Chudzielec znalazł Havilanda Tufa w najciemniejszym kącie pewnej piwiarni na Tamberze. Łokcie Tufa spoczywały na stole, a wierzchołek jego łysej czaszki niemal dotykał belki sufitowej. Przed nim stały cztery puste kufle z wianuszkami szybko wysychającej piany, piąty zaś, opróżniony do połowy, niemal zupełnie zginął w wielkich białych dłoniach.
Nawet jeśli Tuf dostrzegał zaintrygowane spojrzenia, jakich nie szczędzili mu pozostali goście, to nie zwracał na nie uwagi. Siedział spokojnie, z kamienną twarzą, w regularnych odstępach czasu podnosił kufel do ust, upijał spory łyk, po czym odstawiał naczynie na stół. Zainteresowanie wzbudzał nie tyle jego wygląd, co fakt, że Tuf pił w samotności.
Nie był jednak sam; na stole między kuflami spał Dax, zwinięty w czarny kłębek. Haviland Tuf od czasu do czasu wyciągał rękę i od niechcenia głaskał futrzastego towarzysza, co tamten przyjmował z całkowitą obojętnością. Dax wyróżniał się rozmiarami wśród kotów w taki sam sposób, w jaki Tuf wyróżniał się wśród ludzi.
Kiedy chudzielec zbliżył się do stolika, Tuf spojrzał na niego, mrugnął ospale i w milczeniu czekał, aż przybysz się odezwie.
— Ty jesteś Haviland Tuf, handlarz zwierząt.
Mężczyzna był wyjątkowo chudy. Jego ubranie — czarna skóra i szare futro — wisiało na nim jak na wieszaku, a jednak na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, że nie jest byle kim, ponieważ na głowie, tuż poniżej linii czarnych gęstych włosów, nosił wąską opaskę z błyszczącego metalu, jego palce zaś zdobiły liczne pierścienie.
Tuf podrapał Daxa za uchem.
— Nie dość, że zakłócają nasz spokój — przemówił głębokim dudniącym głosem — nie dość, że przerywają nam melancholijne rozmyślania, to jeszcze obrzucają nas kalumniami i obelgami. — Przeniósł wzrok z powrotem na chudzielca. — Szanowny panie, istotnie nazywam się Haviland Tuf i w pewnym sensie można stwierdzić, że niekiedy miewam do czynienia ze zwierzętami, jednak nie oznacza to jeszcze, że uważam się za handlarza zwierząt. Osobiście, lubię o sobie myśleć jako o inżynierze ekologu.
Chorobliwie szczupły mężczyzna machnął ze zniecierpliwieniem ręką i, nie proszony, zajął miejsce przy stole naprzeciwko Tufa.
— Wiem, że wpadł ci w ręce stary biowojenny okręt Korpusu, ale to jeszcze nie czyni z ciebie ekologa. Ostatni z nich umarł ładnych parę setek lat temu. Jeśli jednak chcesz, żeby ludzie nazywali cię inżynierem ekologiem, proszę bardzo. Potrzebuję twoich usług. Chcę kupić od ciebie potwora: ogromną, groźną i krwiożerczą bestię.
— Słyszałeś? — zapytał Haviland Tuf kota. — Ten obcy człowiek, który nie proszony siada przy moim stoliku, pragnie kupić sobie potwora. — Zamrugał dwa razy. — Z przykrością muszę pana poinformować, że pańskie życzenie musi pozostać nie spełnione. Potwory są istotami mitologicznymi, podobnie jak upiory, wilkołaki i kompetentni urzędnicy. Co więcej, obecnie nie zajmuję się ani handlem zwierzętami, ani żadną inną działalnością, choćby odległe związaną z moją profesją. W tej chwili konsumuję to smakowite tamberskie piwo i opłakuję.
— Opłakujesz? — zdziwił się chudzielec. Nic nie wskazywało na to, żeby zamierzał wstać i odejść. — Kogo?
— Kota, a dokładniej kotkę — odparł Tuf. — Nazywała się Furia i od wielu lat towarzyszyła mi w moich podróżach. Całkiem niedawno zginęła na planecie Alyssar, na którą miałem nieszczęście zawitać, z rąk okrutnego barbarzyńskiego książątka. — Spojrzał znacząco na metalową opaskę zdobiącą głowę mężczyzny. — Ufam, że nie jest pan okrutnym barbarzyńskim książątkiem?
— Jasne, że nie.
— W takim razie ma pan szczęście.
— Przykro mi z powodu twojego kota. Naprawdę. Wiem, co teraz czujesz. Sam przeżywałem to co najmniej tysiąc razy.
— Co najmniej tysiąc razy — powtórzył Tuf głosem wypranym z wszelkich emocji. — Doprawdy, powinien pan otaczać swoich ulubieńców nieco troskliwszą opieką.
Chudzielec wzruszył ramionami.
— Zwierzęta często giną, i już. Nic się na to nie poradzi. Kły, pazury, szpony i w ogóle. Musiałem do tego przywyknąć, obserwując, jak nawet najsilniejsze i najwspanialsze są rozszarpywane na moich oczach… Ale nie o tym chciałem z tobą rozmawiać.
— Zaiste — mruknął Tuf.
— Nazywam się Herold Norn. Jestem głównym pogromcą zwierząt mego Domu, jednego z Dwunastu Wielkich Domów Lyroniki.
— Lyronica… Ta nazwa nie jest mi zupełnie obca. Zapewne ma pan na myśli niedużą, słabo zaludnioną planetkę balansującą na granicy między cywilizacją a zdziczeniem. Cóż, teraz pojmuję, skąd ten brak dobrych manier.
— Zdziczenie? Nie wierz w to, Tuf. To tamberskie bzdury. Cholerne kmiotki. Lyronica jest prawdziwą ozdobą tego sektora galaktyki. Chyba słyszałeś o naszych walkach zwierząt?
Haviland Tuf, niby od niechcenia, musnął ucho Daxa nieco inaczej niż do tej pory. Ogromny kocur podniósł głowę, przeciągnął się, ziewnął rozdzierająco, po czym skierował na chudzielca przenikliwe spojrzenie wielkich złocistych oczu i zaczął cichutko mruczeć.
— Podczas moich licznych wędrówek wpadło mi w ucho to i owo — przyznał Tuf. — Byłbym jednak wdzięczny, gdyby zechciał pan podzielić się z nami kilkoma szczegółami, żebyśmy mogli z Daxem dokładnie rozważyć pańską propozycję.
Herold Norn zatarł szczupłe ręce.
— Z Daxem? Oczywiście. Ładny zwierzak, choć osobiście nie przepadam za takimi, które nie potrafią walczyć. Moim zdaniem, prawdziwe piękno polega na sile zabijania.
— Dość szokująca koncepcja — stwierdził Haviland Tuf z kamienną twarzą.
— Wcale nie. Mam nadzieję, że podczas pobytu na Tamberze nie stałeś się mięczakiem i mazgajem, jak prawie wszyscy mieszkańcy tej grudy uprawnej ziemi?
Tuf w milczeniu opróżnił kufel, po czym dał znak barmanowi, że prosi o dwa kolejne. Kufle zjawiły się na stole w ciągu kilku sekund.
— Dzięki — powiedział Nom, przysuwając sobie naczynie wypełnione złocistym płynem.
— Proszę kontynuować.
— Jasne. No więc, rywalizacja między Dwunastoma Wielkimi Domami Lyroniki już od stuleci odbywa się podczas walk zwierząt.
Wcześniej prowadziliśmy zażarte wojny, ale ten sposób jest dużo lepszy: dbamy o honor rodów, pomnażamy nasze fortuny, a przy okazji nikomu nie dzieje się krzywda. Musisz wiedzieć, że każdy Dom sprawuje kontrolę nad częścią dość rzadkiej sieci traktów handlowych opasujących naszą planetę. Ponieważ osad ludzkich jest niewiele, dzikie zwierzęta mają u nas prawdziwy raj. Dawno temu, podczas któregoś z nielicznych okresów pokoju, Panowie Wielkich Domów zawarli porozumienie, zgodnie z którym wszystkie konflikty będą rozstrzygane podczas walk zwierząt. Pomysł wcale nie jest nowy; być może słyszałeś o starożytnym obyczaju zwanym „walkami kogutów” oraz o Rzymianach ze Starej Ziemi, którzy dla rozrywki wypuszczali na ogromne areny rozmaite bestie i przyglądali się ich zmaganiom?
Czekając na odpowiedź, Norn napił się piwa, ale Tuf nadal w milczeniu drapał Daxa za uchem.
— Zresztą, nieważne — mruknął chudzielec, po czym otarł pianę z ust. — Tak narodził się ten zwyczaj. Tereny, którymi władają poszczególne Domy, bardzo różnią się między sobą, różne też są zwierzęta wystawiane do walk. Na przykład włości Domu Yarcour rozciągają się na gorącym i wilgotnym południu, gdzie roi się od ogromnych jaszczuro-lwów. Z górzystego Feridianu pochodzi niebezpieczna skalna małpa zwana, rzecz jasna, feridianem. Mój Dom, Norn, włada trawiastymi równinami zajmującymi większą część północnego kontynentu. Wystawialiśmy w szranki rozmaite bestie, jednak największą sławę przyniosły nam żelazozęby.
— Żelazozęby — powtórzył Tuf. — Ta nazwa wywołuje dość jednoznaczne skojarzenia.
Norn uśmiechnął się chytrze.
— Właśnie — powiedział z dumą. — Jako główny pogromca osobiście tresowałem setki egzemplarzy. Są cudowne! Wielkie jak ty, pokryte wspaniałym czarnym futrem, groźne i bezlitosne.
— Czy słusznie domyślam się, że ich dalekimi przodkami były psy?
— Ale jakie psy!
— Mimo to pragnie pan nabyć ode mnie potwora… Norn ponownie podniósł kufel do ust.
— Zgadza się — odparł, przełknąwszy spory łyk. — Na Lyronikę przybywa publiczność z kilkunastu okolicznych planet, żeby obserwować zawody i czynić wysokie zakłady. Najwięcej gości zjawia się w Brązowej Arenie, którą przed sześciuset laty wzniesiono w Mieście Wszystkich Domów. Tam właśnie odbywają się najważniejsze walki. Od ich rezultatu zależy pomyślność nie tylko poszczególnych Domów, ale i całej planety. Gdyby nie nasze igrzyska, Lyronica byłaby równie biedna jak rolniczy Tamber.
— Zaiste.
— Domyślasz się jednak zapewne, że zyski są dzielone między Domy proporcjonalnie do liczby zwycięstw. Dom Arneth zbudował swoją potęgę głównie dzięki obfitości krwiożerczych bestii, które żyją w ich lasach. Hierarchia jest ustalana na podstawie wyników osiągniętych na Brązowej Arenie.
— A Dom Norn od dłuższego czasu nieodmiennie zamyka stawkę — powiedział Tuf obojętnym tonem.
— Skąd wiesz?
— Szanowny panie, sprawa jest oczywista. W świetle tego, co do tej pory usłyszałem, nasuwa mi się pytanie: czy sprowadzenie na Lyronikę i wystawienie do walki istoty nie pochodzącej z waszej planety będzie zgodne z zasadami, których muszą przestrzegać organizatorzy i uczestnicy igrzysk?
— Były już precedensy. Siedemdziesiąt parę lat temu pewien hazardzista ze Starej Ziemi przywiózł zwierzaka, którego nazywał rdzawym wilkiem. Pan Domu Colin, chyba w przypływie szaleństwa, wystawił go w swojej drużynie. Nieszczęsne bydlę musiało stanąć w szranki z żelazozębem i zostało rozszarpane w okamgnieniu. Zdarzały się też inne przypadki.
Niestety, ostatnio mamy poważne trudności z hodowlą żelazozębów. Dzikie osobniki prawie całkiem wyginęły, nieliczne, które jeszcze żyją na wolności, nie dają się złapać, a potomkowie schwytanych przez moich poprzedników i przeze mnie nie wykazują ochoty ani zdolności do walki. Odnosimy coraz mniej zwycięstw; jeśli to się szybko nie zmieni, już wkrótce przestanę być głównym pogromcą. Poza tym z roku na rok stajemy się coraz biedniejsi. Jak tylko dowiedziałem się o przybyciu „Arki”, postanowiłem cię odszukać. Z twoją pomocą Dom Nom odzyska dawną pozycję i bogactwo.
