zwycięstwa wszystkie te prace zostały wykonane bez obciążania mnie jakimikolwiek kosztami.
Tolly Mune podniosła do ust szklankę z napojem, chcąc zyskać kilka sekund na zastanowienie. Lód już się częściowo stopił, ale narkodrink w dalszym ciągu miał przyjemny, ostry smak.
— Prace wartości pięćdziesięciu milionów kredytek za darmo? To za dużo.
— O ile sobie pani przypomina, w swoim czasie ja także wyraziłem taką opinię.
Uśmiechnęła się.
— Co do kota, to rzeczywiście na początku był twój, ale teraz jest nasz. Jeżeli chodzi o naprawy… Wiesz co, Tuf? Dam ci kredyt.
— Na jaki okres i na jakich warunkach? — zapytał Haviland Tuf.
— Zrobimy wszystko, co trzeba — ciągnęła, nie przestając się uśmiechać. — Zaczniemy od zaraz. Jeżeli wygrasz, co jest kompletnie liemożliwe, dostaniesz swojego cholernego kota, a my dorzucimy ci szprocentowy kredyt na pokrycie wszystkich kosztów. Będziesz mógł as spłacić z forsy, którą zarobisz gdzieś tam… — wykonała ręką nieokreślony ruch, mający oznaczać pozostałą część kosmosu — jako inżynier ekolog. Ale gdyby w ciągu pięciu lat standardowych nie udało ci się zebrać połowy sumy albo całej w ciągu dziesięciu, statek jest nasz.
— Kwota pięćdziesięciu milionów kredytek była ponad wszelką wątpliwość zawyżona, wyłącznie po to, żeby zmusić mnie, bym sprzedał wam mój statek — oświadczył Tuf. — Proponuję, żeby suma stanowiąca przedmiot naszego porozumienia wynosiła dwadzieścia milionów standardów.
— Chyba sobie kpisz! — prychnęła. — Za dwadzieścia milionów nawet byśmy nie pomalowali tej przeklętej skorupy. Ale pójdę ci na rękę: czterdzieści pięć.
— Trzydzieści pięć milionów — odparł Tuf. — Biorąc pod uwagę, że jestem jedynym pasażerem „Arki”, nie wydaje się konieczne przywracanie do stanu pełnej sprawności wszystkich systemów i urządzeń statku. Odległe, rzadko uczęszczane pokłady nie będą miały dla mnie żadnego znaczenia. Przeformułuję moje zamówienie w taki sposób, aby dotyczyło jedynie tych miejsc i instalacji, które są niezbędne dla mojego bezpieczeństwa, wygody i działalności zawodowej. Tolly skinęła głową.
W porządku. Czterdzieści milionów.
— Uważam, że trzydzieści to i tak więcej, niż można uznać za stosowne.
— Nie kłóćmy się o parę nędznych milionów — zaproponowała Tolly lunę. — I tak przegrasz, więc to nie ma żadnego znaczenia.
Pozwolę sobie mieć w tej sprawie nieco odmienne zdanie. Trzydzieści milionów.
— Trzydzieści siedem.
— Trzydzieści dwa.
— Wygląda na to, że spotkamy się przy trzydziestu pięciu, prawda? zgoda! — Wyciągnęła rękę.
Tuf spojrzał na nią obojętnie.
— Trzydzieści cztery — powiedział z niewzruszonym spokojem. Tolly Mune roześmiała się i cofnęła rękę.
— Co za różnica? Niech będzie trzydzieści cztery. Tuf podniósł się z miejsca.
— Napij się jeszcze — zaproponowała, wskazując na szklanki. — Za nasz mały zakład.
— Obawiam się, że muszę pani odmówić, kapitanie — odparł Haviland Tuf. — Będę świętował dopiero wtedy, kiedy zwyciężę. Na razie czeka mnie dużo pracy.
— Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłaś! — oświadczył podniesionym głosem Josen Rael. Tolly ustawiła poziom dźwięku prawie na maksimum, żeby zagłuszyć protesty uwięzionego kota.
— Nie wygłupiaj się, Josen, tylko przyznaj, że mam głowę na karku. To mi się naprawdę udało!
— Założyłaś się o przyszłość naszej planety! O miliardy ludzkich istnień! Czy ty naprawdę spodziewasz się, że będę honorował ten niesłychany układ?
Tolly Mune pociągnęła z tuby łyk piwa i westchnęła ciężko, po czym powiedziała takim tonem, jakby rozmawiała z poważnie opóźnionym w rozwoju dzieckiem:
— My nie możemy przegrać tego zakładu, Josen. Pomyśl trochę, jeśli ta biaława substancja w twojej czaszce jeszcze nie uwsteczniła się zupełnie pod wpływem grawitacji. Po co potrzebujemy „Arki”? Oczywiście po to, żeby się wyżywić. Żeby uniknąć masowego głodu, rozwiązać raz na zawsze ten problem, zmajstrować jakiś cholerny biologiczny cud. Żeby dokonać rozmnożenia chleba i ryb.
— Chleba i ryb? — powtórzył ze zdziwieniem Przewodniczący Rady Planety.
— W nieskończoność. To klasyczna aluzja, Josen. Zdaje się, że chrześcijańska. Tuf spróbuje nakarmić trzydzieści miliardów ludzi kanapkami z rybą. Przypuszczam, że udławi się jakąś ością, ale to i tak nie ma znaczenia. Jeżeli mu się nie uda, zabieramy mu statek, zgodnie z prawem i całkowicie legalnie. Jeżeli mu się uda, „Arka” nie będzie już nam potrzebna. Tak czy inaczej, nasze jest na wierzchu. A ja w dodatku tak wszystko obmyśliłam, że nawet jeśli Tuf wygra, to będzie nam winien trzydzieści cztery miliony kredytek. Prędzej czy później, statek i tak wpadnie nam w ręce. — Pociągnęła kolejny łyk piwa i uśmiechnęła się do twarzy na ekranie. — Josen, masz cholerne szczęście, że nie zależy mi na twojej posadzie. Czy nigdy nie przyszło ci na myśl, że jestem znacznie mądrzejsza od ciebie?
— Owszem, a także to, że w ogóle nie znasz się na polityce, Mamo — odparł. — Wątpię, czy przetrwałabyś choć jeden dzień na tym urzędzie. Jednak nie przeczę, że to, co robisz teraz, robisz znakomicie. Przypuszczam, że twój plan da się wprowadzić w życie.
— Przypuszczasz?
— Nie należy zapominać o politycznych realiach. Miej na uwadze, że ekspansjoniści chcą za wszelką cenę zdobyć statek, myśląc już o chwili, kiedy przejmą władzę. Na szczęście, nadal są w mniejszości. Po prostu będziemy musieli ich jeszcze raz przegłosować.
— Dopilnuj, żeby tak się na pewno stało, Josen — powiedziała Tolly Mune i przerwała połączenie.