Haviland Tuf długo rozważał w milczeniu słowa pogromcy.
— Doskonale rozumiem pańską sytuacje — powiedział wreszcie. — Niestety, z przykrością muszę pana poinformować, że nie param się handlem potworami. „Arka” jest starożytnym okrętem biowojennym, zbudowanym ponad tysiąc lat temu przez Imperium Starej Ziemi, toczące z Hranganami walkę na śmierć i życie. Co prawda jestem w stanie zaoferować szeroki wybór śmiertelnie groźnych chorób, plag i epidemii, w przepastnym magazynie tkanek zaś czeka gotowy w każdej chwili do wykorzystania materiał genetyczny niezliczonych istot zamieszkujących grubo ponad tysiąc planet, ale obawiam się, że jeśli chodzi o potwory, sytuacja nie przedstawia się tak różowo.
— A więc nie masz niczego, co mogłoby mi się przydać? — zapytał łamiącym się głosem Herold Norn.
— Tego nie powiedziałem — odparł Tuf. — Nie istniejący już Inżynierski Korpus Ekologiczny korzystał również, choć raczej rzadko, z usług istot, które osoby niedoinformowane lub przesądne mogłyby śmiało określić mianem potworów, i to z przyczyn zarówno natury psychologicznej, jak i ekologicznej. Mam na składzie niewielką liczbę takich stworzeń; niestety, jest ich śmiesznie mało, z pewnością nie więcej niż dziesięć tysięcy gatunków. Dokładną liczbę mógłbym panu podać dopiero po skonsultowaniu się z komputerem pokładowym „Arki”.
Norn natychmiast odzyskał wigor.
— Dziesięć tysięcy! — wykrzyknął. — To więcej niż trzeba. W takiej masie z pewnością znajdziemy odpowiednią bestię!
— Może tak, a może nie. Szansę są równe. — Haviland Tuf nie spuszczał wzroku z twarzy rozmówcy. — Przyznam, iż pański problem trochę mnie zainteresował, a że chwilowo dysponuję wolnym czasem, ponieważ dopiero co dostarczyłem mieszkańcom Tamberu nowy gatunek ptaka, który powinien uporać się z larwami szkodników niszczącymi ich plantacje i czekam na rezultaty pierwszych prób, jestem gotów odbyć wycieczkę na pańską planetę i na miejscu zbadać sprawę. Proszę wracać na Lyronikę. Wkrótce zjawię się tam osobiście, przyjrzę się igrzyskom, a potem wspólnie podejmiemy decyzję, co czynić dalej.
Wychudzona twarz Norna rozpromieniła się w uśmiechu.
— Wspaniale! W takim razie teraz ja stawiam.
Odgłos, który wydobył się z gardła Daxa, przypominał pomruk silników promu orbitalnego szykującego się do wejścia w atmosferę.
Brązowa Arena wznosiła się dokładnie pośrodku Miasta Wszystkich Domów, w miejscu gdzie zbiegały się granice posiadłości dwunastu rodów. Zbudowane z kamienia miasto było podzielone murami na dwanaście dzielnic; nad każdą powiewała inna flaga, każda miała własny styl i klimat, a mieszkańcy mieli swobodny dostęp do głównej areny igrzysk.
Brązowa Arena wcale nie była z brązu, tylko z czarnego kamienia i wypolerowanego do połysku drewna. Jej lśniąca, pokryta miedzianą blachą kopuła, ustępowała wysokością jedynie kilku spośród licznych iglic, wież i baszt miasta. Z wąskich okien wychylały się kamienne, brązowe i żelazne rzygacze, a ogromne wrota w liczbie dwunastu były wykonane z najróżniejszych materiałów. Zdobiące bramy ornamenty pozwalały bez trudu stwierdzić, do której dzielnicy prowadzi każda z nich.
Kiedy Herold Norn i Haviland Tuf zjawili się w mieście, słońce Lyroniki wisiało nad zachodnim horyzontem jak ogromna krwistoczerwona pięść. Zapalono gazowe pochodnie otaczające Arenę niczym pierścień wysmukłych zębów. Kolumny ruchliwego, błękitnopomarań-czowego ognia rzucały roztańczone refleksy na ściany wiekowej budowli. Tuf podążał za Nornem najpierw ciasnymi uliczkami wiodącymi przez najbiedniejszą część dzielnicy, potem ścieżką wysypaną pokruszoną skałą, wreszcie minął dwanaście ustawionych w szpaler, odlanych z brązu żelazozębów, aż wreszcie dotarli do Bramy Domu Norn. Potężne wrota zostały wykonane z hebanu misternie połączonego z metalowymi okuciami i inkrustacjami. Strażnicy w uniformach z czarnej skóry i szarego futra na widok głównego pogromcy rozstąpili się na boki i przepuścili ich bez zatrzymywania; pozostali widzowie płacili za wstęp złotymi i miedzianymi monetami.
Brązowa była największą spośród aren, na których rozgrywano igrzyska. Trybuny wznosiły się tak stromo ku wysoko sklepionej kopule, że przypominała raczej głęboką jamę albo wnętrze nieczynnego krateru, na którego dnie usytuowano wysypany piaskiem ring. Norn z dumą Poinformował przybysza, że widownia może pomieścić nawet trzydzieści tysięcy widzów, ale Tuf natychmiast zauważył, iż ci z najdalszych rzędów mają bardzo nędzny widok, inni zaś wręcz żadnego, ze względu na liczne metalowe słupy podtrzymujące kopulaste sklepienie. Z pewnością każdy natomiast mógł bez trudu dotrzeć do punktów zawierania zakładów, które rozlokowano co kilkadziesiąt kroków.
Herold Norn zaprowadził Tufa na dół, gdzie znajdowały się najlepsze miejsca, przeznaczone dla rodowej starszyzny. Od położonego cztery metry niżej ringu oddzielał ich tylko kamienny parapet. Fotele, w przeciwieństwie do tych w bardziej odległych rzędach, były wykonane nie z twardego drewna i metalowych prętów, lecz z miękko wyprawionej skóry. Dzięki swoim nadzwyczajnym rozmiarom mogły bez trudu pomieścić nawet nie zaliczającego się przecież do ułomków Havilanda Tufa.
— Skóra pochodzi ze zwierząt, które zginęły zaszczytną śmiercią w pojedynku na arenie — poinformował go Norn, kiedy zajęli miejsca.
Kilku mężczyzn w jednoczęściowych granatowych kombinezonach ściągało z ringu ciało jakiegoś ogromnego opierzonego stwora.
— Bojowy ptak Domu Wrai — wyjaśnił chudzielec. — Główny pogromca Domu Wrai wystawił go przeciwko jaszczurolwowi Domu Yarcour. To nie była mądra decyzja.
Haviland Tuf nic nie odpowiedział. Ubrany w szary winylowy płaszcz z epoletami, który sięgał mu niemal do kostek, w zielonej czapce z ogromnym daszkiem, ozdobionej złocistym emblematem Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego, siedział sztywny i milczący z dużymi białymi dłońmi splecionymi na pokaźnym brzuchu.
Zaraz po opróżnieniu ringu rozległ się grzmiący głos spikera:
— A teraz bój piąty! Dom Nom wystawia dwuletniego żelazozęba, samca, ważącego 2,6 kwintala, trenowanego przez młodszego pogromcę Kersa Noma. To jego pierwszy występ na Brązowej Arenie.
Zazgrzytała podnoszona krata i na ring wkroczyła istota jak z koszmarnego snu. Żelazoząb okazał się prawdziwym olbrzymem o skołtunionej sierści i potężnej paszczy, w której lśniły dwa rzędy przeraźliwie ostrych, ociekających śliną kłów. Tuf bez trudu rozpoznał w nim nadmiernie wyrośniętego wilka skrzyżowanego z tygrysem szablozębnym; łapy zwierzęcia nie ustępowały grubością młodym drzewom, gęste futro zaś tylko częściowo maskowało zwały prężących się mięśni. Żelazoząb parsknął z wściekłością; odpowiedziało mu echo oraz aplauz publiczności.
— Kers to mój kuzyn, jeden z najlepiej zapowiadających się pogromców — powiedział z dumą Herold Norn. — Twierdzi, że ten zwierzak nie przyniesie nam wstydu, i chyba ma rację. Prezentuje się znakomicie, nie uważasz?
— Będąc po raz pierwszy na Lyronice, a więc i tutaj, w Brązowej Arenie, nie dysponuję wystarczającym materiałem porównawczym — odparł wymijająco Tuf.
— Dom Arneth ze Złoconego Lasu wystawia małpę-dusiciela — przemówił ponownie spiker zawodów. — Wiek sześć lat, waga 3,1 kwintala, trenowana przez starszego pogromcę Danela Leigha Arnetha. Trzy występy na Brązowej Arenie, trzy zwycięstwa.
Po przeciwnej stronie ringu otworzyła się kolejna krata, zdobiona złotem i szkarłatem, i na udeptany piasek wyszła, kołysząc się na boki, druga bestia. Małpa była niska, ale niesamowicie szeroka w barach, o trójkątnym tułowiu i głowie w kształcie pocisku. Oczy, ukryte pod wydatnymi łukami brwiowymi, były prawie niewidoczne, ramiona zaś, każde o dwóch łokciach i wręcz niewiarygodnie umięśnione, sięgały ziemi. Stworzenie było pozbawione sierści, jeśli nie liczyć ciemnorudych kępek pod pachami, o skórze koloru brudnego mleka. Cuchnęło tak mocno, że nawet Haviland Tuf, siedzący po drugiej stronie ringu, poczuł nieprzyjemną woń.
— Poci się — wyjaśnił Norn. — Danel Leigh wprowadził ją w trans bojowy. Mają nad nami przewagę, bo jego zwierzak jest bardziej doświadczony od naszego. Małpa-dusiciel, w przeciwieństwie do swojego kuzyna, górskiego feridiana, jest drapieżcą z natury i potrzebuje niewiele treningu. Żelazoząb Kersa jest za to młodszy i zwinniejszy. Zapowiada się interesująca walka.
Główny pogromca Domu Norn pochylił się do przodu, Tuf natomiast w dalszym ciągu siedział nieruchomy jak posąg.
Małpa ryknęła głośno, po czym odwróciła się w stronę przeciwnika, który niemal natychmiast ruszył w jej kierunku, niczym granatowoczarna błyskawica mknąca po piasku. Małpa czekała z szeroko rozłożonymi ramionami. Żelazoząb wybił się mocno z tylnych łap, chwilę potem dwa zwierzęta splecione w uścisku przewalały się po arenie, przy akompaniamencie ogłuszającego dopingu widzów.
— Gardło! — Norn darł się co sił w płucach. — Rozszarp jej gardło! Walczący rozdzielili się równie szybko, jak się zwarli. Żelazoząb okrążał przeciwnika, ani na chwilę nie spuszczając go z oka. Poruszał się znacznie mniej sprawnie niż na początku walki, ponieważ jego lewa przednia łapa była wykrzywiona pod tak nienaturalnym kątem, iż dla nikogo nie ulegało wątpliwości, że musi być złamana. Chociaż utykał, nie zatrzymał się nawet na ułamek sekundy. Małpa ograniczała się do uważnego obserwowania jego poczynań. Co prawda pierś miała obficie zbroczoną krwią, jednak rany zadane kłami i pazurami żelazozęba wyglądały na powierzchowne. Herold Norn ucichł i tylko mruczał coś z niepokojem.
Zniecierpliwieni przedłużającą się przerwą w zmaganiach widzowie zaintonowali rytmiczną, stopniowo narastającą pieśń. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Zwierzęta zachowywały się coraz bardziej agresywnie, poruszały się coraz szybciej i bardziej nerwowo, małpa zaś po raz pierwszy od początku walki rozpoczęła jakby nieporadny taniec, który w innych okolicznościach wyglądałby może komicznie, tutaj jednak sprawiał bardzo groźne wrażenie. Różowa ślina spływała obfitym strumieniem z szeroko rozwartej paszczy żelazozęba.