Na ekranie znowu pojawiła się „Arka”. Tolly siedziała w milczeniu w powietrzu, przyglądając się, jak wokół ogromnego kadłuba uwijają się zespoły pajęczarzy, budując prowizoryczny dok. Później będzie jeszcze dość czasu, żeby zmontować coś bardziej solidnego. Tolly przypuszczała, że statek pozostanie na orbicie przez kilkaset najbliższych lat, a nawet gdyby, gdyby Tufowi udało się jakimś cudem odlecieć, to w zwolnionym w ten sposób miejscu będzie można zainstalować urządzenia cumownicze dla setek tradycyjnych jednostek. Port S’uthalm pękał już w szwach i od dawna czekał na rozbudowę. Teraz, kiedy wszystkie wydatki i tak miały być zapłacone z kieszeni Tufa, Tolly Mune nie widziała powodu, dla którego miałaby odwlekać decyzję o rozpoczęciu prac. W celu ułatwienia transportu ludzi i sprzętu montowano segment po segmencie długą rurę z plastostali, łączącą „Arkę” z krańcowym terminalem najbliższej odnogi. Technicy byli już we wnętrzu statku, przeprogramowując jego system komputerowy zgodnie z życzeniami Tufa i, przy okazji, unieszkodliwiając wszelkie programy obronne, jakie ten zdążył tam wprowadzić. Takie otrzymali polecenie od Stalowej Wdowy; Tuf nie miał o niczym pojęcia. Tolly uznała, że lepiej zabezpieczyć się na wypadek, gdyby miało się okazać, iż partner nie potrafi łatwo pogodzić się z porażką. Wolała, żeby z puszki z nagrodą, jaką odbierze, nie wysypały się epidemie, potwory ani żadne inne paskudztwa.
Co do samego Tufa, to jej informatorzy donosili, że od chwili powrotu z Pajęcznika prawie nie opuszcza swojej małej centrali komputerowej. Korzystając z uprawnień przysługujących kapitanowi portu, wydała polecenie, żeby zapewniono mu dostęp do wszystkich istniejących na planecie banków danych; sądząc z raportów, jakie do niej docierały, korzystał z nich pełnymi garściami, karmiąc zdobytymi informacjami komputery „Arki” i każąc im dokonywać karkołomnych projekcji i ekstrapolacji. Jedno trzeba mu było przyznać: starał się, jak mógł.
Ze stojącej w kącie klatki dobiegł kolejny odgłos miękkiego uderzenia i jeszcze jedno bolesne miauknięcie. Tolly było bardzo żal kota. W gruncie rzeczy było jej także żal Tufa. Kiedy przegra, może jednak uda się jej załatwić mu ten Longhaul Dziewięć.
Minęło czterdzieści siedem dni.
Minęło czterdzieści siedem dni, podczas których ekipy remontowe pracowały na trzy zmiany, w związku z czym ruch wokół „Arki” był ogromny, nieprzerwany i szalony. Pajęczyna wyciągnęła ramiona w kierunku gigantycznego statku, po czym całkowicie go wchłonęła. Kable oplotły jego kadłub jak pnącza winorośli; przewody tłoczące sprężone powietrze wsunęły się we wszystkie śluzy, tak że olbrzymi korpus przypominał umierającego człowieka leżącego w szpitalnym łóżku; przenośne kopuły z plastostali powyrastały na kadłubie niczym wypukłe, tłuste piegi, połączone żyłami ze stali i duraluminium; skutery próżniowe uwijały się wokół statku jak kąśliwe owady, ciągnące za sobą ogniste ogony, a wśród tego całego chaosu kręciły się niezliczone oddziały pajęczarzy. Minęło czterdzieści siedem dni, podczas których „Arka" była naprawiana, przebudowywana, modernizowana i wyposażana.
W tym czasie Haviland Tuf nie opuścił swego statku nawet na minutę. Początkowo, jak donosili pajęczarze, mieszkał w centrali komputerowej i śledził rezultaty przeprowadzanych bez przerwy symulacji, siedząc w samym środku wiru napływających zewsząd danych. Jeżeli go wtedy widywano, to tylko w małym, trójkołowym wózku, przemierzającego główny pokład komunikacyjny statku liczący sobie trzydzieści kilometrów długości, w zielonej, opadającej na uszy czapce na głowie i z małym, długowłosym kotem na kolanach. Z reguły w ogóle nie zwracał uwagi na robotników, ale od czasu do czasu podjeżdżał do jakiegoś urządzenia lub zatrzymywał się przy jednym z niezliczonych zbiorników przeznaczonych do hodowli żywych organizmów, które mieściły się wzdłuż ogromnych ścian. Technicy stwierdzili bez trudu, że są w nich realizowane programy klonowania z użyciem przyspieszonego pola czasowego, zużywającego wręcz nieprawdopodobne ilości energii. Minęło czterdzieści siedem dni, które Haviland Tuf spędził w niemal całkowitym odosobnieniu, jedynie w towarzystwie Chaosa, pogrążony w pracy.
Minęło czterdzieści siedem dni, podczas których Tolly Mune nie rozmawiała ani z Tufem, ani z Josenem Raelem. Obowiązki wynikające ze sprawowanej przez nią funkcji, zaniedbane w początkowej fazie afery z „Arką”, były wystarczająco absorbujące, żeby nie pozostawić jej czasu na nic innego. Musiała rozstrzygać spory, awansować i degradować pracowników, nadzorować prace konstrukcyjne, zabawiać przybywających z wizytą dyplomatów tak długo, dopóki nie udało jej się wepchnąć ich do windy, kontrolować wydatki i zatwierdzać wypłaty. Poza tym musiała także zajmować się kotem.
Początkowo obawiała się najgorszego. Furia nie chciała jeść, nie potrafiła przyzwyczaić się do stanu nieważkości, zanieczyszczała powietrze swymi odchodami i niemal bez przerwy wydawała najbardziej żałosne odgłosy, jakie Tolly miała nieszczęście kiedykolwiek słyszeć. Stan kota zaniepokoił ją do tego stopnia, że sprowadziła najlepszego specjalistę od szkodników, który jednak zapewnił ją, że klatka jest wystarczająco obszerna, a porcje pasty proteinowej nawet bardziej niż wystarczające. Kotka zdawała się mieć na ten temat odmienne zdanie i w dalszym ciągu miauczała, syczała i zawodziła, tak że Tolly nabrała graniczącego z pewnością przekonania, że któreś z nich, ona albo kot, na pewno już wkrótce zwariuje.
Wreszcie zdecydowała się na podjęcie konkretnych działań. Przede wszystkim odstawiła pastę proteinową i zaczęła karmić stworzenie mięsnymi pałeczkami, które Tuf przysłał z „Arki”. Żarłoczność, z jaką Furia zaatakowała pożywienie wsuwane przez pręty klatki, natychmiast natchnęła ją otuchą. Pewnego razu, po skonsumowaniu w rekordowym czasie całej porcji, kot polizał Tolly po palcach; było to bardzo dziwne uczucie, ale wcale nie nieprzyjemne. Wkrótce potem, kiedy Furia ocierała się o kraty swego więzienia, Tolly Mune pogłaskała ją delikatnie po grzbiecie i usłyszała w odpowiedzi odgłos o niebo przyjemniejszy od tych, jakie kotka wydawała do tej pory. Dotknięcie czarno-białej, gęstej sierści było niemal zmysłowe.
Po ośmiu dniach Tolly wypuściła Furię z klatki, doszedłszy do wniosku, że nieco większe więzienie, wyznaczone ścianami jej biura, będzie całkowicie wystarczające. Ledwo zdążyła otworzyć drzwi klatki, a już kotka dała nura na zewnątrz; nie mogąc znaleźć oparcia w powietrzu, machała wściekle łapami, sycząc ze zdenerwowania. Tolly usiłowała ją złapać, ale zwierzę walczyło zaciekle, pozostawiając na jej rękach długie, głębokie zadrapania.
Kiedy technik medyczny już wyszedł, opatrzywszy rany, Tolly połączyła się z Centralą Bezpieczeństwa Portu.
— Zarekwirujcie pokój z grawitacją w Hotelu Widokowym — poleciła. — Powiedzcie im, żeby ustawili przyciąganie na 1/4 g.
— Kto tam będzie mieszkał?
— Więzień — warknęła. — Uzbrojony i bardzo niebezpieczny. Zaglądała do hotelu codziennie po pracy, początkowo tylko po to, żeby nakarmić jeńca i upewnić się, czy niczego mu nie brakuje. Jednak piętnastego dnia została dłużej, spożyła tam posiłek, a także zapewniła kotu kontakt z człowiekiem, którego zwierzę bardzo pragnęło. Zachowanie Furii zmieniło się tymczasem nie do poznania. Kiedy Tolly otwierała drzwi, kotka miauczała radośnie (co jednak nie oznaczało, że zaprzestała prób ucieczki), ocierała się o jej nogi i zachęcała do zabawy, nie wysuwając pazurów. Wszystko wskazywało na to, że nawet przybrała nieco na wadze. Wystarczyło, żeby Tolly usiadła w fotelu, a Furia natychmiast wskakiwała jej na kolana. Dwudziestego dnia Mama Pająk została w hotelu na noc, a dwudziestego szóstego przeprowadziła się tam tymczasowo.
Kiedy minęło czterdzieści siedem dni, Furia przyzwyczaiła się spać zwinięta w kłębek na jej poduszce, dotykając miękkim, czarno-białym futerkiem policzka kapitana Portu S’uthlam.
Czterdziestego ósmego dnia na ekranie pojawiła się twarz Havilanda Tufa. Nawet jeśli zdumiał go widok kotki leżącej na kolanach Tolly, nie dał tego po sobie poznać.
— Kapitanie Mune…
— I co, poddajesz się? — zapytała.
— Wręcz przeciwnie — odparł Tuf. — Jestem gotów ogłosić moje zwycięstwo.
Josen Rael uznał, że spotkanie ma zbyt wielką wagę, aby odbywało się za pomocą telepołączeń, nawet specjalnie chronionych przed podglądem. Yandeen mogli znać sposoby pokonania zabezpieczeń. Ponieważ Tolly Mune osobiście prowadziła negocjacje z Tufem i z pewnością rozumiała go lepiej niż ktokolwiek z członków Rady, jej obecność była nieodzowna, bez względu na awersję do pełnej grawitacji. Zjechała windą na powierzchnię planety po raz pierwszy od tak wielu lat, że wolała o tym nie myśleć, i została natychmiast przewieziona powietrzną taksówką do sali posiedzeń znajdującej się na szczycie siedziby Rady Planety.
Pomieszczenie było duże, urządzone skromnie, ale ze smakiem. Jego środek zajmował wielki stół konferencyjny z minicentralą łączności. Josen Rael siedział u jego szczytu w czarnym fotelu o wysokim oparciu i z trójwymiarowym wizerunkiem S’uthlam nad głową.
— Kapitanie Mune… — powitał ją, skinąwszy głową, kiedy weszła do sali i czym prędzej zajęła wolne miejsce przy drugim końcu długiego stołu.
Oprócz niej i Raela w pomieszczeniu znajdowali się najpotężniejsi z potężnych — najważniejsi urzędnicy planety, elita frakcji technokratów. Minęło bardzo dużo czasu od chwili, kiedy ostatnio została wezwana do tej sali, ale Tolly Mune regularnie oglądała wiadomości i nie miała kłopotów z rozpoznaniem większości zebranych. Byli wśród nich: młody minister rolnictwa w otoczeniu zastępców do spraw badań biologicznych, oceanicznych i przetwarzania żywności; minister wojny w towarzystwie cybernetycznego szefa sztabu; minister transportu; dyrektor banku danych Rady i jej główny analityk; ministrowie bezpieczeństwa wewnętrznego, stosunków międzyplanetarnych i przemysłu; dowódca Flotylli Planetarnej; zastępca szefa policji. Wszyscy skinęli zdawkowo głowami.
— Mieliście tydzień na zapoznanie się z wynikami prac Tufa i przebadanie próbek, które nam przysłał — zwrócił się do zebranych Josen Rael, rezygnując z wszelkich formalności. — Co macie do powiedzenia?
— Bardzo trudno byłoby pokusić się na tym etapie o jednoznaczne stwierdzenia — odparł analityk. — Jego projekcje mogą być stuprocentowo trafne, ale mogą też okazać się całkowicie błędne, oparte na fałszywych przesłankach. Będę mógł to jednoznacznie stwierdzić nie wcześniej niż za kilka lat. To, co Tuf dla nas wyhodował, te nowe rośliny i zwierzęta, będą czymś zupełnie nowym. O tym, jak dalece mogą się okazać przydatne w naszych warunkach, przekonamy się po długotrwałych próbach polowych, a kto wie, czy nie dopiero po zastosowaniu.
— Jeżeli w ogóle okażą się przydatne — dorzucił minister bezpieczeństwa wewnętrznego, niska, barczysta kobieta.
— Jeśli w ogóle okażą się przydatne — zgodził się analityk.
— Jesteście zbyt ostrożni — wtrącił się minister rolnictwa. Był najmłodszy ze wszystkich, zuchowaty i szczery; wydawało się, że widniejący na jego szczupłej twarzy szeroki uśmiech rozetnie ją na dwie części. — Raporty, które dostałem, są wręcz entuzjastyczne. — Na stole przed nim leżał stos przezroczystych kryształów pamięci. Wyłowił jeden z nich i wsunął do czytnika; niemal natychmiast na ekranach pojawiły się kolorowe linie wykresów. — Oto nasza analiza tego, co Tuf nazwał omnizbożem. Wspaniałe, po prostu wspaniałe! Specjalnie uformowana genetycznie krzyżówka, całkowicie jadalna. Całkowicie, szanowni państwo! Łodygi sięgają mniej więcej do pasa, tak jak neotrawa, są kruche i obfitujące w węglowodany, dość smaczne po odpowiednim przyprawieniu, ale przede wszystkim stanowią wyśmienitą paszę dla zwierząt. W źdźbłach znajduje się niezwykłe ziarno, bardziej wydajne i pożywne nawet od ryżu. Jest łatwe w transporcie, przechowuje się dowolnie długo bez żadnych ubytków, zawiera ogromnie dużo protein. A teraz uwaga: omnizboże ma bulwiaste, jadalne korzenie! W dodatku rośnie tak szybko, że daje dwa zbiory w roku. Na razie to oczywiście tylko teoretyczne obliczenia, ale jesteśmy zdania, że jeśli zasiejemy je wszędzie tam, gdzie do tej pory uprawiamy neotrawę, ryż i nanopszenicę, uzyskamy z tej samej powierzchni zasiewów trzy do czterech razy więcej kalorii!
— Musi mieć też jakieś wady — zaprotestował Josen Rael. — To wszystko brzmi zbyt pięknie, żeby mogło być prawdziwe. Skoro to omnizboże jest takie wspaniałe, dlaczego do tej pory nigdy o nim nie słyszeliśmy? Wątpię, żeby Tuf wyprodukował je w ciągu tych kilkudziesięciu dni.