Pieśń, do której przyłączyli się niemal wszyscy widzowie, stała się w końcu tak głośna, że budowla zdawała się wibrować w dzikim, burzącym krew w żyłach rytmie. Nagle żelazoząb ponownie ruszył do ataku, małpa zaś wyciągnęła ku niemu karykaturalnie długie ramiona. Siła uderzenia rozpędzonego cielska była tak wielka, że dusiciel runął na grzbiet; obróciło się to jednak przeciwko napastnikowi, jego kły bowiem minęły o kilka centymetrów gardło małpy, dusiciel natomiast zdołał zacisnąć monstrualne ręce na szyi porośniętej gęstym granatowoczarnym futrem. Żelazoząb walczył w milczeniu, uderzając łapami i prężąc potężne mięśnie, ale niewiele mógł zdziałać; niespełna minutę później rozległ się głośny trzask i czworonóg zwisł bezwładnie w uścisku nagich rąk. Przypominał teraz sflaczały worek uszyty z futra, z byle jak przyprawioną, kołyszącą się na boki głową.
Publiczność zareagowała gwałtowną owacją, ale tu i ówdzie dało się słyszeć również okrzyki zawodu, a nawet gwizdy. Złoto-szkarłatna krata powędrowała w górę, małpa zeszła z areny rozkołysanym krokiem, na ring zaś wbiegli czterej ludzie w strojach Domu Norn i uprzątnęli zwłoki żelazozęba.
Herold Norn pokręcił głową.
— Cholera, kolejna porażka! Muszę poważnie porozmawiać z Kersem. Jego zwierzak w ogóle nie potrafił dobrać się do gardła.
— Co się stanie z pokonanym? — zapytał Tuf.
— Zostanie odarty ze skóry i zjedzony. Dom Arneth na pewno każe obić jego skórą któryś z foteli w ich części widowni, a mięso dostaną żebracy i bezdomni, oczywiście też z ich części miasta. Wielkie Domy są powszechnie znane ze swego miłosierdzia.
— Zaiste — odparł Haviland Tuf, po czym z godnością podniósł się z fotela. — Chyba już mi wystarczy. Zobaczyłem waszą Brązową Arenę i wiem, co o niej myśleć.
— Idziesz już? — zapytał z niedowierzaniem Norn. — Tak wcześnie? Przecież zostało jeszcze pięć bojów! W następnym ogromny feridian będzie walczył z wodnym skorpionem z Wyspy Amar!
— Przybyłem tu tylko po to, aby się przekonać, czy to, co do tej pory słyszałem o waszych igrzyskach, odpowiada prawdzie. Stwierdziłem, że tak jest w istocie, nie widzę więc powodu, dla którego miałbym tu zostać choć chwilę dłużej. Nie trzeba wypić całej butelki wina grzybowego, aby sprawdzić, jaki ma smak.
Herold Norn również podniósł się z miejsca.
— W takim razie zapraszam cię do Domu Norn. Pokażę ci naszą menażerię i zapoznam z metodami treningowymi, a potem wyprawię wielką ucztę. Najesz się jak nigdy w życiu!
— To nie będzie konieczne — odparł Tuf. — Po wizycie w Brązowej Arenie bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądają wasze menażerie i metody treningowe. Zamierzam niezwłocznie wrócić na „Arkę”.
Norn położył mu na ramieniu drżącą rękę.
— Czy teraz, kiedy przekonałeś się na własne oczy, w jak wielkiej jesteśmy potrzebie, sprzedasz nam jakiegoś potwora?
Haviland Tuf cofnął się o krok z lekkością zupełnie nie pasującą do jego rozmiarów i tuszy.
— Uprzejmie proszę, by powstrzymał się pan przed nawiązywaniem ze mną kontaktu cielesnego. Nie jestem do tego przyzwyczajony i wcale tego nie pragnę. — Zaczekał, aż pogromca cofnie rękę, po czym mówił dalej: — Nie ulega dla mnie wątpliwości, że istotnie mam do czynienia z poważnym problemem. Być może ktoś o bardziej praktycznym nastawieniu do życia uznałby, że to nie jego sprawa, ja jednak, będąc w głębi duszy altruistą i filantropem, nie mogę pozostawić was bez pomocy. Rozważę waszą sytuację i uczynię wszystko, by znaleźć, rozwiązanie. Proszę skontaktować się ze mną za trzy dni. Być może do tego czasu zdołam coś wymyślić.
Zaraz potem odwrócił się na pięcie i opuścił Brązową Arenę. Udał się prosto na lądowisko, gdzie czekał na niego prom „Bazyliszek”.
Herold Norn nie był przygotowany na to, co ujrzał na „Arce”. Wyszedłszy z maleńkiego, poobijanego i obdrapanego promu, stanął na lądowisku i z szeroko otwartymi ustami rozglądał się po gigantycznej hali, w której Tuf zgromadził imponującą kolekcję pojazdów kosmicznych wyprodukowanych przez rozmaite rasy w różnych, nawet bardzo odległych zakątkach galaktyki. Największe wrażenie zrobił na nim prom przypominający ogromnego lwa, przyczajonego w półmroku. Kiedy Haviland Tuf przyjechał po gościa otwartym trójkołowym pojazdem, pogromca nawet nie starał się ukryć oszołomienia.
— Powinienem był się domyślić — powtarzał, kręcąc głową. — Powinienem był się domyślić, ale kto mógł być przygotowany na coś aż tak wielkiego?
Haviland Tuf siedział nieruchomo, głaszcząc Daxa, który ułożył się wygodnie na jego kolanach.
— Istotnie, niektórych przygniata ogrom „Arki” — przyznał — ja jednak czuję się tutaj znakomicie. W dawnych czasach załoga każdego biowojennego okrętu Inżynierskiego Korpusu Ekologicznego składała się z około dwustu osób; przypuszczam, że podobnie jak ja, ludzie ci nie lubili tłoku i niewygody.
Herold Nom zajął miejsce obok gospodarza.
— A ty jak liczną masz załogę? — zapytał niby od niechcenia.
Tuf wcisnął pedał i trójkołowiec bezgłośnie ruszył z miejsca.
— Obecnie stan liczebny załogi wynosi jeden albo pięć, zależnie od tego, czy uwzględniamy tylko ludzi, czy także koty.
— Jesteś tu sam? — wykrztusił z niedowierzaniem Norn.
Dax nastroszył sierść i poderwał się na równe łapy.
— Oprócz mnie na „Arce” mieszkają cztery koty: obecny tu Dax oraz Chaos, Wrogość i Podejrzliwość. Proszę nie przejmować się ich imionami; ręczę, że wszystkie są łagodne i przyjazne.
— Jeden człowiek i cztery koty… — mruknął pogromca. — To niewiele jak na tak wielki statek.
Dax zasyczał cicho. Tuf zdjął jedną rękę z kierownicy i pogłaskał kota.
— Skoro wykazuje pan tak wielkie zainteresowanie tą sprawą, nie będzie chyba od rzeczy, jeśli wspomnę także o śpiących.
— Śpiący? A co to za jedni? — zapytał podejrzliwie Herold Norn.
— Liczne żywe organizmy, zarówno mikroskopijnych, jak i gigantycznych rozmiarów, w pełni sklonowane, ale utrzymywane w uśpieniu dzięki statycznemu polu czasowemu „Arki”. Chociaż jestem wielkim przyjacielem wszystkich zwierząt, w ich przypadku jednak poszedłem nie za głosem serca, ale rozsądku, który podpowiedział mi, że nie byłoby rozsądne przerywać ich pozaczasowej drzemki. Przestudiowawszy ich opisy, doszedłem do wniosku, iż stworzenia te byłyby znacznie mniej pożądanymi towarzyszami podróży niż moje koty. Przyznam ze wstydem, że niekiedy myślę o nich nawet jak o kłopotliwym utrudnieniu, ponieważ co jakiś czas muszę wydawać komputerowi pokładowemu długie i skomplikowane instrukcje, które pozwalają przedłużyć ich sen. Coraz częściej dręczą mnie koszmarne sny, że z jakiegoś powodu zapomniałem to uczynić i że na licznych pokładach „Arki” zaroiło się od śmiertelnie niebezpiecznych istot, dużych i małych, które, nie będę ukrywać, stanowiłyby poważne zagrożenie nawet dla mnie i moich kotów, nie wspominając już o innych osobach, które miałyby nieszczęście znaleźć się na ich drodze.
Herold Norn długo spoglądał to na pozbawioną wyrazu twarz Tufa, to na kota o wciąż zjeżonej sierści.
— Aha — powiedział wreszcie. — Rzeczywiście. Rozumiem. To mogłoby być niebezpieczne. Może więc powinieneś się ich pozbyć? Wtedy nic by ci nie zagrażało.
Dax ponownie syknął.
— Interesująca koncepcja — odparł Tuf. — Ja również uważam, że nic nie usprawiedliwia istnienia tych odrażających narzędzi mordu i zagłady, stworzonych, w co nie wątpię, pod wpływem wojennego obłędu i gorączki nienawiści. Z drugiej strony jednak stanowią one żywy, choć uśpiony, dowód geniuszu naszych odległych przodków, więc muszą być traktowane jako część dziedzictwa, które po nich przejęliśmy. Z tego powodu, wbrew swoim najgłębszym przekonaniom, utrzymuję je w stanie, w jakim trafiły w moje ręce, i czynię wszystko, co w mojej mocy, by nie zapomnieć tajnych instrukcji oraz by we właściwym czasie dostarczyć je komputerowi.
Norn skrzywił się tylko, Dax natomiast usiadł Tufowi na kolanach i zaczął cichutko mruczeć.
— I co, wymyśliłeś coś, co może nam się przydać? — zapytał po pewnym czasie pogromca.
— Przyznam nieskromnie, iż moje wysiłki nie poszły całkowicie na marne — odparł Tuf, po czym skręcił z głównego korytarza do szerokiej, wysoko sklepionej hali, ciągnącej się przez całą długość statku. Nornowi znowu opadła szczęka. Po obu stronach, jak wzrokiem sięgnąć, w zielonkawym półmroku ciągnęły się szeregi niezliczonych zbiorników najróżniejszych kształtów i rozmiarów. W niektórych, wypełnionych mętnymi różnobarwnymi cieczami, wisiały nieruchomo albo poruszały się leniwie niewyraźne kształty.
— Śpiący… — wyszeptał Herold Norn.
— Zaiste.
Tuf prowadził ze wzrokiem utkwionym w jakimś odległym punkcie, natomiast Norn mało nie skręcił sobie karku, rozglądając się dokoła.
Wreszcie opuścili przepastną halę, wjechali w wąski korytarz, wysiedli z wózka i weszli do obszernego jasnego pomieszczenia. W jego czterech kątach stały cztery przepastne fotele z panelami kontrolnymi w szerokich podłokietnikach. Centralne miejsce zajmował obszerny krąg z błękitnego metalu. Haviland Tuf zrzucił Daxa na jeden z foteli, zajął miejsce w sąsiednim, po czym wskazał gościowi siedzisko w przeciwległym rogu pomieszczenia.
— Najpierw muszę poinformować pana o kilku istotnych kwestiach — oświadczył, kiedy Norn zagłębił się w fotelu.
— O co chodzi? — zapytał podejrzliwie pogromca.
— Przede wszystkim o to, że potwory są kosztowne. Moje usługi będą was kosztowały sto tysięcy kredytek.
— Co takiego?! To absurd! Przecież mówiłem ci, że nie mamy pieniędzy!