— Oczywiście, że nie. Omnizboże istnieje już od wielu stuleci. Możecie mi wierzyć lub nie, ale znalazłem o nim kilka wzmianek w naszych bankach danych. Zostało wyhodowane przez Inżynierski Korpus Ekologiczny w czasie wojny, w celu zaprowiantowania wojsk. Rośnie tak szybko, że jest wręcz idealne w sytuacji, kiedy nie wiadomo, jak długo będzie można czekać na plony. Cywile nie przejawili większego nim zainteresowania, bo uznano, że pod względem wartości smakowych ustępuje tradycyjnym zbożom. Zwracam uwagę na to sformułowanie: „ustępuje pod względem wartości smakowych”, czyli nie jest wstrętne ani odrażające. Poza tym doprowadza do szybkiego wyjałowienia gleby.
— Aha! — wykrzyknęła kobieta sprawująca urząd ministra bezpieczeństwa wewnętrznego. — Więc jednak jest jakaś pułapka!
— Tylko pozornie. Rzeczywiście, po pięciu latach wspaniałych zbiorów nastąpiłoby nieszczęście, ale Tuf przysłał też trochę najróżniejszych pasożytów — superdżdżownice i inne stworzenia spulchniające ziemię — a także coś w rodzaju ślimaka żyjącego w omnizbożu i odżywiającego się — uwaga! — zanieczyszczeniami powietrza! Jego produkty przemiany materii użyźnią glebę, powstrzymując ją przed wyjałowieniem. — Młody minister uniósł obie ręce. — To nieprawdopodobny przełom! Gdyby naszym zespołom badawczym udało się opracować coś takiego, ogłosilibyśmy na całym S’uthlam nadzwyczajne święto!
— A jak wyglądają pozostałe propozycje? — zapytał sucho Josen Rael. Na twarzy Przewodniczącego Rady nie odbijała się nawet drobna część radości przejawianej przez jego podwładnego.
— Prawie równie wspaniale — padła odpowiedź. — Na przykład oceany… Do tej pory nigdy nie udało się nam uzyskać z nich znaczącej ilości kalorii, biorąc pod uwagę ich powierzchnię, a poprzednia administracja prawie pozbawiła je wszelkiego życia swoimi zamiataczami wody. Tuf daje nam kilka gatunków szybko rozmnażających się ryb i plankton, który… — Wyłowił kolejny kryształ i wsunął go do czytnika. — Proszę, oto on. To prawda, że uniemożliwi żeglugę, ale i tak dziewięćdziesiąt procent naszych przewozów odbywa się drogą lotniczą lub podwodną, więc to nie ma większego znaczenia. Będzie stanowił pożywienie dla ryb, a w odpowiednich warunkach rozrośnie się tak bardzo, że pokryje powierzchnie morza trzymetrowym kożuchem.
— Niepokojąca perspektywa — zauważył minister wojny. — Czy jest jadalny? Dla ludzi, ma się rozumieć.
Minister rolnictwa uśmiechnął się radośnie.
— Nie. Ale po obumarciu będzie się znakomicie nadawał jako surowiec do naszych fabryk żywności. W zastępstwie ropy, której nie starczy nam już na długo.
Siedząca przy przeciwnym końcu stołu Tolly Mune wybuchnęła głośnym śmiechem. Wszystkie głowy odwróciły się w jej stronę.
— Niech mnie piorun trzaśnie! — prychnęła. — A więc jednak dał nam chleb i ryby!
— Plankton to nie są ryby — poprawił ją minister rolnictwa.
— Jeżeli pływa w wodzie, to dla mnie jest rybą, do nagłej cholery!
— Chleb i ryby?… — zapytał minister przemysłu.
— Proszę kontynuować swoją relację — wtrącił się niecierpliwie Josen Rael. — Czy jest coś jeszcze?
Było. Zawierający mnóstwo odżywczych składników porost, mogący rosnąć nawet na szczytach najwyższych gór, i inny, potrafiący przetrwać w beztlenowej atmosferze i pod działaniem twardego promieniowania.
— To oznacza, że będziemy w stanie wykorzystać więcej asteroidów, nie marnując dziesiątków lat i milionów kalorii na ich prze formowanie.
Pasożytnicze, całkowicie jadalne pnącza, mające opanować w krótkim czasie bagniste równikowe niziny i zastąpić tam miejscowe odmiany, pięknie pachnące, trujące i kompletnie bezużyteczne. Śnieżny owies rosnący w zamarzniętej tundrze i nadzwyczaj odporne na niskie temperatury bulwy, zdolne wedrzeć się i rosnąć nawet w jałowej glebie pod lodowcami. Genetycznie udoskonalone bydło, trzoda chlewna, drób i ryby. Nowy gatunek ptaków, według zapewnień Tufa będący w stanie rozprawić się w krótkim czasie z gnębiącymi rolnictwo szkodnikami. Wreszcie siedemdziesiąt dziewięć odmian jadalnych grzybów mogących rosnąć wyłącznie w nieprzeniknionej ciemności i wilgoci panujących pod najniższym poziomem podziemnych miast i przetwarzających ludzkie produkty przemiany materii.
Kiedy młody człowiek skończył mówić, w sali zapadła cisza. Przerwała ją dopiero Tolly Mune.
— Tuf wygrał — oznajmiła z szerokim uśmiechem na ustach. Pozostali czekali na reakcję Josena Raela, ale ona nie miała najmniejszego zamiaru bawić się w dyplomację. — Do stu tysięcy piorunów! Udało mu się!
— W tej chwili jeszcze nie można tego stwierdzić z całą pewnością — odparł szef banku danych.
— Minie wiele lat, zanim będziemy mogli sporządzić wiarygodne raporty statystyczne — uzupełnił analityk.
— To może być pułapka — ostrzegł minister wojny. — Musimy zachować daleko idącą ostrożność.
— Do diabła z wami! — wykrzyknęła Tolly. — Przecież Tuf udowodnił, że…
— Kapitanie Mune! — przerwał jej ostro Przewodniczący.
Tolly raptownie zamknęła usta; jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się odezwać do niej takim tonem. Wraz z innymi zawisła spojrzeniem na jego twarzy. Josen Rael wyjął chusteczkę i otarł pot z czoła.
— Jedno, czego Haviland Tuf dowiódł ponad wszelką wątpliwość, to że „Arka” jest dla nas zdecydowanie zbyt cenna, żebyśmy mogli brać pod uwagę możliwość jej utracenia. Teraz zajmiemy się obmyśleniem najlepszego sposobu, w jaki można by ją zagarnąć, mając na uwadze przede wszystkim ograniczenie do minimum strat w ludziach i dyplomatycznych reperkusji takiego czynu. Udzielam głosu ministrowi bezpieczeństwa wewnętrznego.
Tolly Mune wysłuchała w milczeniu raportu barczystej kobiety, a następnie przez ponad godzinę siedziała bez ruchu, przysłuchując się dyskusji, która wywiązała się po tym wystąpieniu. Ministrowie i ich doradcy sprzeczali się o najwłaściwszą taktykę, treść dyplomatycznych komunikatów, sposób najbardziej efektywnego wykorzystania statku, o to, który resort powinien nim zarządzać, a także, co powiedzieć na ten temat dziennikarzom. Zanosiło się na to, że dyskusja przeciągnie się do późnej nocy, ponieważ Josen Rael oświadczył stanowczo, że spotkanie zakończy się dopiero wtedy, kiedy zostaną ustalone wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły. Przyniesiono posiłek, posłano ludzi po dodatkowe, tajne dokumenty, pojawiali się i znikali kolejni specjaliści i doradcy. Przewodniczący wydał polecenie, żeby nie łączono żadnych rozmów z zewnątrz, mogących zakłócić skupienie obradujących. Tolly Mune słuchała wszystkiego, nie odzywając się ani słowem. Po godzinie dźwignęła się z trudem z fotela.