— Zaiste. W takim razie być może któryś z zamożniejszych Domów zechce zapłacić tę cenę. Pragnę zwrócić panu uwagę, że Inżynierski Korpus Ekologiczny zawiesił działalność wiele stuleci temu. Z ich floty ocalała tylko „Arka” natomiast wiedza i umiejętności w znacznej części odeszły w zapomnienie. Sztukę klonowania i inżynierię genetyczną kultywuje się już tylko na Prometeuszu i, być może, na Starej Ziemi, ale Ziemia jest objęta kwarantanną, mieszkańcy Prometeusza zaś strzegą swoich sekretów jak największego skarbu. — Tuf przeniósł spojrzenie na Daxa. — A mimo to Herold Norn uważa, że zażądałem wygórowanej ceny.
— Pięćdziesiąt tysięcy — powiedział Norn drżącym głosem. — To szczyt naszych możliwości.
Haviland Tuf milczał.
— Osiemdziesiąt tysięcy i ani kredytki więcej! I tak będziemy musieli sprzedać na aukcji nasze brązowe żelazozęby.
Haviland Tuf wciąż nie odzywał się ani słowem.
— Niech cię szlag trafi! Zgoda, niech będzie sto tysięcy, ale pod warunkiem, że towar spełni nasze oczekiwania.
— Zapłacicie przy odbiorze.
— Niemożliwe!
Tym razem Herold Norn próbował przetrzymać Tufa. Rozglądał się nonszalancko dokoła — Tuf patrzył prosto przed siebie. Przyczesywał palcami włosy — Tuf patrzył prosto przed siebie. Wiercił się w fotelu — Tuf patrzył prosto przed siebie.
— Niech ci będzie — wymamrotał wreszcie niemal ze łzami w oczach.
— Jeśli natomiast chodzi o same potwory — podjął Tuf jakby nigdy nic — to z uwagą przestudiowałem wasze zamówienie, a następnie zasięgnąłem rady komputera pokładowego. W magazynie tkanek „Arki” znajdują się komórki tysięcy drapieżców z niezliczonych planet, w tym także próbki pobrane ze skamielin oraz należące do istot znanych już tylko z legend. Może mi pan wierzyć, jest z czego wybierać. Aby nieco ułatwić sobie zadanie, uwzględniłem kilka dodatkowych kryteriów. Na przykład, zawęziłem pole poszukiwań do stworzeń oddychających mieszaniną gazów ze znaczną zawartością azotu i tlenu oraz do takich, które najlepiej czułyby się w klimacie, jaki panuje na smaganych wiatrem trawiastych równinach należących do Domu Norn.
— Bardzo słusznie — przyznał Herold Norn. — Wiele razy próbowaliśmy wprowadzić na nasze tereny jaszczurolwy, feridiany i inne zwierzęta, które stanowią chlubę pozostałych Domów, ale ze względu na klimat…
Nie dokończył, tylko machnął ręką.
— Otóż to, szanowny panie. Jak widzę, doskonale pojmuje pan trudności, jakie napotykałem w trakcie poszukiwań.
— Dobrze, dobrze, ale wracajmy do rzeczy. Co znalazłeś? Jakiego potwora dasz nam za nasze sto tysięcy kredytek?
— Proponuję wam nie jednego potwora, lecz oferuję możliwość dokonania wyboru spośród ponad trzydziestu gatunków. Oto one.
Dotknął podświetlonego przycisku w podłokietniku i ułamek sekundy później pośrodku metalowego kręgu pojawiło się odrażające zwierzę. Wysokie na dwa metry, o szaroróżowej skórze porośniętej rzadką białą sierścią, miało niskie czoło, świński ryj, spiralnie wygięte rogi oraz długie ostre pazury przy przednich kończynach.
— Nie będę obciążał pańskiej pamięci naukową nomenklaturą, tym bardziej że, jak zauważyłem, pan ani pańscy ziomkowie nie jesteście formalistami. Oto tak zwana szalona świnia z Heydey, żyjąca zarówno w lasach, jak i na otwartych przestrzeniach. Żywi się głównie padliną, ale od czasu do czasu lubi także skosztować świeżego mięsa, a zaatakowana walczy do upadłego. Co więcej, dysponuje sporą inteligencją, choć wszelkie próby udomowienia spełzły na niczym. Rozmnaża się tak szybko, że koloniści z Guliwera zostali w krótkim czasie zmuszeni do opuszczenia osiedli na Heydey, właśnie ze względu na to zwierzę.
Herold Norn podrapał się po czole nad metalową opaską.
— Za szczupła i za lekka. Spójrz na ten kark! Wyobrażasz sobie, co by z nią zrobił średnio wyrośnięty feridian? — Potrząsnął głową. — Poza tym jest paskudna. Nie wystawiłbym do walki padlinożercy, choćby nie wiadomo jak dzielnego. Dom Norn słynie z tego, że posyła do boju szlachetne istoty, zabójców gotowych zawsze i wszędzie walczyć o łup!
— Zaiste — bąknął Tuf, po czym dotknął przycisku.
Rogata świnia znikła, jej miejsce zaś zajęło ogromne, ledwo mieszczące się na kręgu z błękitnego metalu cielsko pokryte grubą, przypominającą pancerz, skórą.
— Niegościnna planeta, z której pochodzi to stworzenie, nigdy nie została nazwana ani zasiedlona. Dawno temu zbadała ją ekspedycja ze Starego Posejdona, która pobrała próbki tkanek większości przedstawicieli flory i fauny. Zwierzęta takie jak to, które pan widzi, przez jakiś czas hodowano w ogrodach zoologicznych, ale dość szybko wymarły.
Istota ta jest zwana toczakiem. Dorosłe osobniki osiągają wagę około sześciu ton. Na rozległych równinach, skąd pochodzą, potrafią osiągnąć prędkość pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Polują w ten sposób, że ścigają ofiarę, doganiają ją i miażdżą, a następnie wchłaniają przez skórę, w której mieszczą się gruczoły wydzielające enzymy trawienne. Odnoszą się z bezrozumną nienawiścią do wszystkiego, co żyje. Kiedyś, za sprawą niefortunnego splotu okoliczności, do którego nie chcę wracać, dorosły toczak zamieszkał na jednym z pokładów „Arki”, gdzie poczynił mnóstwo szkód, zanim wreszcie zdechł w wyniku obrażeń, jakich doznał, forsując stalowe grodzie. Jego żądza zabijania była tak wielka, że usiłował rozgnieść mnie na placek za każdym razem, kiedy przynosiłem mu pożywienie.
Herold Norn przyglądał się z podziwem bryle mięsa.
— No, no… Już lepiej. Znacznie lepiej. Rzeczywiście, zdumiewające stworzenie. Kto wie… Nie, chyba jednak nie. Na pewno nie — powtórzył już bez śladu entuzjazmu. — Nie nadaje się. Zwierzak o wadze sześciu ton i poruszający się z taką prędkością rozwaliłby na kawałki arenę i pozabijał mnóstwo widzów. Poza tym, kto chciałby płacić za to, żeby obejrzeć, jak coś takiego rozgniata na naleśnik jaszczurolwa albo małpę-dusiciela? Nic z tego, Tuf. Twój toczak jest do niczego.
Haviland Tuf z kamienną twarzą znowu dotknął przycisku. Miejsce szarego cielska zajął smukły kot z wyszczerzonymi kłami, dorównujący wielkością żelazozębowi, o wąskich żółtych ślepiach i potężnych mięśniach poruszających się płynnie pod skórą porośniętą krótkim ciemnoniebieskim futrem. Od karku aż po nasadę ruchliwego ogona biegły wąskie srebrzyste pręgi.
— Ach! — westchnął z podziwem pogromca. — Piękne, po prostu piękne!
— To kobaltowa pantera z Celii, niekiedy zwana także kobaltowym kotem — dokonał prezentacji Haviland Tuf. — Największy i najgroźniejszy spośród wielkich kotów oraz ich odpowiedników. Jest myśliwym doskonałym, jej zmysły stanowią arcydzieło inżynierii biologicznej. Posiada zdolność widzenia w podczerwieni, ma też zdumiewająco czuły słuch. Zresztą, proszę zwrócić uwagę na wielkość i ustawienie uszu. Ponieważ należy do rodziny kotów, dysponuje zdolnościami telepatycznymi, ale w jej przypadku zdolności te uległy znacznemu wzmocnieniu.
W sprzyjających okolicznościach, to znaczy wtedy, kiedy jest rozwścieczona, głodna i żądna krwi, kobaltowa pantera staje się pełnoprawnym telepatą.
Norn wytrzeszczył oczy.
— Czym?
— Telepatą, szanowny panie. Zakładam, że to słowo nie jest panu obce. Kobaltowa pantera jest dla każdego śmiertelnie groźnym przeciwnikiem, ponieważ zna zamiary rywala, zanim ten zdąży wprowadzić je w życie. Czy to jasne?
— Jak słońce!
Haviland Tuf ukradkiem zerknął na Daxa; kocur, którego w najmniejszym stopniu nie zaniepokoiła parada przerażających stworzeń, zmrużył ślepia, przeciągnął się i ziewnął rozdzierająco.
— Wspaniale! — wykrzykiwał rozpromieniony Norn. — Cudownie! Oczywiście poddają się tresurze, prawda? Tak myślałem. Telepaci, no, no! Nawet barwa sierści jak na zamówienie. Tak, to właśnie jest odpowiednia bestia dla Noma!
Tuf musnął przycisk w podłokietniku i kobaltowy kot znikł.
— Zaiste. Z pańskiej reakcji wnioskuję, że możemy zakończyć przegląd. Natychmiast po pańskim odlocie rozpocznę procedurę klonowania. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, gotowy produkt dostarczę za trzy tygodnie standardowe. Za ustaloną cenę przekażę wam trzy pary: czwórkę młodych osobników, które będziecie mogli wypuścić na wolność, aby tam się bez przeszkód rozmnażały, oraz dwa dorosłe egzemplarze, gotowe do występu na Brązowej Arenie.
— Trzy tygodnie? — zdumiał się Herold Norn. — Ale przecież…
— Zastosuję pole czasowe, które zamiast zatrzymywać upływ czasu, co czyni po odwróceniu potencjałów i zamienieniu się w pole statyczne, znacznie przyspiesza jego bieg. Co prawda zużywa ono mnóstwo energii, niemniej jednak nie zamierzam oszczędzać na niczym, co pozwoli mi terminowo wywiązać się z umowy. Zawodowa uczciwość każe mi pana uprzedzić, że choć otrzymacie sześć egzemplarzy, pod względem genetycznym będą to trzy osobniki, tyle bowiem próbek znajduje się w magazynie tkanek „Arki”. Pozostaje nam liczyć na to, że w wyniku krzyżówek, do jakich z pewnością dojdzie, pula genetyczna ulegnie szybkiemu wzbogaceniu.
— Jasne, skoro tak twierdzisz. — Norn z zapałem zatarł ręce. — Za trzy tygodnie przyślę statki. Jak tylko odbierzemy towar, dostaniesz swoje sto tysięcy.
Dax miauknął ostrzegawczo.
— Szanowny panie, właśnie przyszedł mi do głowy znakomity pomysł — oznajmił Haviland Tuf beznamiętnym tonem. — Zapłacicie mi przed odebraniem zwierząt.
— Przecież sam żądałeś zapłaty przy odbiorze!
— Zgadza się. Niestety, jedną z moich licznych słabości, których się ogromnie wstydzę, jest działanie pod wpływem impulsów oraz uleganie przeczuciom. Właśnie przeczucie podpowiada mi, że postąpię znacznie roztropniej, inkasując należność przed przekazaniem wam zamówionego towaru.
— Niech ci będzie — zgodził się niechętnie Norn — choć uważam, że postępujesz nie fair. Na szczęście, dzięki tym kobaltowym kotom szybko odbijemy sobie straty.
Wykonał ruch, jakby zamierzał wstać z fotela, ale Tuf powstrzymał go, podnosząc palec.
— Jeszcze chwileczkę. Do tej pory nie uznał pan za stosowne przekazać mi szczegółowych informacji na temat warunków, jakie panują na Lyronice w ogóle, a na obszarach należących do Domu Norn w szczególności. Zakładam, że znajduje się tam wystarczająca ilość pożywienia, niemniej jednak uprzedzam pana, iż kobaltowe koty są urodzonymi myśliwymi i potrzebują właściwego pokarmu.
— Tak, oczywiście.
— Na szczęście, jestem w stanie pomóc wam również w tej sprawie. Za dodatkowe pięć tysięcy kredytek mogę sklonować wam stadko skoczków z Celii; są to urocze futrzaste zwierzątka, naturalnie roślinożerne, cenione na wielu planetach ze względu na wyjątkowe walory smakowe ich mięsa. Stanowią ulubiony pokarm kobaltowych panter.
Herold Norn zmarszczył brwi.
— Na dobrą sprawę powinieneś dorzucić je ekstra. I tak już wyciągnąłeś z nas kupę forsy.
Tuf dźwignął się z fotela i majestatycznie wzruszył ramionami.
— Ten człowiek mnie obraża — poinformował Daxa. — Cóż jednak mogę na to poradzić? Staram się tylko uczciwie zapracować na godne życie, inni zaś bezwzględnie wykorzystują moje skrupuły. — Spojrzał na Norna. — Przed chwilą nawiedziło mnie kolejne przeczucie. Jakiś wewnętrzny głos podpowiada mi, że pan nie ustąpi, nawet gdybym zaproponował nadzwyczaj korzystną obniżkę ceny. Cóż, niech i tak będzie. Skoczki są wasze bez żadnej dodatkowej opłaty.
— Świetnie. — Norn skierował się do drzwi. — Odbierzemy je razem z panterami i wypuścimy na stepy.
W drodze powrotnej na lądowisko nie zamienili ani słowa.
Dzień przed terminem dostawy Dom Norn przysłał uzgodnioną zapłatę. Nazajutrz po południu na „Arkę” przybyło dwunastu mężczyzn w czarno-szarych strojach, którzy przenieśli uśpione kobaltowe pantery do skrzyń, a następnie umieścili je na pokładzie promu. Tuf uprzejmie, choć bez szczególnej wylewności, życzył im szczęśliwego lotu, po czym wrócił do swojej kwatery. „Arka” pozostała na orbicie wokół Lyroniki.
Niespełna trzy miejscowe dni później dowiedział się z przekazów, które odbierał na jednym z ekranów w centrali łączności, że jego klienci zgłosili jedną z panter do walki na Brązowej Arenie.
Tego wieczoru, kiedy miał się odbyć oczekiwany z niecierpliwością bój, Haviland Tuf przywdział przebranie składające się z przyklejanej brody, rudej, sięgającej ramion peruki, kanarkowożółtego surduta o bufiastych rękawach oraz futrzastego turbanu, po czym udał się promem do Miasta Wszystkich Domów, licząc po cichu na to, że nikt go nie rozpozna. W chwili gdy spiker ogłosił początek starcia, siedział w ostatnim rzędzie na karykaturalnie wąskiej i niebezpiecznie cienkiej ławeczce, oparty plecami o ścianę z chropowatego kamienia. Co prawda, zapłacił za wstęp, jednak skrupulatnie omijał wszystkie punkty przyjmowania zakładów.
— Trzeci bój! — obwieścił spiker, nie czekając, aż z ringu znikną zwłoki zwierzęcia pokonanego w poprzednim pojedynku. — Dom Yarcour wystawia dziewięciomiesięczną samicę jaszczurolwa. Waży l,4 kwintala, trenuje ją młodszy pogromca Ammari y Yarcour Otheni. Do tej pory odniosła jedno zwycięstwo na Brązowej Arenie.
Zgodnie z oczekiwaniami Tufa, siedzący w jego pobliżu widzowie powitali zapowiedź gromkimi oklaskami i radosnymi pokrzykiwaniami; tym razem zdecydował się wejść do budynku przez Bramę Yarcour, do której dotarł wybrukowaną zielonymi kamieniami drogą wiodącą przez paszczę gigantycznego złotego jaszczura. Daleko w dole uniosła się złoto-zielona krata. Tuf podniósł do oczu wypożyczoną lornetkę i uważnie przyjrzał się groźnemu stworowi: jaszczurolew przypominał ponaddwu-metrowego zielonego węża grubości sporego drzewa, o głowie i pysku aligatora ze Starej Ziemi. Masywne szczęki otwierały się i zamykały, dzięki czemu wszyscy mogli do woli przyjrzeć się garniturowi budzących respekt zębów.
— Dom Norn wystawia sprowadzoną spoza planety ku waszej uciesze i zadowoleniu samicę kobaltowej pantery. Wiek… — Spiker zawahał się wyraźnie. — Wiek… eee… trzy lata, waga 2,3 kwintala, trenowana przez starszego pogromcę Herolda Norna. Pierwszy raz na Brązowej Arenie.
Ogłuszająca owacja zwolenników Domu Norn niemal uniosła metalową kopułę. Zjawiło się ich co najmniej trzykrotnie więcej niż wtedy, kiedy Haviland Tuf był tu po raz pierwszy.
Pantera raczej wypłynęła, niż wyszła z cienia, tanecznym krokiem dotarła na środek ringu i potoczyła dokoła zimnym spojrzeniem żółtych ślepi. Wyglądała dokładnie tak, jak obiecywał Tuf: niesamowicie umięśniona, groźna i piękna. Co prawda z tej odległości prawie nie słyszał jej niskiego pomruku, ale przez lornetkę doskonale widział otwarty pysk.
Jaszczurolew także go zobaczył i ruszył naprzód na krótkich, pokrytych łuskami nogach, z wygiętym długim ogonem, którego ostry koniec zawisł nad jego łbem niczym żądło monstrualnego skorpiona. W chwili kiedy pantera spojrzała na przeciwnika, nastąpiło uderzenie ogonem. Rozległ się donośny trzask, ale cios chybił celu, ponieważ kot ułamek sekundy wcześniej wykonał prawie niezauważalny unik.
Pantera, stąpając lekko jak baletnica, zaczęła okrążać rywala, który próbował atakować na zmianę to ogonem, to zębami. Kobaltowy kot bez trudu unikał ciosów. Pokryty łuskami ogon uderzał raz po raz, okrutna paszcza zamykała się z trzaskiem, jednak pantera zawsze była szybsza. Ktoś wśród publiczności zaintonował dopingującą pieśń; niemal natychmiast podjęło ją wiele głosów. Tuf na chwilę skierował lornetkę w bok i ujrzał, jak zwolennicy Domu Norn kołyszą się w takt melodii. Jaszczurolew uderzał coraz gwałtowniej, miotając się po całym ringu. W pewnej chwili koniuszek ogona dostał się między pręty którejś z krat.
Kobaltowa pantera natychmiast skorzystała z okazji: błyskawicznie doskoczyła od tyłu do szarpiącej się wściekle ofiary, przytrzymała ją łapą, po czym zaczęła metodycznie rozszarpywać cielsko potwora. Po kilkunastu sekundach i jeszcze paru rozpaczliwych uderzeniach ogonem, jaszczurolew wyprężył się po raz ostatni, po czym znieruchomiał.
Publiczność w sektorze przeznaczonym dla Domu Norn niemal oszalała. Haviland Tuf podniósł się z wąskiej ławeczki i, z twarzą ukrytą za bujnym sztucznym zarostem, ukradkiem opuścił Brązową Arenę.
Mijały tygodnie, a „Arka” wciąż krążyła wokół Lyroniki. Haviland Tuf uważnie śledził przebieg walk na Brązowej Arenie; kobaltowe pantery Norna wygrywały walkę za walką. Co prawda pogromcy zdarzały się także porażki, kiedy wystawiał do boju żelazozęby, ale przegrane te stanowiły jedynie mało istotne przerywniki w coraz dłuższym paśmie zwycięstw.
Tuf gawędził z Daxem, bawił się z pozostałymi kotami, oglądał niedawno nabyte holofilmy, przeprowadzał skomplikowane symulacje komputerowe, pił hektolitry tamberskiego piwa i starego wina grzybowego, i czekał.
Jakieś trzy tygodnie po bojowym chrzcie kobaltowych panter zawitali do niego oczekiwani goście.
Smukły, elegancki prom orbitalny był pomalowany na złoto i zielono, jego pasażerowie natomiast mieli na sobie paradne łuskowate zbroje mieniące się różnymi odcieniami złota i zieleni. Kiedy Tuf wyjechał im na spotkanie, trzej wyprężyli się na baczność, czwarty zaś, korpulentny mężczyzna w złotym hełmie z zielonym pióropuszem, wyciągnął na powitanie pulchną dłoń.
— Pańskie przyjacielskie intencje zostały zrozumiane i docenione — poinformował go Tuf z rękami spoczywającymi nieruchomo na grzbiecie Daxa. — Zauważyłem też, że nie ściska pan w garści żadnej broni. Czy mogę wiedzieć, kim pan jest i co pana do mnie sprowadza?
— Nazywam się Morho y Yancour Otheni i…
— Rozumiem — przerwał mu Tuf. — Jest pan więc głównym pogromcą Domu Yarcour i przybywa pan na „Arkę”, żeby kupić potwora. Przyznam szczerze, że spodziewałem się takiego rozwoju wydarzeń.
Usta pulchnego pogromcy ułożyły się w zdumione O.
— Pańscy towarzysze pozostaną przy waszym pojeździe, pana natomiast zapraszam, abyśmy mogli omówić warunki kontraktu.
Podczas jazdy korytarzami „Arki” Morho y Yancour Otheni nie wykrztusił ani słowa. Haviland Tuf przywiózł go do tego samego pomieszczenia, w którym nie tak dawno rozmawiał z Nornem, i posadził w tym samym fotelu co jego poprzednika.
— Jak się domyślam, dowiedział się pan o mnie od kogoś z Domu Norn?
Pogromca uśmiechnął się szeroko.
— Zgadza się. Przekonaliśmy jednego z ich ludzi, żeby zdradził nam tajemnicę pochodzenia kobaltowych panter. Na szczęście okazało się, że „Arka” wciąż jest na orbicie. Czy aż tak bardzo spodobało ci się na Lyronice?
— Kwestia upodobań nie odgrywa tutaj najmniejszego znaczenia — odparł Tuf. — Kiedy pojawia się problem, moja zawodowa ambicja każe mi szukać rozwiązania i proponować chętnym moje usługi, a że na Lyronice aż się roi od problemów, pomyślałem trochę nieskromnie, że być może będę mógł się tutaj jeszcze przydać. Weźmy na przykład pański problem. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Yarcour jest obecnie najuboższym i najmniej liczącym się spośród Dwunastu Wielkich Domów. Ktoś mniej subtelny ode mnie stwierdziłby zapewne bez ogródek, że wasze jaszczurolwy giną na ringu jak muchy, ponieważ zaś, jak wiem, zajmowane przez Dom Yarcour obszary są w zdecydowanej większości podmokłe, żeby nie powiedzieć: bagienne, dysponujecie dość ograniczonymi możliwościami pozyskiwania nowych gatunków, które nadawałyby się do walki. Czy moje domysły są choć w części słuszne?
— Eee… To znaczy… Tak, zgadza się. Trafiłeś w sedno, Tuf. Trzymaliśmy się całkiem nieźle, dopóki się nie wtrąciłeś, ale od tamtej pory nie wygraliśmy z Domem Norn ani jednego starcia, choć przedtem dawaliśmy im w skórę przy każdej okazji. Kilka zwycięstw w marnym stylu nad Wrai i Wyspą Amar, szczęśliwa wygrana z Feridianem, dwa remisy z Arneth i Sin Doon… To wszystko, co udało nam się zwojować w ubiegłym miesiącu. Nędza. Jak tak dalej pójdzie, zrobią mnie młodszym pomocnikiem unasienniacza i ześlą w najdalszy kąt włości.
Morho miał ochotę rozwodzić się jeszcze dłużej, ale Tuf powstrzymał go majestatycznym ruchem ręki.
— Nie musi pan wdawać się w szczegóły — oświadczył, głaszcząc Daxa. — Pańskie przygnębienie aż nadto rzuca się w oczy. Tak się szczęśliwie dla pana składa, że uporawszy się ze zleceniem złożonym przez Herolda Noma, ponownie stałem się panem swojego czasu. Pragnąc wykorzystać go z jak największym pożytkiem, dla własnej przyjemności poświęciłem się analizowaniu kłopotów gnębiących Wielkie Domy i poszukiwaniu satysfakcjonujących rozwiązań. Informuję pana niniejszym, że jestem w stanie wybawić pana z opresji. Niestety, moja pomoc będzie trochę kosztować.