— Przepraszam, ale to ta cholerna grawitacja — wystękała. — Zupełnie się odzwyczaiłam. Gdzie tu jest najbliższa toa… toa… eep!
— Oczywiście, kapitanie — odparł Josen Rael. — Korytarzem w lewo, czwarte drzwi po prawej stronie.
— Dziękuję — bąknęła.
Dyskusję wznowiono, jeszcze zanim chwiejąc się na nogach, wyszła z sali. Zamykając za sobą drzwi, słyszała podniesione, wzburzone głosy. Na zewnątrz stał umundurowany strażnik. Mijając go szybkim krokiem, skinęła głową, po czym skręciła w prawo.
Kiedy znikła mu z oczu, zaczęła biec ile sił w nogach.
Znalazłszy się na dachu, wezwała powietrzną taksówkę.
— Do windy — poleciła pilotowi. — Tylko szybko! — dodała, pokazując mu kartę priorytetową.
Wypełniona do ostatniego miejsca kapsuła miała właśnie wyruszyć w drogę. Tolly wypchnęła jednego z pasażerów pierwszej klasy.
— Awaria w pajęczynie — wyjaśniła zdumionemu nieszczęśnikowi. Muszę się tam jak najszybciej dostać.
Podróż trwała rekordowo krótko, bo przecież na pokładzie była Mama Pająk. W Pajęczniku czekał już na nią mniejszy pojazd, którym błyskawicznie dotarła do biura.
Wpłynęła do środka, zamknęła drzwi, zablokowała mechanizm otwierający, włączyła interkom i zaprogramowała go w ten sposób, żeby wszystkim dzwoniącym pokazywał zarejestrowany obraz twarzy jej zastępcy, po czym spróbowała połączyć się z Josenem Raelem.
— Przykro mi — usłyszała w odpowiedzi przepełniony cybernetycznym współczuciem głos komputera. — Ma teraz ważne zebranie i nie wolno mu przeszkadzać. Może zechce pani zostawić wiadomość?
— Nie — odparła, a następnie wcisnęła kod szefa zespołów naprawczych pracujących na „Arce”. — Jak wam idzie, Frakker?
Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, ale mimo to zdołał się uśmiechnąć.
— Wspaniale, Mamo — powiedział. — Wygląda na to, że odwaliliśmy już dziewięćdziesiąt jeden procent roboty. Skończymy za jakieś sześć, siedem dni, a potem zostanie już tylko sprzątanie.
— Już skończyliście — poinformowała go Tolly Mune.
— Słucham? — wykrztusił ze zdumieniem.
— Tuf nas oszukał — skłamała bez zająknienia. — Zrobił nas w trzy balony, więc wycofuję wszystkie ekipy.
— Nie rozumiem…
— Przykro mi, Frakker, ale szczegóły są ściśle tajne. Sam wiesz, jak to wygląda. Ewakuujcie się jak najszybciej z „Arki”. Wszyscy — pajęczarze, technicy, ochroniarze. Daję wam na to godzinę, a potem osobiście przylecę sprawdzić i jak znajdę na tym cholernym wraku choć jednego człowieka oprócz Tufa i jego przeklętych kotów, wyślę cię na asteroidy szybciej, niż zdążysz powiedzieć „Stalowa Wdowa”, rozumiesz?
— Hę?… Tak, oczywiście.
— No to ruszaj się, Frakker! — ryknęła Tolly Mune. Rozłączyła się, wstukała kod wywołujący program maksymalnej ochrony przed podglądem, po czym wezwała „Arkę”. O mało nie oszalała z wściekłości, kiedy okazało się, że Haviland Tuf zażywa właśnie drzemki i wydał komputerowi polecenie nagrywania wszystkich rozmów. Dopiero po piętnastu bezcennych minutach udało się jej trafić na odpowiednią sekwencję słów, która wreszcie przekonała ograniczoną umysłowo maszynę, że chodzi o sprawę najwyższej wagi.
— Kapitanie Mune — powitał ją Haviland Tuf, kiedy nareszcie zmaterializował się przed nią w powietrzu, odziany w nieprawdopodobnie puszysty szlafrok, ciasno opięty na wystającym brzuchu. — Czemu mogę zawdzięczać niezrównaną przyjemność prowadzenia z panią rozmowy?
— Dziewięćdziesiąt procent prac jest już wykonanych — powiedziała Tolly Mune. — W tym wszystkie najważniejsze. Będziesz musiał jakoś sobie poradzić bez tego, czego nie skończyliśmy. Moi pajęczarze uciekają co sił w nogach na pajęczynę. Ostatni powinien zniknąć za czterdzieści parę minut. Kiedy to się stanie, musisz jak najprędzej odlecieć.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf.
— Uzupełniliśmy paliwo i zapasy — ciągnęła Tolly. — Co prawda rozwalisz nam dok, ale nie ma czasu, żeby go zdemontować, a poza tym to i tak niewielka cena za to, co dla nas zrobiłeś. Zaraz potem włącz pełen ciąg i zmykaj stąd najszybciej, jak możesz. Nie oglądaj się Za siebie, jeśli nie masz ochoty zamienić się w jakiś cholerny słup soli.
— Obawiam się, że nie rozumiem — poinformował ją Tuf.
Tolly westchnęła ciężko.
— Ani ja, Tuf, ani ja. Proszę, nie dyskutuj ze mną, tylko szykuj się do odlotu.
— Czyżbym mógł przypuszczać, że Rada Planety uznała moje skromne propozycje za dające szansę rozwiązania waszych problemów, tym samym uznając mnie zwycięzcą naszego małego zakładu?
Z piersi Tolly Mune wyrwał się rozpaczliwy jęk.
— Tak, jeśli koniecznie chcesz to usłyszeć! Pokochali od pierwszego wejrzenia twoje szkodniki, zachwycili się omnizbożem, oszaleli ze szczęścia na widok bulw! Jesteś wspaniały, cudowny, najmądrzejszy we wszechświecie! A teraz zmykaj stąd, Tuf, zanim któremuś z nich przyjdzie do głowy zapytać o coś starego, schorowanego kapitana portu i zorientują się, że mnie tam nie ma.
— Pani pośpiech wprawia mnie w najwyższe zakłopotanie — powiedział flegmatycznie Haviland Tuf, splatając na brzuchu dłonie i wpatrując się w nią bez zmrużenia oka.
— Posłuchaj mnie, Tuf — wycedziła Tolly przez zaciśnięte zęby. — Wygrałeś ten cholerny zakład, ale zaraz możesz stracić swój statek, jeżeli natychmiast się nie obudzisz i nie nauczysz się tańczyć. Znikaj stąd! Czy muszę ci to przeliterować, do diabła? Zdrada, Tuf. Oszustwo. Nieuczciwość. Właśnie w tej chwili Rada Planety ustala szczegółowy plan opanowania „Arki” i pozbycia się ciebie, kłócąc się przy okazji o to, jakich użyć perfum, żeby nikt nie poczuł smrodu. Teraz rozumiesz? Jak tylko skończą gadać, a niedługo skończą, wydadzą rozkazy i ruszy na ciebie cała Flotylla Planetarna. Mają teraz tu, w sieci, dwa niszczyciele i dwa krążowniki, i jeśli dobrze się spiszą, to nie zdążysz nawet kiwnąć palcem, jak będziesz je miał na karku. Nie mam najmniejszej ochoty oglądać tu jakiejś cholernej bitwy kosmicznej, w której rozwalicie mi port i pozabijacie moich ludzi!
— Wydaje mi się, że jestem w stanie panią zrozumieć — odparł Tuf. — Bezzwłocznie uruchomię działanie programu przygotowującego statek do startu. Pozostaje jednak do rozwiązania pewien drobny problem.
— Jaki? — zapytała. Nerwy miała napięte jak stalowe druty.
— Furia pozostaje w dalszym ciągu w pani niewoli, kapitanie. Nie mogę opuścić S’uthlamu, dopóki ona nie znajdzie się ponownie pod moją opieką.
— Zapomnij o tym cholernym kocie!
— Obawiam się, iż nie posiadam umiejętności selektywnego zapamiętywania i zapominania — powiedział Haviland Tuf. — Ze swojej strony wypełniłem wszystkie postanowienia naszej umowy. Teraz pani musi mi zwrócić Furię, tak jak zostało postanowione w kontrakcie.
— Nie mogę, do cholery! Każda mucha, dżdżownica i pajęczarz na stacji wie, że ten przeklęty kot jest naszym zakładnikiem. Jeżeli wejdę do kapsuły z Furią pod pachą, wszyscy na pewno zwrócą na to uwagę, a prędzej czy później ktoś zacznie zadawać pytania. Ryzykujesz życie, nie rozumiesz tego?
— Mimo to obawiam się, że muszę nalegać.
— Niech cię szlag trafi! — zaklęła z głębi serca Tolly i przerwała połączenie wściekłym uderzeniem w przycisk.
Kiedy wkroczyła do przestronnego holu Hotelu Widokowego, powitał ją szeroko uśmiechnięty właściciel.
— Cieszę się, że panią widzę, kapitanie! — oznajmił radośnie. — Szukają pani w jakiejś pilnej sprawie. Jeśli pani chce, może pani skorzystać z mego prywatnego gabinetu…
— Przykro mi, ale to ściśle tajne — wpadła mu w słowo. — Połączę się z pokoju.
Minęła go, kierując się szybkim krokiem do windy.
Przy drzwiach pokoju stali dwaj strażnicy, których sama tam ustawiła.
— Kapitanie Mune, dostaliśmy rozkaz, żeby panią odszukać — odezwał się ten z lewej. — Ma pani natychmiast skontaktować się z Centralą Bezpieczeństwa Portu.
— Wiem o tym. Pędźcie szybko na dół, do głównego holu.
— Jakieś kłopoty?
— I to spore. Cholerna bijatyka. Obsługa chyba nie da sobie rady.
— Zajmiemy się tym, Mamo.
Nie zwlekając, popędzili korytarzem.
Tolly Mune weszła do pokoju. Natychmiast odczuła ogromną ulgę, bo przyciąganie było tu czterokrotnie mniejsze niż w holu i korytarzach. Za trójwarstwowym oknem z przezroczystej plastostali roztaczał się widok na ogromną kulę planety, skalistą powierzchnię Pajęcznika i lśniącą srebrzyście pajęczynę. Mogła nawet dostrzec jasną kreskę „Arki”, błyszczącą w żółtych promieniach S’ulstar.
Furia spała pod oknem zwinięta w kłębek na nadmuchiwanej poduszce, ale zeskoczyła natychmiast, jak tylko Tolly weszła do apartamentu i przybiegła, żeby się z nią przywitać.
— Ja też się cieszę, że cię widzę — powiedziała Tolly Mune, podnosząc kotkę z podłogi. — Ale teraz przede wszystkim muszę cię stąd jakoś wydostać.
Rozejrzała się dookoła w poszukiwaniu czegoś wystarczająco dużego, żeby zmieścić w tym czworonogiego więźnia.
Odezwał się natarczywy brzęczyk interkomu. Nie zwracała na niego uwagi, kontynuując poszukiwania.
— Niech to szlag trafi! — parsknęła wściekle. Musiała gdzieś schować tego przeklętego kota, ale gdzie? Spróbowała zawinąć go w ręcznik, ale Furia dała jej jednoznacznie do zrozumienia, że nie podoba się jej ten pomysł.
Ekran interkomu ożył, włączony awaryjnym sygnałem, omijającym wszystkie blokady. Pojawiła się na nim twarz Szefa Bezpieczeństwa Portu.
— Nareszcie, kapitanie Mune! — powiedział z pełnym szacunkiem, choć Tolly nie miała złudzeń, że jego nastawienie zmieni się natychmiast, jak tylko zorientuje się w sytuacji. — Przewodniczący Rady Planety obawia się, że ma pani jakieś kłopoty. Czy to prawda?
— Skądże znowu — odparła. — Stało się coś ważnego, że dobijasz się do mnie w ten sposób?
Mężczyzna wydawał się zbity z tropu.
— Przepraszam, Mamo. Dostałem takie rozkazy. Kazano nam jak najszybciej zlokalizować miejsce pani pobytu i zameldować o tym Radzie.
— Więc to zrób.
Przeprosił ją jeszcze raz, po czym zniknął z ekranu. Widocznie jeszcze nikt nie poinformował go o ewakuacji ekip remontowych z „Arki”. To dobrze, dzięki temu miała trochę więcej czasu. Po raz kolejny wzięła się za metodyczne przeszukiwanie pokoju, usiłując przez dobre dziesięć minut znaleźć coś, w co mogłaby upchnąć Furię, ale wreszcie musiała uznać się za pokonaną. Nie ma innej rady, jak wsadzić zwierzę pod pachę, przemknąć się do któregoś z doków i zarekwirować kombinezon, skuter próżniowy i ciśnieniowy pojemnik dla kota. Ruszyła do drzwi, otworzyła je, przekroczyła próg…
…i zobaczyła strażników pędzących w jej kierunku.
Cofnęła się raptownie, wywołując wrzask protestu ze strony Furii, po czym błyskawicznie zamknęła drzwi na wszystkie zamki i uruchomiła blokadę. Mimo to zaraz potem rozległ się łomot pięści.
— Kapitanie Mune! — zawołał jeden ze strażników. — Nie było żadnej bijatyki. Proszę nam otworzyć, musimy porozmawiać!
— Idźcie stąd! — parsknęła wściekle. — Rozkazuję wam, rozumiecie?!
— Przykro nam, Mamo, ale musimy odstawić tego kota na dół. Podobno to polecenie Rady.
Za jej plecami ekran interkomu ożył ponownie. Tym razem pojawiła się na nim twarz samego ministra bezpieczeństwa wewnętrznego.
— Tolly Mune, został wydany nakaz doprowadzenia pani na przesłuchanie — powiedziała kobieta. — Proszę się natychmiast poddać!
— Przecież widać mnie, prawda? — parsknęła wściekle Tolly. — Możecie zaczynać to swoje cholerne przesłuchanie!
Strażnicy w dalszym ciągu dobijali się do drzwi.
— Dlaczego wróciła pani do portu?
— Bo tu pracuję — poinformowała ją Tolly Mune słodkim głosem.
— Pani poczynania szkodzą ogólnym interesom i nie zostały zaaprobowane przez Radę Planety.
— A poczynania Rady Planety nie zostały zaaprobowane przeze mnie — odparowała Tolly. Furia syknęła groźnie w stronę ekranu.
— Proszę uznać się za aresztowaną!
— Nawet nie mam zamiaru.