Morho ponownie się uśmiechnął.
— Jestem na to przygotowany. Wiem, jakiej zapłaty zażądałeś od Norna. To mnóstwo forsy, nie ma co gadać, ale damy ci tyle samo, pod warunkiem, że…
I tym razem Haviland Tuf nie pozwolił mu dokończyć.
— Szanowny panie, jestem człowiekiem litościwego serca. Norn to ubogi Dom, a jego główny pogromca, kiedy do mnie przybył, niczym prawie nie różnił się od żebraka. Zdjęty współczuciem, wyznaczyłem śmiesznie niską cenę. Z Domem Yarcour sprawa ma się zupełnie inaczej: jego ziemie rodzą obfitsze plony, jego członkowie mają szersze horyzonty, jego liczne triumfy są znane znacznie szerszej publiczności. W związku z tym muszę wycenić swoje usługi na dwieście siedemdziesiąt pięć tysięcy kredytek, aby choć częściowo powetować sobie straty, które poniosłem, pracując dla Domu Norn.
Morho wybełkotał coś niezrozumiałego i aż podskoczył w fotelu. Łuski pancerza zadźwięczały jak maleńkie dzwoneczki.
— To za wiele! — zaprotestował. — Stanowczo za wiele! Błagam, litości! Istotnie, jesteśmy bogatsi niż Norn, ale nie aż tak bogaci, jak przypuszczasz. Umarlibyśmy z głodu, gdybyśmy zapłacili ci tyle, ile żądasz. Nasze miasta pogrążą się w bagnach, jaszczurolwy zamieszkają w naszych domach, nasze dzieci utoną w grzęzawiskach…
Dax poruszył się na kolanach Tufa i miauknął cicho.
— Ma pan słuszność — powiedział Haviland Tuf. — Skóra mi cierpnie na myśl o tym, iż mógłbym stać się przyczyną tak wielkich cierpień. Myślę, że zadowoli mnie wynagrodzenie w wysokości dwustu tysięcy kredytek.
Moho y Yarcour Otheni dalej błagał i protestował, ale Haviland Tuf siedział niewzruszony z dużymi białymi rękami spoczywającymi na fotelu i nieruchomym spojrzeniem utkwionym w przeciwległej ścianie. Wreszcie główny pogromca Domu Yarcour, czerwony na twarzy i zasapany, opadł bez sił na fotel i zgodził się zapłacić dwieście tysięcy.
Tuf dotknął przycisku w podłokietniku fotela. Na obszernym kręgu z niebieskiego metalu, zajmującym centralne miejsce w pomieszczeniu, zmaterializował się potężny umięśniony stwór. Miał dwa metry wysokości, cały był pokryty szarozielonymi łuskami, stał zaś na czterech grubych, zakończonych pazurami nogach grubości sporych drzew. Jego głowę chroniła wysunięta naprzód kostna tarcza przypominająca trochę ostrogę dziobową starożytnego okrętu, z której wyrastały dwa zakrzywione rogi. Stworzenie miało krótki gruby kark i maleńkie brudnożółte oczka spoglądające tępo spod kostnej narośli. Pomiędzy nimi, pośrodku niskiego czoła, ział okrągły czarny otwór.
Morho głośno przełknął ślinę.
— No tak — powiedział. — Aha. Bardzo… eee… duży. Ale chyba… Czy tam, pośrodku, był kiedyś trzeci róg? Chyba tak. Wygląda na to, że został… eee… usunięty. Może o tym nie wiesz, ale zwierzęta, które wystawiamy do walki, muszą być… eee… nietknięte.
— To tris neryei z Lądowiska Cable’a — poinformował go Tuf. — Tak nazwali go koloniści z Fyndii, którzy zjawili się tam kilka tysięcy lat przed ludźmi. W wolnym tłumaczeniu nazwa ta oznacza „latający nóż”. Zapewniam pana, że temu egzemplarzowi niczego nie brakuje.
Długi biały palec nacisnął jeszcze jeden guzik. Tris neryei odwrócił masywną głowę w stronę pogromcy, który pochylił się do przodu w fotelu, z zainteresowaniem przyglądając się stworzeniu. Chwilę potem gruby kark czworonoga stał się jeszcze grubszy, przez masywne ciało przebiegło gwałtowne drżenie i z otworu pośrodku czoła wystrzelił cienki, doskonale prosty szpikulec długości co najmniej jednego metra. Morho y Yarcour Otheni kwiknął przeraźliwie, kiedy szpikulec przebił jego wydatny brzuch i przyszpilił go do oparcia. W pomieszczeniu rozeszła się mało elegancka, za to łatwa do zidentyfikowania woń.
Na twarzy Tufa nie drgnął ani jeden mięsień, Morho natomiast zbladł, wybełkotał coś niezrozumiałego, po czym chwycił się za żołądek, jakby Poczuł mdłości. Minęło trochę czasu, zanim uświadomił sobie, że nie widzi krwi, nie czuje bólu i że ma do czynienia jedynie z hologramem. Otworzył usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Zamknął je, przełknął ślinę, a następnie spróbował raz jeszcze.
— Bardzo… poruszające — wychrypiał.
Z końca kościanej strzały wyrastały delikatnie pulsujące, ciemnoniebieskie ścięgna i prawie czarne, przypominające postronki mięśnie. Szpikulec powoli skrył się w głowie stwora.
— Ten bagnet, jeśli można go tak nazwać, spoczywa w chrzestnej pochwie umieszczonej wzdłuż szyjnego odcinka kręgosłupa — wyjaśnił Haviland Tuf. — Skurcz wyjątkowo silnych mięśni karku może nadać mu prędkość wylotową rzędu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, co, zważywszy na niewielki przekrój poprzeczny zaostrzonego końca, zapewnia ogromną siłę przebicia. Na swojej ojczystej planecie tris neryei najchętniej przebywa na terenach bardzo podobnych do tych, jakich macie pod dostatkiem w swoich włościach.
Twarz pogromcy odzyskała poprzednią barwę. Morho wyprostował się w fotelu, a Dax mruknął głośno.
— Jest wspaniały — oświadczył z przekonaniem korpulentny mężczyzna. — Tylko ta nazwa… Brzmi trochę zbyt obco. Nazwiemy go… Niech się zastanowię… Już wiem! Włócznikiem. Tak, włócznik!
— Może go pan nazwać, jak pan chce — odparł Tuf. — Niewiele mnie to obchodzi. Jestem przekonany, że dzięki niemu Dom Yarcour odzyska dawny splendor, tym bardziej że dodatkowo, zupełnie za darmo, dostaniecie ode mnie sporą gromadkę nadrzewnych ślimaków z Cathadayna. Wkrótce przekonacie się, że…
Tuf uważnie śledził wieści napływające z Brązowej Areny, ale sam nie zamierzał już nigdy postawić stopy na powierzchni Lyroniki. Kobaltowe pantery w dalszym ciągu nie znajdowały godnych przeciwników; w spektakularnej, transmitowanej na kilka planet walce, jedna z bestii Noma pokonała wystawione jednocześnie przeciwko niej małpę-dusiciela z Arneth i żabę-żarłacza z Wyspy Amar.
Wkrótce zaczęły również szybko rosnąć notowania Domu Yarcour. Włóczniki stały się sprawcami kilku sensacyjnych rozstrzygnięć, a ich spektakularne okrzyki bojowe, niezwykły wygląd i nowatorski sposób prowadzenia walki wywołały nie lada zamieszanie. W ciągu kilku dni rozprawiły się z potężnym feridianem, skorpionem wodnym i pajęczarzem z Domu Gnethin. Morho y Yarcour Otheni nie posiadał się ze szczęścia. Na następny tydzień wyznaczono pojedynek włócznika z kobaltową panterą; po raz pierwszy od bardzo długiego czasu w Brązowej Arenie mogło zabraknąć miejsc dla widzów.
Wkrótce po pierwszym występie włócznika Herold Norn nawiązał łączność z „Arką”.
— Sprzedałeś potwora Domowi Yarcour! — powiedział oskarżycielskim tonem. — Chyba zdajesz sobie sprawę, że to nam się zupełnie nie podoba?
— Nie wiedziałem, że powinno mnie obchodzić, co wam się podoba, a co nie — odparł Tuf. — Do tej pory wydawało mi się, że działam na własny rachunek i sam przed sobą odpowiadam za swoje czyny.
— Dobrze, dobrze! Tylko pamiętaj, że nie damy ci się wykiwać! Haviland Tuf spoglądał na pogromcę bez drgnienia powieki i głaskał leżącego mu na kolanach Daxa.
— Szanowny panie — oświadczył beznamiętnym tonem — przykładam wielką wagę do tego, aby zawsze, bez względu na okoliczności, postępować uczciwie wobec moich klientów. Gdyby zażyczył pan sobie wyłączności na kontakty z moją skromną osobą, naturalnie rozważyłbym taką propozycję, ale, o ile mnie pamięć nie myli, nigdy nie wysunął pan podobnej sugestii. Rzecz jasna, taki kontrakt byłby dla Domu Nom znacznie bardziej kosztowny, musiałbym bowiem zrekompensować sobie utratę prawie pewnych dochodów. Obawiam się jednak, iż w obecnej sytuacji nasza dyskusja jest pozbawiona głębszego sensu, ponieważ nawet gdybym mógł, z pewnością nie zerwałbym umowy z Domem Yarcour, tym bardziej że dostarczyłem towar i odebrałem zapłatę.
— To mi się zupełnie nie podoba, Tuf — powtórzył Norn ponurym tonem.
— Zaiste, nie pojmuję, dlaczego zgłasza pan pretensje. Pańskie bestie spisują się jak należy, czyżby więc działał pan powodowany mało elegancką zazdrością, która nie pozwala panu pogodzić się z faktem, iż komuś innemu również sprzyja fortuna?
— Tak. To znaczy nie. Zresztą, nieważne. Chyba rzeczywiście nie mogę ci tego zabronić, ale pamiętaj o jednym: jeśli sprzedasz komuś zwierzaka, który zdoła rozprawić się z naszymi panterami, będziesz musiał dostarczyć nam nowego potwora, który z kolei poradzi sobie z tamtym. Rozumiesz?
— Zasada jest prosta, a w dodatku stara jak świat, jeśli wolno mi uciec się do tego wyświechtanego porównania. — Tuf przeniósł wzrok na Daxa. — Dzięki mojej skromnej osobie Dom Norn odnosi najwspanialsze triumfy w swojej historii, a mimo to jego główny pogromca kwestionuje nie tylko moją uczciwość, ale również inteligencję. Zaiste, nasze wysiłki są stanowczo nie doceniane.
Herold Nom zbył go machnięciem ręki.
— Dobra, dobra. Na szczęście, zanim będziemy potrzebować nowych potworów, wzbogacimy się na tyle, że bez trudu sprostamy twoim wygórowanym żądaniom.
— Mogę więc rozumieć, że wszystko układa się po waszej myśli?
— No… Tak i nie. W Arenie jak najbardziej, ale poza nią… Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać. Te cztery młode koty nie wiadomo dlaczego zupełnie nie są zainteresowane rozmnażaniem. Na domiar złego, wciąż chudną. Ich opiekun obawia się, że nie są zdrowe. Nie wiem, jak sprawa wygląda naprawdę, bo siedzę tutaj, w Mieście, a one są na stepie w pobliżu Domu, ale chyba coś rzeczywiście jest nie w porządku. Oczywiście kociaki ganiają sobie na wolności, ale wszczepiliśmy im mikronadajniki i wygląda na to, że…
Tuf splótł dłonie i położył je na wydatnym brzuchu.
— Zapewne nie nadszedł jeszcze ich okres godowy. Na pańskim miejscu uzbroiłbym się w cierpliwość. Wszystkie żyjące stworzenia dążą do przedłużenia gatunku, niektóre nawet z nadmierną gorliwością, może więc pan być pewien, że jak tylko nadejdzie właściwa pora, sprawy potoczą się szybciej, niżby się pan spodziewał.