Podniosła jedną ręką mały, solidny stolik — nie było to wielką sztuką przy 1/4 normalnego ciążenia — i cisnęła nim w ekran. Kanciasta twarz ministra wojny rozprysnęła się na tysiące odłamków i iskier.
Strażnikom udało się zlikwidować blokadę za pomocą tajnego awaryjnego kodu, ale Tolly natychmiast włączyła ją na nowo, korzystając ze swoich specjalnych uprawnień. Jeden z nich zaklął donośnie.
— To nic nie da, Mamo — powiedział drugi. — Proszę otworzyć. Nie uda ci się nas ominąć, a najdalej za dziesięć minut Szef Bezpieczeństwa anuluje wszystkie twoje polecenia.
Tolly zdawała sobie doskonale sprawę z tego, że strażnik ma rację. Znalazła się w pułapce. Kiedy uda im się sforsować drzwi, będzie po wszystkim. Rozejrzała się rozpaczliwie dookoła w poszukiwaniu jakiejś broni, drogi ucieczki, czegokolwiek… Nic takiego nie zobaczyła.
Daleko na skraju pajęczyny „Arka” świeciła odbitymi promieniami słońca. Powinna już być pusta. Tolly miała nadzieję, że Tuf wykazał choć tyle zdrowego rozsądku, żeby pozamykać szczelnie wszystkie śluzy po zniknięciu ostatniego pajęczarza. Czy jednak odleci bez Furii? Spojrzała na kota i pogładziła go po futerku.
— Całe to zamieszanie z twojego powodu — powiedziała. Kotka mruknęła w odpowiedzi; Tolly spojrzała w kierunku „Arki”, a potem na drzwi.
— Możemy wpompować gaz — usiłował ją nastraszyć jeden ze strażników. — Ten pokój nie jest zupełnie szczelny.
Tolly Mune uśmiechnęła się do siebie.
Ułożywszy Furię z powrotem na pneumatycznej poduszce, wspięła się na krzesło i zdjęła pokrywę z umieszczonej pod sufitem puszki z czujnikami alarmowymi. Minęło sporo czasu od chwili, kiedy po raz ostatni zajmowała się tego typu pracą, więc straciła kilka cennych sekund na znalezienie właściwych obwodów, a potem jeszcze kilkanaście na obmyślenie sposobu, w jaki mogłaby oszukać czujniki i upozorować rozhermetyzowanie pomieszczenia.
Kiedy jej się wreszcie udało, w uszy uderzył ją przeraźliwy ryk sygnału ostrzegawczego, któremu zawtórował donośny syk błyskawicznie twardniejącej piany uszczelniającej krawędzie drzwi. Ciążenie zmalało do zera, ustał obieg powietrza, a w jednej ze ścian automatycznie otworzyły się drzwi szafki z próżniowym sprzętem ratunkowym.
Tolly, nie zwlekając, popłynęła w tamtą stronę. W szafce znajdowały się butle z tlenem, minirakietki i kilka kombinezonów. Założyła szybko jeden z nich, sprawdziła szczelność hełmu i wzięła Furię na ręce. Kot był wyraźnie podenerwowany całym tym hałasem i zamieszaniem.
— Ostrożnie, tylko niczego nie podrzyj… — mruknęła, wkładając kotkę do pustego hełmu. Doczepiła do niego pusty kombinezon z przymocowanymi butlami i odkręciła zawór do maksimum. Kombinezon błyskawicznie nadął się niczym balon. Furia, miaucząc przeraźliwie, drapała pazurami szybkę hełmu.
— Bardzo mi przykro — mruknęła Tolly. Pozwoliła przez chwilę unosić się w powietrzu nadmuchanemu kombinezonowi, a sama sięgnęła po laserowy palnik, umocowany klamrami do tylnej ściany szafki.
— Czy ktoś mówił, że to fałszywy alarm? — zapytała, płynąc w kierunku okna z włączonym palnikiem w ręce.
— Może miałaby pani ochotę na nieco grzanego wina grzybowego, kapitanie? — zapytał Haviland Tuf. Furia łasiła mu się do nóg, a Chaos siedział na ramieniu, poruszając niepewnie ogonem i spoglądając ze zdziwieniem w dół, na czarno-białą kotkę, jakby próbował sobie przypomnieć, kto to właściwie jest. — Wydaje się pani zmęczona.
— Zmęczona? — Tolly Mune parsknęła śmiechem. — Właśnie uciekłam przez okno z hotelu i pokonałam kilkadziesiąt kilometrów otwartej przestrzeni tylko za pomocą minirakietek, cały czas trzymając nogami nadmuchany kombinezon z kotem w środku. Musiałam przechytrzyć pierwszy oddział pościgowy, który wysłali za mną, i unieszkodliwić palnikiem skuter drugiego, który zjawił się w chwilę potem, a wszystko to robiłam, ciągnąc za sobą twojego cholernego kota. Potem przez prawie pół godziny pełzałam po „Arce”, stukając w kadłub jak wariatka, widząc jednocześnie, jak w porcie zaczyna kipieć od zamieszania. Dwa razy gubiłam kota i musiałam gonić za nim, żeby nie poleciał na S’uthlam, a w pewnej chwili zaatakował mnie krążownik Flotylli Planetarnej. Przez kilka minut zastanawiałam się, kiedy wreszcie włączysz ekrany obronne, a potem podziwiałam darmowy pokaz fajerwerków, kiedy nasi piloci postanowili przetestować ich wytrzymałość. Mogłam również zastanawiać się do woli, czy zobaczą mnie, łażącą po kadłubie jak jakiś przeklęty pasożyt po skórze wielkiego zwierzęcia, oraz wymieniłam z Furią poglądy na temat, co zrobimy, kiedy to się stanie i chłopcy wyślą po nas patrol na skuterach próżniowych. Uzgodniłyśmy, że ja zajmę ich rozmową, a ona w tym czasie wydrapie im oczy. Wreszcie, kiedy Flotylla odpaliła pierwszą serię torped plazmowych, raczyłeś nas wreszcie zauważyć i wciągnąłeś do środka. Po tym wszystkim, co przeszłam, pytasz mnie, czy jestem zmęczona?
— Nie sądzę, żeby pani sarkazm był stuprocentowo uzasadniony, kapitanie.
Tolly zbyła tę uwagę gniewnym prychnięciem.
— Masz skuter próżniowy?
— Wasi ludzie zostawili cztery, opuszczając w pośpiechu „Arkę”.
— To dobrze. Wezmę sobie jeden. — Szybkie spojrzenie rzucone na przyrządy powiedziało jej, że statek wreszcie wyruszył w drogę. — Jak wygląda sytuacja?
— Flotylla Planetarna ściga mnie niczym sfora psów gończych — odparł Haviland Tuf. — Na czele znajdują się krążowniki „Podwójna Spirala” i „Darwin”, a ich piloci bez ustanku obrzucają mnie wulgarnymi wyzwiskami, wojowniczymi oświadczeniami i nieszczerymi propozycjami. Te szaleńcze wysiłki nie mają najmniejszego sensu. Ekrany obronne, wspaniale i fachowo naprawione przez pani pajęczarzy, w zupełności wystarczą, by uchronić „Arkę” przed skutkami ewentualnego ostrzału.
— Lepiej nie bądź tego taki pewien — poradziła mu ponuro Tolly Mune. — Jak tylko odlecę, wchodź w nadszybkość i zwiewaj, gdzie popadnie.
— Uważam, że to rozsądna propozycja — zgodził się Tuf.
Tolly obrzuciła spojrzeniem szereg ekranów ciągnących się wzdłuż wąskiego pomieszczenia centrali łączności, stanowiącej teraz także punkt dowodzenia całym statkiem. Siedząc w fotelu, przygarbiona pod ciężarem pełnej grawitacji, po raz pierwszy od bardzo dawna wyglądała na swój wiek i czuła się dokładnie tak, jak wyglądała.
— Co się z panią teraz stanie, kapitanie Mune? — zapytał Tuf.
Spojrzała na niego.
— Och, to proste. Hańba. Aresztowanie. Pozbawienie urzędu. Może nawet oskarżenie o zdradę stanu. Nie obawiaj się, nie skażą mnie na śmierć. Przypuszczam, że wyląduję w jakiejś karnej kolonii na jednym z asteroidów. — Westchnęła ciężko.
— Rozumiem — powiedział Haviland Tuf. — W takim razie może zechciałaby pani ponownie rozważyć moją propozycję i pozostać na pokładzie „Arki”? Byłby to dla mnie zaszczyt, gdybym mógł odwieźć panią na Skrymir lub Planetę Henry’ego. Jeżeli miałaby pani życzenie oddalić się jeszcze bardziej od miejsca, gdzie została pani otoczona niesławą, to doszły mnie słuchy, że Yagabond ze swoimi Długimi Wiosnami jest bardzo atrakcyjną planetą.
— Musiałabym spędzić resztę życia w pełnym ciążeniu — odparła. — Nie, piękne dzięki, Tuf. To jest mój świat i moi ludzie. Wrócę do tego, co mnie tam czeka. Poza tym nie myśl, że uda ci się tak łatwo wykręcić — dodała, grożąc mu palcem. — Jesteś mi jeszcze co nieco winien.
— Trzydzieści cztery miliony kredytek, jeśli mnie pamięć nie myli — powiedział Haviland Tuf.
Uśmiechnęła się w odpowiedzi.
— Mam nadzieję, że wybaczy mi pani moją śmiałość, ale chciałbym zapytać…
Nie pozwoliła mu dokończyć.
— Nie zrobiłam tego dla ciebie.
Tuf zamrugał kilka razy.
— Przepraszam, jeżeli jestem zbyt natrętny, ale obawiam się, iż moja niespożyta ciekawość doprowadzi mnie pewnego dnia do zguby. W takim razie, dlaczego pani to zrobiła?
Tolly wzruszyła ramionami.
— Możesz mi uwierzyć albo nie, ale zrobiłam to dla Josena Raela.
— Dla Przewodniczącego Rady Planety? — upewnił się Tuf.
— Dla niego, a także dla pozostałych. Znam Josena od chwili, kiedy zaczynał karierę. To naprawdę nie jest zły człowiek. Oni w ogóle nie są złymi ludźmi. Po prostu starają się, jak mogą, żeby nakarmić swoje dzieci.
— Przyznam się, że nie jestem w stanie pojąć tej logiki.
— Byłam na tym posiedzeniu, Tuf. Siedziałam, słuchałam, co mówią, i widziałam, co zrobiła z nimi „Arka”. Znałam ich jako uczciwych, porządnych ludzi, a ten cholerny statek zmienił ich w kłamców i oszustów. Wszyscy co do jednego kochają pokój, a mimo to byli gotowi wywołać wojnę, żeby zabrać ci tę skorupę. Wszystko, w co do tej pory wierzyli, obracało się wokół świętości ludzkiego życia, a teraz jakby nigdy nic dyskutowali o tym, ilu ludzi trzeba będzie zabić, żeby osiągnąć cel — zaczynając od ciebie, ma się rozumieć. Zajmowałeś się kiedyś historią, Tuf?
— Jestem daleki od tego, by uważać się za eksperta, ale z całą pewnością nie mógłbym także nazwać się ignorantem w tej dziedzinie.
— Jest takie stare powiedzenie, chyba jeszcze ze Starej Ziemi. Władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje absolutnie.
Tuf nic nie odpowiedział. Furia wskoczyła mu na kolana i ułożyła się do snu. Zaczął ją gładzić dużą, białą dłonią.
— Sen o „Arce” zaczął już deprawować moją planetę — ciągnęła Tolly. — Jak sądzisz, co by się stało, gdyby sen zamienił się w rzeczywistość? Wolałam tego nie sprawdzać.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf. — W związku z tym ciśnie mi się na usta kolejne pytanie…
— Jakie?
— „Arka” należy do mnie, a tym samym w moim posiadaniu znalazła się absolutna władza.
— O, tak — przyznała Tolly Mune.
Tuf czekał w milczeniu. Tolly potrząsnęła głową.
— Nie wiem — przyznała wreszcie. — Może nie zdążyłam wszystkiego do końca przemyśleć. Może poszłam na żywioł. Może jestem największą idiotką w całym kosmosie.
— Z pewnością nie wierzy pani w to, co mówi.
— A może po prostu doszłam do wniosku, że lepiej pozwolić zdeprawować się tobie niż moim ludziom. Może uważam, że jesteś naiwny i nieszkodliwy, albo zdałam się na przeczucie. — Westchnęła głęboko. — Nie wiem, czy istnieje człowiek, którego nie można zdeprawować, ale jeżeli istnieje, to właśnie ty nim jesteś. Ostatni niewinny we wszechświecie. Byłeś gotów stracić to wszystko dla niej. — Wskazała ruchem głowy Furię. — Dla kota. Dla cholernego, przeklętego szkodnika. — Ale kiedy to mówiła, na jej twarzy pojawił się uśmiech.
— Rozumiem — odparł Haviland Tuf.
Tolly dźwignęła się z wysiłkiem z fotela.
— Cóż, pora wracać i wygłosić tę samą przemowę przed znacznie mniej przyjazną widownią. Powiedz mi, gdzie są te skutery, i zawiadom moich przyjaciół, że do nich lecę.
— Bardzo proszę. — Tuf uniósł długi, biały palec. — Pozostaje jednak do wyjaśnienia jeszcze jeden drobny szczegół. Ponieważ wasi ludzie nie wykonali wszystkich ustalonych prac, nie wydaje mi się słuszne, abym musiał uiścić pełną opłatę w wysokości trzydziestu czterech milionów kredytek. Proponuję małą poprawkę. Czy byłaby pani skłonna zgodzić się na kwotę trzydziestu trzech milionów i pięciuset tysięcy?
Przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu.
— A jaka to różnica? — zapytała wreszcie. — Przecież i tak tu nie wrócisz.
— Mimo to pozwalam sobie nalegać.
— Próbowaliśmy ukraść ci statek.
— To prawda. W takim razie może obniżymy należność do trzydziestu trzech milionów kredytek, traktując resztę jako swego rodzaju karę?
— Naprawdę chcesz wrócić? — zapytała Tolly Mune.
— Za pięć lat będę musiał uregulować pierwszą ratę — odparł Tuf. — W tym czasie będzie już można stwierdzić, czy i jaki efekt wywarły moje skromne udoskonalenia, które pozwoliłem sobie wam przedstawić. Niewykluczone, że uznacie za stosowne skorzystać po raz wtóry z moich usług.
— Nie wierzę ci — wykrztusiła ze zdumieniem Tolly.
Haviland Tuf uniósł rękę i podrapał za uchem siedzącego mu na ramieniu kota.
— Dlaczego wszyscy wątpią w nasze szczere intencje? — zapytał z wyrzutem.
Kot nie odpowiedział.