— Aha. Tak, to nawet ma sens. W takim razie będziemy czekać. Jest jeszcze jeden problem, Tuf; chodzi o te twoje skoczki. Wypuściliśmy je na wolność, a one, w przeciwieństwie do panter, od razu przystąpiły do rozmnażania. Na naszych wspaniałych rozległych równinach nie ocalało ani źdźbło trawy, a gdziekolwiek człowiek stąpnie, spod nóg ucieka mu skoczek. Co mamy z nimi począć?
— Ten problem również zostanie rozwiązany, jak tylko zwiększy się populacja kobaltowych panter. Jak może pan zauważył, są one nadzwyczaj groźnymi i sprawnymi drapieżnikami. W krótkim czasie bez trudu uporają się z gnębiącą was plagą skoczków.
Herold Norn jednak nie wyglądał na zupełnie przekonanego.
— No dobrze, ale…
Tuf podniósł się z fotela.
— Przykro mi, lecz muszę zakończyć naszą rozmowę — oświadczył. — Do „Arki” zbliża się kolejny prom orbitalny. Chyba nie będzie pan miał kłopotu z jego rozpoznaniem: jest srebrzystobłękitny, z trójkątnymi szarymi skrzydłami.
— Dom Wrai! — wykrzyknął Norn.
— Zaiste — odparł Tuf. — Życzę panu miłego dnia.
Główny pogromca Denis Lon Wrai zapłacił dwieście trzydzieści tysięcy kredytek za niedźwiedziowatego potwora o rudym futrze, pochodzącego z górzystych terenów Yagabonda. Haviland Tuf dołożył, w charakterze podarunku, kilkanaście jaj bieguna leniwcowatego.
Tydzień później na „Arce” zjawiła się czteroosobowa delegacja w pomarańczowych jedwabiach i płomieniście czerwonych pelerynach. Wróciła do Domu Feridian uboższa o dwieście pięćdziesiąt tysięcy kredytek, za to z kontraktem na dostawę sześciu wielkich łosi-trucicieli, do których Tuf dorzucił, bez żadnej dodatkowej opłaty, stadko hrangańskich świń stepowych.
Główny pogromca Domu Sin Doon zamówił ogromnego węża, wysłannik Wyspy Amar zachwycił się godzillą, dwunastu przedstawicieli starszyzny Domu Dant bez wahania zdecydowało się na zakup przerażającego duszodława. Na „Arce” zjawiali się emisariusze kolejnych Domów, zasiadali w białym pomieszczeniu obok metalowego kręgu, oglądali krótki pokaz, po czym wracali na Lyronikę ze straszliwymi potworami, nabywanymi za coraz wyższą cenę.
Obie kobaltowe pantery Norna już nie żyły; pierwsza zginęła przeszyta szpikulcem włócznika, drugą zmiażdżył w straszliwym uścisku niedźwiedzic waty potwór Domu Wrai. (Wkrótce potem on także wyzionął ducha na Brązowej Arenie.) Ogromne koty z pewnością przewidziały swój los, ale zamknięte w ciasnym ringu nie zdołały go uniknąć. Norn codziennie usiłował nawiązać łączność z „Arką”, lecz Tuf wydał komputerowi polecenie, by ten ignorował sygnały.
Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Haviland Tuf powitał na lądowisku przedstawiciela ostatniego, dwunastego Domu; Danel Leigh Arneth był głównym pogromcą Domu Arneth ze Złoconego Lasu, niegdyś najpotężniejszego i najbogatszego na Lyronice, teraz zepchniętego na sam dół planetarnej hierarchii. Arneth dorównywał wzrostem Tufowi, ale w przeciwieństwie do niego, nie miał na sobie ani grama zbędnego tłuszczu. Jego skóra, pod którą prężyły się stalowe mięśnie, przypominała twardy heban, twarz — siekierę o zakrzywionym ostrzu, stalowoszare włosy były krótko obcięte. Dostojny gość stawił się na spotkanie w złocistym stroju ze szkarłatnym pasem, wysokich butach i niewielkim berecie wsadzonym na bakier na głowę. Paraliżujący pręt, podstawowe narzędzie pracy każdego pogromcy, służył mu za laseczkę.
Jak tylko Danel Leigh Arneth wyszedł ze swego promu, Dax nastroszył sierść i zaczął gniewnie fukać. Uspokoił się dopiero pod koniec podróży trójkołowym pojazdem, kiedy Tuf opowiedział gościowi o uśpionych potworach i tajnym haśle, które utrzymuje je w stanie ponadczasowej śpiączki.
— Siła Domu Arneth ze Złoconego Lasu zawsze brała się z różnorodności — oznajmił Danel, zasiadłszy w fotelu. — Podczas gdy pozostałe Domy wiązały swoje nadzieje zazwyczaj tylko z jednym gatunkiem, nasi dziadowie i ojcowie pracowali z wieloma zwierzętami, dzięki czemu dysponowaliśmy całym arsenałem groźnych bestii, stosujących urozmaiconą taktykę i walczących na różne sposoby. Byliśmy z tego dumni. Niestety, nie udało nam się opracować taktyki, która pozwoliłaby rozprawić się z twoimi potworami. Bez względu na to, którego z naszych pupili wysyłaliśmy na ring, rezultat był zawsze taki sam: klęska. Zmusiłeś nas, handlarzu, żebyśmy się do ciebie zgłosili.
— Pozwoli pan, że wyrażę szczere zdziwienie — odparł Tuf. — Jak to możliwe, żeby skromny handlarz zmusił do czegokolwiek najdostojniejszego pogromcę na Lyronice? Jeśli nie ma pan ochoty korzystać z moich usług, proszę powiedzieć mi to wprost, a ja daję słowo, że nie poczuję się dotknięty. Spożyjemy wspólnie posiłek, pogawędzimy o tym i owym, a następnie rozstaniemy się w zgodzie.
— Nie sil się na żarty, handlarzu! — prychnął Arneth. — Jestem tu wyłącznie po to, żeby ubić interes. Twoje obleśne towarzystwo zupełnie mnie nie pociąga.
Haviland Tuf zamrugał dwa razy.
— Zaiste — powiedział głosem pozbawionym emocji — nie pozostawiono mi żadnych złudzeń. Mimo to nie widzę powodu, żeby rezygnować z jakiegokolwiek klienta, bez względu na jego opinię na mój temat. Zapraszam do obejrzenia mej skromnej kolekcji, licząc na to, że przynajmniej niektóre spośród eksponatów wzbudzą pańskie zainteresowanie. Kto wie, może litościwy los sprawi, że odzyskacie utraconą, a z pewnością przynależną wam pozycję.
Dotknął przycisku na podłokietniku fotela i przez metalowy krąg pośrodku pokoju ruszyła holograficzna parada. Pojawiały się i znikały stworzenia rozmaitych kształtów i wielkości, futrzaste, pierzaste i pokryte pancerzem, z rogami i bez, mieszkańcy oceanów, trzęsawisk, piaszczystych równin i skalistych gór, drapieżniki i roślinożercy, bestie zwinne i przebiegłe albo dostojne i potężne, wszystkie jednakowo przerażające.
Danel Leigh Arneth przyglądał się z ustami zaciśniętymi w wąską kreskę, po czym zamówił po cztery egzemplarze największych i najgroźniejszych potworów. Należność wyniosła równo milion kredytek.
Jednak nawet zawarcie umowy — której, ma się rozumieć, towarzyszyła obietnica dostarczenia jakiegoś małego nieszkodliwego zwierzątka — nie poprawiło humoru Danelowi.
— Jesteś sprytny i przebiegły, ale mylisz się, jeśli sądzisz, że uda ci się mnie nabrać.
Haviland Tuf nic nie odpowiedział.
— Zbiłeś na Lyronice fortunę, a przy okazji wpuściłeś w maliny wszystkich, którzy robili z tobą interesy. Weźmy na przykład Norn: ich koty są teraz zupełnie bezwartościowe, a oni znaleźli się na krawędzi bankructwa, jak zresztą każdy z nas. Mieli nadzieję odbić się od dna dzięki zwycięstwom na Arenie, i co? I nic! Nie będzie żadnych zwycięstw! Każdy, kto się do ciebie zgłaszał, zyskiwał przewagę nad pozostałymi, ale tylko do chwili, kiedy zawierałeś kolejną umowę. My zgłosiliśmy się ostatni, więc nikt nie zdoła pokonać naszych potworów. Ring spłynie krwią innych, słabszych bestii.
Tuf słuchał w milczeniu, z dłońmi splecionymi na brzuchu.
— W gruncie rzeczy niczego nie zmieniłeś: jak przed twoim przybyciem, tak i teraz Dom Arneth będzie najpotężniejszy, a Dom Norn najsłabszy. Wydoiłeś nas bezlitośnie, jak na chciwego kupca przystało, tak że nawet najbogatsi z nas ledwo mogą związać koniec z końcem. Nasi rywale liczą na zwycięstwa, pragną ich, nie mogą się bez nich obejść, ale nic z tego! Od tej pory będzie triumfował wyłącznie Dom Arneth. Tylko nas nie udało ci się oszukać, bo miałem dość oleju w głowie, żeby zaczekać i zgłosić się do ciebie na samym końcu.
— Pańska dalekowzroczność oraz inteligencja wywołują mój najgłębszy podziw — przemówił Haviland Tuf. — Nie ulega wątpliwości, że oto spotkałem przeciwnika przerastającego mnie co najmniej o dwie głowy, w związku z czym traciłbym tylko czas, próbując pana zwieść, omamić albo wystrychnąć na dudka. Tak przenikliwy umysł bez trudu rozszyfrowałby moje nieudolne knowania. W związku z tym chyba postąpię najrozsądniej, jeśli zachowam milczenie.
— Możesz postąpić jeszcze rozsądniej, kupcze — wycedził z pogardą pogromca. — Nie tylko nic już nie powiesz, ale i nic nie zrobisz. To ostatnia transakcja, jaką zawarłeś na Lyronice.
— Może tak, a może nie. Kto wie, czy nie zajdą okoliczności, które zmuszą głównych pogromców Wielkich Domów, żeby ponownie zwrócili się do mnie z prośbą o pomoc. Nie wiem, czy będę w stanie zignorować ich błagania.
— Będziesz i zrobisz to — odparł lodowatym tonem Danel Leigh Arneth. — My byliśmy twoimi ostatnimi klientami. Sklonujesz nam nasze zwierzęta, po czym natychmiast opuścisz ten system słoneczny. Wątpię, czy ten głupiec Herold Norn zdołałby zapłacić cenę, jakiej zażądałbyś za drugim razem, ale wolę tego nie sprawdzać. Czy wyrażam się wystarczająco jasno? Nie zamierzamy tańczyć bez końca, jak nam zagrasz, nie zamierzamy kupować potworów i doprowadzać naszych Domów do ruiny tylko po to, żeby niebawem się przekonać, że potrzebujemy nowej dostawy. Nie wątpię, że chętnie prowadziłbyś dalej swoją grę aż do chwili, kiedy spłukalibyśmy się do ostatniej kredytki, ale Dom Arneth ci na to nie pozwoli. To pierwsze i zarazem ostatnie ostrzeżenie, kupcze. Nieposłuszeństwo przypłacisz życiem, bo nie mam w zwyczaju rzucać słów na wiatr.
— Dość wyraźnie określił pan swoje stanowisko, choć muszę przyznać, iż nie bardzo przypadł mi do gustu sposób, w jaki je pan sformułował — odparł Tuf, drapiąc Daxa za uchem. — Pozwolę sobie zwrócić panu uwagę, że jeśli zastosuję się do pańskiego żądania, jedyną stroną, która odniesie z tego korzyść, będzie Dom Arneth ze Złoconego Lasu; pozostałe Wielkie Domy, także ja, poniosą dotkliwe straty. Podejrzewani, że z mojej winy zaszło drobne nieporozumienie, ponieważ zapewne nie dosłyszałem, w jaki sposób zamierzacie zrekompensować mi utratę korzyści finansowych, do tego bowiem z pewnością doprowadzi zerwanie kontaktów handlowych z tak znakomitymi klientami.
— Mogę ci zaproponować jeszcze jeden milion kredy tek — wycedził pogromca, miażdżąc Tufa spojrzeniem. — Najchętniej wepchnąłbym ci je do gardła i patrzył, jak się nimi dławisz, ale na dłuższą metę takie rozwiązanie będzie dla nas znacznie tańsze niż branie udziału w drugiej rundzie bezsensownej licytacji.
— Zaiste — mruknął Haviland Tuf. — Jak widzę, wybór należy do mnie. Mogę zainkasować milion kredytek i zniknąć albo pozostać na orbicie wokół Lyroniki, licząc się ze straszliwą zemstą ze strony Domu Arneth. Przyznam, że zdarzało mi się już dokonywać znacznie poważniejszych rozstrzygnięć, niemniej jednak nie należę do ludzi, którzy na siłę starają się wepchnąć tam, gdzie nikt ich nie chce. Poza tym ostatnio coraz wyraźniej wzbiera we mnie ochota, by wyruszyć w kolejną podróż. Niech więc tak będzie. Zgadzam się na pańskie żądanie.
Danel Leigh Arneth uśmiechnął się ponuro, a Dax cicho zamruczał.
Haviland Tuf zgodził się porozmawiać z Heroldem Nornem dopiero wtedy, kiedy odleciał ostatni z dwunastu lśniących złocistych promów, zabierając na Lyronikę nabytki Danela Arnetha.
Jeżeli poprzednio główny pogromca Domu Norn był przerażająco chudy, to teraz wyglądał jak chodzący szkielet.
— Nareszcie! Słuchaj, nasza sytuacja jest tragiczna!
— Zaiste — odparł Tuf beznamiętnym tonem.
— Słowo daję! Kobaltowe pantery są do niczego. Cztery zginęły w Brązowej Arenie; co prawda zdawaliśmy sobie sprawę, że druga para jest za młoda, żeby walczyć, ale po stracie pierwszej nie mieliśmy wyboru. Teraz zostały nam tylko dwie. Problem polega na tym, że prawie nic nie jedzą, najwyżej od czasu do czasu przełkną jakiegoś skoczka, a na domiar złego nie jesteśmy w stanie ich wytresować, bo z góry znają zamiary tresera. Zupełnie nie mają ochoty walczyć. To okropne! A jakby tego jeszcze było mało, nie zamierzają się rozmnażać. Musimy mieć ich znacznie więcej, bo jak tak dalej pójdzie, wkrótce zaczniemy oddawać pojedynki walkowerem.
— Jeszcze nie zaczęła się ich pora godowa — wyjaśnił Haviland Tuf. — Być może pamięta pan, że już rozmawialiśmy na ten temat?
— Owszem, pamiętam. A kiedy się zacznie?
— Interesujące pytanie. Wielka szkoda, że nie zadał go pan nieco wcześniej. O ile wiem, samice kobaltowych panter poszukują partnerów zawsze na wiosnę, kiedy na Celii kwitną śnieżne trufle. Zachodzi wówczas rodzaj biologicznego sprzężenia zwrotnego.
Herold Norn nerwowo podrapał się po czole nad metalową opaską.
— Ale na Lyronice nie rosną śnieżne trufle czy jak tam się to nazywa! — jęknął płaczliwym tonem. — Domyślam się, że zaraz złupisz z nas skórę za te cholerne kwiatki!
— To nie są kwiatki, szanowny panie. Poza tym czyni mi pan ogromną krzywdę swoimi podejrzeniami. — Majestatycznie wzruszył ramionami. — Gdyby to zależało ode mnie, chętnie podarowałbym wam śnieżne trufle z Celii, tak się jednak niefortunnie składa, że całkiem niedawno zawarłem z Danelem Leighem Arnethem porozumienie, zgodnie z którym zawieszam wszelkie kontakty handlowe z Wielkimi Domami Lyroniki.
Jednak Herold Norn nie dawał za wygraną.
— Dzięki twoim kotom odnieśliśmy sporo zwycięstw. W skarbcu powinno jeszcze być jakieś czterdzieści tysięcy kredytek. Są twoje. Błagam, sprzedaj nam te trufle… albo lepiej jakiegoś nowego potwora! Większego, silniejszego, bardziej krwiożerczego. Widziałem duszo-dława Domu Dant; przydałoby nam się coś takiego. Nie mamy z czym wystąpić w Brązowej Arenie!
— Doprawdy? A co z żelazozębami? Kiedyś opowiadał mi pan o nich prawdziwe cuda.
Norn machnął ręką.
— Z nimi też mamy problemy. Te twoje cholerne skoczki zżerają wszystko, co znajdzie się na ich drodze, a że rozmnażają się jak szalone, zniszczyły nie tylko nasze stepy, ale i większość upraw. To prawda, kobaltowe pantery pałaszują je ze smakiem, ale panter jest stanowczo za mało, a dzikie żelazozęby w ogóle się nimi nie interesują. Chyba nie lubią smaku ich mięsa. Jak się domyślasz, wszystkie gatunki dzikich roślinożerców musiały wyruszyć na poszukiwanie pożywienia, bo tam, gdzie są skoczki, nic innego nie utrzyma się przy życiu, a za roślinożercami podążyły również żelazozęby. Przeniosły się na rozległe obszary ziemi niczyjej, które pozostają poza bezpośrednim zwierzchnictwem Domu Norn. Tamtejsi rolnicy i pasterze nienawidzą Wielkich Domów i nie chcą mieć z nami nic wspólnego. O ile ich znam, będą się starali udomowić żelazozęby! Wyobrażasz sobie?
— Zaiste — mruknął obojętnie Tuf. — Zostały wam przecież hodowle, nieprawdaż?
— Już nie — odparł z westchnieniem Herold Norn. Wyglądał tak, jakby lada chwila miał się rozpłakać. — Kazałem je pozamykać. Żelazozęby przegrywały wszystkie pojedynki, szczególnie od chwili, kiedy zacząłeś zaopatrywać pozostałe Domy. Utrzymywanie hodowli przestało mieć jakikolwiek sens, także ze względów finansowych. Wydoiłeś nas do ostatniej kropli, a przecież pozostały jeszcze opłaty startowe, no i musieliśmy dysponować pewnym kapitałem, żeby robić zakłady. Na domiar złego, od niedawna importujemy żywność, bo skoczki zostawiły nam tylko gołą ziemię. Nie wiem, czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale kilkusettysięczne stado wygłodniałych skoczków potrafi zeżreć każdą uprawę.
— Szanowny panie, proszę nie zapominać, że jestem inżynierem ekologiem. Moja wiedza na temat zwyczajów skoczków zapewne co najmniej dorównuje pańskiej. Czy mam więc rozumieć, że pozbyliście się wszystkich żelazozębów?
— Oczywiście. Puściliśmy je wolno, a one uciekły razem z całą resztą. Co teraz mamy robić? Skoczki pustoszą nasze równiny, przeklęte kobaltowe koty nie chcą się rozmnażać, pieniądze skończą się lada chwila…
Tuf splótł długie białe palce.
— Istotnie, stanęliście w obliczu splotu delikatnych i skomplikowanych problemów — przyznał. — Pozwolę sobie nieskromnie stwierdzić, że chyba tylko ja mógłbym je rozwiązać, gdyby nie pożałowania godna okoliczność, że zawarłem umowę z Danelem Leighem Arnethem i w dobrej wierze przyjąłem od niego pieniądze.
— Więc nie ma dla nas nadziei? Tuf, błagam cię! Ja, główny pogromca Domu Norn, błagam cię na kolanach! Wkrótce zostaniemy wykluczeni z rozgrywek, bo nie stać nas na opłaty startowe, a poza tym i tak nie mamy czym walczyć. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, żeby któryś z Wielkich Domów wpadł w takie tarapaty. Nawet Feridian podczas Dwunastoletniej Suszy jakoś dawał sobie radę. Dom Nom okryje się niesławą, posyłając na ring zwierzęta pociągowe i rzeźne, żeby potwory, które sprzedałeś innym Domom, mogły rozszarpywać je na strzępy!
Na bladej twarzy Tufa nie drgnął żaden mięsień.
— Szanowny panie, bez obawy popełnienia poważniejszego błędu zaryzykuję twierdzenie, że już niedługo Dom Norn nie będzie osamotniony w swoich problemach. Mam niejasne przeczucie (nic więcej, tylko przeczucie, a jednak nie wątpię, że niebawem przerodzi się ono w całkowitą pewność, później zaś w łatwo sprawdzalne fakty), iż już wkrótce potwory, których tak bardzo pan się obawia, okażą się znacznie mniej groźne, niż liczą na to ich właściciele. Na przykład dorastające nłedźwie-dziowate istoty z Yagabonda lada tydzień rozpoczną długą hibernację. Sam pan rozumie, mają dopiero niespełna rok. Poddani i władcy Domu Wrai jeszcze nie zdają sobie sprawy, jakie konsekwencje wynikają z tego pozornie pozbawionego znaczenia faktu. Yagabond, o czym z pewnością pan wie, krąży wokół swego słońca po niezmiernie wydłużonej orbicie eliptycznej, w związku z czym każda zima trwa tam ponad dwadzieścia lat. Organizmy większości tamtejszych zwierząt działają zgodnie z tym właśnie rytmem. Niebawem funkcje życiowe niedźwiedzi ulegną tak znacznemu spowolnieniu, że istoty te na pierwszy rzut oka będą wydawać się martwe. Obawiam się, iż nawet znakomici pogromcy Domu Wrai nie zdołają ich obudzić, tym bardziej że nie będą w stanie poświęcić temu zadaniu wystarczającej uwagi, ponieważ wspólnie z pozostałymi mieszkańcami tamtych terenów, oddadzą się bez reszty tyleż zażartej, co z góry skazanej na niepowodzenie walce z hordami biegunów leniwcowatych.
Wkrótce potem podobnym problemom będą musieli stawić czoło poddani Domu Yarcour, których nawiedzi plaga nadrzewnych ślimaków z Cathadayna. Musi pan wiedzieć, że nadrzewne ślimaki z Cathadayna to fascynujące i zdumiewające stworzenia; w pewnym okresie rozwoju osobniczego zamieniają się w nadzwyczaj chłonne gąbki i zbijają w gromady. Zespół złożony z kilkunastu tysięcy osobników potrafi w ciągu kilku dni osuszyć nawet rozległe moczary. — Tuf zabębnił palcami w wydatny brzuch. — Proszę mi wybaczyć; kiedy się rozgadam, potrafię każdego zanudzić na śmierć. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? Czy wie już pan, czego powinien spodziewać się w najbliższej przyszłości?
Herold Nom zbladł jak nieboszczyk.
— Ty… Ty… jesteś szalony — wykrztusił. — Zniszczyłeś nas. Naszą ekonomię, naszą ekologię… Wszystko. Najdalej za pięć lat umrzemy z głodu.
— To mało prawdopodobne — odparł Tuf z niewzruszonym spokojem. — Moje dotychczasowe doświadczenia pozwalają mi zaryzykować twierdzenie, że Lyronikę istotnie czeka trudny okres ekologicznej destabilizacji, ale na szczęście kłopoty szybko miną i powstanie zupełnie nowy, znacznie zdrowszy i mniej chwiejny ekosystem. Przypuszczalnie nie będzie w nim miejsca dla dużych drapieżników, nie wydaje mi się jednak, aby miało to jakiekolwiek znaczenie.
— Nie będzie drapieżników? A co z igrzyskami, z Areną?… Przecież nikt nie zapłaci złamanej kredytki, żeby oglądać walkę skoczka ze ślimakiem! Co się z nami stanie? Kto będzie walczył w Brązowej Arenie?
Haviland Tuf zamrugał dwa razy.
— Zaiste — mruknął. — Interesujący problem. Myślę, że powinienem się nad nim zastanowić.
Przerwał połączenie, po czym pogrążył się w rozmowie z Daxem.